Słowik (Andersen, przekł. Mirandola)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słowik |
Pochodzenie | Czerwony Kapturek i inne bajki |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Nattergalen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
W Chinach, jak wszystkim wiadomo, cesarz jest Chińczykiem i wszyscy jego dworzanie są również Chińczykami.
Dużo lat minęło od czasu tego zdarzenia, ale właśnie dlatego warto je opowiedzieć, gdyż inaczej popadłoby w zapomnienie. Pałac cesarski był to najcudniejszy w świecie pałac, od podstaw do dachu zbudowany z samej porcelany, tak kosztowny i kruchy, że trzeba było bardzo uważać, chodząc po nim. W ogrodzie rosły niezrównane kwiaty, a najpiękniejsze miały na sobie srebrne dzwoneczki, dzwoniące ustawicznie, w tym celu, by każdy zwrócił uwagę na piękność tych kwiatów. Wszystko w ogrodzie cesarza było jak najmądrzej obmyślane, a rozciągał on się tak daleko, że sam ogrodnik nie wiedział, gdzie jego koniec. Poza ogrodem widniał wspaniały las z olbrzymiemi drzewami i głębokiemi jeziorami, zaś dalej błękitne morze. Było ono tak głębokie, że pod zwieszającemi konarami drzew mogły przepływać swobodnie okręty.
W lesie owym mieszkał słowik, który śpiewał tak przecudnie, że nawet biedny rybak, zajęty rozwieszaniem sieci, zatrzymywał się w pracy, słuchał i mówił z westchnieniem:
— Ach, jakież to piękne!
Ale niedługo mógł słuchać, bo praca czekała, przeto brał się do niej na nowo i zapominał o ptaszku.
Następnej nocy atoli, rybak przerywał znowu pracę i znowu powtarzał:
— Ach, jakież to piękne!
Podróżni z różnych krajów zjeżdżali do stolicy cesarstwa, podziwiając pałac i ogród, gdy jednak któryś posłyszał słowika, mówił zawsze;
— Słowik jest jednak z wszystkiego najcudniejszy.
Podróżni wracali do domu i opowiadali uczonym mężom, piszącym książki o mieście, pałacu i ogrodzie. Nie zapominali też chwalić słowika, tak że w książkach znalazł on pierwsze miejsce. Ci zaś, którzy umieli tworzyć wiersze, opiewali przecudnie słowika mieszkającego w lesie nad jeziorem.
Książki te przetłumaczono na wszystkie języki świata i kilka z nich dostało się również w ręce cesarza. Siedział w złotym fotelu i kiwał głową co chwila, gdyż cieszyły go niewymownie pochwalne opisy miasta, stolicy i ogrodu.
Nagle przeczytał:
— Słowik jest jednak najcudniejszy z wszystkiego!
— Cóż to znaczy? — spytał. — Słowik? nieznam go wcale? Czyż żyje taki ptak w mojem państwie, a nawet ogrodzie? Nigdy o nim nie słyszałem! Jakto? Czyż mam się dopiero z książek dowiadywać o tej sprawie?
Zawołał pewnego dworzanina, który był tak dumny, że zapytany przez kogoś podrzędniejszego, odpowiadał jeno wzgardliwie:
— Pf!
A przecież; «Pf!» nic nie znaczy.
— Żyje tu pono dziwny ptak, zwany słowikiem, — powiedział doń cesarz. — Powiadają, że jest on najcudniejszym z wszystkiego. Czemuż mi dotąd o tem nie powiedziano?
— Nic dotąd o nim nie słyszałem, — zawołał dworzanin. — Nie był wcale przedstawiony u dworu.
— Chcę, by się zjawił dziś wieczór i śpiewał mi, — powiedział cesarz. — Cały świat wie, co mam, a ja sam tego nie wiem.
— Nic o nim dotąd nie słyszałem, — powtórzył dworzanin. — Ale poszukam go i znajdę!
