Puk z Pukowej Górki/Miecz Welanda

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Puk z Pukowej Górki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1935
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Puck of Pook’s Hill
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIECZ WELANDA

Dzieci bawiły się w teatr. Mając za widzów jedynie trzy krowy, grały przed niemi „Sen nocy świętojańskiej“ — ile tylko zdołały zapamiętać z tej sztuki. Ojciec przerobił dla nich długą komedję Szekspira na małą komedyjkę, a one póty powtarzały ją za ojcem i matką, aż wkońcu nauczyły się wszystkich ról napamięć. Zaczęły od tej sceny, w której tkacz Mikołaj Kłąb z oślą głową na karku wychodzi z zarośli i dostrzega śpiącą królową Czaroludków Tytanję. Potem odrazu przeskoczyły do tego miejsca, gdzie Mikołaj Kłąb prosi trzy małe Czaroludki, by go poskrobały w głowę i przyniosły mu miodu; wszystko zaś kończyło się tą chwilą, kiedy to Mikołaj zasypia w objęciach Tytanji. Dan grał kolejno rolę Puka, Kłęba i trzech Czaroludków. Jako Puk miał za godło rogatą czapkę sukienną, a jako Kłąb oślą głowę z otrzymanej na gwiazdkę „strzelającej torebki“ papierowej — z którą jednakże trzeba było obchodzić się ostrożnie, gdyż darła się nader łatwo. Una grała Tytanję; na głowie miała wianek z ostróżek, a w ręce berło z kwiatu naparstnicy.
Za widownię służyła łąka zwana Długim Wygonem. Mała rzeczułka, zasilająca młyn oddalony o kilka zagonów, skręcała właśnie koło jej naroża, opasując odwieczny Krąg Czarodziejski sczerniałej trawy — czyli „scenę“ teatru. Brzegi młynówki, porośnięte łozą, leszczyną i kaliną, były doskonałemi kulisami, za któremi ukrywać się mogli aktorzy oczekujący swej kolejki. Ktoś z dorosłych, oglądając ten teren, wyraził się, że sam Szekspir nie mógłby wymarzyć lepszej oprawy dla swego widowiska.
Ma się rozumieć, że dzieciom nie pozwolono urządzić przedstawienia w samą noc sobótkową. Rozpoczęły je przeto wieczorem, zaraz po podwieczorku, gdy po ziemi snuć się poczęły coraz to dłuższe cienie. Kolację wzięli z sobą; złożyły się na nią: jajka na twardo, herbatniki i garstka soli zawiniętej w papierek. Trzy krowy, niedawno wydojone, pasły się pracowicie, a pochrzęst skubanej trawy rozlegał się daleko po całej łące. Młyn właśnie szedł — i rzeczywiście tak dudnił i stukał, jak gdyby ktoś szedł prędko bosemi stopami po gołej ziemi. Na jakiejś furtce ogrodowej kukułka kukała swą urywaną śpiewkę czerwcową, a niestrudzony zimorodek przelatywał ustawicznie od młynówki do małego strumyczka płynącego po drugiej stronie łąki. Senna cisza pozatem panowała wszędzie w parnem powietrzu, przesyconem wonią słodyczki łąkowej i zeschniętej trawy.
Przedstawienie udało się wybornie. Dan pamiętał wszystkie swoje role: Puka, Kłęba i trzech Czaroludków, a Una nie opuściła ani jednego ze słów Tytanji; przebrnęła szczęśliwie, nawet to trudne miejsce, gdzie królowa przykazuje Czaroludkom, by przyniosły do jedzenia Kłębowi „morele, dojrzałe (a może zielone) figi i jeżyny“ — przyczem wszystkie wiersze kończą się tym samym rymem. Zachęceni powodzeniem, odegrali całą rzecz trzy razy od deski do deski, poczem zasiedli do zasłużonego spoczynku na wolnym od ostów skrawku Czarodziejskiego Koła, by spożyć jajka na twardo i herbatniki. Nagle jednak zerwali się na równe nogi, posłyszawszy jakiś dziwny świst pośród olszyn nadbrzeżnych.
Zarośla rozchyliły się — i oto w tem samem miejscu, gdzie przed chwilą stał Dan, odgrywający rolę Puka, ukazał się mały, smagły i krępy człowieczek o piegowatej twarzy, na której uwydatniały się skośne niebieskie oczka, mały perkaty nosek oraz usta rozdziawione w uśmiechu niemal po same podługowate i śpiczaste uszy. Przysłonił dłonią czoło, jak gdyby chcąc się przyjrzeć Pigwie, Kłębowi, Ryjowi tudzież ich kamratom odbywającym próbę „Pirama i Tysby“, poczem głosem basowym, przypominającym porykiwanie trzech krów przed udojem, jął deklamować:

Cóż to za zgrzebne Filipy z konopi
gwarem swym mącą sen naszej królowej?

Przerwał na chwilę, przyłożył zgiętą dłoń do ucha i mrugając złośliwie oczyma, ciągnął dalej:

Co? Widowisko?! Chętnie będę widzem,
a w razie czego nawet i aktorem...
Dzieci otworzyły usta w zdumieniu. Tymczasem mały cudak — który ledwie że sięgał do ramienia Danowi — najspokojniej w świecie wstąpił w sam środek Czarodziejskiego Kręgu.

