<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Bobrek przybywszy do Krakowa na zwykłą gospodę, która wszystkim jemu podobnym wysłańcom krzyżackim służyła, nie próżnował ani godziny.
Natychmiast przestrogę o nadciąganiu Semka przesłał panu krakowskiemu, który, zkądinąd już będąc zawiadomionym, miał się na baczności.
Obowiązek więc swój spełnił, ale było w nim coś natury kreta, który, nawet bez potrzeby musi się kopać pod ziemią, coś knuć i komuś szkodzić. Starał się więc korzystać ze swojego pobytu w Krakowie, dla wywiedzenia się o położeniu, o usposobieniach, o tem jak tu stała sprawa Semka, i co myślano z trzynastoletnią królewną a przyszłą królową. Wieści chodziły że matka jej Elżbieta, na usilne nalegania panów małopolskich, godziła się na to, aby im dać swobodę, nie wiązać Wilhelmem Rakuzkim, i zostawić wybór męża i panującego.
Dla panów zakonu teutońskiego było rzeczą największej wagi, kto mógł być tym przyszłym mężem młodziuchnej królowej.
Pomimo zabiegów i starań, aby się czegoś dowiedzieć pewnego w tej mierze, Bobrek nic nie pochwycił, bo albo jeszcze stale nie było nic postanowionego, albo się z tem tajono.
Można się było domyśleć, że panowie małopolscy, w których ręku miała pozostać królowa, chcieli zwlekać z wydaniem za mąż, aby jak najdłużej w miejscu jej rządzić.
Bobrkowi szło o to, aby zawiózł Krzyżakom pewność, iż w żadnym razie Semko tym wybranym nie będzie, a w Krakowie zapewniono go najmocniej, iż głównie Spytek z Mielsztyna, z nim Jaśko z Tęczyna i inni byli jego nieprzebłaganymi przeciwnikami.
Dowiedział się też wypadkiem, że przybywający Semko, oprócz nadziei opanowania Krakowa, miał i drugą, że od tutejszych żydów potrafi dostać pieniędzy.
Abram i Lewek dwaj najmajętniejsi ówcześni Izraelici, którzy oprócz tego co sami mieli, władali tem co w rękach ich współwyznawców było, zobowiązali się zawczasu dostarczyć księciu mazowieckiemu summę, jakiej potrzebował.
Bobrek dowiedziawszy się o tem, nie tracąc czasu, w towarzystwie Bieniasza, udał się do Lewka, który sprawę tę miał w ręku. We dwu razem usiłowali przekonać bogatego kapitalistę, że gorzej swych grzywien umieścić nie mógł jak na Mazurach; bo Semko, według ich powieści, żadnej nadziei nie miał dostania się do tronu, a i Mazowsze samo zagrożonem było, zajechanem być mogło, brat zaś Janusz zupełnie od wszelkiego wspólnictwa z bratem się cofał.
Lewek, człek małomówny, a przenikający rzeczy, w początkach podejrzewał łaskawych doradźców, iż cel jakiś uboczny mieć mogli, okazując taką troskliwość o jego pieniądze.
Odpowiedział nieco szydersko, zapierając się wręcz tego, żeby myślał o pożyczaniu grosza księciu mazowieckiemu, wreście uśmiechając się dodał, że nikomu to przecie nie mogło szkodzić, gdyby on własne pieniądze utracił?
Zbył ich tem żyd, grzecznie się natrętom opędziwszy, lecz poszedł na zwiady, przekonał się, że Semka sprawa źle stała, i wiedział już jak ma postąpić.
Gdy nazajutrz rano wezwano go na probostwo św. Floryana potajemnie dla układów o pieniądze, Lewko przyodziawszy się tak, aby niekoniecznie w nim poznać było można żyda, stawił się księciu.
Bartosz był nieodstępnym tutaj i przy układach także miał pomagać.
Sam Semko czuł się do nich niezręcznym, powierzywszy staremu i doświadczonemu wojewodzie Abramowi.
Wchodząc poznał Lewko po twarzach, że tu nienajlepiej stać musiała sprawa. Wszystkie oblicza chmurne były i zasępione.
Na zapytanie wojewody o przyrzeczone pieniądze, Lewek odpowiedział naprzód ciężkiem westchnieniem.
