Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąsiedzi Tom II |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy w Warszawie tak groźne zamachy na szczęście dwojga zakochanych knowano, pan Erazm na wygnaniu wileńskiem, daleko mniej cierpiał, niż się zrazu na to zanosiło.
Zacząwszy od Kasztelanowej dnia pierwszego, powoli potrafił sobie najnieprzyjaźniej usposobionych pozyskać. Przekonywano się coraz bardziej że szpiegować nie myślał, że pieniędzy nie potrzebował, na spadek nie rachował wcale, a w domu nie zawadzał nikomu.
Wszystkie trzy towarzyszki pani domu, pani Ostrogrodzka, panna Eulalia i Olimpia — w kilka dni zgodziły się już na to, że miłym był nadzwyczaj, dobrym, grzecznym, a nadewszystko taki był — ładny!
Jak kobiecie tak mężczyźnie, ten dar boży, piękność znikoma, rzecz na pozór mało znacząca, pogardzana, nieraz w życiu więcej niż rozum pomaga.
Gotowano się go prześladować i wykurzać, a teraz pieszczono i nadskakiwano. Kasztelanowa uśmiechała się do niego, a gdy była w bardzo dobrym humorze, szczypała go za twarz, pociągała za ucho, całowała w czoło — jako stryjenka. Pani Ostrogrodzka prześladowała ją tym faworytem. Panny stare, Eulalia i Olympia, w najpilniejszym interesie biegnąc z kluczykami, zakrywały się, gdy się do nich uśmiechnął lub zagadał.
Widząc to, rozumny Płachciewicz konie postawił w dużej stajni, otworzył mu drugi pokój, dbał o jego wygódki — i zmienił się, w najniższego sługę.
Cały dwór Kasztelanowej, który Erazm hojnemi dostatkami sobie ujmował, przepadał za nim.
W wiecznych ambarasach ze swą korrespondencyą, interesami, wizytami, pani domu ośmielała się czasem Erazma prosić o pomoc, z którą on przychodził wesoło, ochoczo, zabawiając staruszkę i z nadzwyczajnym pośpiechem expedyując to, nad czem jejmość całe dnie trawiła.
Nie nadużywano go jednak, bo wszyscy to czuli, że młodzieniec potrzebował powietrza, rozrywki, i swobody: Erazm więc bujał sobie po Wilnie, a że u Jezuitów natrafił na dwóch patrów, których tu przeniesiono z Lublina, chadzał do Collegium i tam z dojrzalszą młodzieżą pozawiązywał stosunki. Z nią na Pohulankę, do Zakrętu, na Antokol, w okolicę pięknego Wilna robiły się wycieczki.
Erazm nie dręczył się swoją miłością, bo był pewnym i serca sędzianki i swojego.
— Jak Bóg Bogiem, moją być musi — powtarzał.
Korrespondencja przez ciocię Blandynę nawet z Warszawy szła, choć spóźniona, nieco szczęśliwie. Odebrawszy list, Erazm go naprzód wycałował, potem czytał i pożerał, odczytywał i na sercu nosił. Miłośne pisma, dopóki trwa to uczucie, są to najstraszniejsi podżegacze, działają na serce i na umysł, pali się od nich głowa, goreją piersi.
Jednego dnia trafiło się tak jakoś szczęśliwie, że dwa naraz listy pan Erazm odebrał. Zdziwiło go, że jeden z nich był nieznaną mu napisany ręką. Rzucił się naprzód na pierwszy, który był od Leonilli — ale czytając go zesmutniał. Pisała z Warszawy, nietając co ją tam spotkało, jak ją zdradzała St. Aubin, a zapewniając krótko i stanowczo Erazma, że jej nic zmienić i woli jej złamać nie potrafi.
Przypisek był jakiś dziwny, bo czytając go podskoczył Hojski, czytał go razy kilka, zarumienił się, zaczął biegać po pokoju i nierychło potrafił się uspokoić. Zapomniał nawet o drugim liście leżącym na stoliku i nierychło go otworzył. Ten był od P. St. Aubin, jak wiemy, zaklinającej go na wszystko, ażeby się wyrzekł marzeń i nie kusił o to, co było niemożliwem.