— Wyszedłem już trochę z wprawy — odezwał się; — w każdym razie moją rolę należało grać w ten właśnie sposób.
Dzieci wciąż w osłupieniu mierzyły go wzrokiem — od ciemnobłękitnej czapeczki, przypominającej olbrzymią, wspaniale rozkwitniętą ostróżkę, aż po bose, kosmate nożęta. Nie mógł już dłużej wytrzymać i roześmiał się:
— Nie patrzcie na mnie tak srogo, moi mili. Jam tu nic nie winien. Czegóż innego mogliście się spodziewać?
— Nie spodziewaliśmy się tu nikogo, — odpowiedział Dan. — Przecież to nasze własne pole.
— Wasze? — spytał zdziwiony przybysz, siadając. — Jakaż więc siła ziemska kazała wam powtarzać aż trzy razy „Sen nocy świętojańskiej“ właśnie w wieczór sobótki, w samym środku Czarodziejskiego Kręgu...? i to nie gdzieindziej, ale u stóp... u stóp jednego z najstarszych wzgórków Starej Anglji, zostających pod moją władzą? Jak się zwie ta miejscowość? Pook’s Hill! A co znaczy Pook’s Hill? Pukowa Górka! A więc to moje wzgórze, Pukowa Górka! To takie jasne jak koniec mojego nosa!
To mówiąc, wskazał na ogołocone z drzew, paprociami porosłe zbocze Pukowej Górki, zaczynające się od przeciwległego brzegu młynówki i wspinające się ku czerniejącemu wdali lasowi. Poza tym lasem grunt podnosi się dość stromo na wysokość pięciuset stóp, dochodząc nakoniec do nagiej płaśni Beacon Hill’u, skąd roztacza się widok na równiny Pevensey, na Kanał La Manche i część Kredowego Pogórza południowej Anglji.
— Na Dąb, Jesion i Głóg! — zaklął się skrzat, rechocąc śmiechem nieprzerwanym. — Gdyby to zdarzyło się kilkaset lat temu, jużby się tu wszędy koło was wyroili różni Górscy Ludkowie, niby pszczoły w czerwcu!...
— Nie wiedzieliśmy, że w tem było coś złego — usprawiedliwiał się Dan.
— Złego! He! He! He! — zatrząsł się od śmiechu mały cudak. — Juści, że nie było w tem nic złego. Dokonaliście rzeczy takiej, za której wykrycie dawni królowie, rycerze i uczeni oddaliby korony, ostrogi i księgi. Nie zdołalibyście się sprawić lepiej nawet z pomocą samego Merlina! Wdarliście się w tajniki gór! Wdarliście się w tajniki gór! Coś podobnego nie zdarzyło się od tysiąca lat!
— Myśmy... myśmy nie mieli tego zamiaru — tłumaczyła się Una. — Nie chcieliśmy...
— Pewnie, żeście nie chcieli... I dlatego właśnie się wam udało! Niestety, wzgórza już opustoszały, a Ludek Górski wywędrował z tych okolic. Ja tu tylko pozostałem... samotny! Jestem Puk, najdawniejsza z dawnych istot Starej Anglji... i jestem do waszych usług, o ile zechcecie z nich korzystać. Jeżeli nie życzycie sobie mego towarzystwa, oddalę się bez szemrania na każdy wasz rozkaz.
Przez dobre pół minuty przyglądał się dzieciom, a one nawzajem spoglądały na niego. Przestał już mrugać oczyma — owszem, miał w nich wyraz bardzo uprzejmy, a na wargach zajaśniał dobrotliwy uśmiech.
Una wyciągnęła rękę.
— Nie odchodź — rzekła; bardzo nam z tobą przyjemnie.
— Masz tu od nas herbatnika! dodał Dan, podsuwając mu zmiętoszoną torebkę z zapasami żywności.
— Na Jesion, Głóg i Dąb! — zaklął się znów Puk, zdejmując błękitną czapeczkę. — Mnie też jest z wami nader miło! Sypnij-no, Danie, dużo soli na ten sucharek, to przyłączę się do waszej wieczerzy! Będziecie mogli z tego wysnuć pewne wnioski co do mnie. Bo to niektórzy z nas — ciągnął dalej, napchawszy sobie usta — niektórzy z nas czują wstręt do soli, do podków przybitych nad drzwiami, do jagód jarzębiny, do płynącej wody, do zimnego żelaza czy wreszcie do dźwięku dzwonów kościelnych. Ale co Puk, to Puk! A ja jestem Puk!
Starannie strzepnął z kaftana wszystkie okruszynki i uścisnął dzieciom ręce.
— Zawsześmy sobie z Danem mówili — bąknęła nieśmiało Una, — że gdyby... gdyby coś takiego się zdarzyło, tobyśmy wiedzieli doskonale, co mamy robić... ale... teraz to nam wszystko jakoś inaczej się składa...
— Ona ma na myśli spotkanie z Czaroludkami — wyjaśnił Dan. — Ja bo nigdy w nie nie wierzyłem... przynajmniej od czasu, gdy ukończyłem sześć lat.
— A ja wierzyłam — rzekła Una. — W każdym razie wierzyłam napoły aż do czasu, gdy uczono nas piosenki: „Żegnajcie, nagrody!“ Czy znasz piosenkę: „Żegnajcie, żegnajcie, nagrody i baśnie“?
— Czy to o tę piosenkę ci chodzi? — spytał Puk, i odrzuciwszy wtył dużą głowę, zaczął odrazu od drugiego wiersza:

...Tak skrzętna gosposia rzec może,

bo jej się dziś w pracy powodzi tak właśnie,
jak dziewce leniwej w oborze!

Bo chociaż wymiecie kominki w izdebkach

(Śpiewaj wraz ze mną, Uno!)

staranniej niż dziewka służebna,

nikt przecie nie słyszał, by rano w jej trepkach

moneta znalazła się srebrna!

Echo rozlegało się po całej łące.
— Widzicie, że umiem tę piosenkę — pochwalił się Puk.
— A potem idzie wierszyk o Kołach Czarnoksięskich — rzekł Dan. — Gdy byłem mały, wierszyk ten zawsze napełniał mi smutkiem serduszko.

— Zdaje się, że chodzi wam o „Te szlaki kręte, koła zaklęte“? — spytał Puk i zahuczał głosem donośnym, niby organy kościelne:
gdzie trwożna garstka się chowa,

wszędzie się prawie snuły po trawie,
gdy żyła Marja królowa.
Ale niestety, gdy syn Elżbiety,
król Jakób objął koronę,
wśród łąk i trawisk niema już zjawisk:

snadź pierzchły w lata — minione!...