— O pieniądz gotowy — rzekł — nigdy nie było trudniej. Wiadomo, że my ani roli, ani kopalni nie mamy. Grosz nam przychodzi z handlu, a handel z powodu niepokojów w kraju, wcale nie idzie. I pieniądz więc nie przypływa. Chcąc go dostać, ciężkim warunkom poddać się potrzeba.
Socha więc żądał tych warunków, na co Lewek, cokolwiek się zawahawszy odpowiedział, że głównym było, aby książe Kraków zajął. Naówczas pieniądze by się znaleźć mogły pewnie, ale bez tego, trudno aby mu usłużyli.
Niespodziewane wymaganie wszystkich wprowadziło w chwilowe osłupienie. Potrzebowali właśnie pieniędzy, aby z ich pomocą starać się dostać do Krakowa, a tu dawano za warunek, aby wprzód miasto zdobyto.
Socha i gorący Bartosz napróżno starali się izraelitę przekonać o niedorzeczności tego żądania. Lewek najspokojniej ale niewzruszenie stał przy nim, oświadczając w końcu pokornie, iż książe mógł u kogo innego szukać pieniędzy, jeżeli chciał, a u żydów inaczej jak po wjeździe do Krakowa, dostać ich niepodobna będzie.
Po półgodzinnym próżnym sporze, Lewek pokłoniwszy się oddalił.
Dognał go w ganku Bartosz usiłując obietnicami różnemi skusić, ale znalazł niezachwianym.
Właśnie gdy się to odbywało, z drugiej strony, rozmaitemi drogami starano się trafić do miasta, i wyjednać otwarcie bram, a przekonywano się, że żadna siła w świecie nie potrafi wymódz tego na mieszczanach.
Od wczorajszego wieczora Kraków był jakby podżegnięty jakimś duchem wojennym, który wszystkich umysły opanował.
Głoszono, że Semko był nieprzyjacielem swobód miejskich, że był najstraszniejszym mieszczaństwa wrogiem.
Zapał ogarniał wszystkich, gotowano się jak przeciw napaści tatarskiej bronić przeciw niemu i arcybiskupowi.
Rozgorączkowanie dochodziło do dawno niewidzianego stopnia, co żyło nawlekało zbroje, opatrywało się w miecze, berdysze, siekiery, oszczepy...
Niepotrzeba było ani naglić, ni napędzać. Czeladź porzucała warstaty, kupczyki uciekali ze sklepów, co żyło uzbrajało się i gromadziło na murach i basztach. Ochota bojowania była niesłychana.
Wprawdzie zaciągi te nie miały ani zbyt rycerskiej postawy, ani wprawy, ani umiejętności wojowania, lecz w obronie miasta, wedle słów Wróbla, każdy dobrym był, kto mógł tłuc silnie.
— Byle pięści!! — mówił stary piwem popijając.
Tych zaś pięści garnęło się więcej może niż na razie było potrzeba, a widok potężnych kopijników leżących obozem u Floryańskiej bramy, wcale nie ustraszał. Prawda, że grube mury, potężne rondelle i wieżyce od nich dzieliły.
Czeladź miejska tymczasem, przy cieple majowem, zażywała przyjemności koczowania po ulicach, siedzenia pod murami i wywoływania a odgrażania się głośnego przeciw rycerstwu, co zawsze dla gawiedzi jest miłą rozrywką.
Młodzież zamiast skórzanych fartuchów powdziewawszy stare blachy, pookrywawszy głowy żelaznemi garnuszkami, w ręce ująwszy młoty i obuchy, cieszyła się swem bohaterstwem.
Wróbel i inni dowódzcy, nie mogąc liczyć na wprawę i doskonałość żołnierza swego, dumni byli jego liczbą. Z ks. arcybiskupem przybyło co najwięcej pięciuset żelaznych mężów, miasto przeciw nim mogło postawić kilka tysięcy.
Przez cały ten dzień, przy ogromnym szczęku, brzęku, szafunku głosów, i poruszaniu się nieustannem, sposobiono się do obrony. Inne wrota miejskie, na wszelki wypadek miały straże i gromadki obrońców, ale główne siły skupiały się przy bramie Floryańskiej.
Nie łudząc się tym wielkim zapałem żołnierza ochotnika, Dobiesław z Kurozwęk czuł, że gdyby się stan ten miał przeciągnąć i zapał musiał ostygnąć i zbiegowisko powoliby się rozsypało. Trzeba więc było przyspieszyć koniec jakiś, wystąpieniem stanowczem.