Rzucił go z niechęcią.
List Leonilli zajął go nadzwyczajnie, wrócił do przypisku jeszcze i zadumał się mocno.
Nazajutrz Kasztelanowa go wezwała w pomoc do siebie, i znalazła zmizerniałym: — smutnym.
— Co ci to jest?
— Mnie? — nic.
— Jakieś ci-tam listy noszą! Słyszę wczoraj dwa odebrałeś; pewnie co złego?
(Policya w domu Kasztelanowej, przez niewiasty utrzymywana, była doskonałą.)
— Może od ojca? — dodała stryjenka.
— Nie — rzekł krótko Erazm.
— No, to mi się przyznaj — nalegała jejmość. — Co będziesz przedemną tajemnice czynił! Już że to sercowe sprawy, — ręczę. Mogłabym ci dopomódz, słowo daję. Jak widzisz, stara jestem, ale mam litość nad stale się kochającymi.
— Stryjenka dobrodziejka, gdyby nawet chciała i była tak łaskawą, dopomódz mi nie może.
— A to dla czego?
— Ojca nic nie potrafi zmienić, a — ojciec będzie przeciwnym, — rzekł, uśmiechając się Erazm.
— Mów-bo mi od A do Z, mów wszystko, cóż to jest! — zawołała Kasztelanowa — już, choć widzisz jak jestem zajęta, ale wysłucham do końca. Mów!
Zaczęła nalegać stryjenka. Erazm pomyślał — i zwierzył się jej ze wszystkiego.
P. Ostrogrodzka z podedrzwi tylko podsłuchiwała.
Dla staruszki ten romans, ta sielanka wpleciona do dramatu waśni sąsiedzkiej — urok miała nadzwyczajny. Słuchała, pytała, uśmiechała się i nasycić się nie mogła.
Z piersi Erazma, gdy mówił, ziało uczucie tak gorące, że Kasztelanowa czuła się niem odżywioną, odmłodzoną, przejętą.
Z żywością niezmierną natychmiast zajęła się losem dwojga kochanków. Wypłatanie psikusa panu Strukczaszycowi wchodziło też pewnie w rachunek i sprawiało przyjemność starej damie, bo go nie lubiła.
Aż do obiadu trwała rozmowa, narady, i Erazm wyszedł od stryjenki weselszy, znalazłszy w niej sprzymierzeńca, którego się wcale nie spodziewał.
Kasztelanowa po obiedzie zaraz, mimo najuroczyściej przyrzeczonej tajemnicy, całą tę historyę opowiedziała trzem swym towarzyszkom; wszystkie jednozgodnie głosowały zatem, że nieszczęśliwemu młodzieńcowi należało dopomódz; a nazajutrz z twarzy pani Ostrogrodzkiej, panien Eulalii i Olimpii, mógł się domyślić Erazm, że o jego tajemnicy wiedziały.
Kasztelanowa przez kilka dni tak była tą nową sprawą niezmiernie przejęta i zakłopotana, iż dla niej o wszystkiem zapomniała.
Czwartego ranka niespodzianie Erazm chłopcu kazał zaprzęgać, upakował się i w pałacu ogłoszono, że Kasztelanowa wysyła synowca na obejrzenie majątku. Jesień już była dosyć późna, ale pora ciepła. Młodzieniec, o ile się to dało zrobić, starannie był na drogę uprowidowany i po tajemnej naradzie z Kasztelanową wyjechał.
Wszystkim po nim było tęskno. Pocieszano się tem, że miał jakoby powrócić. Zaraz za Wilnem chłopak powożący, przekonał się, że do dóbr pod Witebskiem położonych nie jechali: pan Erazm kazał tak zawrócić — jakby do domu. Chłopakowi, który tam także najukochańszą, Paraskę, porzucił, do której dwór się cały zalecał, nadzwyczaj to było przyjemnem.
