Rozpruwacze/XVI
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozpruwacze |
Wydawca | Wydawnictwo M. Fruchtmana |
Data wyd. | 1938 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na dawnym Dworcu Wiedeńskim w Warszawie było rojno i tłoczno. Była to pora odjazdu najważniejszych pociągów, zdążających zagranicę lub do Moskwy, Kijowa i Petersburga. Ruch pasażerów, pędzących z walizkami w ręku, tłok odprowadzających. którzy otaczali najbliższych, głośne rozmowy, czułe pocałunki, okrzyki, oraz łoskot podrzucanych bagaży, to wszystko zlewało się w dziwną symfonię podniecenia i febry podróżowania.
W tym oto zgiełku i ruchu znaleźli się Antek i Felek. Ale któżby ich teraz rozpoznał. Przeciwnie, wyróżniali się eleganckim strojem dżentelmenów.
Na rękach mieli wspaniałe pledy. Odziani w angielskie palta podróżnicze sprawiali wrażenie wytwornych obcokrajowców.
Antek przechadzał się po sali dworcowej, Felek zaś zajął miejsce na jednej z ławek, rzucając dokoła nerwowe spojrzenia. Spostrzegłszy to, Antek, przy mijaniu przyjaciela zbliżył się tak, by móc mu szeptem powiedzieć:
— Mamy jeszcze 15 minut czasu. Skoro przyrzekł, że przyjdzie, dotrzyma słowa. Bądź spokojny i nie rzucaj się nikomu w oczy.
Antek znów zaczął przechadzać się po peronie, ćmiąc grube cygaro. Felek udawał, że czyta gazetę. W chwilę później wychudły policjant przystanął obok walizek Felka i zaczął odczytywać nalepki hoteli zagranicznych. Czując na sobie przenikliwe spojrzenie „władzy“ Felek szarmancko i bez zastanowienia zapytał po angielsku:
— Wybaczy pan, o której odchodzi express do Paryża?
— O dwunastej trzydzieści — policjant zasalutował. odpowiadając w języku rosyjskim, rozumując dwa słowa z pytania pasażera: „Parvż“ i „express“.
Felek udawał znów, że nie rozumie mowy posterunkowego, ale podziękował ruchem ręki przy kapeluszu i uczynił kilka kroków w kierunku Antka, który, na widok rozmawiającego z Felkiem policjanta, wołał oddalić się od nich.
— Za trzy minuty pociąg odchodzi — unosił się Felek, gdy stanął przy Antku — a jego wciąż nie ma. Pełno tu policjantów i trzeba tylko cudu, by nie wpaść w jej ręce.
Ale ledwie skończył, spostrzegł kogoś, który mrugnięciem lewego oka dał poznać swoją obecność.
Gdy zajęli we trójkę miejsca w przedziale pierwszej klasy pociągu Warszawa-Berlin, kurier zakołysał się i ruszył w daleką drogę.
Nowoprzybyły mężczyzna był silnej budowy, wysokiego wzrostu, o eleganckich manierach i uśmiechu, który nigdy nie znikał z jego męskiej twarzy.
Natura wyposażyła go oprócz ładnej prezencji, jeszcze w inne zalety. „Z lepszej strony“ był on znany wśród ludzi nocy prawie we wszystkich częściach świata. Władał dwudziestoma językami. Sześcioletnia kuracja w słynnym więzieniu Sing-Sing w Ameryce dała mu dość okazji do pracy nad sobą. Ale odtąd nigdy nie przebywał w więzieniu.
Na pierwszy rzut oka wyglądał na mężczyznę lat trzydziestu, ale po bliższym przyjrzeniu się, można było pochwycić poszczególne srebrne nitki, które przetykały jego ładnie falującą czuprynę. „Ministerialne“ czoło harmonizowało z jego wytworną postacią. Jednym słowem, wyglądał na człowieka, przed którym policjant ustępuje z drogi z respektem...