Na probostwie spierano się jeszcze w niepewności co poczynać miano, gdy na Ratuszu już Rada się zebrała i z południa uchwalono wysłać do Bartosza z Odolanowa, bo książę był za nim ukryty i jego się zapierano, z rycerskiem wypowiedzeniem albo raczej wyzwaniem. Krok to był śmiały lecz konieczny.
Dobrano ludzi, uzbrojono ich pięknie, i posły te, z pewną okazałością, uroczyście udały się na probostwo. Mieli oni polecenie nie z arcybiskupem mówić, ale z dowódzcą kopijników.
Samo już przybycie tych od mieszczan wyprawionych, rycerskiej postawy ludzi, zaniepokoiło księcia i Bartosza... Gdy spytali o dowódzcę, chwila wahania nastąpiła, kogo im postawić. Sam Bartosz się ofiarował, książe w sąsiedniej izbie z za drzwi miał się przysłuchiwać rozprawie.
Wybrany przez Dobiesława z Kurozwęk, towarzyszący czerwonemu, wąsatemu i potężnemu wzrostem Wróblowi, niejaki Jonasz Mroczek, słynny był z wyparzonej gęby i łatwego słowa. Przygotował się on dobrze do spełnienia tego co mu zlecono, a piękna rycerska i pańska postawa Bartosza, nie odjęła mu odwagi.
Pokłoniwszy się nieco, zabrał głos natychmiast.
— Miasto stoliczne wyprawiło nas tu, z pozdrowieniem i oświadczeniem zarazem, iż nagromadzenie takie siły zbrojnej u bram swych widzi dla siebie niebezpiecznem, a dla handlu i spraw swych szkodliwem. Uprasza więc ono dowódzcę, aby odstąpił od bram i od Krakowa się oddalił.
Spojrzał Mroczek na Bartosza, który wąsa pocierał.
— A cóż będzie jeżeli my, niemający żadnych nieprzyjacielskich zamiarów, waszmościów groźbie nie ulegniemy? — zapytał pan z Odolanowa.
Niedługo myślał Mroczek.
— Mamy zlecenie naówczas mir wam wypowiedzieć — rzekł sucho i stanowczo. — W stanie tym nieznośnym oblężenia trwać nie możemy, będziemy więc sobie radzić jak się nam zda... Groźba za groźbę, my się też do oręża weźmiemy.
— Jakto? — wykrzyknął Bartosz — moglibyście na spokojnych ludzi napaść i...
— Z niewoli uwolnić się wszelki środek dobry — rzekł Mroczek. — Nasza rzecz co poczniemy, a z tem się naprzód chwalić nie będziemy. Co mi zlecono to oświadczam wam, jeżeli nie ustąpicie natychmiast, mir wypowiedziany... Miejcie się więc na baczności.
Mroczek dokończywszy tego przemówienia, nie znajdował potrzebnem tłumaczyć się więcej, skłonił się nieco, Wróbel też, inni za niemi, i gdy Bartosz stał jeszcze zaniemiały z podziwienia nad tem zuchwalstwem, oni mierzonym krokiem, nie myśląc już więcej rozprawiać, wyszli z izby, w takim samym porządku jak przyciągnęli, wracając do bramy, która się szybko otworzyła i zamknęła za nimi.
Książe, który za drzwiami z gniewu trząsł się słuchając, wybiegł do pierwszej izby wściekły.
Bartosz ramionami zlekka poruszał.
— Niema tu co stać — rzekł — trzeba co rychlej ciągnąć dalej, mamy co innego do czynienia.
— Jakto? uledz groźbie, uciekać! — przerwał Semko.
— Pokażemy gdzieindziej, że się nie lękamy boju, lecz tu, nie opłaciłoby się już wojowanie. Są na baczności, siły nagromadzili — mówił Bartosz.
— Lecz odstąpić na ich rozkaz, natychmiast! srom! hańba! — wołał Semko — tego nie dopuszczę...
— Postojemy więc do jutra rana — odparł Bartosz — jeżeli miłość wasza tego żądasz, lecz pójdę i wydam rozkazy, aby zbroi nikt się nie ważył zrzucać przez noc, i koni rozsiodływać... Mir wypowiedziany... Gawiedź ta sposobną chwilę upatrzywszy, może nam spaść na karki, otoczyć, a stracić z najlepszego żołnierza, choćby niewielu, szkoda niepowetowana, potrzebni są nam na Kujawy...