Dworzanin zaczął biegać ze schodów na schody, przez wszystkie sale i krużganki pałacu, pytał każdego, kogo napotkał, czy słyszał co o słowiku, ale nadaremnie. Wrócił tedy do cesarza i oświadczył, że musi to być bajka, lub zmyślenie piszących książki.
— Wasza Cesarska Mość, — zawołał. — Uczeni piszą mnóstwo bzdur, a rzecz ta zalicza się do tak zwanej czarnej magji.
— Jakto? — spytał cesarz. — Wszakże książkę tę przysłał mi wielki cesarz Japonji. Przeto nie może być w niej bzdur. Chcę usłyszeć słowika! Musi się tu zjawić dziś wieczór! Obdarzyłem go swą najwyższą łaską. Jeśli nie przybędzie, cały dwór po wieczerzy poniesie karę deptania brzucha.
— Czing Pa! — zawołał dworzanin i zaczął znowu biegać ze schodów na schody, a wraz z nim połowa dworu, gdyż nikt nie miał ochoty dać się deptać po brzuchu. Pytano wszędzie o dziwnego słowika, którego znał świat cały, a tylko nikt z dworaków.
Nakoniec powiedziała jedna biedna dziewczyna kuchenna:
— Znam ja dobrze słowika! Ach, jakże przecudnie śpiewa! Co wieczora zanoszę, za pozwoleniem kuchmistrza, chorej matce mojej resztki jedzenia i słyszę go, gdy przechodzę ponad brzegiem morza. Łzy mi napływają do oczu i wydaje mi się, że czuję pocałunki matki na czole.
— Dziewczyno! — rzekł dworzanin. — Dam ci stałą posadę na dworze i wyrobię pozwolenie patrzenia, jak ucztuje cesarz, jeśli zdołasz nas zaprowadzić do słowika, gdyż ma on rozkaz śpiewać dziś wobec naszego władcy.
Wszyscy udali się do lasu, gdzie mieszkał słowik. Połowa dworzan ruszyła ochoczo, a gdy byli w połowie drogi, usłyszeli ryk krowy.
— Oo! — zawołał jeden z podkomorzych. — Otóż i nasz słowik! Cóż za siła tonu w śpiewie tak małego stworzonka! Zaręczam, że go raz już w życiu słyszałem!
— Nie! — odparła dziewczyna. — To krowy ryczą. Jeszcze daleko do słowika.
Nagle rozległ się rechot żab w bagnisku.
— Prześlicznie! — ozwał się naczelny kapelan dworski. — Słuchajcie! Brzmi to jak dzwony kościelne.
— O nie, to żaby! — odparła dziewczyna. — Ale niedługo usłyszymy słowika.
I słowik zaczął śpiewać.
— Otóż on! — zawołała dziewczyna. — Słuchajcie! Siedzi tam na gałęzi.
Rzekłszy to, pokazała małego, szarego ptaszka wśród liści drzewa.
— Czyż możliwe? — zdziwił się dworzanin. — Całkiem go sobie inaczej wyobrażałem. Jakiż zeń prostaczek w szarej sukience. Pewnie zbladły mu barwy piór ze wstydu, że nań patrzy tylu dostojników.
— Słowiczku! — zawołała głośno dziewczyna. — Nasz najmiłościwszy Pan chce posłuchać twego śpiewu!
— Z wielką przyjemnością zaśpiewam, — powiedział i zaraz zaczął nucić aż się serce radowało.
— Brzmi to jak szklanne dzwonki, — rzekł dworzanin. — Patrzcie, jak natęża mały gardziołek. Dziwne, żeśmy go dotąd nie słyszeli. Będzie miał niezwykłe powodzenie u dworu.
— Czy raz jeszcze zaśpiewać cesarzowi? — spytał słowik, sądząc, że cesarz jest obecny.