Jednego jesiennego poranku, panna Blandyna miała z suszonemi grzybami do czynienia, gdy obdarty żydek, zagadawszy coś o pierzu, które jakoby życzył sobie nabyć, wetknął jej w rękę karteczkę, dając dziwne jakieś znaki. Strwożona mocno ciocia, zdawszy grzyby chwilowo na pomocnicę, poszła do swojego pokoju, włożyła okulary, stanęła w oknie i cała drżąca czytać zaczęła. List był od pana Erazma. Nie zrozumiała go w początku, potem zbladła, zmówiła parę zdrowasiek, kartkę odczytała jeszcze raz i spaliła nakominku, szczypcami ją poprawiając, ażeby spłonęła do szczętu.
Żydek, który pierza potrzebował znikł wkrótce jak kamfora, a gdy do obiadu wyszła panna Blandyna, tak była zmieniona, iż Strukczaszyc spytał ją o zdrowie.
— Fluksya mnie męczy — odparła krótko.
— Na to niéma jak figa w mleku gotowana, — odezwał się stary, wszakżeś mnie aśińdzka sama tem wyleczyła.
Pomimo tej fluksyi p. Blandyna naparła się — była to sobota — pojechać na nieszpór do kościoła.
Strukczaszyc się oparł; ciocia stała przy swojem.
— A ręczę, że z gębą napuchłą powrócisz — dokończył Hojski — ja nie bronię robić głupstwa, ale panu Bogu fluksya aśińdzki, ba, i nabożeństwo to, nie na wiele się przydadzą.
Kazano zaprządz do bryczki — i ciocia pojechała. W istocie kazała furmanowi stanąć przed bramą kościołka, weszła do niego, wyśliznęła się furtką boczną i — bryczka stała tu, choć już było dawno po nieszporach, niemogąc się doczekać p. Blandyny.
Ciocia tymczasem w małej izdebce w karczmie odbywała jakąś konferencyę, z kimś niewiadomym, świeżo tu przybyłym. Słychać było czasem wybuchający jej głosik, który natychmiast przycichał, i jakby płacz i szybką mowę męzką, a gdy mrokiem wyszła panna Blandyna szukać bryczki, chwiała się na nogach. — Powróciwszy do Sierhina, dostała burę ogromną od brata i poszła się skryć do swojego pokoju. Strukczaszyc tryumfował, gdyż fluksya tak się zwiększyła, że ciocia na wieczerzę wyjść nie mogła i w łóżko się położyła. Minęło dni kilka spokojnie; panna Blandyna wyzdrowiała, lecz choroba zostawiła ślady po sobie. Była jak nieswoja, trwożyło ją każde głośniejsze stuknięcie, turkot, rozmowa żywsza. Wybiegała do sieni, oglądała się oczyma strwożonemi i powracała do swego pokoju.
Jednego dnia nad wieczór zaturkotało; ciocia wybiegła zobaczyć, poznała Kaczora i uspokojona poszła do siebie, gdy w tejże chwili w pokoju Strukczaszyca rozległ się jakby grzmot, jakby wybuch jakiś, jakby śmiech potężny. — Poznała w nim panna Blandyna głos brata, lecz nie mogła pojąć co mogło go do tak nadzwyczajnego wykrzyku pobudzić.
Drzwi się otwarły i potężnym swym basem Strukczaszyc — zawołał:
— Blandyno!
Biegła już do pokoju.
Tu Kaczor stał u drzwi, czapkę jeszcze w ręku trzymając, a przed nim Strukczaszyc, trzymający się za boki, z ustami otwartemi, z wyrazem takiego osobliwego uszczęśliwienia, jakiego nigdy nie zwykł był okazywać.
— Ale, chodź-że! — posłuchaj! — począł. — Jak Boga kocham, że tak szczęśliwy jestem, jakby mnie kto na sto koni wsadził! Tylko czy to prawda? — czy prawda?
— Jak Boga kocham! — wszyscy bębnią — słowo panu daję najświętsze! — zawołał Kaczor.
— Słyszałeś! — hę? — zapytał Strukczaszyc, zapominając, że siostra tylkoco weszła.
— Ja o niczem nie wiem! — Cóż się stało! — odezwała się Blandyna.
— Stała się najprzedziwniejsza rzecz, jaka się stać mogła! — paradna! — przedziwna! — doskonała... Digitus Dei! — słyszysz aśińdzka!