Urodzony w przyzwoitym domu w małej mieścinie pod Chicago, jako obywatel amerykański miał wszędzie dostęp w charakterze turysty zagranicznego. Z łatwością przenosił się z Warszawy do Nowego-Jorku, z Londynu do Tokio i znów do Berlina.
W świecie podziemi nazwisko jego wymieniane było z wyraźnym szacunkiem. Nie miał przydomka jak to zwykle bywa w świecie przestępczym. Może działo się to dlatego, że nigdy nie bawił w jednej miejscowości zbyt długo. Unikał melin, które nienawidził. Znajomości z ludźmi, świata przestępczego zawierał bardzo rzadko i to tylko w tych wypadkach, gdy zachodziła konieczność. Jego nazwiska nikt nie znał. Znano go z imienia Moryc.
— Wybaczcie mi, panowie, z powodu małego spóźnienia. Po raz pierwszy w życiu, tu w Warszawie byłem niepunktualny — rzekł Moryc, gdy tylko usiedli w wagonie. — Ale gdy wam opowiem powód spóźnienia, otrzymam napewno wasze rozgrzeszenie.
Ze zwykłym uśmiechem na ustach, rozmówca wyjął z kieszeni wypchany portfel, który w pośpiechu przeglądał. W pewnym momencie wyciągnął brylantowa kolię i zawołał zadowolony:
— Oho, prawdziwy klejnot, opłacało się. Portfel — także, daj Boże zdrowie. Gdy bawiłem w waszej Warszawie na Nalewkach w pewnym składzie manufaktury nieźle się obłowiłem, a teraz na dworcu, tuż przed wyjazdem także wcale dobrze mi się powiodło. Gościna w Warszawie opłaciła się. Kochane miasto — roześmiał się.
Moryc zasłonił okno przedziału firaneczkami, po czym silnym ruchem ręki przeciął ostrym nożem obicie miękkiej ławki na której siedział i „zatopił“ pod pluszem portfel z kolią. Spostrzegłszy zdziwienie wspólników, wyjaśnił im:
— To jest mój wielokrotnie wypróbowany sposób ukrywania niewygodnych rzeczy. Nawet w razie nieszczęścia, przy wsypie, nigdy konduktorom nie wpadnie na myśl przetrząsanie wyściełanych ławek kolejowych. Dopiero później, na końcowej stacji, wyjmuję „bagaż“ i idę sobie z Bogiem...
— „Klawy Janek“ ma złote ręce. — ciągnął dalej Moryc. — Gdy tylko się dowiedziałem w Londynie, że „siedzi“ wsiadłem do pierwszego pociągu i przybyłem do Warszawy. Taki ptak jak on, musi być wolny!... Każdy dzień, który on spędza za kratkami to kolosalna strata dla wszystkich złodziei.
— Naturalnie, — zawołał Antek. — Za takiego frajera jak Janek warto pójść w ogień i wodę.
— Oczywiście — dodał Felek. A jednak popełniłθ on wielki błąd. Po dzień dzisiejszy pojąć nie mogę, co się z nim stało u hrabiny.
— W życiu się wszystko zdarza — zauważył Moryc flegmatycznie. — I mnie się przytrafiły takie rzeczy, że się wprost wstydziłem samego siebie. Nasz fach złodziejski jest pełen tajemnic i niespodziewanych przypadków na każdym kroku. Tu nie można być mądrym.
Antek i Felek z zachwytem wchłaniali jego słowa.
— Już wszystkiego próbowałem — opowiadał dalej Moryc — Rozpocząłem praktykę od kolei podziemnych u nas, w Ameryce. Mam lekką rękę; powodziło mi się dobrze. Wycinanie kieszeni przychodziło mi z większą łatwością, od przepołowienia jabłka. Ale z biegiem czasu przekonałem się, że to mi nie da majątku. Po wtóre przykro mi było ciągle okradać proletariuszy, którzy jeżdżą tramwajami i kolejami podziemnymi, Bussinessmani, bankierzy, fabrykanci, dyrektorzy jeżdżą własnymi luksusowymi limuzynami. Do ich kieszeni nie tak łatwo się dobrać. Miałem zawsze większe ambicje. Marzyłem o tym. by się raz grubo obłowić, — a po tym odpocząć, zwiedzić świat... Jestem pewny, że gdybym nie został złodziejem, byłbym albo bankierem albo szefem policji kryminalnej. Te oba zawody pełne są tajemnic i hazardu, bez czego nie mógłbym żyć.