Semka myśl sromotnego cofania się przywodziła do rozpaczy. Bartosz spokojniej się zapatrywał na to...
Wyszedł natychmiast przywołując sotników i oznajmując im, że mir wypowiedziany, a czujność przez noc ma być jak największa.
Nazajutrz do dnia wyruszyć miano.
Arcybiskup i Bartosz nie byli bez stosunków z miastem. Pojedyńczym ludziom, zwłaszcza duchownym, na probostwo przychodzić nie można było wzbronić. Miano tu więc wiadomości dokładne o tem co się działo w mieście, i kto był przyczyną tego zuchwałego wystąpienia. Duchowni panowie, trwożliwego ducha, nie omieszkali Bodzanty nastraszyć, przynosząc mu wiadomość, iż w mieście postanowiono napaść nocą na kopijników i wyrzezać ich bez miłosierdzia.
Słowo jakieś w ulicy na wiatr rzucone, doszedłszy do uszu kanonika Alberta, urosło na probostwie w trwogę i groźbę.
Wyprawiono powtórnie kopijnikom rozkazy, ażeby nie śmieli odpoczywać i rozdziewać się.
Widok sąsiednich murów, mógł poniekąd utwierdzać w przekonaniu, iż wycieczkę z miasta zamierzano, gdyż roił się tam lud, tłoczył, ściskał, wywoływał i zdawał przygotowywać do wystąpienia... Ludzie z ciężkiemi kuszami na ramionach, przechadzali się po nad bramą; głos Wróbla brzmiał jak trąba.
Bartosz nie miałby obawy najmniejszej w polu, lecz tu w ciasnem miejscu zamknięty pod murami, nie mogąc się rozwinąć, nie wiedząc ani godziny, ani strony z której napastowanym być mógł, musiał się mieć na baczności. Znał on swych ludzi, znużeni byli podróżą, chciwi spoczynku, jadła i napitku, beczki z piwem wypróżniały się a w głowach szumiało.
Pod wieczór więc straże potrzeba było ustawić, i niespuszczać oka z bramy... Niepokój ten możeby był ustał później nieco, gdyby w mieście się ludzie uspokoili, tu zaś przeciwnie z nocą ruch się zwiększał... Z gwaru wnosić było można, że po za wrotami w ulicy Floryańskiej znaczne siły stały nagromadzone... Światło od pochodni po murach migało, głosy się wyrywały ciągle, brzęk nie ustawał.
Bartosz nie zdjął zbroi z siebie, postanowiwszy czekać tak do dnia, a książe rzucił się na ławę, wsparłszy na ręku, i niewiele też zażył spoczynku.
Lada wykrzyk od bram, poruszenie jakieś, niespokój między końmi i ludźmi, wszystkich zmuszał porywać się na nogi. Bartosz wybiegał na ganek.
Wszystkie wiadomości z miasta przynoszone, zgodne w tem były, że najwięcej do oporu ze strony Krakowian, podbudził ich Spytek z Mielsztyna.
Chociaż Dobiesław równie był czynnym, jemu przypisywano największą zaciętość przeciwko Semkowi, gdyż on się z nią najmniej taił.
Książe też poprzysiągł zemstę.
Tej nocy jeszcze zerwał się i pobiegł do Bartosza, dopytując go, czyli po drodze dóbr i dworów Spytka nie było, lub, choćby nałożyć drogi przyszło, czyby zwrócić nie można pochodu przez nie, aby je zniszczyć.
Malował się w tem ów ojcowski gwałtowny a popędliwy charakter księcia, który w pierwszej gniewu chwili, gotów się był ważyć na wszystko a urazy przebaczyć nie umiał.
Bartosz takiemu jątrzeniu nieprzyjaciela był przeciwnym, ale Semko nie dał się powściągnąć.
— Nie zechcecie wy ze mną, pójdę sam. Zemstę mieć muszę i będę.
Nie mógł zataić Bartosz, że prawie na drodze leżał Książ wielki, jedna ze znaczniejszych rezydencyj pana na Mielsztynie, a książe poprzysiągł natychmiast, że go w perzynę obróci.
Próżnem było odwodzić od tego, choć Bartosz przekonywał, że pilniejszem mieli opanować Kalisz i Brześć Kujawski, zająć Kujawy i Łęczyckie, gdzie już na nich czekali przyjaciele.