— Sporo czasu upłynęło, odkąd nie słyszałem tej śpiewki... Ale co tu obwijać rzecz w bawełnę? W tej piosence wszystko jest prawdziwe. Ludkowie Górscy wynieśli się stąd oddawna. Jam widział ich niegdyś, gdy pojawili się w Starej Anglji, widziałem też, jak ją opuszczali. Olbrzymy, chowańce, topielce, karły, biesy i chochliki; wodniki, boruty, leszy, zaścieńce; wrześniaki, brzeźniaki, pogórcy, skarbniki, bożęta-niebożęta, krasnoludki, płanetniki, uroki, upiory, jędze, dziwożony i dziwomęże, psikusy, skrzaty — i ilu, ilu jeszcze ich tam było — odeszli, odeszli precz! Jam do Anglji przybył wraz z dębem, głogiem i jesionem i odejdę stąd dopiero wtedy, gdy dąb, jesion i głóg wyginą w całym kraju.
Dan rozejrzał się po całej łące — zatrzymując kolejno wzrok to na dębie Uny, rosnącym koło tylnej furtki ogrodu, — to na rzędzie jesionów osłaniających Wydrzy Staw, do którego odprowadza się wodę młynówki, gdy młyn jest bezczynny, — a wreszcie na starym sękatym głogowcu, o którego pień trzy krowy lubiły czochać swe karki.
— Jest wszystko jak należy! — zawołał, po chwili zaś dodał: — A jesienią zasadzę tu mnóstwo żołędzi!
— Toś ty chyba bardzo już stary? — zapytała Puka Una.
— Nie jestem stary... ale dożyłem ładnego wieku, jak powiadają ludzie. Tak, napatrzyłem się już niejednemu! Pomyślcie sobie tylko, że gdy salisburskie głazy druidyczne liczyły sobie niewiele lat istnienia... jeszcze zanim ludzie z epoki kamiennej zbudowali zbiornik wody poniżej koliska Chanctoubury... przyjaciele moi zastawiali co wieczór miskę śmietany dla mnie...
— Och! — krzyknęła Una, klaszcząc w rączki, i skinęła nagle główką.
— Pewno jej przyszedł do głowy jakiś pomysł — wyjaśnił Dan. — Ona zawsze tak się zachowuje, gdy uda się jej wymyślić coś nowego...
— Przyszło mi na myśl... że możebyśmy tak zostawiali dla ciebie porcyjkę naszej kaszki? Oczywiście, trzebaby ją wynosić na strych, bo w pokoju dziecinnym zmiarkowanoby natychmiast, co się święci...
— Powiedz raczej, w pokoju lekcyjnym — poprawił ją Dan skwapliwie.
Una zarumieniła się, albowiem niedalej jak z początkiem owego lata zawarli uroczysty układ, że nie będą już nazywali „sali szkolnej“ pokojem dziecinnym.
— Złote masz serce, moja droga! — rzekł Puk z podzięką. — Oj, będzie z ciebie za lat parę ładna i mądra dziewczyna! Prawdę mówiąc, to nie potrzebujecie mi zastawiać miseczki z jadłem... ale jeżeli mi kiedy przyjdzie oskoma, bądźcie pewni, że sam was poproszę o jaki kąsek.
Wyciągnął się jak długi na wyschniętej trawie. Dzieci położyły się obok niego i poczęły niefrasobliwie wymachiwać w powietrzu bosemi nóżkami. Były zapanbrat z nowym znajomym, bo wiedziały, że z jego strony równie nic im nie grozi, jak ze strony starego sadownika Hobdena, z którym szczególnie przyjaźniły się już oddawna. Puk nie zamęczał ich mądremi pytaniami, nie wyśmiewał się z oślej głowy, ale leżał sobie spokojnie i z jakiemś rozrzewnieniem uśmiechał się sam do siebie.
— Czy macie jaki nóż przy sobie? — zapytał wkońcu.
Dan podał mu duży nóż o jednem ostrzu (jakim w domu nie pozwalano mu się bawić), a Puk jął wykrawać kawałek darni ze środka Zaklętego Koła.
— Co to za... czary? — zapytała Una, widząc, że Puk wyważył z ziemi czworogranną bryłę brunatnej gliny, przypominającą wyglądem kawał szwajcarskiego sera.
— To jedna z mych sztuczek czarnoksięskich — odpowiedział Puk, wykrawując drugą bryłę ziemi. — Widzicie, moi drodzy, ja nie mogę udzielać wam pozwolenia na wstęp w głąb gór, bo Ludkowie Górscy już je opuścili; ale jeżeli zechcecie przyjąć ode mnie intromisję, to może będę mógł pokazać wam coś takiego, co nieczęsto można oglądać na tej ziemi. Jeżeli kto, to wy zasługujecie na to w zupełności.
— A co to znaczy przyjąć intromisję? — zapytał Dan przezornie.
— Jest to stary obyczaj, zachowywany przy kupnie i sprzedaży ziemi. Polega on na tem, że wykrawa się bryłkę ziemi i wręcza kupującemu. Otrzymać intromisję, czyli stać się prawowitym właścicielem gruntu, można dopiero wtedy, gdy dawny właściciel wręczy nowemu dziedzicowi taką, jak ta, bryłkę ziemi...
To mówiąc, wyciągnął ku nim obie wykopane grudki.
— Ależ ta łąka i tak jest naszą własnością — odpowiedział Dan, odstępując nieco wtył. — Czy chcesz nam ją zabrać zapomocą czarów?
Puk roześmiał się.
— Wiem, że to wasza łąka, ale... wy też powinniście wiedzieć, że jest na niej wiele rzeczy takich, o których nie śniło się... ani wam ani nawet waszemu tatusiowi. Co wam szkodzi spróbować? — to mówiąc, zwrócił się do Uny.
— Niech tak będzie! Spróbuję! — zawołała.
Dan pozbył się skrupułów i natychmiast poszedł za jej przykładem.
— A teraz jesteście prawnie zaintromitowanymi dziedzicami całej Starej Anglji — jął ogłaszać Puk przeciągłym, monotonnym głosem. — Na mocy prawa Dębu, Głogu i Jesionu wolno wam chodzić wszędy, oraz widzieć i poznawać wszystko, co się wam żywnie podoba, albo co ja wam pokażę. Obaczycie to, co dane wam będzie obaczyć, i usłyszycie to, co danem wam będzie usłyszeć, chociażby to nawet zdarzyło się trzy tysiące lat temu; nie zaznacie zasię przy tem ani zwątpienia ani trwogi. Mocniej! dzierżcie mocno wszystko, co wam daję.