— A „mokra robota“ zdarzyła ci się kiedykolwiek? — zapytał Felek zaciekawiony.
— Wszystko, tylko nie to! Tfuj! — splunął. — Nie znoszę krwi. Zabijanie ludzi — to nie mój fach. Jestem zawsze dżentelmenem...
— Ale nasze warszawianki potrafią nie gorzej wypróżniać portfele od ich amerykańskich siostrzyczek — zauważył Felek.
— Tę sztukę znają wszystkie kobiety na całym świecie — odezwał się Moryc. — Gdy byłem w Indo-Chinach pewna nawpół dzika malajka tak mnie ciągnęła, że zanim jeszcze zdążyłem się obejrzeć, byłem już ogołocony. Tylko, że warto było; tak pięknej kobiety nie widzieliście napewno w życiu. Piękne kobiety i funty angielskie, to dwie najpotężniejsze siły, które kierują mną w życiu. Moje sześć lat ciężkich robót w więzieniu Sing-Sing mam też im do zawdzięczenia...
Powiedz mi Moryc — wtrącił się Antek do rozmowy — jakie wrażenie wywarła na tobie narzeczona „Klawego Janka?“...
Maryc zamyśli} się na chwilę. Zwykły uśmiech znikł z jego twarzy.
— Tak, jest to rzadkiej urody kobieta. Gdyście wówczas przyszli z nią na umówione miejsce, nie mogłem się nadziwić jej piękności. Jakimi rzewnymi łzami błagała mnie bym go ratował. Jak ona go gorąco kocha! Wiecie co mi Aniela powiedziała?
— Co? — zawołali obaj jednocześnie.
Oświadczyła, że jeżeli Janek nie będzie wolny do pierwszego czerwca, popełni samobójstwo... Wyczytałem z jej twarzy, że to nie czcza pogróżka. Dałem jej słowo, że, do wyznaczonego przez nią terminu Janek będzie na wolności.
Moryc wychylił duszkiem kieliszek koniaku i dodał:
— Jednego tylko pojąć nie mogę, jak Janek wpadł w ich ręce.
— I my tego nie rozumiemy. Przysiągłbym, że to jeden z „naszych“ go „zakapował“ — zawyrokował Antek. — Nie wiem tylko kto.
— Tak, i nas w Ameryce nie brak „kapusiów“. Gdyby nie oni, nigdybym nie zakosztował smaku więzienia. Z policją można sobie dać radę.
— Gdy odsiadywałem karę w więzieniu berlińskim, — rozpoczął opowiadanie Antek, — zaprzyjaźniłem się z pewnym aresztantem, niejakim Krygierem który od pierwszej chwili przypadł mi do gustu. Był to morus pierwsza klasa. Wydobyć od niego słowo było trudniej, niż pieniądze z kasy ogniotrwałej. Był tak silny, że żelazne bransolety, pod naporem jego mięśni, pękały niby szkło.
— No, no, zaczyna być ciekawe, — przerwał Moryc.
— W warsztatach więziennych — ciągnął dalej Antek, — pracowało nas około trzydziestu osób. Siedzieliśmy dokoła dużego, okrągłego stołu i pracowaliśmy bez wytchnienia, nie wypuszczając pary z ust. Po środku zajmował miejsce nadzorca więzienny, który wszystkich miał na oku. Ćmił swoją fajkę i od czasu do czasu mruczał coś pod nosem, niby zły pies.
Był to typowy Niemiec, który niby automat, przestrzegał przepisów więziennych mających na celu uprzykrzenie więźniom życia. Był istotą bez serca. Za najmniejsze poruszenie ustami spisywał natychmiast raport za co karano surowo.
