<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
DUJAWA.

„Jakby rumak rży lawina,
Orkan puścił cugle wód,
Skrzącą kosą bory ścina
Jak śmierć ludzki ścina ród“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

W domku Ślimaka za to było wesoło: barometr wprawdzie stał jak zaklęty, i kapucyn ciągle kaptur ściągał do kolan, ale humory były dobre. Henryk spoczywał na laurach. Siostrzyczka uważała go za wielkiego bohatera; codzień kazała mu sobie opowiadać bajkę o niedźwiedziu, słuchała z przerażonemi oczyma, płakała nad dziećmi które pewnie pozostawił, i uspakajała się gdy ją zapewniano, że gdyby go braciszek nie zabił, niedźwiedź pozjadałby wszystkich podróżnych. A gdy Henryk skończył, pytała:
— A dalej co?
On sam nie wiedział co będzie dalej, ale czuł w sobie pragnienie ruchu, marzył o nowej wycieczce, o nowej sposobności do okazania męstwa i odwagi. Gaździna spoglądała na niego z wielkim respektem, i często do niego zagadywała, wypytując o szczegóły tego ważnego wypadku. A słuchając dziesiąty raz jednych i tych samych, przerywała:
— No, no, widzicie, mądrzeście się sprawili. Fała Panu Jezusowi.
Gazda znów, flegmatycznego więcej usposobienia, nie wyjmując z ust nieodstępnej fajki, od czasu do czasu powtarzał:
— Wiecie co, toście dobrze zrobili!
Skórę niedźwiedzia posłano do Nowego Targu do wyprawienia, bo chłopiec przeznaczył ją na podarunek dla dziadka, któremu już napisano o rycerskiej przygodzie wnuka.
Skromny domek na Krupówkach ożywił się, bo doktór często do niego zaglądał i przyprowadzał malarza, w którego towarzystwie tak sobie upodobała staruszka, że prosiła Jakóba aby z przyjacielem swoim jak najczęściej przychodził. Polacy z dawien dawna zwykli byli wszelkie swoje afekta łączyć z gościnnością. Kogo mile widzieli, z tym musieli koniecznie przełamać się chlebem — i troszczyli się o to, aby ten chleb przedniego był gatunku. To też gdy raz kupiono pięknych, tłustych kogutków, kazała Henrykowi napisać do obu panów list z zaproszeniem na obiad, ponieważ razem mieszkali. Chłopiec zasiadł z piórem, a panna Katarzyna powiedziała:
— Napisz, żem ich obu parę dni nie widziała, więc chcę ich dziś zobaczyć, a przypuszczam, że i oni się do nas stęsknili.
— Dobrze babuniu.
— Że proszę żeby zjedli z nami obiadek. Dodaj, że będzie skromny, ale postaramy się żeby im smakował.
— Dobrze babuniu.
— Hm, pan Jakób ma zwyczaj jadać wcześnie drugie śniadanie. Napisz jeszcze że wymawiam sobie, by dzisiaj śniadanie zostało wykreślone z programu, bo gospodynie nie lubią, żeby goście przychodzili najedzeni. Obiad nasz będzie gotów na pierwszą.
— Dobrze babuniu.
— I żeby przynieśli z sobą swoje łyżki, noże i widelce, bo nam sztućców brak. Mamy tylko po trzy sztuki.
Henryk pisał, aż pióro skrzypiało po papierze, a pisząc uśmiechał się. Wreszcie przerwawszy na chwilę, zapytał:
— Co będzie na obiad, babuniu?
— Zupa grzybowa, kurczęta pieczone ze śmietaną, jarzynka, poziomki... Ale słuchaj, powiedz Jagusi, jak pójdzie z listem, żeby przyniosła koszyk, który pan Jakób dać nam obiecał. Czy już skończyłeś?
— Już. Chodź Maryś, przypisz się i ty.
— Nie chcę, wolę z Jagusią obiad gotować.
— Przeczytaj — rzekła panna Katarzyna.
Chłopiec położył pióro i rzuciwszy na pannę Katarzynę figlarne spojrzenie, czytać zaczął.