Dzieci zamknęły oczy — w oczekiwaniu czegoś niezwykłego. Jednakże naprzekór oczekiwaniu jakoś nic osobliwego się nie zdarzyło.
— No i cóż? — zapytała Una, z rozczarowaniem otwierając oczęta. — Myślałam, że zobaczymy smoki.
— Chociażby to się zdarzyło trzy tysiące lat temu — powtórzył Puk i zaczął liczyć na palcach. — O, nie! Niestety, trzy tysiące lat temu nie było smoków w tym kraju.
— Ależ, jak dotąd, to jeszcze nic osobliwego się nie wydarzyło! — dąsał się Dan.
— Chwilkę cierpliwości! — uspokajał go Puk. — Nie zmusisz dębu, by wyrósł w rok jeden... a przecie Stara Anglja więcej sobie lat liczy niżby ich mieć mogło dwadzieścia pokoleń dębów. Usiądźmy znowu i podumajmy trochę. Co do mnie, to nie potrafię objąć myślą więcej jak jedno stulecie naraz.
— Tak, ale ty jesteś Czaroludkiem! — zauważył Dan.
— Czy słyszeliście, bym choć raz użył tego słowa? — żachnął się Puk.
— Nie. Wspominałeś tylko „Ludków Górskich“, natomiast ani słowem nie bąknąłeś o „Czaroludkach“ — odpowiedziała Una. — Właśnie mnie to zastanawiało. Co, nie podoba ci się takie nazwanie?
— A czy wam byłoby miło, gdyby was nazywano ustawicznie: „śmiertelnikami“ lub „istotami ludzkiemi“? gdyby na ciebie wołano „Córo Ewy“, a na niego „synu Adama“?
— Wcaleby mi się to nie podobało! — odrzekł Dan. — W taki właśnie sposób przemawiają Dżinny i Afryty w „Powieściach z tysiąca i jednej nocy“.
— Podobnie i ja się czuję, gdy ktoś w odniesieniu do mnie używa tego słowa... którego ja nigdy nie wypowiem... Zresztą to, co nosi u was ową nazwę, to wszystko istoty urojone, o jakich Ludkom Górskim nigdy nie zdarzyło się słyszeć: jakieś małe bąki o motylich skrzydełkach, spódniczkach z gazy, z gwiazdami we włosach, i z różdżkami w rękach, przypominającemi trzcinkę, używaną przez nauczyciela w razie potrzeby ukarania złego ucznia lub nagrodzenia dobrego. Umiałbym coś o nich powiedzieć!
— Wcaleśmy nie myśleli o takich istotach — zaprzeczył Dan. — My też nie żywimy do nich sympatji.
— Słusznie — zawołał Puk. — Czyż więc możecie się dziwić, że Ludkowie Górscy nie chcą uchodzić za jedno z hałastrą tych pstrokatych skrzydlaczy, tych mydłków kiwających różdżkami, tych karmelkowych fircyków! Motyle skrzydełka, he be he! Widziałem-ci ja Jmć Huona, jak z drużyną wyruszył z zamczyska Tintagel w kierunku Górnej Brazylji, w samą paszczę południowo-zachodniej wichury... gdy piana obryzgiwała cały kasztel, a Rumaki Wzgórza stawały dęba z przerażenia. W chwilach, gdy cichła wichura, wydostawali się na pełne morze, wrzeszcząc jak rybitwy, a potem cofali się na pięć mil w głąb lądu, zanim zdołali znów stawić czoło wiatrowi. Ładne mi motyle skrzydełka! Była to prawdziwa sztuka czarnoksięska... najczarniejsza, na jaką mógł zdobyć się czarnoksiężnik Merlin... Czarne głębiny morskie lśniły zielonawą poświatą i białą pianą, wśród której wiły się śpiewające wodnice... a Rumaki Wzgórza torowały sobie drogę z fali na falę przy oślepiającym blasku błyskawic! Tak to bywało drzewiej... dawniejszemi czasy!...
— Wspaniałe! — zachwycił się Dan, natomiast Una zadrżała z przerażenia.
— O jakże się cieszę, że już niema tych straszydeł! — szepnęła. — Ale dlaczegóż to Ludki Górskie stąd odeszły?
— Różne były powody — odrzekł Puk. — O jednym kiedyś wam opowiem, gdy wyjaśnię, jak przyszło do największego ze wszystkich wyrajów. Bo one nie odleciały wszystkie naraz, gromadnie. Odchodziły jeden po drugim kolejno w ciągu wieków. Uchodźcami byli przeważnie cudzoziemcy, którzy nie mogli przywyknąć do naszego klimatu. Ci oddalili się najwcześniej.
— Kiedy to nastąpiło? — zapytał Dan.
— Jakie dwa tysiące lat temu, a może i dawniej. Trzeba wiedzieć, że początkowo byli oni bożkami. Kilku z nich przywieźli tu Fenicjanie, gdy przybijali do tych brzegów, by kupować cynę. Potem tu lądowali Gallowie, Jutowie, Duńczycy, Fryzowie, Anglosasi — i sprowadzili ich tu jeszcze więcej. Raz po raz jakieś plemię lądowało u tych brzegów albo chroniło się na okręty — a każde przywoziło z sobą swoje bożki. Ale w Anglji stawały się z tych bożąt prawdziwe niebożęta. Ja osobiście skarżyć się nie mogę, bo mi wtedy było niegorzej jak obecnie. Miska kaszy, kubek mleka i drobne figle płatane wieśniakom, jak teraz tak i wówczas, wystarczyły mi w zupełności do szczęścia. Osiedliłem się tutaj, jak widzicie, i żyłem zawsze zapanbrat z ludźmi. Natomiast większa część mych druhów pragnęła nadal być bożkami, mieć ołtarze, świątynie, świątalników i ofiary...
— Czy takie ofiary, o jakich opowiadała nam panna Blake?... ofiary z ludzi, których palono w plecionkach z łoziny? — zapytał Dan.