— Dokładnie w dwa tygodnie po osadzeniu mnie w więzieniu — kontynuował Antek — wybuchła wojna. Odczuliśmy to w osobliwy sposób na własnej skórze. Zredukowano nam wikt do połowy, a potem z dnia na dzień zmniejszano porcje. Roboty natomiast przybyło, tak że pracowaliśmy na trzy zmiany dniami i nocami. Pudełka do różnych leków i inne wyroby potrzebne były dla wojska. Nadzorcy, stali się wymagającymi. Najgorszy los spotkał więźniów, którzy mieli obywatelstwo krajów będących na stopie wojennej z Niemcami.
Pewnego dnia zasiadłem do pracy, wygłodniały, bezsilny. Zapach świeżo zgotowanego klajstru drażnił mi nozdrza. Przypomniał mi się zapach makaronu. Nie mogłem dłużej wytrzymać. Schwyciłem misę klajstru i zanurzyłem w niej twarz. Nadzorca zerwał się z miejsca, i począł okładać mnie kijem. Ale nie zważałem na nic. Nie wypuszczałem miski z rąk, aż jej zawartość nie powędrowała, do mego żołądka.
Za zbrodnię tą ukarano mnie karcerem. Okazało się, że Niemcy licząc na ewentualny „apetyt“ więźniów, dodawali specjalnego proszku chemicznego do klajstru, który wywoływał torsje. Skowytałem z bólu, błagając o lekarza. Grube, wilgotne mury karceru nie przepuszczały mych jęków...
Gdy ból puścił, zainteresowałem się tajemniczym pukaniem, do mojej celi. Znałem alfabet, jakim porozumiewali się więźniowie i odcyfrowałem co następuje:
„Dzień dobry, przyjacielu. Nachyl się do centralnego ogrzewania, do rury, która biegnie tuż obok asfaltu, pod oknem po prawej stronie...“
Przyłożyłem ucho do rury i usłyszałem głos, jakby dochodzący z pod ziemi.
„Jak się nazywasz bracie? Za co powędrowałeś do karceru?“
Opowiedziałem mu histerię z klajstrem.
Sądziłem, że wykpi moją przygodę, ale ten milczał przez chwilę, po czym zawołał wściekły:
„Sadyści!“.
Więcej nie rozmawiał ze mną. Napróżno pukałem do niego i wzywałem. Zbywał mnie krótkimi odpowiedziami: „Tak“ lub „nie“.
Następnego dnia zaprowadzono nas obu do łaźni więziennej. Ujrzałem przed sobą mężczyznę atletycznej budowy, lat około trzydziestu pięciu.
Ukradkiem zamieniliśmy się kilkoma zdaniami, a potem, gdyśmy wrócili każdy do swego lochu, wznowiliśmy pogawędkę przez rurę. Przypadłem mu do gustu. Krygier opowiedział mi, że jest obywatelem rosyjskim rodem z Łodzi. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych i że znał również „Klawego Janka“. Jedno mnie tylko dziwiło: gdy tylko naprowadziłem rozmowę na temat ucieczki, natychmiast zmieniał przedmiot rozmowy. Na trzeci dzień, leżąc na twardym posłaniu, usłyszałem naraz hałas, dochodzący z karceru Krygiera. Natężyłem słuch, ale grube mury nie pozwalały pochwycić słowa. Przez cały dzień pukałem do niego, wzywałem — Krygier nie odpowiadał. Wieczorem przetransportowano mnie do innej celi — na drugi oddział. Gdy po siedmiu dniach karceru wróciłem do swej celi, dowiedziałem się, że Krygier zwiał. I tak minęło wiele lat, a z Krygierem się nie spotykałem. „Klawy Janek“ opowiadał mi tylko że Kryger jest jego najlepszym przyjacielem i uchodzi w Europie za króla kasiarzy. Nie ma na świecie więzienia, z którego Krygier nie potrafiłby zbiec. We wszystkich jego przedsięwzięciach i ucieczkach pomagała mu jego żona, kobieta niezwykłej urody, z zawodu aktorka filmowa.
