Róża i Ninetka/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Ninetka |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Natalia Bogowolska |
Tytuł orygin. | Rose et Ninette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby Régis de Fagan miał jakąkolwiek wątpliwość co do swojej miłości dla Pauliny Hulin — to stan gorączkowej trwogi, w jakim się znajdował następnego rana podczas operacyi — rozstrzygnąłby najzupełniej tę zagadkę.
Nie wystarczyłby na to, ani słodki wdzięk chorego dziecka — ani urok pieszczotliwych słów jego, właściwych tylko dzieciom, które jak gdyby zstąpiły z czarodziejskiej planety — krainy naiwnej prawdy, ale przedwczesnego doświadczenia; nie!... gdyby nie matka i jej trwoga, którą tak dobrze rozumiał, niewystarczyłoby to, ażeby serce biednego Régis uległo temu głębokiemu, niepojętemu uciśnieniu, jakie ogarniało go coraz silniej wobec przypuszczalnie grożącego niebezpieczeństwa. Przez Anusię wiedział, że operacja jest groźną — bardzo groźną — szło bowiem o złączenie cząstek kości kolanowej. Gdy chwila stanowcza nadeszła, Régis, niezdolny zająć się czemkolwiek, przebiegał cichutko na palcach swoje mieszkanie, podsłuchując odgłosów dochodzących go z dolnych pokojów. Śledził ruch — nadstawiał ucha, czy nie usłyszy skargi — krzyku lub płaczu a to z takiem przejęciem, jak gdyby szło o jego własne córki.
Wicher jesienny pędził chmury i łamał w ogrodzie gałęzie starych wiązów, które padały wśród przeraźliwego świstu z łoskotem, jakby łamania się masztu. Régis od czasu do czasu zatrzymywał się przy oknie i machinalnie bębnił drżącemi palcami po szybie. Nagle wśród tej zawiei dostrzegł na drożynie postać niskiego i grubego mężczyzny — trzydziestu do czterdziestu lat — cery ogorzałej — wąsów jak szczotki — opiętego w mundur wojskowy. Wydał się mu smutnym, jak i on — bezczynny, zwracał spojrzenia pełne boleści w stronę okien pokoju, gdzie odbywała się operacya.
Czy Régis dostrzegł jedno z tych spojrzeń rozpaczy — czy też widok tego człowieka z odkrytą głową wśród zawiei, jak gdyby był u siebie... dość, że nagle pomyślał: Oto ojciec!... oto mąż!... i utwierdził się wtem przekonaniu, gdy pani Hulin wybiegła na taras na wpół ubrana, z włosami w nieładzie, i zeskoczywszy żywo z czterech schodków prowadzących do ogrodu, podbiegła promieniejąca ku mężczyźnie. Mówiła do niego z ożywieniem — zapewne o odbytej szczęśliwie operacyi; wznosiła ręce do góry i odgarniała z twarzy rozwiewające się gęsto pukle włosów. Wówczas nieznajomy, w namiętnym zapale, chciał objąć giętką i pełną jej kibić, ale wymknęła mu się zręcznym, obronnym ruchem kobiecym, a wstrząsając gniewnie głową, powtórzyła z oburzeniem dwa lub trzy razy: nie!... nie!... Poczem uciekła, nieoglądając się za siebie.
Oh, tak?... to mąż — bez zaprzeczenia mąż!... i to młody jeszcze i namiętny, jak w dniu ślubu — dość było widzieć ów zapał, z jakim usiłował objąć i opanować kobietę!...
Myśl ta nie opuściła go już... Podczas śniadania, gdy Antym usługiwał mu, próbował coś się dowiedzieć — ale Antym, jak zwykle, nic i o niczem nie wiedział... Włosy czerwone?... wąsy jak szczotki?.. On o takim nic nie słyszał... W zamian nie przestawał opowiadać o najdrobniejszych szczegółach operacyi — o ilości gąbek — o chwilowym przestrachu przy użyciu chloroformu o wytrwałości matki, która, gdy wszyscy tracili głowy — wszystkich do odwagi pobudzała.