— Najrozmaitsze ofiary — odpowiedział Puk. — Jeżeli nie z ludzi, to z bydła, koni, nierogacizny, albo z syconego miodu. Ja tam nigdy w tem nie gustowałem. Oj, byłyż uparciuchy i cudaki z tych starych bałwanów! I czy na wiele im się to przydało? Phi! Ludzie, gdy im się lepiej zacznie powodzić, tracą ochotę do robienia z siebie ofiary, ba, nie mają ochoty ofiarować nawet swych koni roboczych. To też w czas pewien ludzie poniechali stare bożęta. Dachy świątyń zapadły się, świątynie opustoszały. Nie było rady! Bożęta musiały wygramolić się w świat i żywić się na własną rękę, jak tam który potrafił. Niektóre z nich wieszały się po drzewach albo też kryły się po grobach i jęczały po nocach. Jeżeli tak jęczały dość głośno i długo, udawało się im niekiedy napędzić takiego stracha jakiemuś biednemu chłopkowi, że okupywał się im kurą albo bryłką masła. Przypominam sobie taką boguńkę, co się zwała Belisama; została ona wkońcu zwykłą rusałką wodną kędyś w Lancashire. Miałem też całe setki innych przyjaciół, co niegdyś byli bożkami, potem zeszli do rzędu Ludków Górskich, a wkońcu powędrowali sobie w inne strony, bo z tych lub innych przyczyn nie mogli wyżyć wśród Anglików. O ile sobie przypominam, jedna tylko Stara Istota uczciwie zarabiała na życie od czasu pojawienia się na świecie. Był to Weland, nadworny kowal kilku bożków, których imiona wypadły mi z pamięci; tenci wykuwał dla nich miecze i włócznie, a podobno szczycił się, iż jest krewniakiem skandynawskiego Thora.
— Czy tego Thora, o którym jest mowa w „Bohaterach Asgardu“? — zapytała Una, która miała w pamięci świeżo przeczytaną powieść pod tym tytułem.
— Być może — odpowiedział Puk. — W każdym razie, gdy nadeszły złe czasy, Weland nie kradł ani nie żebrał, tylko pracował... a ja miałem szczęście wyświadczyć mu pewną przysługę.
— Opowiedz nam o tem — zawołał Dan; — ja tak lubię słuchać o dawnych czasach.
Ułożyli się wygodnie na murawie, gryząc źdźbła trawy. Puk oparł się mocno na łokciu i jął opowiadać:
— Zaraz, niech-no sobie przypomnę, jak to było... Pierwszy raz spotkałem Welanda w pewien wieczór listopadowy, podczas wielkiej zawiei śniegowej na równinie Pevensey...
— Pevensey? Czy mówisz o tym Pevensey’u za wzgórzem? — zapytał Dan, wskazując ręką na południe.
— Tak jest... tylko że w owych czasach były tam jeno moczary, dochodzące aż do Horsebridge i Hydeneye. Znajdowałem się właśnie na wzgórzu Beacon (wówczas zwał się on Brunanburgh), gdy ujrzałem wdali bladą łunę płonących strzech wiejskich. Poszedłem przyjrzeć się pożarowi. Jacyś korsarze (zdaje mi się, że należeli do szajki Peofna) puszczali z dymem wioskę położoną na równinie. Na przodzie wielkiej, trzydziestu dwoma wiosłami opatrzonej galery, którą właśnie przycumowali do brzegu, spoczywał posąg Welanda — olbrzymi czarny kloc drewniany, przybrany w bursztynowy naszyjnik. Mróz-ci wtedy był siarczysty! Z burty statku zwisały sople lodowe; lód, jak szkliwo, osiadł na wiosłach i powlekł wargi Welanda. Ten, gdy mnie obaczył, począł mi nucić przeciągłą pieśń w swej ojczystej mowie, opowiadając, jak to on będzie panował nad Anglją, a ja będę wąchał dym ofiarny jego ołtarzy, snujący się od Lincolnshire aż po wyspę Wight. Puszczałem mimo uszu te jego przechwałki. Napatrzyłem się tylu najazdom bożków na Starą Anglję, że przestały one wywierać na mnie wrażenie. Pozwoliłem mu wyśpiewać się dowoli przez ten czas, gdy załoga podpalała wioskę, a potem ni stąd ni zowąd odezwałem się do niego: „Kowalu bożków, oto nadchodzi czas, gdy będziesz w kuźni przydrożnej zarabiał na parę groszy swem rzemiosłem.“
— Cóż na to odrzekł Weland? — spytała Una. — Czy się rozgniewał?
— Zwymyślał mnie brzydko, łypiąc groźnie oczyma, więc odszedłem w głąb lądu, by obudzić śpiącą ludność i przestrzec ją przed niebezpieczeństwem. Mimo wszystko jednak korsarze zdobyli kraj — a Weland stał się nader ważnym i potężnym bożkiem. Miał wszędy świątynie, od Lincolnshire aż po wyspę Wight, a składane mu ofiary były wprost potworne w swem okrucieństwie. Trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że wolał konie niż ludzi... ale naprzekór tym wszystkim końskim czy ludzkim ofiarom wiedziałem dobrze, że nadejdzie taki czas, gdy i on będzie musiał zniżyć się ze swej godności, podobnie jak to uczynili przed nim inni bogowie. Czekałem dość długo... z tysiąc lat może... a wkońcu udałem się do jednej z jego świątyń koło Andover, by zobaczyć, jak mu się powodzi. Znalazłem tam jego ołtarz i posąg, nadto kapłanów i zgromadzenie wiernych... a wszyscy, z wyjątkiem samego Welanda i jego kapłanów, wydawali mi się niezmiernie szczęśliwi i zadowoleni. W owych zaś dawnych czasach, trzeba wam wiedzieć, zgromadzenie wiernych czuło się nieszczęśliwe, póki kapłan nie wybrał z pośród nich ofiary; przypuszczam, że i wy czulibyście się podobnie na ich miejscu. Gdy rozpoczął się obrzęd, jeden z kapłanów wystąpił naprzód, powlókł jakiegoś człowieka ku ołtarzowi, zamierzył się nań złoconym toporkiem i niby to palnął go w głowę, człowiek ten zaś zwalił się na ziemię, udając że umiera. Wówczas wszyscy obecni zaczęli krzyczeć: „Ofiara dla Welanda! Ofiara dla Welanda!“
— Co? Ten człowiek nie został zabity naprawdę? — spytała Una. — Nie umarł?