Antek odsapnął, poczem mówił dalej:
— Przed kilkoma tygodniami spotkałem się przypadkowo z jednym z dawnych wspólników, który przybył z zagranicy. Poprosiłem go o pożyczkę. Nie odmówił. Zapytał tylko ile mi trzeba. A gdy mu opowiedziałem, że nie zarabiam, gdyż „Klawy Janek“ został uwięziony, zaproponował mi robotę.
— Uchwyciłem się propozycji obiema rękami, zaznaczyłem mu tylko, że mam starego wspólnika w osobie Felka.
— Nie szkodzi. Starczy dla wszystkich — odrzekł krótko.
— Umówiliśmy spotkanie na szóstą wieczór na rogu Nowego-Świata i Krakowskiego Przedmieścia. Stawiliśmy się punktualnie. Nie czekaliśmy długo, gdy przed nami zatrzymała się taksówka. Kolega dał nam znak ręką, byśmy wsiedli. Auto pomknęło dalej. Ogółem było nas sześciu. Podczas jazdy nikt nie odezwał się ani słówkiem. Dziwiło mnie to milczenie, więc w końcu zapytałem:
— Hipku, dokąd nas wieziesz?
— Bądź spokojny, — odparł. — Nie jesteś 18-letnią panną. Nie uprowadzę cię.
— Na obróbkę kasy trzeba jechać aż za miasto? Co to ma znaczyć?
Hipek wybuchnął śmiechem.
— Stałeś się dziwnie nerwowy i ciekawy. Siedź i milcz! — zawołał stanowczo.
Felek miał już ochotę wyskoczyć z taksówki. Z trudem go utrzymałem. Ale muszę przyznać, że i mnie się ta sprawa wydawała podejrzana.
— Kto wie, co tu się kryje? myślałem sobie, w duchu. W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. Może Hipek został agentem policji? Jego dwaj koledzy również nie wzbudzali zaufania. Twarzy szofera wogóle nie mogłem dojrzeć.
Po dwu godzinach strachu zatrzymaliśmy się wreszcie. Wysiedliśmy. Szofer pozostał w taksówce.
— Idziemy! — zawołał Hipek. — Czemu macie takie miny, jakgdyby was prowadzono na szubienicę?
— Powiedz, dokąd nas prowadzisz? — zawołał Felek.
— Czyż nie mówiłem. Mamy „obrobić“ kasę.
— A gdzie masz narzędzia? — zapytałem, widząc, że nie mają ze sobą paczek.
Wszyscy trzej, jak na komendę, wydobyli po dwa rewolwery z kieszeni.
— Oto nasze najnowocześniejsze narzędzia — odparł z tryumfującą miną i wszyscy trzej parsknęli śmiechem.
— Cóż to za komedia?...
— To nie komedia, bracie! — odparł Hipek poważnie. — Tej nocy „obrobimy“ bogatego obszarnika i bankiera, który dziś urządza przyjęcie w pałacu.
— Napad rabunkowy?
— Oczywiście. To najłatwiejsza droga do bogaćtwa. Poco mam się skradać, aby mnie serce drżało, kiedy lepszy jest napad zbrojny, by tamtemu serce waliło.
— Po to nas zabrałeś0 — zawołał Felek oburzony. Wiesz wszak, że nie nadajemy się do podobnej roboty...
— Przekonam was, — odparł spokojnie Hipek, — że łatwiej być „bandziorem“ niż kasiarzem.
— Za to grozi kara śmierci. Nie, za nic w święcie nie wezmę udziału w podobnej wyprawie!
— Rewolwery w rękach naszych wspólników przekonały nas, że nie ma rady — opowiadał dalej Antek. — Rozumiesz, Moryc, że w podobnych okolicznościach można od najlepszego przyjaciela dostać w łeb. Poszliśmy.