„Babunia wiedzom co wom się strasznie cni[1] przez nik[2], temuby kcieli tutok[3] wos uwidzieć[4], cobymy razem zjedli se połednine. Bedzie wszystko masno i dobre co cud, i dość wszystkiego, coby krzywdy nie było. Już koutki siedzom w gorku; gołąbki[5] na polewke od wczora połednia sie warzom; moskol[6] je w piecu od tyźnia[7], watra[8] sie poli styry dwadzieścia godzin[9], grulów naskrobalim, oscypków[10] i brusków[11] nakupilim, masło je udeptane i cukier do koziomków wsulim do śklonki[12] A kie smakować wom nie bedzie, to wom domy habryke[13] i gorzołki dość i herba[14] sie też najdzie. A nie psyodźcie pryndzej, aż słońce na Giewoncie na pierwszą pokaże z połednia, żeby sie wszystko miało cas bars piknie uwarzyć. A przynieście swoje łyżki, widelce i noże, bo my takik ludzi nie radzi widzimy, co z gołemi rencami przyodzom. Jagusie po koszyk posyłamy z gembom, bo ju nie wiemy z kielo rozumu do pisania wziąść.
P. S. Marysia nie pisze, bo ona musi w gorki patrzyć i baczyć by dużo i dobrze nagazdować i nie pióro ino warzechę w gorści trzymie.“
Panna Katarzyna bardzo się z tego listu, w narzeczu góralskiem napisanego, uśmiała — ale wyraziła obawę, że goście będą się bali obiadu złożonego z takich potraw, z których jedna gotuje się „od wcora wiecera“ a druga siedzi w „piecu od tyźnia“ — co Henryś skomponował, gwoli większego nagromadzenia charakterystycznych wyrażeń góralskich. Przytem pan Witold może się za zbytnią poufałość obrazić, bo co Kubuś, to nie. Zaadresowano więc do pana Jakóba i babunia Kasia dodała małe objaśnienie dotyczące, „gołych renców.“
Jakoż goście nietylko nie obrazili się, ale nawet bardzo im się koncept podobał.
Dało to znowu powód do rozmowy o tem narzeczu bogatem w stare polskie formy i zwroty, a pan Jakób bardzo zapalony goralszczyzny wielbiciel, powtórzył słowa A. Brücknera, badacza dziejów kultury polskiej, że język jest najstarszą dziejów ludzkich kroniką, najstarszem narodów archiwum. Archeolog wnosi na zasadzie wykopalisk, jak w czasach zamierzchłych ludzie żyli, jak mieszkali, jak chowali umarłych — mówi Brückner — jakiemi drogami kroczył ich handel, nawet w co wierzyli, ale jakie ludy dane ziemie zamieszkiwały, o tem rozstrzyga dopiero język. Nazwisko lub słowo trafnie wytłomaczone, rozświeca nagle mgły i ciemności. Lingwista odgraniczy ściśle na podstawie nazw miejscowych, pierwotne ludów siedziby, a w mowie ludu wyczyta jego dawne z innemi narodami stosunki.
— O, tak — odezwał się Witold — gwara góralska jest także zwierciadłem, którem można dzieje ludu tatrzańskiego odczytać.
Rozprawę tę przerwała Jagusia, niosąca wazę na stół. Rozmowa przeszła na inne, lżejsze tory. Mówiono o różnych rzeczach, a mianowicie o Anglikach, bo Anglicy wtedy byli na ustach wszystkich, którzy na ten czas znajdowali się w Zakopanem. Wiedziano o każdym ich niemal ruchu i powtarzano sobie z dodatkami — tak że niewiele brakowało, aby urośli na jakieś legendowe postacie. Witoldowi opowiadano na poczcie, że baronet telegrafem zamówił w Wiedniu namiot i ten dziś właśnie nadszedł w kilku pakach. A doktór, któremu sir Edward zwierzył się z projektem przepędzenia kilku dni w górach, dodał, że to będzie coś nakształt owych słynnych wypraw doktora Chałubińskiego, które ten zamitowany taternik od czasu do czasu urządzał we dwunastu górali, z muzyką i licznem towarzystwem. Panna Katarzyna dopytywała się, czy goście jej wezmą udział w tej wycieczce, ale odpowiedzieli, że nie otrzymali dotąd zaproszenia. Jedynie profesor Strand, najdawniejszy baroneta znajomy, na pewno się wybierał, spodziewając się w jednem z jezior, obok których mieli przechodzić, znaleźć swego Branchiopoda.
Panna Katarzyna po raz pierwszy słysząca to nazwisko, z dodatkiem nazwy gatunkowej, Branchinecta Paludosa jęła dopytywać ciekawie o tajemniczą, noszącą je istotę. Przypuszczała, że to jest nazwa damy posiadającej afekt profesora — i dziwiła się bardzo, gdy jej powiedziano że to gatunek małego, niepozornego skorupiaka, który oprócz Tatr znajduje się w jednej tylko, jedynej miejscowości w Europie.
— I cóż on zrobi z tym Branchiopodem, gdy go znajdzie? — spytała.