— Ale jeżeli pan chce, mogę zapytać się Anusi lub kucharki o tego rudego?
— Zabraniam ci! — zawołał de Fagan, przerażony głębokością przepaści, w jaką mógłby go wtrącić ten głupiec.
Zamykając w głębi duszy swoje spostrzeżenia i smutki, Régis poszedł do Wodewilu, gdzie grano jego sztukę. Z jakąż radością, wsiadając do powozu w Passy, ujrzał tego, którego nazywał już „mężem“, jak lekkim młodzieńczym skokiem, zdobył miejsce na szczycie tramwaju. Nie przepędza więc wieczoru u pani Hulin... Okoliczność ta była powodem, że artyści Wodewilu pomiędzy sobą mówili: „Nasz autor w wyśmienitym jest dziś humorze”.
Régis tymczasem, bawiąc się na swojej sztuce, jak gdyby zupełnie była dla niego nową — zagłębiony w fotelu parterowej loży, z zamkniętemi niemal oczyma, powtarzał sobie: „Moi artyści grają jak anioły!” Ale jakież rozczarowanie po powrocie do domu, gdy Antym, rozpłomieniony i dumny z zebranych wiadomości, odezwał się z uśmiechem:
— Co do tej osoby, o którą pan zapytywał i co to pan widział bez czapki w ogrodzie...
— Tak!... więc cóż?...
— Musi to być blizki krewny pani Hulin, bo powrócił i jest u niej na obiedzie... a nawet niedziwiłbym się, gdyby i na noc pozostał... bo Anusia...
— A cóż mnie to może obchodzić — czy ten człowiek jest tam na obiedzie — lub czy pozostanie na noc?!... — wrzasnął Régis ze złością.
Biedny!... Tak go to nic nie obchodziło, że nie tknął obiadu i cały wieczór, niezdolny do pracy a nawet do czytania — myślał tylko o tem — czy mężczyzna ten pozostanie na noc?... Jeżeli zaś pozostanie, czy podobna przypuścić, aby mąż tej uroczej istoty — bo Régis nie wątpił już, że to jej mąż — mógł przebywać spokojnie tuż obok niej... a ona sama w pełni radości, po pomyślnej operacyi dziecka, czyż nie rozczuli się i nie przebaczy wszelkich jego przewinień!?..
Na tę myśl bladł ze złości — on — który obojętnie zapatruje się na małżeństwo swojej żony z La Posterolle... ale on już nie kocha swojej żony — a ubóstwia panią Hulin. Niema już teraz wątpliwości — ubóstwia ją!
Cóż ma począć? Pozostać w tym domu?... Utrzymać te zażyłe stosunki?... Byłby zbyt nieszczęśliwym — przyśpieszone bicie serca aż nadto go o tem przekonywa. Trzeba więc usunąć się, opuścić ten pałacyk tak cichy, tak wygodny do pracy, tak miły wśród długich wieczorów, tak opromieniony łagodnie sąsiedztwem tej matki i jej dziecka!...
Niezwykły ruch w dolnem mieszkaniu, przerwał wątek jego myśli. Przyśpieszone kroki, głuche kłótnie — następnie, gwałtowne szarpnięcie kilka razy dzwonka, popychanie i przewracanie krzeseł, złorzeczenia i wybuchy mężczyzny.
De Fagan, zerwawszy się z kanapy, wybiegł na ciemne już schody. Z pierwszego piętra zbiegał mężczyzna, szaloną porwany złością — tuż za nim Anusia, która w drżących rękach trzymała lampkę. Na progu odwrócił się — rzucił bluźnierstwo z groźnie zaciśniętemi pięściami i wyleciał na bulwar, trzasnąwszy gwałtownie drzwiami. Anusia, trzęsąc się ze strachu, zamknęła drzwi na łańcuch i zasuwkę.
Régis, świadek tej sceny, stał nieporuszony w przedsionku, namyślając się co uczynić. Nagle, pociągnięty nieprzepartą siłą, wbiegł na pierwsze piętro i wpadł prosto do saloniku pani Hulin.