A w pałacu zabawa szła w najlepsze. We wszystkich oknach płonęły światła. Taksówka, którą przyjechaliśmy posuwała się za nami i zatrzymała w pobliżu pałacu. Z lasku wybiegła grupa złożona z ośmiu osób i przyłączyła się do nas. Wszyscy byli uzbrojeni w rewolwery, jakgdyby wybierali się na wojnę.
Przedostaliśmy się do pałacu jako zaproszeni goście. Zasiedliśmy do stołów. Po upływie kilku minut zgasło światło… Zanim goście zorientowali się, co zaszło, oślepiliśmy ich światłem latarek elektrycznych. Przy każdych dwóch krzesłach stanął jeden z naszych ludzi z rewolwerem w ręku. „Ręce do góry“! — padł okrzyk, który przejął zgrozą zgromadzonych.
Hipek i jego towarzysze wypróżnili pugilaresy ze branych panów, po czym zabrali się do biżuterii pań. Nie oszczędzili nawet obrączek ślubnych.
— Fe, to już nie po dżentelmeńsku, — zauważył Moryc. U nas w Ameryce bandyta musi przede wszystkim być dżentelmenem. Ale gdzie wam, europejczykom, do naszej kultury: — machnął Moryc lekceważąco ręką.
— Dlatego mamy też mniej bandytów — bronił się Antek.
— Ale odbiegamy od tematu — zauważył Moryc zaintrygowany. — Opowiadaj dalej.
— Zamknęliśmy wszystkich w jednym pokoju, a Hipek uprzedził „towarzystwo”, że gdyby który z nich próbował wzywać pomocy, podpali pałac.
Wszystko poszło, jak po maśle. Ale gdyśmy opuszczali pałac jeden z gości zawołał na mnie po imienin. Zbladłem. Hipek obejrzał się niespokojnie i polecił kamratom zabrać gościa ze sobą i pilnować nas obu jak oka w głowie. Wsiedliśmy do auta. Taksówka pomknęła z gwałtowną szybkością.
Była ciemna noc. Zatrzymaliśmy się w lesie. Hipek który przez cała drogę milczał, rozkazał nam wysiąść i skierować się wraz z kamratami do lasu.
— Co to ma znaczyć? — zapytałem wystraszony.
— Zaraz się dowiesz — odparł Hipek groźnie. Z kolei zapytał zatrzymanego gościa: „Skąd go znasz?“ Ten odwrócił się do mnie i, patrząc mi prosto w twarz, rzekł:
— Jestem Krygier! Poznajesz mnie?
— Krygier! — zawołałem uradowanym głosem i padliśmy sobie w ramiona.
Hipek nie był zadowolony z tego spotkania. Miał ochotę nas obu zakatrupić. Ale nazwisko Krygiera było zbyt popularne w święcie podziemnym, by się zdecydował na coś podobnego. Krygier opowiedział nam, że przed niedawnym czasem nabył w tej miejscowości majątek ziemski i uchodzi w okolicy za boga tego Amerykanina.
Skończyło się na tym, że podzieliliśmy łup na różne części. Uprzednie, oczywiście, zwróciliśmy Krygierowi zrabowane mu dziesięć tysięcy dolarów. Wszyscy goście w pałacu byli przekonani, żeśmy zamordowali Krygiera. — zakończył Antek opowiadanie.
Pociąg zbliżał się do Poznania.
— No, chłopcy, czas się zbierać, — rzekł zadowolony Moryc, zapalając cygaro. — Podróż minęła nam bardzo mile. Oby się tylko nam dalej tak wiodło… Jak się nazywa narzeczona Janka?... — zapytał naraz.
— Aniela — odparli Antek i Felek jednocześnie.
— Ale ona jest naprawdę anielsko ładna. Warta grzechu...
— Szkoda gadać. Nic u niej nie wskórasz.
— Przekonamy się — uśmiechnął się Moryc pewny siebie.
Poznań. Pasażerowie w pośpiechu wysiadają z pociągów. A wśród nich wolnym krokiem posuwają się z oddzielna nasi trzej bohaterowie. Za nimi postępuje elegancka pani, ubrana w kostium sportowy ze srebrnym lisem. Mijając ich kobieta rzuca słówko — nazwę hotelu, dokąd mają zajechać.
