Róża i Ninetka/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Ninetka |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Bogowolska |
Tytuł orygin. | Rose et Ninette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie, moje drogie dzieci, nie, moje córeczki — prosicie mnie o rzecz niemożliwą. Nie nalegajcie, zrobiłybyście mi przykrość.
Nalegać! w obec odmowy ojca?
Obie powstrzymały się od tego.
Ninetka wzięła książkę — Róża dziennik mód. W mgnieniu oka, niewinny wyraz ich twarzyczek przybrał odcień zimny, niemal oschły.
W milczącej odległości rzucały z ukosa spojrzenia chytre, złośliwe, jakby zaczajone na zdobycz.
Nie dwoje dzieci miał Fagan przed sobą w tej chwili — ale dwie kobiety, uzbrojone tym anielskim uporem, który doprowadza mężczyznę do najwyższego rozjątrzenia.
Walczył biedny ojciec — usiłował te dla niego święte główki, przekonać o rzeczywistych powodach odmowy — odmowy dodatku do miesięcznej pensyi.
Od siedmiu miesięcy rozłączenia, daje on punktualnie dwa tysiące franków — zamiast tysiąc pięćset, przyznanych przez trybunał. I to nie wystarcza? I odważają się prosić go o więcej, wówczas, gdy całym jego majątkiem jest tylko dochód z teatru. Nie użala się w tym roku — sztuki jego cieszą się powodzeniem, ale dochody mogą się zmniejszyć, stosownie do kaprysu publiczności. Oprócz tego musi myśleć o posagu dla Róży — a wreszcie, moje drogie dzieci, pozwólcie sobie powiedzieć, że jak na niedzielę — tę moją biedną niedzielę, w której cieszyć się mogę wami — podjęłyście się bardzo nieprzyjemnego zlecenia. Czyż nie można było przysłać do mnie „mademoiselle“ a jeszcze lepiej, poprostu list, na który umiałbym odpowiedzieć?
Trzeba było tego wyraźnego szturmu — wmięszania matki w rozprawę, ażeby zwalczyć obłudne milczenie dziewczynek.
— Ależ ojcze — rzekła Ninetka, nie podnosząc oczu z książki. — Nie dano nam żadnego do ciebie zlecenia... a ten mały dodatek, o który prosiłyśmy — to dla nas osobiście.
— Na nasze ubranie... dodała cierpko Róża, zastawiona jak parawanem wielkiemi rycinami mód.
— Na wasze ubranie! — zawołał Fagan. — Ale przecież ten dodatek pięciuset franków, przeznaczyłem na wasze potrzeby a nie dla pani Ravaud. Panienki waszego wieku i położenia, powinny się tem zadowolnić.
Zaczął się rozwodzić nad szczegółami wydatków na suknie, bieliznę, obuwie, nie spostrzegając się, że powraca do jednego z tych dawnych, nudnych epizodów pożycia małżeńskiego — z tą różnicą, że wówczas stawiał czoło jednej kobiecie a dziś miał dwie przeciwko sobie.
Odpowiedzi sypały się jak grad, złośliwe, trafne — młodszej siostry, a niemal oburzające w swej niepowściągliwości i słodyczy — starszej. Nagle napomknęła o zamierzonem małżeństwie w ich kółku, co zapewne ich zmusi...
— Jakie małżeństwo!... wykrzyknął de Fagan, zrywając się gwałtownie z krzesła.
Uchwycił w przelocie błyskawiczne spojrzenie Ninetki, rzucone roztrzepanej siostrze. Zbladł i głosem cierpkim i ochrypłym rzekł:
— Zrozumiałem!... tak!... doskonale zrozumiałem!... Pani Ravaud wychodzi za mąż!... ha!... jest w swojem prawie... ale za kogo? Czy mogę się dowiedzieć, za kogo?... Kuzyn?... wszak nie mylę się?...
Rozczerwienione twarze dziewczynek, dwuznaczne ich ruchy i nieme zakłopotanie — były dla niego dostateczną odpowiedzią i podwajały uniesienie.
To nie zazdrość o żonę — ale zazdrość o córki. Oh! dawniej już dręczyła go poufałość ich z tym La Posterolle! Zdobywał je sobie pochlebstwem, podarunkami, łakociami i nęcił ku sobie, jak dwie małe papużki zalotne i łakome.
Cóż będzie teraz, gdy zamieszkają pod jednym z nim dachem i gdy pozyska władzę i przywileje ojczyma? Nadskakiwaniem, pobłażaniem i ciągłą obecnością w domu — zdobędzie sobie prawa ojca — będzie ich ojcem, więcej niż on!...