— Drogi słowiku! — rzekł dworzanin. — Mam zaszczyt wezwać cię, byś przybył dziś na przyjęcie dworskie, gdzie będziesz mógł oczarować śpiewem swym Cesarza, Pana naszego Miłościwego!
— Śpiew mój brzmi najpiękniej pośród zieleni! — rzekł słowik, ale nie wzbraniał się iść na dwór, słysząc, że cesarz go wzywa.
Dwór przybrał szaty odświętne. Porcelanowe posadzki i ściany błyszczały w świetle tysięcy złotych lamp. W krużgankach rozstawiono najpiękniejsze i najdonośniej dzwoniące kwiaty. Skutkiem ciągłej bieganiny panował silny przeciąg, to też dzwonki dzwoniły tak, że nikt własnego słowa usłyszeć nie mógł.
Pośrodku sali, gdzie był tron cesarza, ustawiono złoty słupek, na którym miał siedzieć słowik. Zgromadził się cały dwór, a dziewczynie kuchennej pozwolono stać poza drzwiami sali, albowiem posiadała już dworski tytuł rzeczywistej wiceradczyni kuchni cesarskich. Wszyscy połyskiwali od barw i klejnotów i spoglądali na małego szarego ptaszka, któremu cesarz kiwał przychylnie głową.
Słowik zaśpiewał tak ślicznie, że cesarzowi łzy napłynęły do oczu i stoczyły się po policzkach. Gdy to ujrzał słowik, zanucił jeszcze piękniej, aż wszystkim uderzyły żywiej serca.
Cesarz był tak uradowany, że chciał wydać polecenie, by słowikowi zawieszono na szyi order złotego pantofla, ale on podziękował, twierdząc, że został już dostatecznie nagrodzony.
— Widziałem łzy w oczach cesarza, a to jest skarb największy. Łzy cesarza mają moc przedziwną. Jestem zupełnie wynagrodzony.
Tak rzekł i znowu zaśpiewał przecudnym głosem.
— Przedziwny to sposób pozyskiwania sobie łaski! — szeptały damy wokoło, a potem brały w usta wodę, by udawać szlochanie zachwytu, gdy ktoś z niemi mówił. Uważały się bowiem również za słowiki. Nawet służba oddawała hołdy śpiewakowi, a była to rzecz niezwykła, albowiem ludzie tego rodzaju mają najdalej posunięte wymagania. Krótko mówiąc, słowik miał wielkie szczęście u dworu.
Postanowiono, że tu na zawsze zostanie, dano mu piękną klatkę, a mógł także dwa razy w ciągu dnia i raz w nocy zażywać swobody. W takich chwilach towarzyszyło mu dwunastu służących. Wszyscy razem trzymali go na wstędze przymocowanej do nogi. Działo się to jeno dla jego bezpieczeństwa, ale nie było mu wcale miłe.
Całe miasto mówiło nieustannie o przedziwnym ptaku, a ile razy spotkali się dwaj ludzie, przybierali miny tak pełne zachwytu, jakby zmysły ich nie były w należytym porządku. Co więcej, jedenastu dzieciom nadano jego imię, chociaż żadne nie miało wielkich śpiewackich zdolności.
Pewnego dnia ofiarowano cesarzowi dużą szkatułę z napisem: SŁOWIK.
— Otóż mamy nowe dzieło o słynnym ptaku, — powiedział cesarz. Ale nie było to nowe dzieło, tylko przedziwna maszynka, słowik sztuczny, podobny do żywego, jeno wysadzany gęsto djamentami, rubinami i szafirami. Gdy go było nakręcić, śpiewał jedną z pieśni słowika żywego, poruszał ogonkiem i błyszczał od złota i srebra. Na szyi miał wstążeczkę z napisem:
— Słowik cesarza Japonji, jest niczem w porównaniu ze słowikiem cesarza Chin.
— To coś niesłychanie pięknego! — powiedzieli wszyscy, a ten który przyniósł sztucznego słowika, otrzymał natychmiast tytuł cesarskiego honorowego dostawcy słowików.