Temu niezbożnemu Czemeryńskiemu jego córunia, owa lala, co tak z góry patrzała na ludzi, z noclegu w drodze — uciekła!
Panna Blandyna ręce załamała, pobladła i aż się pochyliła, jakby miała osłabnąć.
— Cóż aśińdzce jest? — zaśmiał się Strukczaszyc — ot, to wzięłaś do serca! A też-to rozkosz słuchać! Kara Boża na tych pyszałków, kara Boża — ale gadaj, komorniku, jak się to stało? Z kim uciekła, boć sama nie mogła! Jakim sposobem.
— Nikt nic nie wie, wszyscy jak w rogu! Nikogo tam nie było, z kimby mogła uciec! Niewiadomo jak się to stało, tyle tylko wiem, że nagle im znikła z ostatniego noclegu. Starzy włosy z głowy rwą.
— Pewnie z jakim oficyalistą! — odezwał się Strukczaszyc.
Panna Blandyna, trochę do siebie przyszedłszy, tak jednak była pomieszana, iż brat począł ją strofować.
— Czegóż-bo zaraz tak do serca brać, że się jedna z waszego bractwa panieńskiego źle popisała! Ochłoń-że już. Ja się raduję, i mam czego, jak Boga kocham, a waćpanna masz minę, jakbyś, na złość mnie, płakać chciała.
Panna Strukczaszanka tyle tylko, że posępniejszą twarz przybrała.
— Ale gadaj, komorniku, co wiesz. Toć ciekawa historya! Jak się to stało? — dołożył Hojski.
— Powiadam panu dobrodziejowi, że ja tyle tylko wiem, iż panny niéma. Nikt mi nic więcej powiedzieć nie umiał, głowy wszyscy potracili.
Mówią tylko, że w Warszawie jakiegoś Niemca jej forytowali, którego tak nienawidziła, że z obawy, aby ją za niego nie wydano — drapnęła.
— Znalazłszy towarzysza! — dodał Strukczaszyc.
Obejrzał się na siostrę.
— Ale, przyjdź-że asińdźka do siebie! Co-bo takie miny robisz, jakby nas co ta dziewczyna obchodziła! Dobrze im tak! dobrze — rozgadał się Hojski — wychowywali ją po francuzku, i postąpiła sobie jak Francuzka — bryknęła im z domu!
A ja — rzekł ciszej — i z tego względu Panu Bogu dziękuję, że mnie to wielki kamień z piersi zdjęło.
— Jaki? — spytał komornik.
— Ale, ba, — gładząc się po głowie i jakby zawstydzony, odezwał się Strukczaszyc. Wstyd mi się przyznać. Mam jedynaka, jedyne oko w głowie; z tej troskliwości o niego, to człowiekowi najgłupsze myśli przychodzą. Podpatrzyłem u mego Erazia, kilka cyfer na papierach, wszędzie pisał L. C. — L. C.! — właśnie jakby Leonilla Czemeryńska — a że ją widział u Podkomorzego, przyznaję się, byłem w strachu, żeby się chłopiec nie zadurzył w tej lalce. Młodość jest głupia, a powiem tylko tyle — energicznie konkludował Strukczaszyc — wolałbym syna widzieć na marach, niż u ołtarza z Czemeryńską!
Panna Blandyna krzyknęła.
— Jak jegomość możesz mówić coś podobnego! Czy to się godzi! czy to po chrześcijańsku! Wstydziłbyś się.
Strukczaszyc wcale nie nawykły, aby mu siostra śmiała oponować, oczy wielkie na nią wytrzeszczył.
— A to co jest? — krzyknął.
— Co? co? — ofuknęła gniewnie p. Blandyna — to, że ojcu nie przystało wyzywać p. Boga i mówić o własnem dziecku na marach!
Hojski zamilkł.
— Nie ucz-że mnie rozumu! — odparł ponuro i zwrócił się do komornika.
— Gadaj co więcej! toć to przecie historya! gadaj!
— Ja-bo nie wiem nic więcej! — rzekł komornik.
Strukczaszyc, niecierpliwy, chodzić zaczął po izbie.