Według Semka, jedno drugiemu nie przeszkadzało, chciał ciągnąć na Książ, aby go zniszczyć i spalić.
Śmiał się mówiąc o tem, tak myśl pomsty upajała go rozkoszą jakąś.
Noc majowa niedługa, dla tych, co ją bezsennie, we zbrojach, przy koniach, czuwając spędzić musieli, wydała się wiekuistą. Kilka razy popłoch rzucano, i ludzie co ledwie znużeni przysiedli, porywali się nagle, a gdy trwoga okazała się próżną, znowu ją lada szmer podejrzany wznawiał.
Z ukazaniem się brzasku na niebie, wszystko zaczęło się sposobić do drogi, wydane już były rozkazy.
Czekać jednak musiano białego dnia, gdyż arcybiskup nie chciał tu sam pozostać, a bez mszy wyruszyć nie mógł. Tabory wojska, namioty, oręże musiano na wozy znowu mieścić w części, i na długą podróż się sposobić.
Bodzanta jechał uciśniony na duszy, smutny, upokorzony, może wyrzucając sobie, iż dał się ująć dla Semka, którego przyszłość teraz wydawała się bardzo niepewną.
Sam on zdawał się wątpić o niej, chociaż gorączkowo dobijać się jej bądź co bądź, postanowił.
Jeden Bartosz wcale nie tracił nadziei i męztwa, widział wszystko jasnem i wróżył zwycięstwo.
Zdobycia Kujaw był pewnym, zatem miało iść Łęczyckie a potem Wielkopolska się też musiała poddać... Domaratowe stronnictwo osłabione, nie zdawało się strasznem, choć arcybiskup wróżył, że ono teraz tajemnie przez Krakowian do nowego życia powołanem zostanie...
Słońce wschodziło na pięknem niebie wiosennego poranka, gdy z bólem w sercach, z gniewem w piersi, ruszyli ci, co tu z najlepszymi przybyli nadziejami, Semko z przyłbicą spuszczoną, sromem na czole, Bartosz z twarzą odkrytą, arcybiskup, na swym wozie blady, z różańcem w ręku...
Kilku duchownych odprowadzali go do bramy, ledwie ich widział załzawionemi oczyma.
Jechał otoczony tą siłą zbrojną, czując się jeńcem i trapiąc w duszy.
Ażeby widokiem odciągającego wojska się napaść, tłum ogromny zebrał się, mimo rannej godziny, na murach, w bramie, w przedmieściu.
Wesołe okrzyki, w których uchodzącym brzmiało dotkliwe szyderstwo, wyrywały się kiedy niekiedy z tej ciszy... Cieszono się i klaskano.
Wielki ciężar spadał z ramion tym, co się gotowali do obrony miasta, bo siła, którą mieli teraz przed sobą, wcale była nie do pogardzenia. Z wejrzenia na tych dobranych ludzi, łatwo w nich poznawano sam wybór i kwiat wojska mazowieckiego i wielkopolskiego.
Pięciuset takich kopijników, na owe czasy stanowili już znaczną siłą.
Oglądając się na mury, Bartosz byłby może dostrzegł i poznał, pomiędzy ciekawemi i Dobiesława z Kurozwęk i młodego wojewodę. Oba oni tam byli, a Spytek uśmiechał się zwycięzko...
Czy Semko poznał swojego wroga, trudno zgadnąć, lecz powtarzał ciągle idącemu przy sobie Bartoszowi.
— Na Książ!... na Książ...
Powolnie odbyło się to przeciąganie kopijników pod murami i idących za niemi wozów podwód, a potem wlokących się ciurów i całej tej obozowej hałastry, której nigdy żadnemu oddziałowi zbrojnemu nie braknie.
Ostatki ciągnęły drogą jeszcze, gdy zwolna wrota się otworzyły i tłum za niemi stojący wysypał z okrzykiem zwycięzkim.
W istocie zwycięztwo to było bezkrwawe, łatwo odniesione, które w niepospolitą pychę wbiło mieszczan krakowskich, tak, że długo o nim zapomnieć nie mogli i chlubili się jako dziełem wielkiem.
Szczęściu jednak więcej byli winni niż własnym zabiegom i ofiarami wielkiemi nie okupili go.
Przywrócenie tylko powszedniego porządku kosztowało nieco czasu, bo czeladź duchem wojennym zagrzana, niełatwo się dała napędzić do cichej pracy. Wielu też bohaterom tych dni, którzy mieli zwierzchność powierzoną nad młodszemi, głowy się pozawracały.