— Włoży zapewne w spirytus i zawiezie do Berlina.
Uśmiechnęła się, żałując w duchu uczonych upędzających się za takiemi rzeczami.
Henryk słuchając tego, tajemnie wzdychał żeby i on mógł należeć do wyprawy — ale nie wiedział czy babka nie będzie się temu sprzeciwiała. A co ważniejsza, wątpił aby jego towarzystwo tam było pożądane, skoro ci panowie nie otrzymali zaproszenia — oni, których wiedza gruntowna i rozum, czyniły istotnie pożądanymi towarzyszami.
Obiad bardzo smakował gościom, bo nietylko wszystko było wybornie przyrządzone, ale miał jednę przyprawę, przy której najskromniejsze potrawy stają się wyśmienite: polską gościnność i szczery polski humor. Przy czarnej kawie Jagusia podała swej pani bilet wizytowy.
— Walter Dowmond przeczytała — to ktoś z naszych stron, tylko rzecz dziwna, że ma takie cudzoziemskie imię.
— Bo to jest cudzoziemiec, guwerner małego hrabiego — odezwał się Jakób — ród jego widocznie ztamtąd pochodzi, ale on sam zupełnym już jest Anglikiem, chociaż rozumie po polsku, bo był raz w Zakopanem i trochę się nauczył.
— Proś — rzekła, ciekawy wzrok ku drzwiom zwracając.
Dowmond złożył babuni Kasi ukłon głęboki, i przywitawszy się ze znajomymi panami, zaczął od objaśnienia że przychodzi do pani tego domu od sir Warburtona, z pozdrowieniem i powinszowaniem, że dochowała się tak odważnego wnuka. A oprócz tego — tu zwrócił się w stronę Henryka — przynosi młodemu pogromcy niedźwiedzia zaproszenie do uczestnictwa w nowej, kilkodniowej wyprawie w góry, którą sir Edward urządza, i w której można spotkać nietylko niedźwiedzie, ale i inne okazy fauny tatrzańskiej: Baronet ma nadzieję, że szanowna babka Henryka nie odmówi swego zezwolenia. Mówił po francuzku, domyślając się że panna Katarzyna nie rozumie po angielsku.
I jakby chcąc dać staruszce czas do ochłonięcia ze zdziwienia w jakie ją wprawiła ta propozycya, zwrócił się do obu panów, mówiąc że był w ich mieszkaniu z takiemże samem zaproszeniem, ale żadnego z nich nie zastawszy, zostawił tylko bilety.
Henryk aż poczerwieniał z radości: oczy utkwił w twarz babki jak w tęczę, czekając jej wyroku — ona zaś spotkawszy się z tym wzrokiem błagalnym, dała zezwolenie, dziwiąc się w duszy, że magnat angielski tak zagustował w towarzystwie jej wnuka, będącego jeszcze dzieckiem. Było to coś tak niezwykłego, tak nadspodziewanie pomyślnego, że aż obudziło w duszy panny Katarzyny pewien niepokój — choć mówiła sobie, że ten niepokój jest bezzasadny i wytłomaczyć się niczem nie dawał. Bo i cóż mogłoby jej lub chłopcu grozić ze strony tego Anglika? Przelotna to tylko znajomość, nic więcej, a przytem, tak dobrze o nim mówiono...
Walter, skromny młodzieniec z poczciwemi szaremi oczyma, pociągnął ją odrazu: zapytała go, jak się to stało że nosi litewskie nazwisko, i dodała że zna rodzinę Dowmuntów; dwie tylko litery stanowią różnicę w pisowni.
— Bardzo być może, że to jest gałęź tego samego co i ja rodu — odpowiedział — dziad mój pochodził ztamtąd, Babka była Angielką, stąd i ojciec mój bardzo źle mówił po polsku. Matka moja Angielka także, i ja nie umiałem ani jednego polskiego słowa, ale przyjeżdżałem już w roku zeszłym w Tatry i tutaj poduczyłem się trochę, biorąc lekcye od jednego studenta, którego w zamian uczyłem po angielsku.
— Ach, więc skoro pan umiesz trochę i rozumiesz, będziemy po polsku mówili – powiedziała — czy dobrze?
— Jak najchętniej, szanowna pani — odrzekł całując jej ręce.
— Dowmunt... — powtórzyła — Dowmunt był przyjacielem mego starszego brata.
— Pani miała starszego brata? — zapytał Jakób zdziwiony.
— Miałam — odrzekła posępnie. — Powiedz mi panie Dowmoncie, jeżeli urodziłeś się już zupełnym Anglikiem, co cię skłoniło przyjeżdżać w Tatry w zeszłym roku i uczyć się po polsku? Bo że teraz towarzyszysz rodzinie baroneta, to rzecz naturalna.