Kobieta, bezsilnie oparta o poręcz fotela, włosy w nieładzie, wzrok pomieszany i utkwiony w dal, zaledwie przychodziła do siebie po tym bolesnym dramacie.
Rozpalony na kominku ogień oświecał pokój, chwilowemi odbłyskami.
— Wejdź pan... wejdź... — przemówiła, wyciągając do niego zlodowaciałe i drżące ręce.
Régis półgłosem odezwał się:
— Wołałaś pani mnie... a więc jestem.
Ona ciszej jeszcze:
— Oh!... tak się bałam!
Niechcąc dręczyć jej niedyskretnemu zapytaniami — zagadnął:
— Jak się ma Maurycy?
— Śpi... śpi, mój skarb najdroższy!... Na szczęście nie obudził się,.. Dano mu tak wielką dozę chloroformu!
— A więc operacya powiodła się?
— Nad wszelkie spodziewanie.
Anusia weszła z lampą do pokoju.
— Niech się pani nieobawia — niepowróci. Założyłam łańcuch i zasuwkę. — Ah! pan de Fagan! — dodała, spostrzegłszy sąsiada.
— Oh! teraz możemy być spokojni!
Skoro wyszła, Paulina przysunęła się z fotelem do stolika i wskazała miejsce panu de Fagan naprzeciwko siebie.
Ochłonąwszy z przerażenia, poprawiła ręką rozrzucone włosy i fałdy swego wełnianego szlafroczka.
— Niedomyśliłby się pan nigdy, kto jest ten człowiek?.. tak... ten, co ztąd wyszedł.
— Przypuszczam, że to mąż pani.
— Wiedziałeś pan?...
— Wolałbym dowiedzieć się o tem od pani.
— Posłuchaj mnie pan:
I na tem samem miejscu — przy takiemże samem wyciu i szczekaniu stróżujących psów i drganiu murów od ciężkiego przelotu lokomotywy — w tym samym ukochanym saloniku, w którym opowiadał jej szczegóły przykrego swego małżeńskiego pożycia — Régis słuchał obecnie spowiedzi udręczeń Pauliny.
Wyszła za mąż w Hawrze, dziesięć lat temu, za kapitana marynarki. Po czterech zaledwie latach, zmuszoną była rozłączyć się z mężem. A wieleż to trzeba było cierpliwości, ażeby te cztery lata przeżyć obok takiego męża!... Niezły człowiek w gruncie — nie rozpustnik, nie utracyusz, nie gracz, jak wielu innych jego towarzyszów wśród tego szalonego tułaczego życia — ale tak zazdrosny — tak brutalny — tak gwałtowny... a te napady niemal szalu powtarzały się codzień — i nic nie zdołało ich złagodzić ani usunąć. Nie wystarczała największa przezorność ani ostrożność żony, bynajmniej niezalotnej ani też próżnej. Na balu, jeżeli tańczyła — po powrocie do domu, sceny — i jakie sceny!... jużto z powodu toalety, kontrolowanej przez niego samego przed wyjazdem — jużto z powodu niedość wysokiego stanika, lub zbyt krótkich rękawów, jużto z powodu jej postawy — sposobu wachlowania się, walcowania lub oddawania ukłonów... Jeżeli nie tańczyła — innego rodzaju sceny... „otóżto! przystrajają mnie w głowę Barthola a same, jak ofiara, siadają pomiędzy staremi kobietami”.
Ah! biedna! biedna! z jakąż trwogą oczekiwała tych oficyalnych zebrań, na które mąż ciągnął ją pomimo jej woli.
Ustawiczny ten nadzór rozciągał się o wiele dalej. Codzień musiała zdać mu sprawę z odbytych lub przyjętych odwiedzin i to w najkategoryczniejszym porządku nazwisk i godzin. Nie dość na tem; nadzór ten wdzierał się aż do głębi jej istoty, do najtajniejszych jej myśli i wrażeń. „O czem myślisz? — odpowiadaj natychmiast“, zapytywał, budząc ją ze snu — a więc sny jej nawet ulegały kontroli i biada jej, jeżeli w tych snach i marzeniach nie było jego postaci! Wpadał wówczas w szaloną złość, — a ona, kłamać nie umiała...