Oprócz innych we Floryańskiej bramie widzieć było można, w kąciku przyczajonego Bobrka, który też życzył sobie być świadkiem naocznym tego odegnania Semka od wrót stolicy.
Złośliwe stworzenie, każdy widok cudzego upadku radował i nasycał.
Mówił sobie, choć niesłusznie, iż i on się przyczynił do tego zwycięstwa nad księciem mazowieckim.
Nie miał tu już nic do czynienia, oprócz szpiegowania Hawnula, który pozostał dla niego zagadką. Potrzebując powrócić nazad ku Toruniowi, miał niejaką nadzieję, że potrafi znowu nastręczyć się staroście i na koszcie jego podróż odbywać. Wiedział, że Hawnul się u Keczerów znajdował, lecz chciał odegrać rolę prostaczka dobrodusznego i poszedł się wywiadywać niby o niego u brata Antoniusza, do klasztoru Franciszkanów pod zamek.
Nie miał tu najmniejszej trudności w znalezieniu starego zakonnika, który zawsze czemś zajęty, w kościele robił porządek, i wyszedł do niego z miotłą w ręku. Najcięższe i najwstrętliwsze, dla drugich roboty jemu były najmilejsze.
Czy w ciągu razem odbywanej drogi, brat Antoniusz poznał lepiej klechę, i domyślił się w nim jaszczurczej natury, trudno było się domyśleć, bo go powitał zwykłym swym uśmiechem łagodnym.
Klecha patrzał na miotłę w rękach starca z podziwieniem i czcią jakąś — nieszczerą, lecz dobrze odegraną.
Po pozdrowieniu, Bobrek się uśmiechał przypochlebiając.
— Mnie już czas powracać do Wielkiejpolski — rzekł — nie wiem, co się dzieje z kupcem naszym, gdyby i jemu o te czasy przypadał powrót, mógłbym mu posłużyć może.
Brat Antoniusz nie zaraz odpowiedział, osadzał mocniej miotłę, którą w rękach trzymał.
— Nic nie wiem, — odparł — prawdopodobnie ja tu pozostanę.
— A gdzieżby się dowiedzieć o niego? — zapytał Bobrek.
Po namyśle, zakonnik wskazał mu dom Keczera.
Króciuchno tu zabawiwszy, klecha zwrócił się ku rynkowi. Hawnul był tu jeszcze. Przyjął go chłodno, z chmurnem dość czołem, oświadczając, że o wyjeździe, z powodu spraw handlowych, dość zawikłanych, nic jeszcze stanowczego nie wie, a czekać na siebie nie radzi.
Usiłował mu się przymilić klecha, lecz Hawnul był w usposobieniu jakiemś nie zbyt łagodnem i do rozmowy nie okazywał ochoty. Pozyskać sobie nie mogąc niczem, klecha pożegnał go tem, że jeśliby nie odjechał przyjdzie się dowiedzieć jeszcze.
Tymczasem sznurkował po mieście. Jako klecha i zawsze niby do stanu duchownego się przygotowujący, miał on stosunki rozliczne z miejscowemi kapłanami. Udawało mu się nie raz od nich zdobyć ważną jakąś wiadomość, lecz nigdy tak szczęśliwie, jak teraz mu się nie powiodło.
Biskup krakowski Radlica, który się znajdował u Jaśka z Tęczyna, pamiętnego wieczora, gdy do niego Hawnula wezwano, tak był przejęty wielkością myśli tu przyniesionej, iż zapomniawszy o obowiązku zachowania tajemnicy, zdradził się z nią przed jedynym przyjacielem osiemdziesięcioletnim kanonikiem Robiczkiem.
Człowiek to był świątobliwości wielkiej, całkiem oderwany od świata, pędzący życie w praktykach religijnych, cały w Bogu lecz wiekiem i samem tem usposobieniem zdzieciniały.
Podzielił się z nim biskup wiadomością tą aby się staruszkowi dusza rozradowała. Ze złożonemi rękami, z uniesieniem przyjął cudowną nowinę ks. Robiczek ale mu ona piersi wezbrane szczęściem rozsadzała.
Miliony dusz zyskane Chrystusowi!