— Namówili mnie tacy jak ja Anglicy z polskiemi nazwiskami, których tak samo jak mnie, ciągnie do starego gniazda.
Witold zagadnął przybyłego, jakim sposobem dostał się do domu Warburtona. Odpowiedział, że zapoznał się z synem jego w Eton, i jeździł z nim do Rochdale na wakacye. A później, gdy ukończył szkoły i chciał pójść na drogę przemysłową, baronet odradził mu to, zajął się nim serdecznie i pomógł do ukończenia studyów uniwersyteckich. Był to jakiś dawny stosunek z jego ojcem, który umarł gdy Walter był jeszcze wyrostkiem. Od dwóch lat jest nauczycielem małego hrabiego, która to rola nie jest wcale godną zazdrości; grunt dobry ale bardzo trudny do uprawy.
Rozmowa toczyła się o górach, góralszczyźnie i góralach: Witold pokazał narysowny przez siebie ładny typ góralki. Mówiono o dziele Witkiewicza „Na przełęczy“ i o pracach Matlakowskiego.
— Niech państwo patrzą, co barometr wyprawia! — zawołał nagle Henryk. – On, który po przybyciu naszem do Zakopanego spadł tak nizko, że przeszedłszy granicę deszczów, posunął się ku pogodzie, teraz wkroczył na pogodę stałą, czego jeszcze dotąd nie bywało. Co to znaczy panie Jakóbie? Chyba będzie jeszcze większy deszcz! Ale od czasu naszego powrotu z wycieczki, ciągle leje, z małemi przerwami, więc barometr mógłby stać na tem samem miejscu jak stał. I dziś rano jeszcze był nieporuszony. Nawet przed godziną patrzyłem na niego Typ góralki, i nie zauważyłem żadnej zmiany.
— Mój kapucyn zsunął swój kaptur niemal do samych pięt odezwała się panna Katarzyna — stoi bezradny i strapiony. Te góry, to prawdziwa kraina deszczów, które zamieniają się w mgły po to tylko, aby znowu spuścić się ulewą na ziemię. Nie wiem czy kto z państwa doświadcza tego samego co ja, ale czuję dziś w powietrzu, czy może w sobie, jakiś dziwny niepokój, jakby miało zajść coś nadzwyczajnego. W tym kraju wszystkiego spodziewać się można i odzwyczaić od dziwienia się czemukolwiek. Zrana wyjaśniło się: myślałam że już będzie stała pogoda, i zdawało mi się nawet że powietrze jest przezroczyste, a szczyty Kościelca i Świnicy zbliżyły się.
Pan Jakób patrzył z uwagą na szczyty gór, na których gromadziły się drobne, małe chmurki i posiedziawszy tam chwilkę płynęły ku wschodowi i północy.
— Czy państwo czujecie ciepłe powiewy od strony południowozachodniej – zapytał.
— One nie są ciepłe, ale gorące — powiedział Witold.
— Otóż zdaje mi się, że będziemy mieli wiatr halny: wysyła on te powiewy, jako przednie straże.
— Czy to nie grozi jakiem niebezpieczeństwem? — spytała babunia Kasia.
— Żadnem, jak dla nas tutaj.
— Dla nas, powiada pan!... dla kogoż zatem jest niebezpieczny?
— Dla wszystkich co nie są w tej chwili pod dachem. Wyrywa on drzewa z korzeniami, lub drze je na kawały, ciskając na boki, a lamie tak nagle, że ani człowiek ani zwierzę nie ma czasu do ucieczki. Kędy las przejdzie, tam potem sterczą tylko pniaki. Rozmiata ze szczętem skoszone zboże, chałupy na bok przekręca.
— Jezus Marya! — zawołała staruszka — to okropność. Może i naszą chałupę rozniesie!
— Niech się pani nie obawia; stara jest, mocno zbudowana, i od lat wielu opiera się wichrom halnym.
— Eh, zdaje mi się, że pan Jakób napróżno panie straszy — odezwał się Witold. — Czy nie widzicie państwo jak pięknie słońce zachodzi? Oświetlenie gór nawet jest żywsze. Koszysta i Granaty lśnią barwą ciemno-purpurową, wpadającą w fijolet i gdyby tylko nie te chmurki, których jest coraz więcej...
— I które zasłonią wkrótce cały obraz — dokończył doktór. — Właśnie te chmurki tak niewinne na pozór, bardzo są niedobre. Tak ich już jest dużo, że wyglądają jak kurniawa, i wielu szczytów już z poza nich rozpoznać nie można. Ale cicho, czy słyszycie panowie?