— Muszą zaśpiewać razem! — zawołano. — Cóż to będzie za duet!
Śpiewali razem, ale poszło nieszczególnie, bo słowik żywy śpiewał po swojemu, a sztuczny wedle obrotu walców i kółek.
— To nie jest wina mojego słowika! — twierdził wynalazca-kapelmistrz. — Jest on nieomylny co do taktu i śpiewu wedle zasad mej własnej szkoły.
Teraz śpiewał już tylko sam sztuczny słowik. Uzyskał w śpiewie powodzenie równe żywemu, a przytem podobał się lepiej, gdyż połyskiwał od bransolet, łańcuszków i szpilek drogocennych.
Trzydzieści trzy razy śpiewał ten sam utwór bez znużenia. Słuchacze radziby byli rozkoszować się dłużej jeszcze tą pieśnią, ale cesarz rozkazał, by i żywy słowik coś zanucił.
Obejrzano się za nim,... niestety znikł, uleciał przez otwarte okno ku zielonemu lasowi.
— Cóż to znaczy!? — zawołał cesarz rozgniewany, zaś dworzanie oburzali się na niewdzięcznego ptaka.
— To nic! — pocieszyli się rychło. — Mamy słowika lepszego.
Nakręcono go znowu i musiał powtórzyć swą pieśń po raz trzydziesty czwarty. Ale nikt jej jeszcze nie umiał na pamięć, gdyż była nader trudna. Kapelmistrz-wynalazca chwalił niezmiernie sztucznego słowika i uznał go za znacznie lepszego, niż żywy, nietylko co do zewnętrznej szaty, połyskującej wspaniale, ale także co do zalet wnętrznych.
— Zwracam wam uwagę, moi państwo, — mówił on — a zwłaszcza Tobie, Najjaśniejszy Panie, na to, że u słowika żywego nigdy nie wie się, co nastąpi, zaś u sztucznego wszystko jest znane naprzód. Można sobie zdać sprawę, otworzyć go, udowodnić wszystko po ludzku, pokazać, jak działają walce i wywieść jedno z drugiego...
— Takie jest i nasze zdanie! — zawołali wszyscy, a wynalazca otrzymał pozwolenie pokazania sztucznego ptaka ludowi najbliższej niedzieli.
— Niech posłyszą poddani moi jego śpiewu, — rzekł cesarz.
Usłyszeli i w taki wpadli zachwyt, jakby się upili herbatą, co jest przyjęte w Chinach powszechnie. Wołali: — Ooo! — podnosząc palce i kiwając głowami. Ale biedni rybacy, którzy słyszeli słowika żywego, mówili: — To ładne, to nawet podobne trochę do pieśni słowiczej, ale brak tu czegoś... czegoś... trudno wyrazić czego właściwie brak.
Tymczasem rozkazem cesarskim został słowik żywy, jako niewdzięcznik wydalony z miasta i państwa.
Sztuczny ptak zajął miejsce na jedwabnej poduszce, tuż obok cesarskiego łoża. Wokoło niego rozłożono podarki jakie otrzymał, połyskało złoto i klejnoty, a w godnościach doszedł do tytułu cesarskiego przybocznego śpiewaka stolika nocnego z rangą radcy pierwszej klasy i to od strony lewej. Cesarz uważał lewą stronę za dostojniejszą, gdyż tam leży serce, a serce leży nawet u cesarza po lewej stronie. Wynalazca napisał o sztucznym ptaku dwadzieścia pięć grubych tomów, a dzieło to było niesłychanie mądre, długie i przepojone najtrudniejszemi chińskiemi wyrażeniami. Chociaż tak było trudne, wszyscy twierdzili, że je rozumieją, gdyż inaczej uważanoby ich za głupców i skazano na deptanie po brzuchu.