Nasza trójka szybko wsiada do taksówki, każąc się wieźć do umówionego hotelu. Elegancka niewiasta wsiada do następnego wolnego auta i podaje nazwę tegoż hotelu. Każdy z nich zajmuje oddzielny pokój.
Gdy wszyscy zebrali się w pokoju Amerykanina, Moryc zapytał elegancką panią:
— Jak przedstawia się sprawa? Trzeba się zabrać do roboty.
Ale młoda kobieta zwiesiła ze smutkiem głowę.
— Co się stało?
Elegancka niewiasta westchnęła ciężko, po czym wyjęła z torebki list i położyła go na stole.
Ręce trzech kompanów wyciągnęły się jednocześnie w stronę listu. Antek przeczytał na głos:
„Koledzy! Mamy dokładne informacje, że planujecie zamach na tutejszy bank. My, jako fachowcy, powinniśmy wam życzyć powodzenia. Niestety, jednak musimy was ostrzec, byście się nie ważyli w naszym mieście na konkurencję. Nie chcemy cierpieć za grzechy innych, życzymy wam powodzenia gdzieindziej. Jeżeli można cos zarobić w banku to mamy pierwszeństwo. Potrafimy to nie gorzej od was… Bądźcie zdrowi i nie paskudźcie nam pod nosem
— Tego się nie spodziewałem! — zawołał zgorszony Moryc.
— Kiedy otrzymałaś list? — zapytał Antek.
— Wczoraj, gdy wracałam z kina do domu, ktoś wsunął mi ten skrawek papieru. Dodał też, bym się miała na baczności, gdyż policja ma mnie na oku...
— Jak mogliście zaufać tajemnicę kobiecie? — czynił Moryc wspólnikom zarzuty.
— Mimo, iż jestem kobietą, potrafię lepiej dochować tajemnicy od mężczyzn.
— Ona jest niewinna? — zawołali jednocześnie Antek i Felek.
— Więc czyja to wina? — nie przestawał złorzeczyć Morvc. — Wysłaliście ją na dwa dni wcześniej. Tak długo się kręciła po kinach, restauracjach, lokalach, aż ściągnęła na siebie uwagę...
— Jeszcze mogą usłyszeć — zwróciła mu kobieta uwagę. — Pan się za bardzo złości dżentelmenie amerykański. Do tutejszego hotelu zajeżdżają cudzoziemcy i znają język angielski nie gorzej od nas.
Moryc aż zsiniał ze złości. Podszedł do niej bliżej i spojrzał prosto w oczy Niewiasta uśmiechnęła się ironicznie, zmierzając go od stóp do głów. Antek Felek spoglądali na siebie zdziwieni. Nie wierzyli, że flegmatyczny Moryc potrafi się tak unosić.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
Wszyscy stanęli jak wryci, spoglądając na siebie ze strachem. Młoda kobieta uśmiechnęła się tylko i otworzyła drzwi. Do pokoju wszedł portier.
— Poproszę o dowody osobiste — rzekł uprzejmie.
— Proszę bardzo.
Wszyscy wręczyli mu dokumenty. Portier skłonił się i wyszedł.
Dopiero teraz wybuchneli śmiechem.
— Siadajcie? — rozkazała młoda kobieta. — Mówiłam, że można nas podsłuchać. Wszak portier w tym hotelu rozmawia po angielsku. Mam wam jeszcze coś do powiedzenia. Tylko, proszę bez nerwów. Wiecie kogo spotkałam tu, w Poznaniu? — rzekła młoda niewiasta tajemniczym tonem.
— Kogo? — zapytali wszyscy trzej jednocześnie.
— Adolfa Krygiera!
— Krygiera? — zerwał się Antek z miejsca.
— Tak. Autentycznego Krygiera. Mieszka w Poznaniu.
— Dziś właśnie opowiadałem Morycowi o nim. Muszę się z nim zobaczyć.