Nie przypomina sobie, ażeby przez te cztery lata, spędzone przy jego boku, choć jedna noc przeszła bez łez — bez krzyków — bluźnierstw i gwałtu! Nieszczęśliwy, porwany gorączką zazdrości, rzucał się potem do jej nóg, szlochał i błagał przebaczenia.
— Przebaczałam przez całe cztery lata a może przebaczałabym i cierpiała dalej przez szacunek dla samej siebie — przez litość lub wstyd i przez wzgląd na nasze dziecko!... ale pewnego wieczoru — tu głos jej przybrał grobowe brzmienie, stał się chropowatym i ostrym — głosem zupełnie innej kobiety. Pewnego wieczoru — nieszczęśliwy — w napadzie furyi — poważył się posądzić mnie o niewierność — zwątpił, czy jest ojcem Maurycego... wydarł mi z rąk dziecko i rzucił je tak gwałtownie na ziemię..... Ah! mój biedny maleńki!.... Od tej chwili mógł błagać — płakać, grozić śmiercią sobie i mnie, przestałam być jego żoną... Postarałam się o otrzymanie separacyi i otrzymałam takową.
Opuściłam natychmiast Hawr z dzieckiem i przyjechałam zamieszkać w Paryżu, przy mojej matce wdowie, od kilku już lat zamieszkującej ten pałacyk.
Za jej to radą i za jej życzeniem, w dzielnicy tej i w domach, gdzie bywam, uchodzę za wdowę. Dawne towarzystwo paryzkie żywi uparte uprzedzenie do kobiet żyjących w separacyi z mężem, zwłaszcza, że akt separacyi nie udowadnia na czyją korzyść został zatwierdzony. W przekonaniu biednej mojej matki, ostrożność ta była konieczną, zwłaszcza, gdy jej na świecie już nie będzie a ja pozostanę samą. Przyznać muszę, że to moje pseudo wdowieństwo, w niejednej posłużyło mi już okoliczności.
Régis ruchem głowy zdawał się zaprzeczać a w ślad za myślą, która go dręczyła, zapytał:
— Więc pani nie skorzystałaś z przywilejów, jakie prawo daje w takim wypadku, jeżeli mąż pani powraca do niej?
— Powrócił dzisiaj po raz pierwszy — odrzekła pani Hulin, z tem jasnem spojrzeniem szczerości — Anusia, — zawsze w pierwszym dniu roku pisuje do niego i daje mu o nas wiadomość — ale do dzisiejszego rana nie widzieliśmy się od dnia rozłączenia... Przyzwałam go nie tyle z powodu operacyi, która mogłaby mieć poważne skutki, ile z powodu pewnego zastrzeżenia, zawartego w naszym separacyjnym akcie. Tak, radca Malville...
— Malville! Wagnerzysta mojej żony?...
— Tak jest! Był on podówczas prezesem trybanału w Hawrze. Zapalony muzyk, tak jak i mój mąż. Należeli obaj do kwartetu... Malville uzyskał separacyę na moją korzyść — bo inaczej być nie mogło, ale w swej parcyalności zachował dla ojca prawo wychowywania i kształcenia dziecka, od lat dziesięciu aż do skończenia nauk... Maurycy dochodzi właśnie tego wieku — a na samą myśl, że się z nim rozłączę, że wywiozą go i zamkną daleko odemnie — serce kraje mi się z boleści... i on również — biedny mój pieszczoszek — śni już całemi nocami o tem rozłączeniu — śni i budzi się z przestrachem. Miałam nadzieję, że mąż mój ulituje się nad losem biednego męczennika i pozostawi go pod moją opieką nad czas prawem określony. Widząc dziś rano jego wzruszenie — byłam pewną, że mi się to uda...