Tak minął rok. Cesarz, dwór i wszyscy Chińczycy znali już każdy ton śpiewu sztucznego ptaka, ale właśnie dlatego dumni zeń byli. Mogli razem z nim śpiewać i śpiewali też. Ulicznicy nucili: Ci... ci... ci... kluk... luk... luk, a cesarz nucił tak samo. Wszyscy byli pełni zachwytu.
Pewnego wieczoru ptak śpiewał w najlepsze, a cesarz słuchał, leżąc w łóżku. Nagle zaburczało coś we wnętrzu ptaka... — Trach! — coś trzasło — Szurrr! Kółka zaczęły się obracać jak szalone i ucichło wszystko. Ptak zamilkł.
Cesarz wyskoczył z łóżka i posłał po przybocznego lekarza, ale nie mógł on nic poradzić. Potem posłał po zegarmistrza i ten naprawił po długich ceregielach z wielkim trudem słowika, ale oświadczył, że należy się z nim bardzo oględnie obchodzić. Wszystkie osie i tryby zużyte już były, a nie sposób było wprawić nowych, tak, by śpiew odbywał się normalnie i pewnie. Nastała wielka żałoba. Raz tylko w roku można było nakręcać sztucznego słowika, a i to narażając się na niebezpieczeństwo, że odmówi zupełnie usług. Ale wynalazca powiedział wielką mowę i udowodnił, że sztuczny ptak jest równie dobry jak przedtem, a wszyscy uwierzyli.
Minęło pięć lat, poczem zapanowała w kraju prawdziwa, rzeczywista żałoba. Wszyscy przywiązani byli do swego cesarza, a cesarz zachorzał ciężko i jak powiadano, musiał umrzeć. Naprzód już obrano nowego cesarza, a lud stał po ulicach i gdy zjawił się dworzanin, spytali wszyscy, jak się ma chory.
— Pf! — rzekł swym obyczajem dumny dworzanin i potrząsnął głową.
Cesarz leżał w paradnym łożu skostniały i blady. Dworzanie sądzili, że już zmarł i pospieszyli z hołdami do nowego władcy. Kamerdynerzy zaczęli paplać o tem, co się dzieje, a dziewki dworskie odprawiły wielkie zebranie, piły kawę i paplały także. Wszędzie po salach i krużgankach rozścielono grube sukna, by stłumić odgłos kroków, toteż w pałacu zapanowała cisza grobowa. Ale cesarz nie umarł jeszcze. Leżał sztywny i blady pod aksamitnemi firankami łoża, a ponad jego głową świecił przez otwarte okna księżyc, oblewając blaskiem cesarza i sztucznego ptaka.
Biedny monarcha ledwo mógł dychać, jakby mu coś uciskało piersi. Otwarł oczy i zobaczył, że śmierć siedzi na piersiach jego. Śmierć włożyła sobie na głowę cesarską koronę i ujęła w jedną dłoń złotą szablę, a w drugą chorągiew cesarza. Z pośród fałdów firanek wyzierały różne twarze, jedne brzydkie, zjadliwe, inne zaś łagodne i zwiastujące pokój. Były to złe i dobre czyny cesarza i patrzyły nań teraz, gdy śmierć już na nim siedziała.
— Czy pamiętasz to? — pytała jedna. Czy pamiętasz to? — pytały wszystkie po kolei, a potem opowiadały różne rzeczy, od których mu pot spływał z czoła.
— Nie pamiętam! Nie pamiętam! — wołał zrozpaczony. — Muzyki! Muzyki! Niech uderzą w wielki bęben państwowy, bym nie słyszał tego, co mówią widma!
Ale widma gadały dalej, a śmierć kiwała głową jak Chińczyk, przytakując ich słowom.
— Muzyki! Muzyki! — wołał cesarz. — Zaśpiewaj, droga ptaszyno! Dałem ci złoto i złoto i klejnoty, zawiesiłem nawet złoty pantofel na szyi. Zaśpiewaj mi teraz!