— Ani mu się śniło umierać! Wszystko to odbywało się „na niby“, jak na herbatce dla lalek. Następnie wyprowadzono wspaniałego białego rumaka, a kapłan obciął mu parę włosów z ogona i grzywy i wrzucił je do ogniska na ołtarzu, krzycząc: „Ofiara!“ Miało to oznaczać, że człowiek i koń zostali zabici na ofiarę. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, patrząc na widniejącą w dymie twarz nieboraka Welanda. Miał minę skwaszoną, jakby od wielkiego głodu — nie dziwota, bo trudno najeść się do syta, łykając jeno obrzydliwy swąd palonego włosa! Gorzej niźli na herbatce dla lalek!... W każdym razie postanowiłem do czasu nie pisnąć ani słowa (byłoby nieładnie z mej strony, gdybym mu dokuczał!), więc zaszedłem ponownie do Andover dopiero po upływie kilku stuleci. Nie zastałem tu już ani Welanda ani jego świątyni; na jej miejscu stał kościół chrześcijański, rezydencja biskupa. Żaden z Ludków Górskich nie umiał mi opowiedzieć, co stało się z Welandem; przeto przypuszczałem, że opuścił Anglję.
Puk przerwał swą opowieść, przewrócił się na drugi bok, znów podparł się łokciem i zamyślił się.
— I wiecie, co? — odezwał się nakoniec. — Było to chyba w parę lat później... na jakie parę lat przed przybyciem Wilhelma Zdobywcy... gdy powróciwszy na to oto wzgórze, posłyszałem jak stary Hobden coś tam baje o Welandowym Brodzie.
— Jeżeli to chodzi o starego sadownika Hobdena, muszę ci zaznaczyć, że liczy on sobie dopiero siedemdziesiąt dwa lat życia — wtrącił się Dan. — Słyszałem to z jego własnych ust. Jest on serdecznym przyjacielem nas obojga.
— Masz zupełną słuszność — odparł Puk. — Miałem na myśli nie waszego Hobdena, ale jego prapradziadka z przed dziewięciu pokoleń. Był to człek wolny, z zawodu węglarz, i mieszkał gdzieś w tej okolicy. Znałem jego rodzinę, z ojca na syna, od czasów tak dawnych, iż niekiedy plączą mi się z sobą trochę ich nazwiska. Ten Hobden, o którym mówię, zwał się Hob z Dene’u, a mieszkał koło kuźni... Otóż posłyszawszy nazwisko Welanda, oczywiście nadstawiłem uszu, a potem hała-drała! przez lasy i zarośla pomknąłem ponad bród rzeczułki, o tam, poza te leśne oparzeliska...
To mówiąc, skinął głową na zachód, w stronę, gdzie dolina zwęża się pomiędzy zalesionemi wzgórzami a stromym chmielnikiem.
— Aha, to most Willinford — zawołała Una. — Przecież często chodzimy tamtędy na przechadzkę. Tam właśnie widzieliśmy zimorodka...
— W owym czasie, moja dziecinko, miejsce to zwało się Weland’s Ford czyli Bród Welanda. Wiodła ku niemu droga (o jakże uciążliwa i wyboista!) od Beacon, ot tam z samego szczytu wzgórza, a całe zbocze górskie było porośnięte gęstym lasem dębowym, pełnym zwierzyny. Napróżno szukałem tam Welanda... nigdzie ani śladu po nim! Patrzę: aż tu naraz ukazuje się jakiś opasły chłopek, człapiący konno leśną drogą od strony Beacon. Jechał niesporo, bo konisko zgubiło gdzieś w błocie podkowę. Podjechawszy do brodu, zeskoczył z siodła, wydobył grosz z kalety, położył go na kamieniu, przywiązał konia do dębu i zawołał: „Kowalu! kowalu! będziecie mieli robotę!“ Potem, jakby nic, siada na ziemię i dalejże chrapać. Możecie sobie wyobrazić, co się ze mną działo, gdym nagle obaczył, jak z zarośli wyłazi stary, siwobrody, zgarbiony kowal przepasany skórzanym fartuchem i bierze się do kucia konia: był to Weland we własnej osobie! Zdumiony nad wszelkie pojęcie, wyskoczyłem z krzaków i pytam: „To ty, Welandzie? Przebóg, cóż tu porabiasz!?“
— Biedny Weland! — westchnęła Una.
Kowal odgarnął wtył włosy, które zaszły mu na czoło, i patrzył na mnie przez chwilę, nie poznając zrazu, ktom zacz. Gdy wreszcie poznał, rzecze: „Kto jak kto, ale ty, Starowieczna Istoto, powinieneś wiedzieć, co tu robię. Przecieżeś sam mi to przepowiedział. Zarabiam na życie podkuwaniem koni. Nawet imię Welanda już mi przekręcono. Zowią mnie teraz Kowalem Przydrożnym, Wayland-Smith.“
— Biedaczysko! — współczuł Dan. — I cóżeś ty mu na to odrzekł?
— Cóż miałem mu powiedzieć? On spojrzał wgórę, trzymając w objęciach końskie kopyto, i rzekł z uśmiechem: „Tak, tak, pamiętam czasy, kiedybym takiego szkapska nie raczył przyjąć w ofierze, teraz zaś rad jestem, że zarobię choć grosik za podkucie mu kopyt.“
— Czy już niema sposobu, byś mógł powrócić do Walhalli, czy do innego miejsca, skąd przybyłeś? — zapytałem.
— O, chyba nie! — odpowiedział, skrobiąc pilnikiem końskie kopyto. Z końmi umiał obchodzić się wybornie, to też stare szkapsko rżało przyjaźnie, oparłszy się o jego ramię. — Pewno sobie przypominasz, żem za czasów mej chwały i potęgi nie był bynajmniej bożkiem łaskawym. Przeto nie będę wyzwolon aż do czasu, gdy jakaś istota ludzka okaże mi szczerą przychylność.
— W takim razie — odrzekłem — ten gospodarz już ci ją z pewnością okaże. Obkułeś mu konika jak się patrzy.
— Juści! — odpowiedział mi Weland — moje gwoździe potrzymają podkówkę od jednej pełni księżycowej do drugiej. Atoli serca gospodarzy są, jak ruda łąkowa, zimne i cierpkie zarazem.
— I czy uwierzycie, że ów gospodarz, obudziwszy się i ujrzawszy podkutego już konia, dosiadł go najspokojniej i odjechał bez słowa podzięki? Poruszyło mnie to do żywego, i postanowiłem dać staremu łajdakowi lekcję grzeczności. Prosto z miejsca zawróciłem mu konia i okrężną drogą przyprowadziłem go nazad do Beacon... było jakie trzy mile tej drogi...
— Czy byłeś niewidzialny? — zapytała Una.
Puk kiwnął poważnie głową.