— No, to napij się wódki, przekąś, siadaj na bryczkę, jedź z kondolencyą do sędziego do Łopatycz — i wracaj mi się cożywo. Ja spać nie pójdę, aż się dowiem — co to się stało.
Komornik nie miał widocznie ochoty jechać tak zaraz, — wymówił się.
— Jutro rano.
— Z waści we wszystkiem dojutrek! — zawołał.
Ale już się tak był nad miarę wygadał i twarz p. Blandyny mocno skłopotana, tak go męczyła, że zamilkł.
Kaczor postawił na swojem, i resztę dnia poświęciwszy rachunkom jakimś, dopiero nazajutrz ruszył do Łopatycz.
Tymczasem Strukczaszyc tak był niecierpliwy dowiedzieć się czegoś więcej o ucieczce córki sędziego, że na trakt wychodził, w nadziei, iż od przejeżdżających dostanie języka.
Ale nikt jeszcze o niczem tak dalece nie wiedział, tylko to, że w Łopatyczach stało się jakieś nieszczęście i że do gubernii po doktora posłano. Trzymano podobno w tajemnicy wypadek.
Komornik, pojechawszy zrana, jak w wodę wpadł. Spodziewano się go na obiad, nie przyjechał i nie zjawił się aż ku wieczorowi, gdy sędzia przeklinał go na czem świat stoi.
— Myślałem, że cię do czabanki wsadził sędzia! — zawołał, widząc przybywającego — cóżeś tam robił cały dzień?
— Tak-to łatwo się co dowiedzieć! — odparł komornik.
— Gadajże, coś przywiózł.
— Niewiele — niemożna nic spenetrować — począł Kaczor. — Do sędziego ledwie mnie dopuścili na chwilę, we dworze gęby pozamalowywane, jakby nic się nie stało. Tylko po ludziach znać, że im cięży coś na sercu. Z początku ani było co dobyć.
— Więc tają? to może kłamstwo? — przerwał Strukczaszyc.
— A, niechże pan posłucha do końca — odezwał się Kaczor, poważną przybierając minę.
Sędzia mnie przyjął chory — skarżył się tylko, o interesach zagadnął i odprawił. Ludzie gadać też nie chcieli. Musiałem pójść do Śliwki, z którym jestem dobrze. Jego w domu nie było, wyszedł w pole. Siedź i czekaj. Śliwczyna — ani się z nią dogadać: nie wiem i nie wiem. Nareszcie przybył i on. Zakląłem go, do alkierza wziąwszy: Wiesz, że ja przyjaciel domu, nie zdradzę; mów co się stało? jak? — Ten mi na to: — A, myślisz, komorniku, że ja co wiem. — Jak w rogu. — Tyle tylko, że panny niéma.
Począłem pytać: z kim uciekła? — Otóż to sęk — rzekł ekonom, że tego i dyabeł nie zgadnie. Panna była harda, na nikogo i patrzeć nie chciała. Supponują, że odjechała do ciotki, do matki Teressy do Lublina, ażeby jej rodzice Niemcem nie persekwowali. Posłano do Lublina, na wszystkie cztery wiatry.
Otóż tyle dobyłem ze Śliwki. Miałem już jechać, gdy około mostu spotkałem Prędkowskiego, kamerdynera sędziego, idącego z austeryi, jakby z pogrzebu. Zawsze z nim byłem dobrze. Wziąłem go na bok.
— Co za nieszczęście! — rzekłem.
— A, to komornik wiesz? — zapytał.
— Jakże, proszę waćpana (tu-m skłamał, Boże odpuść), sam sędzia mi mówił, ale pod sekretem.
To skonwinkowało kamerdynera, że mi usta i serce otworzył. Weszliśmy w zarośla.