Wszyscy umilkli nasłuchując z natężeniem. Zdala od strony gór dochodził szum i zdawał się zbliżać, bo coraz był silniejszy. W gąszczu, blizko domu, odzywało się ćwierkanie ptaszków żałosne i przejmujące.
— Wiatr halny będzie tu wkrótce — rzekł doktór — ja go znam. To są sygnały jego, że idzie. Chodźmy do pokoju: trzeba okna na gwałt pozamykać i ogień w kuchni kazać zagasić.
Ale ogień już był zgaszony, na zalecenie gaździny dbającej bardzo o całość swego domostwa. Goście chcieli się pożegnać i uciec do domu przed wichrem, ale panna Katarzyna tak się tej nieznanej sobie potęgi obawiała, że uprosiła wszystkich trzech, aby z nią pozostali.
— Ciekawa jestem, zkąd on się bierze, ten wiatr — pytała.
— Dawniej myślano z powodu jego gorącości, że wieje z Afryki, z Sahary — powiedział doktór — ale najnowsze badania wykazały, że rodzi się on w samych górach. Jestto prąd powietrza, przechodzący główny grzbiet górski i spadający ku północy z szaloną siłą.
— A zkąd pochodzi jego gorąco?
— Siła z jaką spada, ogrzewa go. Jest on zupełnie podobny do Föhnu alpejskiego, który takie samo ma pochodzenie: tak samo zrzuca głazy z gór i zrywa dachy.
— Dla czego nie miałby iść z Afryki? — przerwał Witold — to przypuszczenie zdaje się być prawdopodobniejsze.
— Dla tego, że wiatr przybywający do nas z Sahary, musiałby uledz zupełnemu ochłodzeniu, mijając wyżyny tatrzańskie. Tak utrzymuje Rehman, autor dzieła p. t. „Tatry pod względem fizycznogeograficznym.“
— Nie rozumiem znów zkąd ten mus!
— Bo powietrze wznoszące się w górę, traci ciepło wskutek rozrzedzenia, tak jak powietrze spuszczające się z gór w doliny musi uledz zgęszczeniu. Nieodzownem znów następstwem zgęszczenia powietrza, jest podwyższenie jego ciepłoty; wskutek czego każdy wiatr, który minąwszy grzbiet gór, spuszcza się w doliny, w Föhn zmienić się musi.
— Hm, a mnie to wydawało się tak naturalnem...
— W Alpach zdarza się niekiedy Föhn z północy wiejący, a Sahary przecież na północy niema. Zjawia się też on w Grenlandyi w porze zimowej i podnosi ciepłotę wybrzeży o 12 do 20° Celsyusza.
— A tam zkąd przybywa?
— Z oceanu Atlantyckiego, który w tej porze pokryty jest przeważnie lodami. Minąwszy wnętrze Grenlandyi, wzniesione do 2, 000 stóp nad poziomem morza, spada z wielką siłą w fiordy zachodnich wybrzeży, a dobroczynny jego wpływ na ciepłotę tych posępnych zlodowaciałych okolic, daje się czuć jeszcze pod 82° szerokości geograficznej,
Dzieci bały się także, ale ciekawość przeważała, więc nie odchodziły od okna i czekały co będzie, a Henryk nawet od czasu do czasu wychodził na ganek, rozglądając się po niebie. Nad Czerwonemi Wierchami i Giewontem zjawił się olbrzymi wał chmur, sięgający aż do Świnicy, a te pędziły kłębiąc się w dolinę, niby pijane szałem i ziały gorącem tchnieniem, a za niemi szedł groźny pomruk, niby ryk wzburzonego morza.
Nagle zatrzęsły się wierzchołki drzew najwyższych, zadrżały kalenice dachów, zadygotały kanty strzechy, jakby jakaś potężna ręka potrząsnęła niemi z wściekłością. Dach jęknął, zatrzeszczały ściany ślimakowego domostwa, i dał się słyszeć skrzyp, jakby przeciąganie się węgłów.
Panna Katarzyna przeżegnała się: usta jej poruszały się szepcząc cichą modlitwę, a oczy patrzyły przerażone jak kurniawa obejmowała całą dolinę, jak ginęły w niej sylwety drzew, płotu, domów, a zapanował chaos!
Marysia przypomniała sobie swoje króliki, które zostawiła na dworze w małem ogrodzeniu za oborą, i pomyślała że biedne zwierzątka pewnie są w śmiertelnym strachu. Zdjęta litością wybiegła, chcąc je przenieść do kuchni.