— Wioska Beacon była w owych czasach w ciągłem pogotowiu, na wypadek gdyby Francuzi wylądowali w Pevensey; przeto lada chwila powinny były błysnąć światła. Ja jednakże wodziłem mu konia ciągle wkółko i wkółko przez całą ową krótką nockę letnią. Chłopek myślał, że go ktoś urzekł (co zresztą nie tak dalekie było od prawdy), przeto począł się modlić i przyzywać ratunku. Ja się tem nie przejmowałem, boć byłem równie dobrym chrześcijaninem jak on sam, czego dowody składałem na wszystkich odpustach w całem hrabstwie. Około czwartej nad ranem zaszedł nam drogę jakiś nowicjusz, idący z klasztoru, co się tu dawniej wznosił na wzgórzu Beacon.
— Co to znaczy nowicjusz? — zapytał Dan.
— Właściwie wyraz ten oznacza osobę rozpoczynającą życie klasztorne; trzeba jednak wiedzieć, że w owych czasach ludzie świeccy posyłali swoich synów na naukę do klasztoru, jak dziś posyła się do szkoły. Młokos, o którym mówię, za lat uprzednich spędzał po parę miesięcy w jednym z klasztorów francuskich, a obecnie kończył edukację w klasztorze nieopodal swych stron ojczystych, albowiem cała dolina należała do jego rodziców. Otóż Hugo (takie było imię panicza) wyszedł w ów ranek łowić ryby; posłyszał krzyki gospodarza... i oczywiście zapytał o przyczynę. Chłopek zaczął pleść duby smalone o jędzach, djablikach i upiorach, choć wiedziałem dobrze, że przez całą noc nie widział niczego, prócz paru saren i królików. (Ludkowie Górscy — jak wydry — pokazują się tylko wtedy, gdy im przyjdzie ochota.) Ale nowicjusz był nie w ciemię bity. Rzuciwszy okiem na końskie kopyta, odrazu zauważył nowe podkowy, przytwierdzone w sposób wiadomy jedynie Welandowi, a mianowicie zapomocą szczególnego zagięcia gwoździ, noszącego u ludności okolicznej nazwę „kowalskiego chwytu“.
— „Hm! — mruknął nowicjusz. — A gdzieżeście to podkuwali konia, ojczulku?“
— Gospodarz początkowo wykręcał się od odpowiedzi, wiedząc, iż duchowieństwo nie pozwala wiernym wdawać się w konszachty z Dawnemi Istotami. Wkońcu jednak, przyciśnięty do muru, zdradził nazwisko kowala. „A cóżeście mu zapłacili za robotę?“, spytał nowicjusz. „Ano, grosz...“ bąknął posępnie gospodarz. „No, no!“ pokręcił głową nowicjusz; „nie wiem, czy który chrześcijanin przyjąłby tak liche wynagrodzenie! Ale chybaście mu jeszcze dodali: „Bóg zapłać?“ „Gdzieta!“ obruszył się chłop; „dyć kowal Wayland to niechrzczeniec!“ „Czy on chrzczony czy niechrzczony, to inna sprawa!“ odparł mu na to nowicjusz, „w każdym razie korzystałeś z jego usługi, a za usługę zawdy należy się podzięka“. „Co?!“, huknął chłopek, doprowadzony już do pasji, bom-ci mu cięgiem obracał konia wkółko; „co mi tu będziesz bakę świecił, żółtodziobie zatracony! Wedle twego mędrkowania, tobym może samemu djaskowi winien był powiedzieć Bóg-zapłać, gdybym przypadkiem skorzystał z jego usług?“ „E, lepiejbyście się, ojczulku, nie bawili ze mną w tak subtelne roztrząsania“, żachnął się nowicjusz; „poprostu wróćcie się do brodu i powiedzcie kowalowi Bóg-zapłać, jeżeli nie chcecie, żeby was co gorszego spotkało!“
— Co było robić? Mój chłopek wrócił się jak niepyszny. Poprowadziłem mu konia, niedostrzeżony przez nikogo. Nowicjusz szedł koło nas, dźwigając na ramieniu wędkę, niby włócznię, i otrząsając rosę z trawy fałdzistą połą swej sukni. Gdy doszliśmy do brodu (była może godzina piąta i mgły poranne snuły się jeszcze w dąbrowie) chłopek zawziął się i nie chciał powiedzieć: „Bóg zapłać“, a na dobitkę zaczął grozić, iż doniesie opatowi, że nowicjusz przymusza go do oddawania czci bożkom pogańskim. Wówczas Hugon stracił już wszelką cierpliwość; wrzasnął: „Złaź mi zaraz!“ i schwyciwszy chłopka za tłustą łydkę, wyrzucił go z siodła na ziemię, poczem nie pozwalając nieborakowi powstać, ucapił go za kark i dopóty trząsł nim jak szczurem, póki ten nie wyjąkał pokornie: „Bóg ci zapłać, kowalu Waylandzie“.
— Czy Weland widział to wszystko? — spytał Dan.
— A jakże! Przyglądał się z radością i zachwytem całemu zajściu, a nawet wyrwał mu się z ust prastary okrzyk wojenny w chwili, gdy wieśniak runął z łoskotem na ziemię. Nowicjusz, doczekawszy się żądanych słów od wieśniaka, zwrócił się w stronę wspomnianego już dębu i zawołał: „Hej, kowalu bogów! Wstydzić się muszę za tego grubjanina, to prawda, ale pozwól, że za wszystkie uprzejmości i przysługi, jakie wyświadczyłeś jemu samemu i jemu podobnym, złożę ci podziękowanie i okażę szczerą życzliwość.“ To rzekłszy, podniósł wędkę (która w owej chwili jeszcze bardziej przypominała długą włócznię), i rzeźkim krokiem jął zstępować w tę oto waszą dolinę.
— A cóż na to biedny Weland? — zagadnęła Una.
— Zaczął śmiać się i krzyczeć z uciechy, gdyż był już nakoniec wyzwolony i mógł odejść, gdzie mu się podobało. Atoli miał on naturę nawskroś rzetelną. Jak dotąd zarabiał sumiennie na życie, tak też postanowił spłacić przed odejściem wszystkie swoje długi. „Muszę przecie dać jakiś dar temu cnemu młodzikowi“ powiedział sobie, „taki dar, co wyjdzie na dobre i jemu i jego ojczyźnie i rozsławi jego imię po świecie szerokim. Rozdmuchaj-no mi ogień, Starodawna Istoto, a ja przyniosę żelaza na tę ostatnią mą robotę!“ No i wykuł miecz o ciemnoszarym brzeszczocie, a falistem obrzeżu. Ja dąłem w miechy, a on kuł i kuł zawzięcie. Na Jesion, Głóg i Dąb! Wierzajcie mi, iż pokazał Weland, że niedarmo był kowalem bogów! Dwukrotnie hartował ów miecz w bieżącej wodzie; za trzecim razem zahartował go w wieczornej rosie, potem położył go w świetle księżyca, wyszeptał nad nim runy czyli słowa zaklęcia, i wyrył wieszczbę runiczną na brzeszczocie. „Starodawna Istoto“, odezwał się do mnie, obcierając czoło, „jest to najlepsze ostrze, jakie kiedykolwiek wyszło z pod rąk Welanda! Sam nawet właściciel miecza nie pozna się na jego wartości. Chodźmy do klasztoru!“