— Pozostawcie bank kasiarzom poznańskim — radziła kobieta — opracowaliśmy z Krygierem lepszy plan.
— Jaki lepszy? — zapytali wszyscy trzej.
— Sto razy lepszy. Pokażę waszemu Amerykaninowi, co my, kobiety potrafimy.
— Zależy kiedy — zauważył Moryc ironicznie.
— Nie tylko w tej sytuacji, którą pan ma na myśli. Widziałam wasze zachowanie się, gdy portier zapukał do drzwi.
Moryc spojrzał na nią z zainteresowaniem. Kobieta zaczynała mu się wyraźnie podobać.
Teraz odpoczniecie! — rzekła kobieta rozkazującym tonem — a po obiedzie pokaże wam Regina co potrafi, żegnam!
Z tymi słowami opuściła pokój.
Postawa Reginy wydawała się wszystkim dziwnie zagadkowa. Antek i Felek poraz pierwszy słyszeli z jej ust tak zdecydowane słowa. Była zawsze posłuszna i nigdy nie okazywała podobnej zuchwałości, jak dziś.
— Nie ufam tej kobiecie — rzekł Moryc. — I z wami i z Krygierem też nie jest jasna sprawa...
— Co znaczy? — zawołał Antek.
— Na razie nic. Ale w życiu, szczególnie w naszym „fachu“. wszystko jest możliwe.
— Co masz na myśli?
— Obawiam się, by nas tu nie zaaresztowano.
Ludzie podziemi zwykli podejrzewać siebie nawzajem, nawet gdy chodzi o najlepszego przyjaciela. Leżąc na posłaniach jeden podpatrywał drugiego, a w myśli każdy z nich opracowywał plan osobistego bezpieczeństwa.
A nade wszystkim górowała myśl, że istnieją jeszcze na święcie kobiety, wódka, policja, agenci, konfidenci i, więzienia.
Nie mogli jednak zasnąć, jakgdyby leżeli na rozżarzonych węglach. Głośniejszy dzwonek tramwaju, gwałtowniejszy sygnał auta, donośniejsze wołanie dorożkarza napinały ich nerwy, nie pozwalając zmrużyć oka. Ogarniał ich niepohamowany lęk.
A obok straszliwych wizyj, przed oczyma Moryca stawał obraz urodziwej Anieli, która ze łzami w oczach, błagała go o ratunek dla Janka...
Zmysłowy, zadowolony uśmiech zakwitł na twarzy Moryca, ale znikł natychmiast. Nie chce myśleć o Anieli. Nie znosi kobiet. Długie lata, które spędził z winy kobiety w więzieniu Sing-Sing zakorzeniły w jego psychice nienawiść dla rodu niewieściego. A jednak...
Po zniknięciu postaci Anieli, jakby przez mgłę zaczęła się wyłaniać w jego wyobraźni postać Janka. Widział go złamanego, zakutego w kajdany, błagającego o pomoc. Przypomniał sobie dni „szczęścia i nędzy“, jakie spędzili razem w czasie trwania wiernej spółki. Moryc uświadomił sobie teraz po co przybył do Polski i zimny pot oblał go od stóp do głów. „Kto wie — prześladowała go myśl — co mnie tu czeka... Pzybyłem tu by ratować, a zdaje się, że sam dostanę się w pułapkę. Tutejsi przestępcy nie podoba ją mi się. Są zbyt naiwni, a ich mózgi pracują ospale. To nie ludzie interesu, jak my „Amerykanie“...
I znów wypłynął w jego wyobraźni obraz Anieli. Pragnął mieć ten obraz jaknadłużej przed oczyma. Przeszywały go dreszcze... „Musi być moją!“ — wyrywa się nagle z jego piersi. Ale wnet skarcił same go siebie: „gdzie twój honor złodziejski?... Wszak to narzeczona Janka! Nie... My, Amerykanie, nie jesteśmy tacy podli...
Zmęczony, wyczerpany zasnął z nawpół przymkniętymi oczyma. A we śnie dręczyły go koszmarne wizje.