Króliki te były powodem jej nieustannej troskliwości: Gdy słońce świeciło i pogoda była piękna, bała się żeby ich jastrząb nie porwał; a znów gdy padał deszcz, niepokoiła się że im futerko zamoknie i wilgoć zaszkodzi.
Drzwi z sieni prowadzące na dziedziniec, były zamknięte na zaworę; odsunęła ją i wybiegła za budynki. Wiatr już dął silny, tak że ujść było trudno, ale dziewczynka trzymając się ściany domostwa, a potem ściany obory, doszła do zagrodzenia, gdzie w kąciku strwożone siedziały króliki. Ucieszona wzięła je na ręce i chciała iść ku domowi, ale ta jedna chwila wystarczyła, aby jej powrót uniemożebnić. Gdyby jeszcze trzymała się mocno ściany, jak to czyniła idąc tutaj, doszłaby do domu choć z trudnością; ale przytuliwszy króliki do piersi, miała obie ręce zajęte. A tu w tej jednej chwili właśnie stało się coś dziwnego: ogarnęła ją nagła ciemność, posłyszała szum, świst, ryk, jęki i wycia. Wiatr zarzucił jej spódniczkę na głowę; podmuch jego szedł od strony gór potężny, straszliwy, i grał najrozmaitszemi głosami, unosząc przerażoną dziewczynkę w kierunku przeciwnym domowi. Na drodze tańczyły potężne tumany piasku i zwiru, wciągając w wir tańca drobne kamyki, a świerki gięły się jak trzciny i biły czołem o ziemię, strząsając szyszki ulatujące na wietrze. Wody potoku rozbiegły się na boki mnóstwem strug białych i pędziły spienione. Ponad szczytami niebo zawalone było olbrzymiemi kłębami chmur ciemnych: leciały one na pozór z szaloną szybkością, a w rzeczywistości przewalały się i szamotały na miejscu. Potężny wir powietrza tańczący w środku doliny, szarpał całe to morze chmur spływających z góry, darł je z wściekłością na szmaty i ciskał na boki!
Ze spódniczką zarzuconą na oczy, od której napróżno ruchem głowy oswobodzić się usiłowała, biegła Marysia nie dotykając prawie ziemi, łąką nad potokiem, przerażona, z płaczem głośnym którego nikt nie słyszał, przyciskając mocno króliki do piersi. Nie wiedziała gdzie jest i w którą zwrócić się stronę. Jeszcze chwila, a wicher wpędzi ją w potok, którego nurt spieniony po wielkich tutaj płynął głazach, bełkocąc gniewnie, niby pomruk dzikiego a podrażnionego zwierza. Tak lecąca zatrzymała się nagle w pędzie o jakąś wysoką zaporę, która na razie wydała się jej drzewem. Jakieś ręce objęły ją i głos łagodny, nizki, przemówił:
— Nie bój się maleńka!
Chociaż Marysia pierwszy raz w życiu słyszała ten głos, jednakże od razu natchnął ją ufnością. Przestrach pierzchnął w jednej chwili, czuła że znalazła ocalenie i przytuliła się cała do nieznajomego, który rzekł:
— Musimy położyć się na ziemi, aż ten prąd przejdzie, bo iść dalej niepodobna.
Dziewczynka posłusznie położyła się przy nim, trzymając ciągle swoje króliki, z których jeden tylnemi łapkami uczynił taki ruch, jakby się chciał oswobodzić.
— Panie, panie, niech pan trzyma! — szepnęła błagalnie.
— Co takiego? — zapytał, czując że oprócz dziewczynki, którą prawem obejmował ramieniem, coś innego jeszcze się przy niej rusza.
— Królik — odrzekła głosem, w którym czuć było chęć do płaczu — a ten okropny wiatr go zabije!
Nieznajomy wyciągnął rękę w kierunku dezertera i przytrzymał go.
Wicher przelatywał nad ich głowami, a z nim liście, szyszki, drobne kamyki i strzępy chmur, a potem wszystko ucichło: drzewa się wyprostowały, tumany piasku opadły, i blady promyk słońca przedarł się przez chmury. Nieznajomy wstał i podniósł dziewczynkę, która teraz dopiero mogła spojrzeć w twarz swemu wybawcy. Był to starzec z rudawą, śpiczastą, posiwiałą brodą, ostremi rysami twarzy i ciemnemi wypukłemi oczyma, w których w tej chwili był ciepły, prawie tkliwy blask. Głowę schowaną miał w kaptur popielatego sukiennego płaszcza, zkąd wyglądał tylko brzeg pilśniowego kapelusza.