Powiada, że przez cały czas podróży z Warszawy, po pannie nic nie było widać nadzwyczajnego. Owszem, śmiała się, mówiła wiele, z ojcem i matką była jak najlepiej, a z Francuzki guwernantki drwiła, że miała nos na kwintę. Na popasach i noclegach, tylko miała taki zwyczaj, że się wypraszała na przechadzkę, przebiedz, że jej od siedzenia w powozie nogi zaklękły. Francuzki nie brała z sobą, tylko pieska Żolcia. Na ostatnim noclegu, choć deszczyk mżył, zapragnęła po lasku się przejść. — A już jak się uparła w czem, nie było na nią sposobu. Poszła. Tymczasem — Prędkowski powiada — kuchta wieczerzę przygotował, nakryli do stołu, czekają pół godziny, godzinę: niéma panny. Myśleli, że się w lasku zbłąkała. Posłano służbę szukać, wołać, — na wszystkie strony: panny niéma. Już i noc — strach czy się jej co nie stało. Ludzi wyprawiono z latarniami; sam sędzia wyszedł na gościniec, strach, trwoga — panny niéma. Co tam im do głowy przychodziło, Bogu tylko wiadomo; aż któraś ze sług, wszedłszy do pokoiku panny, znalazła na stole kartelusik. Na kartelusiku stały tylko te słowa: „Proszę o mnie być spokojnymi, kochany ojcze i matko: jestem pod dobrą opieką.“
I tyle.
— Hej? jak? jak? — podchwycił ciekawy Strukczaszyc.
Komornik powtórzył i ciągnął dalej:
— Dopiero się okazało, co się święci. — Pierwsza Francuzka z aprehensyi zemdlała, że ledwie się jej docucili; matka też padła prawie bez zmysłów. Sędzia rozbeczał się jak bóbr.
— Dobrze mu tak! — przerwał Strukczaszyc — Pan Bóg za mnie karze, za mnie, na dziecku! Dojadł mi, dogryzł, życie struł: otóż ma wymiar sprawiedliwości.
Ale, żadna panna, żeby niewiedzieć jaka była, sama jedna na piechotę nie ucieka, choćby i od Niemca: gdzieś tam kawaler jakiś musiał być. Przysięgam, że był.
— A Prędkowski klnie się — rzekł komornik, iż żadnego, jako żywo, kawalera nie było i być nie mogło.
— Mój mościpanie — odezwał się sentencyonalnie Strukczaszyc. — Kawalera jej stanu nie było, — może być; ale czyż sobie nie mogła upodobać oficyalisty i mieć z nim romansu? U takich dziewcząt, wychowanych przez Francuzki, nie takie się rzeczy trafiają.
Pokiwał głową Strukczaszyc.
— A co więcej? — zapytał.
— Toć wszystko — odezwał się komornik. Sędzia rozesłał na wszystkie trakty, po okolicy, do Lublina, kazał po karczmach przepytywać, chłopów badać — no....
— I nic? — spytał Hojski.
— Ani śladu — rzekł Kaczor.
— Oczywista rzecz, iż to było naprzód ułożone, napięte, ukartowane, a grosza-bym nie dał — począł Hojski, że Francuzka do tego należała.
— Leży chora na gorączkę — odparł komornik.
Badanie się na tem skończyło.
Przebiegły Strukczaszyc, w którym nieszczęście nieprzyjaciela nie potrafiło obudzić litości, tegoż dnia zwierzył się przed komornikiem, iż porę uważał za najwłaściwszą do wystąpienia z pozwami o nabyte wierzytelności.
Kaczor delikatnym człowiekiem nie był, jednak zdawało mu się, iż dobijać tak srodze przez los dotkniętego sędziego, może nie uchodziło.
— A to mi dobre! — zawołał Hojski — acan chcesz żebym ja przez głupią delikatność czekał pory niedogodnej dla mnie! Chybabym oszalał. Właśnie kiedy głowę stracił, trzeba korzystać i tęgo nań napaść.
Ja acanu więcej powiem — dodał Strukczaszyc, widząc z miny komornika, iż to nie trafiało do jego przekonania. — Sądź sobie co chcesz, ja to powinienem uczynić przez miłosierdzie!
— Jak? przez miłosierdzie? — syknął zdziwiony Kaczor.
— A tak! — odparł Hojski z półuśmiechem sardonicznym. — Człowiek już zbolały, zbity, to mu tam więcej jedno szturgnięcie bardzo nie będzie dolegać. Byłoby z mej strony okrucieństwem, gdybym, dawszy mu wytchnąć i wypocząć, dopiero go potem oprymował.