— Gdyby to mogły oglądać jeszcze oczy moje a potem zamknąć się na wieki! — tak wołał starowina, a gdy drżący od radości, przejęty cały wrócił do swej celki, i zastał w niej chłopaka co mu posługiwał, pocałował go w czoło i rzekł na ucho.
— Ciesz się!!!
Nie zrozumiał tego chłopak, ale dobrodzieja w rękę pocałował, a ten na kolana padłszy naprzód to szczęście swe wylał na modlitwie wdzięczną Bogu duszą.
Zdawało mu się, że to już było rzeczywistością, że musiało się dokonać w prędce, że w tem widział palec Opatrzności nad Polską.
Wstrzymywał się potem, jak mógł staruszek z rozpowiadaniem o tem co Polskę czekało, że ona apostołem Chrystusowym stać się miała, lecz gdy jednego ranka przywlókł się do niego Bobrek, całując go po rękach, a udając dobrodusznego biedaczka, aby coś od niego wyłudzić, — poczciwy starowina zawiązawszy z nim rozmowę o Wielkiejpolsce, o Mazurach, o Krzyżakach, o Litwie, gdy o tej wspomniał uniósł się i zawołał.
— Bóg wielki! nieszczęścia nasze na to nam posłużą, i na to je Bóg zesłał opatrzny, abyśmy pogan tych my jemu przywiedli do wielkiej Piotrowej owczarni.
Wyrwało się to mimowoli z ust staruszkowi, wpadło do ucha Bobrkowi, który pobladł i tak zręcznie się wziął do badania Robiczka, iż ten mu w końcu wszystko wyśpiewał, jako to rzecz była pewna i niezawodna, bo ztamtąd nawet już posły przybyły.
Domyśleć się, kto był tym posłem, Bobrek mógł łatwo. Zrozumiał wszystko, lecz tak był odurzony zrazu niespodzianą zdobyczą, wielkością połowu — potem go jakaś trwoga przejęła o zakon, iż nawet radości, jakiej się staruszek spodziewał, okazać nie umiał.
Zamruczał coś niedowierzająco, ks. Robiczek go upewnił, że to rzecz co się spełnić musiała — i tak się rozeszli.
Spokojnego charakteru, umiejący panować nad sobą klecha, gdy wyszedł z celi staruszka, uczuł się jakby pijanym, uszom swym nie wierzył jeszcze. Największe nieszczęście, jakie mogło kiedy grozić zakonowi, było wistocie bliskiem spełnienia?
On jeden wiedział o tem, obowiązkiem jego było biedz na złamanie karku, aby wołać ratunku i bić na trwogę. Nie miał chwili do stracenia. Zdawało mu się najprostszą rzeczą, dla zapobieżenia temu, pochwycić Hawnula na drodze, bodaj go zabić, aby układy się zerwały.
Przerażony, sam nie wiedząc jak przebiegł ulice i znalazł się w domu Bieniasza, w którym gdy padł na ławę, a gospodarz go pytać zaczął, co mu się stało, jak oszalały rwał się za włosy, mówić nic nie mogąc. Zażądał tylko swojego węzełka, aby tegoż dnia jeszcze jechać ztąd.
Niemiec gospodarz widział z obejścia się z sobą gościa, iż coś nadzwyczaj ważnego zajść musiało, gdyż rano był zupełnie spokojnym i wcale o wyjeździe nie myślał, lecz dowiedzieć się od niego nic nie mógł.
Bobrek sam chciał być w posiadaniu wielkiej tajemnicy, aby ją pierwszy przywiózł zakonowi.
Nalegał, prosił, błagał, aby mu wyjazd ułatwiono i spieszył tak, że pod noc wybrał się z miasta, mimo grożącej burzy.
Hawnul miał się jeszcze w Krakowie zatrzymać, mogło się więc udać klesze wyprzedzić go, dostać się do Torunia i urządzić gdzieś zasadzkę coby porwała posła.
Wedle ówczesnego bardzo pospolitego obyczaju badania na mękach, przez ogień i wodę, wyciąganie stawów itp. prawdy się z niego dowiedzieć mogli Krzyżacy. Zgładzić go zresztą potrzeba było.
Najgłówniejszym dla Bobrka stawał się pośpiech. Ubiedz musiał Hawnula. W powrocie niejedną, ale kilka na niego zasadzek można było postawić tak, aby w którą z nich wpaść musiał koniecznie.