Myśl ta do wściekłości go doprowadzała — a zwłaszcza obawa, ażeby mu dzieci nie wywieziono z Paryża.
— Dobrze!... dobrze!... Bąkał przez zęby, uniesiony złością — rzucał się — machał rękami — pięści zacisnął brutalną groźbą.
Ale uniesienia de Fagan, kreola z wyspy Bourbon, były jak cyklon — gwałtowne lecz krótkotrwałe.
Chwilka czasu na popchnięcie kilku krzeseł — gwałtowne zatrzaśnięcie kilku drzwi, niby w zamiarze wyjścia — oto wszystko!
Uspokoił się — wyciągnął nogi na swym długim amerykańskim fotelu — odetchnął silnie i jak zwykle w swoją niedzielę, poprosił Róży o otworzenie fortepianu, umyślnie dla niej kupionego:
Na nieszczęście Róża miała migrenę.
Oh! tak silną migrenę!...
— Proszę cię, Różo... bagatelkę — kilka taktów Chopina lub Mendelssohna.
— Bardzo mi przykro, ojcze — ale nie mogę.
Wobec tego tonu kwaśnego i nieubłaganego — ojciec przestał nalegać. Niepodobna walczyć z migreną. Zwrócił się ku Ninetce.
— Czy nie zejdziesz do ogrodu, pobawić się z Maurycym?
— Nie! dzisiaj nie!... jestem zmęczoną.
Ściskała obydwoma rękoma książkę — czoło zachmurzone — twarzyczka nadąsana — bródka wsunięta głęboko w męzki stojący kołnierzyk. Ninetka nie dałaby się w tej chwili rozbroić ani prośbom ojca, ani też rozczulić błagalnym oczkom, wzniesionym ku niej, biednego małego kaleki. Chłopczyna wlókł za sobą kulę po ogrodzie smutny i znudzony. Za nic nie odstąpiłaby od swego postanowienia.
Pan de Fagan przez cały dzień walczył z złym humorem córek — humorem — wywołanym wpływem „nieobecnej“ a ztąd groźniejszym.
Na cóż było rozwodzić się? — ażeby powrócić do tych kwasów domowych a w ślad za tem do tego upartego milczenia, którego tak dobrze znał wpływ rozstrajający?...
Podczas tak długo i smutnie wlokącego się popołudnia, de Fagan napisał kilka listów do pani Ravaud — ale wnet je darł, jedne bowiem wydawały mu się zbyt umiarkowane; drugie nadto uszczypliwe.
Ku wieczorowi, gdy dzieci opuszczały go, żegnając chłodnym pocałunkiem, wręczył Róży karteczkę do pani Ravaud, którą prosił o rendez-vous nazajutrz rano.
W tejże samej alei obserwatoryum, gdzie kilka miesięcy temu knuli spisek co do rozwodu, dziś de Fagan oczekiwał na swoją ex-małżonkę i wyznać należy nie bez pewnego zaciekawienia.
Często wśród samotnie przepędzanych wieczorów, myśląc o niej, usiłował przedstawić sobie jej postać. Nie posiadając żadnego jej portretu, te znane mu dobrze rysy mięszały się w jego pamięci. Krzywdził lub przeceniał jedne kosztem drugich. Obraz kobiety już w nim nie istniał!
Skoro zobaczył ją zdaleka, sunącą się lekko w brązowej sukni, po nagromadzonych stosach pożółkłych liści, wydała mu się wyższą niż sobie wyobrażał — a podczas gdy ona, bacznie mu się przypatrywała, zauważywszy, że utył, że cerę ma żywszą, chód złagodzoną srebrzystą barwą skroni i wąsów — on ze zdziwieniem patrzał na jej włosy, niegdyś popielato blond a dziś ognisto-rude. Barwa ta nadawała jej fizyonomii ciepłe kolory pięknego obrazu szkoły włoskiej. Blask oczu był wyrazisty — cera rozjaśniona — jednem słowem miał przed sobą piękność odrodzoną — poprawioną, pochlebioną i być może, uzupełnioną dyskretnie różem i blanszem.
Strój wykwintny jak dawniej. Wdzięk jego podniesionym był tą zalotnością właściwą kobiecie, która kocha i pragnie być kochaną — oraz tą nabytą od chwili rozwodu swobodą i pewnością siebie kobiety, odpowiadającej za swoje czyny i nie ulegające żadnej kontroli.