Komornik osłupiał. Spojrzeli sobie w oczy: Kaczor tą argumentacyą był przerażony, uląkł się swojego pryncypała.
— Tak, kochany mój — ciągnął Hojski — przez miłosierdzie go dobić trzeba — aby się nie męczył.
A ja też względem tej szui obowiązków żadnych nie mam, tu idzie o moją skórę. Zatem śpiesz mi się waszmość z pozwami, i jak tylko na terminie nie zapłaci — tradować! tradować! tradować!
— Wie pan Strukczaszyc, rzekł cicho Kaczor — to go w istocie może dobić.
— Ha? jeśli w tem jest wola Boża! dodał stary — ja nie mogę się jej przeciwić. My robimy swoje — kury do indyków nie należą.
Komornik zmilczał.
W kancellaryi przygotowywały się papiery. — Strukczaszyc przyśpieszał o ile możności.
Sędzia w terminach nie zapłacił, protesta zostały do akt wniesione, obligi intabulowane; wlewki nabyte wynosiły summę, za którą conajmniej dwie wioski zatradować było można. W urzędach Strukczaszyc sypał groszem i wszystkich miał po swej stronie.
Z nieubłaganą mściwością i nienawiścią ścigał nieprzyjaciela. Był tego przekonania, jak powiadał, że sam Pan Bóg sprzyjał słusznej jego sprawie i nią się opiekował.
Jakimś milczącym tryumfem jaśniała twarz jego, gdy w niedzielę do kościółka pojechał.
Z Łopatycz, oprócz pisarza prowentowego nie było nikogo, ławka kolatorska stała pusta. Hojski po mszy świętej poszedł z komornikiem na probostwo.
Ks. Dagiel przyjął go chłodno.
— A co, ojczulku — cicho szepnął Strukczaszyc. Doczekałem, ja chudy pachołek, że po tym żółto-brzuchu pojadę! Ha! Pan Bóg pokarał na dziecku, a ja mu i majątku szmat zabiorę. Tryumfowali przemocą — przyszła chwila na mnie.
Zatarł ręce z radości.
Ksiądz stał, jakby patrzał na chorego lub obłąkanego — litościwie.
— Mój Strukczaszycu — rzekł, nigdy się z cudzego nieszczęścia cieszyć nie należy, choćby dotknięty nieprzyjacielem był. Asindziej go pognębionego dobijać chcesz?
— Jestem w mojem prawie! zawołał Strukczaszyc.
— Ale nie w Chrystusowem! odezwał się ks. Dagiel. — Nie! Ja nad tem boleję; wiesz asindziej dlaczego?
— Hm? — spytał nieco zmieszany stary.
— Oto dla tego, — począł poważnie proboszcz, — bom widział to, nie raz, ale sto razy, na oczy moje, iż kto się z cudzego nieszczęścia cieszy, kto z niego korzysta, ten własnego jest blizkim.
Ten rodzaj proroctwa, wypowiedziany z jakimś przyciskiem, zmieszał Hojskiego.
— Co-bo acan dobrodziej, straszyć mnie chcesz! — zawołał.
— Bynajmniej — odezwał się ks. Dagiel, życzę waćpanu jaknajlepiej; ale się obawiam o niego. Masz waćpan jedynego syna, tak jak sędzia jedną ma córkę, a dobrze-by ci było, gdyby on poszedł nie po twej woli i serce ci zakrwawił?.. Prawo Boże powiada: nie czyń drugiemu co tobie niemiło. W tem „nie czyń“ mieści się zarazem — i — „nie życz“.
Tak, panie Strukczaszycu, to prawo Boże.
Hojski nic nie odpowiedział. Wspomnienie syna tknęło go mocno.
Zagadał o czem innem, chwycił za czapkę i, pokłoniwszy się proboszczowi, wyszedł, nachmurzony, z probostwa.
— Z tym księdzem pogadać nawet po ludzku nie można — rzekł do siebie. Nigdy komży i stuły nie zrzuca, i przy śniadaniu nawet kazania prawi.