— Gdzie mieszkasz, maleńka? — zapytał.
— Na Krupówkach pod lasem, ot tam — rzekła, wskazując ręką.
— Odprowadzę cię. A gdzież to niosłaś te króliki?
— Do pokoju: bo one były na dworze widzi pan, więc jak się ten okropny wiatr zerwał, tak mi się żal zrobiło, że się będą bały, albo im się jeszcze co stanie! Wyszłam, ale nie mogłam trafić do domu... tak było ciemno na polu.
— I o mało nie wpadłaś do potoku — dokończył nieznajomy. — Chodź, musimy się spieszyć, żeby dojść do chat najbliższych, zanim drugi podmuch nadejdzie.
Ale drobne kroki Marysi nie mogły nadążyć nieznajomemu, zwłaszcza że dźwigała swoje króliki, ciągle się bojąc o nie. Więc wziął ją na ręce i podniósłszy pelerynę swego płaszcza, okrył nią dziewczynkę.
— Trzymaj mnie się dobrze, maleńka — przemówił — żeby mi cię wiatr nie porwał, bo drugi podmuch zaraz przyjdzie.
— Pan jest bardzo dobry — powiedziała, obejmując go za szyję jedną ręką, bo drugą trzymać musiała króliki — zupełnie jak mój dziadunio. On także mówi do mnie „maleńka.“
Nieznajomy nie szedł ale biegł ze swoim ciężarem, aż dotarł do chat stojących na poprzek łąki wśród drzew. Drugi podmuch wiatru nadchodził silniejszy od pierwszego.
— Nie boisz się? — zapytał, pochylając twarz ku dziewczynce?
— Nie — odrzekła — ale jeden królik znowu się rusza i chce uciec!
— Bądź spokojna, nie puścimy go.
— I tak mokro na łące...
— Dostałby niezawodnie kataru — dodał rozśmieszony tą troskliwością.
Gdy to mówił, byli już pod ścianą chaty. Nieznajomy stanął pod okapem dachu i rzekł:
— Tu poczekamy trochę aż podmuch przejdzie.
— Czy długo będziemy czekali? — spytała, przypomniawszy sobie, że w domu nic nie wiedzą o jej przygodzie i pewnie jej szukają.
— Niedługo. A czy ci bardzo pilno?
— Tak, bo widzi pan, babunia nie wie że ja wyszłam na podwórze, i pewnie myśli że zginęłam; braciszek także.
— To maleńka ma braciszka?
— A mam; jest duży i bardzo mądry. Wie pan, on się zna na barometrze!
— A to dopiero!
— I bardzo silny: zabił niedawno żywego niedźwiedzia, aż się Anglicy dziwowali, że on to potrafi. Może pan mi nie wierzy? Ale skóra jest, to można panu pokazać!
Marysia poczuła żywe poruszenie nieznajomego, ale dziwiła się bardzo, że tak spokojnie wysłuchał tej wiadomości — bez okrzyku zdziwienia, jakby to była rzecz zwyczajna i uczuła nawet za to do niego urazę.
— Pan się pewnie na tem nie zna! — rzekła z politowaniem.
— Tak jest, maleńka, nie znam się — odrzekł poważnie.
— I nigdy pan nikogo nie zabił?
Nieznajomy milczał. Pierś jego podniosła się ciężkiem westchnieniem.
— Proszę pana, niech pan przytrzyma mego królika bo go upuszczę.
Nieznajomy posłusznie spełnił wolę dziewczynki.
— Powiedz mi maleńka, gdzie są twoi rodzice? — zapytał.
— Tatko i mamusia umarli — rzekła poważnie — ale babunia Kasia i dziadzio bardzo nas kochają.
— A gdzież jest twój dziadunio?
— O, bardzo daleko stąd. Nasza wieś nazywa się Miratycze i leży niedaleko Świtezi. Pan pewnie nie wie ce to Świteź: takie duże jezioro w lesie, co się po niem łódką jeździ, i ryby są tam.
Nieznajomy zachwiał się i Marysia się zlękła, żeby jej nie upuścił; ale on przycisnął ją do siebie tak mocno, że aż krzyknęła ze strachu o swoje króliki. W powietrzu zapanowała znowu cisza, ale blady promień słońca już się nie pokazał; skryło się ono zupełnie. Był zmrok. Nieznajomy szedł prędko, zmierzając ku domowi który mu wskazała dziewczynka, i skąd przez okno migotało światło. Wicher znowu dąć począł z wielką siłą; mieli go teraz z przodu, ale nieznajomy szedł mimo to, przyspieszając kroku. Chwilami przystawał pod ścianami chat, potem szedł jeszcze prędzej. Tylne drzwi domu były odchylone; służąca dopiero co wyszła do obory z dzbankiem po mleko.