— Udaliśmy się do sali, w której spali zakonnicy. Nasz nowicjusz chrapał twardo na swym tapczanie, spowity grubą opończą. Weland włożył mu w rękę miecz, a pamiętam wybornie, jak skwapliwie pochwycił ów młodzian za rękojeść. To widząc, Weland wkroczył nieśmiało do kaplicy i cisnął na podłogę cały swój sprzęt kowalski — młot, obcęgi i pilniki — by pokazać, że odtąd nie chce mieć z niemi nic do czynienia. Rozległ się szczęk, jakgdyby co najmniej kilkanaście zbroic zwaliło się na ziemię. Zaspani mnisi wbiegli co sił do kaplicy, myśląc, że to Francuzi przypuścili znienacka szturm do klasztoru. Nowicjusz biegł pierwszy, wymachując nowiuśkim mieczem i wydając bojowe okrzyki w języku saksońskim. Na widok porzuconych kowalskich narzędzi wszyscy osłupieli, nie wiedząc, co to ma oznaczać; wówczas nowicjusz, poprosiwszy o głos, jął opowiadać o swojem postąpieniu z wieśniakiem, o swojej rozmowie z kowalem Welandem, a wreszcie o mieczu, który jakimś dziwnym sposobem znalazł się na jego tapczanie, pomimo że przecie sypialnia była przez noc całą oświetlona.
— Opat zrazu potrząsał głową, wkońcu jednak roześmiał się i rzekł do nowicjusza: „Synu mój, Hugonie, obeszłoby się i bez znaku ze strony jakiegoś tam bożka pogańskiego, bym wiedział, że z ciebie klasztor małą mieć będzie pociechę. Zabierz-że swój miecz, pilnuj go dobrze i miej go zawżdy przy sobie, a bądź równie szlachetny, jak dworny jesteś i krzepki. My zasię powiesimy te narzędzia kowalskie przed ołtarzem, bo choć ten kowal dawnych bożyszcz miał pewnikiem z onego czasu jakoweś grzeszki na sumieniu, toć potem zarabiał ciężko a uczciwie na kawałek chleba i składał ofiary na rzecz Matki naszej, Kościoła.“ Potem wszyscy udali się na spoczynek; jeden tylko nowicjusz oka nie zmrużył, ale usiadłszy w ogródku klasztornym, zaczął bawić się swym mieczem. Wówczas Weland, ukryty za stajnią, rzekł do mnie: „Żegnaj mi, Starodawna Istoto! Prawdziwe były słowa twoje: tyś widział moje przybycie do Anglji, ty też jesteś teraz świadkiem mego odejścia. Do widzenia!“
— To rzekłszy zszedł ze wzgórza aż na skraj Wielkich Borów (dziś zwiecie to miejsce Leśnym Zakątkiem), akurat tam, gdzie pierwszy raz wylądował. Przez chwilę jeszcze słyszałem, jak przedzierał się przez zarośla w stronę Horsebridge; potem już znikł bez śladu. Opowiadam to, com widział na własne oczy.
Dzieci westchnęły głęboko.
— Ale co się stało z nowicjuszem Hugonem? — zapytała Una.
— A z mieczem? — zawtórował Dan.
Puk rozejrzał się po łące, która, chłodna już i spokojna, układała się do snu pod cieniem wzgórza Pook’s Hill. Kędyś nieopodal derkacz ciurlikał wśród pokoszonej trawy, a młode pstrągi w rzeczułce poczęły wyskakiwać nad wodę. Z pomiędzy olszyn wyfrunęła niepewnym jeszcze lotem biała ćma i poczęła krążyć nad głowami dzieci, a wślad za nią równie biały i cichy opar wysnuł się z nad potoku.
— Czy naprawdę chcielibyście wiedzieć to wszystko? — upewniał się Puk.
— Chcemy! Chcemy! — zawołały razem dzieci. — Strasznie chcemy!
— Doskonale. Przyrzekłem wam, że zobaczycie to, co danem wam będzie zobaczyć, i usłyszycie to, co danem wam będzie usłyszeć, chociażby to zdarzyło się trzy tysiące lat temu. Jednakże teraz coś mi się wydaje, że jeżeli natychmiast nie wrócicie do domu, to rodzice zaczną was szukać. Odprowadzę was do samej furtki.
— A czy się znowu pojawisz, gdy my tu przyjdziemy? — zapytały dzieci.
— Oczy-wiście! Oczy-wiście! — odpowiedział Puk. — Już tu przecie nieraz bywałem. Ale teraz bądźcie tak dobrzy... zaczekać chwilkę.
To mówiąc, wręczył każdemu z nich po trzy listki: listek dębu, listek głogu i listek jesionu.
— Pogryźcie je! — rzekł. — Jeżeli tego nie uczynicie, to jeszcze gotowiście się w domu wygadać, coście tu widzieli i słyszeli, a wtedy posłanoby natychmiast po doktora... Znam ja się trochę na ludziach... No, pogryźcie dobrze!
Dzieci zaczęły zawzięcie żuć podane im listki i tak idąc ani się nie spostrzegły, gdy stanęły koło furtki. Z za furtki wychylił się ojciec.
— No, jakżeście się bawili? — zapytał.
— O, świetnie! — zawołał Dan. — Tylko później... tak mi się wydaje... jakbyśmy zasnęli. Było tak ciepło i spokojnie. Czy sobie co przypominasz, Uno?
Una potrząsnęła główką i nie odrzekła ani słowa.
— Ho! ho! — rzekł ojciec. — Już widzę, jak to było:

Późno nocą do swej chaty Kilmeny wróciła

I nie zdaje sobie sprawy nawet, gdzie chodziła

I wyjaśnić nie potrafi, co widziała w świecie...

— Ale czemuż to w tak młodym wieku zabierasz się do żucia liści, córeczko? Czy to jakaś zabawa?
— Nie... to było mi do czegoś potrzebne... tylko że... nie mogę sobie przypomnieć... — odpowiedziała Una.
W istocie żadne z nich nie mogło sobie nic przypomnieć, aż dopiero...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.