Rozwód dyabelnie jej do twarzy!... pomyślał Fagan i śmiało odezwał się:
— Dlaczego nie uprzedziłaś mnie o tem małżeństwie? Wszak zawarowałem sobie to wyznanie?
Wdzięczny uśmiech obłudny i spojrzenie ukośne z pod na wpół uniesionej powieki, uprzedziły odpowiedź!
— Mój Boże! ależ to jeszcze nie ułożone!... Zawahała się... Jak uważasz to małżeństwo dla mnie?... Czy stosowne? Znasz mnie dobrze, mój drogi, i znasz pana La Poaterolle. Cóż mi radzisz?
Mówiła te słowa tonem szczerego zaufania i przyjaźni; idąc tuż około niego, bezwiednie chciała go wsiąść pod rękę; usunął się również bezwiednie a chcąc uniknąć zapytać, tak niewłaściwej natury, przypomniał jej warunki rozwodu: „nie opuszczać nigdy Paryża, nigdy dzieci z Paryża daleko nie wywozić“. Stłumiony głos jego drżał ze złości wśród płowych wąsów.
Uspokoiła go natychmiast. Córki twoje miałyby opuścić Paryż? a to już chyba nie z matką, ani też z powodu tego małżeństwa... La Posterolle jest urzędnikiem w radzie stanu i lada dzień zostanie członkiem rady — wszystko więc wiąże go z Paryżem. Ona sama zbyt jest paryżanką.
Argument ten uspokoił go więcej, niż wszystkie inne. Nie mógł bowiem wyobrazić sobie pani Ravaud, osiedlonej na prowincyi — pozbawionej teatru, cyrku, świetnych „premier“ i wszelkiego rodzaju wystawy, gdzie uczęszczała nie po to, ażeby „widzieć“, ale aby być widzianą.
W dalszym ciągu opowiadała o swoim La Posterolle i o korzyściach, jakie osiągnie z tego małżeństwa. Słuchał coraz spokojniejszy — bez niezadowolenia — a nawet chwilami objawiał swoje zdanie.
Zaczął padać deszcz, grożący już od samego rana — jesienny, drobniutki, przejmujący. Ciemne chmury piętrzyły się po nad pałacem Luksemburskim. Otworzyli parasole — po chwili zbyt od niego oddalona do poufnej pogawędki, złożyła swój parasol i szła tuż obok niego, rozmawiając o córkach.
Małżeństwo jej — jeżeli się na nie zdecyduje — nastręczy dzieciom stosunki w świecie urzędowym — partye bardzo korzystne... Starsza miała już lat szesnaście. Nie łatwo by jej przyszło wydać Różę za mąż, wśród swego osamotnienia i jako rozwódka.
Samotnej kobiecie trudno wdzierać się w towarzystwa a tembardziej przyjmować u siebie. Obie dziewczynki ucierpiałyby na tem...
— Ale ty, Régis — czy nie czujesz się bardzo osamotnionym?
Mówiła ciągle półgłosem, tuląc się coraz bliżej ku niemu — ażeby uchronić się przed wzmagającym się deszczem.
Potoki wody zalały aleję, drzewa rdzą jesienną powleczone i piękną grupę Carpeaux, z jej ruchomą kulą ziemską, podtrzymywaną przez cztery nimfy z bronzu, prześlicznego wykończenia.
Od czasu do czasu, jakaś para ulewą spłoszona, zrywała się z ławki, przechodziła tuż obok nich, z uśmiechem porozumienia, rzuconym ukradkiem — bo któż mógłby się domyśleć, po co tu przyszli i czem byli jedno dla drugiego?
Powoli twarz pana de Fagan łagodniała. Ten jesienny poranek — ta niespodziewana rozmowa — przyda mu się do jakiej teatralnej sceny. Słuchał więc z uwagą tego głosu, pomimo, że znał jego obłudę. Powiedziawszy „poradź mi“, ona właśnie dawała rady i sprytnie nakłaniała go do nowego związku małżeńskiego. „Nie oddawaj swego życia na pastwę samotności i opuszczenia“. Dowodziła, że będzie doskonałym mężem dla innej kobiety, więcej uległej niż ona i łatwiej zgadzającej się z jego usposobieniem.
Rozbawiony obrotem, jaki przybrała rozmowa, de Fagan odpowiadał chętnie i uprzejmie — niemal wesoło.
Nagle zagadnęła:
— Jaka szkoda, że pani Hulin...
— Tak jest! — pani Hulin, właścicielka domu w którym mieszkam...
W kącikach drobnych usteczek drgnął odcień chytrości.