Nieśmiał zbliżyć się nawet do łóżeczka — uściskać dziecinę, która spała na pół martwa, blada — odurzona chloroformem... Wieczorem powrócił... Prosił o pozwolenie przepędzenia nocy w salonie — blizko Maurycego, w razie jak mówił, gdybym była zbyt zmęczoną do czuwania. Przemawiał tak rzewnie — przysięgał, że pozostawi mi dziecko, dopóki tylko sama zechcę... tak mi było miło słyszeć ten głos serca ojcowskiego. Posłano mu więc w tym pokoju a ja pozostałam przy dziecku, drzwi nieco uchylone... Nagle — nieszczęśliwy chciał... i gdyby nie moje oburzenie i mój opór...
— Nikczemny!...— zawołał Régis — usta mu bladły, zęby zacisnęły.
Rozjątrzenie pani Hulin uspokoiło go.
— Oh!... wstręt mnie ogarnął i uczułam wzmagającą się moją nienawiść ku niemu. Nie pojmuję, zkąd miałam tyle siły, ażeby go od siebie odepchnąć — wypędzić — zagrozić, że cały dom przywołam na pomoc!... Przysięgam, że ten człowiek nie odważy się już nigdy zbliżyć do mnie ani do swego dziecka.
— Co do pani — masz prawo za sobą — ale dziecko?...
— Zanim Maurycy dojdzie lat dziesięciu — mam jeszcze trzy miesiące czasu. Jeżeli za trzy miesiące nóżka jego wyleczoną nie zostanie — otrzymam zapewne zwłokę od trybunału — w przeciwnym razie, albo w wypadku odwołania się ojca do swojego Malville’a, zabieram dziecko i uciekam z niem na koniec świata!
Po tych słowach wymówionych energicznie, nastąpiła chwila bolesnego milczenia — jak gdyby nadzieje ich, rozpraszały się wśród groźby rozłączenia.
Nagle Régis, obudzony z zadumy, myśl swoją dokończył głośno:
— Tak jest! Dla czego się nie rozwieść?... Po pierwszym wyroku, jaki pani masz w ręku na swoją korzyść — nic łatwiejszego...
— Jakiż ztąd pożytek dla mnie?
Régis zbladł.
— Jaki pożytek?... wstąpisz pani powtórnie w związki małżeńskie i pozyskasz w człowieku, którego pokochasz, naturalnego opiekuna dla dziecka i dla siebie...
— Wyjść powtórnie za mąż?... oh! przeszłam już przez doświadczenie... wierzaj mi pan... Zresztą, rodzina moja jest bardzo bogobojną — ukochana moja matka, nazywała rozwód świętokradztwem — i ja sama wychowana jestem w tych zasadach... — przerwała nagle:
— A propos! mówiąc o rozwodzie... Czy widziałeś pan swoją żonę? Zapomniałam zapytać się o to.
— Widziałem.
— Jakież wrażenie?...
— Żadnego!... jak gdybym spotkał dawną kochankę na zakręcie ulicy.
— Otóż to, do czego rozwód doprowadził święty związek małżeństwa... — wymówiła z cicha Paulina Hulin, cała zarumieniona z radości, że Régis tak obojętnie mówi o tem spotkaniu.
— Ale co do niej?... czy jesteś pan równie pewnym jej obojętności?... Czy zamiary jej — utrzymują się?...
— Więcej niż kiedykolwiek — a ponieważ mam pewność, że córki moje nie wyjadą z Paryża — przyznaję, że jestem zachwycony tem małżeństwem... oddala mnie ono od tej kobiety i umożebnia pojednanie... Osądź pani sama, o wiele moje położenie wygodniejszem jest od tego, w jakiem się pani znajdujesz. Przypuśćmy, żeś pani rozwiedziona. Pan Hulin może się ożenić — utworzyć sobie rodzinę — domowe ognisko a w takim razie pozostawia w spokoju, jak panią tak i dziecko...
— Masz pan słuszność! — odrzekła w zamyśleniu. — Masz pan słuszność... ale nie rozwiodę się nigdy... Niepodobna!... niepodobna!... niepodobna!...