Ale ptak milczał. Nie było nikogo, ktoby go nakręcił, a bez tego śpiewać nie umiał. Śmierć patrzyła czarnemi oczodołami na cesarza, a wokoło panowała straszliwa, grobowa cisza.
Nagle zabrzmiał od okna przecudny śpiew. Nucił go słowik, siedzący w pobliżu na gałęzi. Posłyszawszy o niedoli cesarza, przyleciał, by go pocieszyć i uspokoić. Przeraźliwe widma znikały przy tym śpiewie jedno po drugiem, krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach cesarza, a sama nawet śmierć nadsłuchiwała, mówiąc;
— Śpiewaj dalej, mały ptaszku. Śpiewaj dalej.
— Dobrze! — powiedział słowik. — Ale musisz mi oddać tę złotą szablę, chorągiew i tę koronę cesarską.
A śmierć oddawała za każdą pieśń jeden po drugim klejnot cesarski, słowik zaś śpiewał niezmordowanie. Nucił o cichym cmentarzu, gdzie kwitną białe róże i bez, gdzie rośnie bujna trawa, zroszona łzami tych, co pozostali przy życiu. Śmierć słysząc to, uczuła tęsknotę za swym ogrodem, uniosła się i odpłynęła oknem, niby zimny, biały opar.
— Dzięki ci, dzięki, mały niebiański ptaszku! — zawołał cesarz. — Znam cię dobrze. Z mego to rozkazu wygnany zostałeś z miasta i kraju, a jednak śpiewem swym wypłoszyłeś od mego łoża złe duchy i odpędziłeś śmierć od mego serca. Czemże ci to nagrodzę?
— Jużeś mnie nagrodził! — rzekł słowik. — Widziałem łzy w twych oczach, gdym ci śpiewał poraz pierwszy, a tego nie zapomnę nigdy, bo to są klejnoty najdroższe sercu śpiewaka. Teraz śpij, a wstaniesz rzeźki i zdrowy. Ukołyszę cię śpiewem.
Zanucił znowu, a cesarza ogarniał sen słodki i dobroczynny.
Wstał zdrowy i silny, gdy padły nań promienie słońca. Żaden z dworzan ni służby nie wrócił jeszcze, gdyż sądzili wszyscy, że umarł. Jeden tylko słowik siedział na gałęzi i śpiewał.
— Zostań ze mną na zawsze! — zawołał cesarz. — Będziesz śpiewał z własnej jeno ochoty, a sztucznego ptaka potrzaskam na kawałki.
— Nie czyń tego, — rzekł słowik. — Uczynił tyle dobrego, ile mógł, toteż zatrzymaj go przy sobie. Nie mogę mieszkać w pałacu, ale zawołaj mnie zawsze, gdy ci będę potrzebny, a przylecę. Siądę na gałęzi u okna, zaśpiewam i rozraduję, albo wprowadzę cię w zamyślenie. Będę śpiewał o szczęśliwych i tych, którzy cierpią, zaśpiewam o złem i dobrem, które ukrywają ludzie przed tobą. Mały ptaszek dociera wszędzie, aż pod strzechy biednego rybaka, czy kmiotka i wie wszystko, co się dzieje zdala od twego pałacu. Wolę serce twoje niż koronę, chociaż i korona ma w sobie coś czcigodnego i świętego... Przylecę zawsze i zaśpiewam. Jedno tylko przyrzec mi musisz.
— Wszystko! — zawołał cesarz, wstał ubrał się we wspaniałe szaty, przyłożył do serca ciężką od złota szablę na znak przysięgi.
— O jedno proszę cię. Nie mów nikomu, że masz małego ptaszka, który ci wszystko opowiada, a gdy dotrzymasz, sprawy państwa pójdą lepiej.
Rzekłszy to, słowik odleciał.
Zjawili się dworzanie, chcąc zobaczyć zmarłego cesarza i osłupieli ze zdumienia, a cesarz powiedział im:
— Dzień dobry, moi mili!