Zadrżał.
— Znasz ją więc?
— O tyle, ażeby wiedzieć — że jest stworzoną dla ciebie na żonę.
— Więc cóż znaczy to „jaka szkoda“?
— Ah! taki... jaka szkoda, że nie jest wdową. Spostrzegłszy zdziwione jego spojrzenie, dodała:
— Powiedziałeś dzieciom, że jest wdową — a tymczasem jest tylko z mężem w separacyi...
— Zkąd wiesz o tem?
— Moja policya!...
Roześmiała się złośliwie a de Fagan ruchem ramion zdawał się dowodzić, że ani pani Hulin, ani jej wdowieństwo nic go nie obchodzi.
Postępowali dalej w milczeniu Deszcz wzmagał się a hałaśliwe grono uczniów, wychodzących z sali fechtunku ożywiło w mgnieniu oka pustą aleję śmiechem i wesołością, co przerwało urok tego oryginalnego „rendezvous“. Ex małżonkowie rozeszli się na pierwszej stacyi dorożek.
Dla czegóż powracał z tej wycieczki z sercem ściśniętem?... Wiedział i był pewnym, że córki jego nie opuszczą Paryża i że to małżeństwo nie wpłynie na zmianę jego obecnego życia, tak spokojnego i szczęśliwego.
Czyżby zadrgały w nim wspomnienia — tęsknota nieokreślona na widok tej odmłodzonej blondynki — dziś rudowłosej — a może wpływ woni werweny, którą tak długie lata lubił?... Nie, sto — tysiąc razy nie! Po pierwszem zdziwieniu, sam jej chytry uśmiech wystarczył, aby mu przypomnieć owe lata zdenerwowania i męki. A więc cóż?... jakiż niepokój go dławi?... Pomimo tysiącznych wykrętów, któremi sam siebie oszukiwał, musiał w końcu przyznać, że smutek ten ogarnął go w chwili, gdy się dowiedział, że przyjaciółka jego jest zamężną. W głębi jego serca, jakby w oddali zarysowała się postać Pauliny Hulin. Niezbyt wysoka — piękne rysy, oczy szeroko rozwarte, jak magnes pociągające, i ten wyraz szczerości, dobroci, spokoju, który ogarnia całą jej istotę. Co za różnica z tą, z którą w tej obwili się rozstał?...
Widocznie, niezdając sobie sprawy z swoich wrażeń, od tygodnia już tworzył w sercu plany, które jak grom rozbiła wiadomość: „Pani Hulin jest zamężną“. Czy to prawda?...
Czy to nie jedna z tych romantycznych ploteczek, tak zręcznie obmyślanych przez tę rozkoszną panią Ravaud?... Zastanawiając się jednak lepiej, przypomniał sobie niezwykłą ostrożność swojej sąsiadki w przedmiocie tego męża, zmarłego lub żyjącego, gdy tymczasem pod innemi względami spójnia ich dusz była zupełną. Niektóre wyrazy małego Maurycego zastanawiały go już nieraz... Ale w jakim celu to kłamstwo? kłamstwo, które w jego oczach, odejmowało większą część uroku tej kobiecie uosobionej prawdy. A więc wszystkie kobiety kłamią — żadnej nie trzeba wierzyć — nieprzywiązywać do ich słów więcej wagi niż do świadectwa dziecka przed trybunałem.
W tym chaosie myśli szalonych i sprzecznych powrócił do domu, zdecydowany na natychmiastowe wyjaśnienie tajemnicy. Powiedziano mu na wstępie, że nóżka dziecka zaogniła się od dni kilku i że pani Hulin sprowadziła znakomitego chirurga, który w tej chwili właśnie przewodniczy konsultacyi.
Po śniadaniu pan de Fagan poszedł dowiedzieć się o zdrowie chłopczyny, lecz nie został przyjętym. W progu mieszkania, piastunka dziecka, Anusia, z zapuchniętemi od płaczu oczami, uwiadomiła go, że operacya bardzo dolegliwa i niebezpieczna, oznaczoną została na jutro i że wszyscy w domu zajęci są przygotowaniami do niej a pani Hulin nie chce widzieć nikogo. Zapytał, czy nie mógłby w czemkolwiek być nazajutrz użytecznym — trzymać dziecko, lub je dozorować. Pani Hulin kazała odpowiedzieć, że dziękuje serdecznie, ale nic niepotrzebuje. Jakże czuł się oddalonym w obecnej chwili od tej uroczej kobiety! Dziecko w niebezpieczeństwie — cóż on znaczył w sercu matki!