Nieznajomy wszedłszy do sieni, postawił dziewczynkę na ziemi, a ona powiedziała mu „dziękuję“ — i nadstawiła buzię do pocałowania — poczem uważając że wypada aby mu jeszcze ktoś więcej po dziękował, pociągnęła go za sobą i otworzywszy drzwi do pokoju jasno oświetlonego, gdzie wszyscy byli zgromadzeni przy stole, zawołała:
— Babuniu, ja wcale nie zginęłam, wiatr mnie chciał porwać i wrzucić do wody, ale jeden bardzo dobry stary pan uratował mnie i przyniósł tutaj na ręku. I króliki są zdrowe, nic im się nie stało!
Teraz dopiero dowiedziano się, jakie niebezpieczeństwo groziło dziewczynce, której nieobecności nikt nie zauważył. Babunia Kasia zerwała się i wybiegła do sieni, chcąc wprowadzić gościa do pokoju i dziękować mu, ale w sieni nie było nikogo. Zarzucono dziewczynkę pytaniami i powoli dowiedziano się od niej wszystkiego. Babunia Kasia ściskała dziecko, płacząc z radości. Zachodzono w głowę kto mógł być ten nieznajomy, i dziwiono się że tak prędko zniknął. Pytano jak wyglądał, i dziewczynka wiernie go odmalowała. Walter odezwał się, że z opisu podobny do baroneta, a doktór któremu ta same myśl przyszła, zagadnął:
— W jakim języku rozmawiał z tobą ten stary pan?
— W jakim, tak jak wszyscy, po polsku.
— A więc to nie mógł być sir Warburton — zadecydował Henryk.
To rozstrzygnęło wszystkie wątpliwości.
Na pannie Katarzynie zniknięcie to i opowiadanie o nieznajomym, dziwne sprawiło wrażenie. Była mu wdzięczną i bała się czegoś. Jakiś ciężar spadł jej na serce i tłoczył jakby przeczuciem nieszczęścia.
Wiatr halny szalał całą noc, aż do południa dnia następnego; szyby brzęczały w oknach, ściany trzeszczały, i chwilami zdawało się, że się zawalą — a na dachu było takie dudnienie, jak gdyby po nim tańczyło sto czarownic, lub szatan jechał we sto koni. Dzieci znużone nasłuchiwaniem tej dziwnej muzyki, posnęły, tylko panna Katarzyna długo spać się nie kładła. Chodziła po pokoju przesuwając paciorki różańca i raz po raz patrzyła w okno, jakby w niem spodziewała się kogoś ujrzeć. Na niebie płomyki gwiazd ostro migotały, jakby chwiejąc się od podmuchów wiatru — a czarne chmury przesłaniające je raz po raz, przybierały postacie różnych widziadeł; każda postać podobna była do tajemniczego nieznajomego, który uratował Marysię, a jej samej widzieć nie chciał. Pragnęła go zobaczyć i niewiadomo czemu lękała się.
Na Starej Polanie także nie spano. Lady Chester wyrzekała na szkaradny kraj, i nie dawała spać nikomu. Szalona jazda wichru tak ją rozdrażniła, że w końcu zalewała się rzewnemi łzami, żałując ciszy i wygód zamku Rochdale, który opuściła dobrowolnie.
— I żeby to jeszcze zdało się na co! — powtarzała wśród łez.
Spazmy długo nie ustawały i musiała zażyć trzy dozy bromu zanim usnęła, zwolniwszy tem od potrzeby czuwania przy sobie miss Fanny, umęczoną dziś więcej niż kiedykolwiek.
Nazajutrz wstał dzień pochmurny; dolinę zalewało blade słońce. Podmuchy stawały się coraz rzadsze, a chmury wznosiły się coraz wyżej, odsłaniając niższe podstawy Regli, których szczyty ciągle były we mgły spowite. Wreszcie zaczęły się ukazywać coraz większe kawałki błękitu, tylko nad szczytami gór kręciły się jeszcze mgły, niby dymy wulkanów. Wieczorem spadł deszcz rzęsisty.





  1. Tęskno.
  2. Bez niej.
  3. Tutaj.
  4. Zobaczyć.
  5. Nazwa grzybów.
  6. Placek owsiany.
  7. Od tygodnia.
  8. Ogień.
  9. Dwadzieścia cztery.
  10. Serki małe.
  11. Serki duże okrągłe.
  12. Do butelki.
  13. Tytoń.
  14. Herbata.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.