Koń, którego mu dostarczono w Krakowie, wprawdzie drogo kosztował klechę, lecz to co wiózł, mogło go opłacić. Miał jeszcze z sobą tyle grosza, że mógł go ważyć i wierzchowego, gdyby padł, innym zastąpić.
Z temi myślami, w gorączce biegł klecha znajomemi sobie drogami, bezpieczeństwo swe nawet poświęcając dla pośpiechu.
Hawnul tymczasem zmuszonym był pozostać w Krakowie. Po długich naradach wypadło z nich wysłać z nim duchownego, któryby chciał się poświęcić trudnemu, ale najwyższej wagi zadaniu, zbadania w miejscu Jagiełły i spraw litewskich w ogóle.
Wybór trudny paść miał na Dobrogosta z Nowego Dworu, lecz i sprowadzić go i skłonić do tego było potrzeba. Starano się to z największem dokonać pośpiechem, gdyż Hawnul naglił a mimo to, czasu upłynęło dosyć, nim trzymana w największej tajemnicy wyprawa ta dokonać się mogła.
Szczęściem Hawnul miał zręczność z pomocą zakonników św. Franciszka posłać wiadomość o sobie uspokajającą, sam zaś czekał, widząc, że sprawa obiecywała, iż starania jego dla niej nie będą nadaremne.
Nim mógł z Krakowa wyruszyć, przyszła tu wieść o zniszczeniu i łupieży Książa wielkiego, przez zemstę nad Spytkiem.
Ciągnący napowrót Semko nie pominął go i dokonał co postanowił. Było to, jakby pierwsze wypowiedzenie wojny Małopolanom i groźba, której nikt się nie uląkł.
Spytek z pańską obojętnością odebrał wiadomość o spaleniu swojego dworu, rozpędzeniu ludzi, pożarze miasta i wsi okolicznych.
Duma nie dozwalała mu okazać nawet, że strata poniesiona wielką była i dotkliwą.
Ubolewali nad nim, oburzeni przyjaciele, Spytek pogodną twarzą i milczeniem zbywał klęskę.
Daleko ważniejszem, według niego, było, iż Semko szedł na Kujawy z siłą dosyć znaczną i mógł je opanować, a miał z sobą tego Bartosza, który był duszą wszystkich o koronę zamachów, i arcybiskupa, który mógł powagą wszystko uświęcić i skrzepić.
Hasłem odtąd stało się dla panów krakowskich — obalenie księcia mazowieckiego, siłą, czy jakimkolwiekbądź środkiem.
Im więcej okazywał energii, tem dla nich był straszniejszym.
W milczeniu wszyscy do tego podali sobie ręce.
Hawnul zmuszony czekać bezczynnie, wystawionym był na prawdziwe męczarnie. Do Krakowa dochodziły wieści najrozmaitsze, które wstrząsały nim i odbierały nadzieję. Cel podróży zdawał się chybiony, czas stracony, a gniew Jagiełły nieuchronnym, poniekąd zasłużonym, bo Hawnul winnym był powzięcia myśli zuchwałej, namowy do niej, i uczynionego kroku.
Biedny starosta pędził dni prawdziwie męczeńskie, bo nawykły do pracy, trapił się próżnowaniem, na które był skazany.
Keczer, gospodarz był w mieście zajęty, znajomości nie życzył sobie zawierać Hawnul, szedł na miasto zrana, wstępował do Franciszkanów na mszę i nabożeństwo, na cichą krótką rozmowę z bratem Antoniuszem, krążył potem po mieście i najczęściej spotykał się tam z jakąś niemiłą wiadomością.
Zewsząd przychodziły nowiny o powodzeniach nadzwyczajnych księcia mazowieckiego. — Rósł w oczach ten wybrany król przyszły.
Brześć kujawski i Kruszwica już były w jego rękach, całe Kujawy zajął we władanie.
Poddawali mu zamki trzymający je, sami lub przez swoich. Abraham Socha z ludźmi książęcemi jedne po drugich zajmował.
Posłyszawszy o tem starosta, niemal zrozpaczony, pobiegł do Jaśka z Tęczyna, zdawało mu się, że tu już nic do czynienia niema, że wszystko stracone.
Kasztelan przyjął go z tą powagą, i krwią zimną, która go nigdy nie opuszczała. Te same wieści niepokojące doszły już były do niego i innych panów krakowskich, których Hawnul znalazł zgromadzonych w znacznej liczbie w dworze pana na Tęczynie. Dobiesław, Spytek z Mielsztyna, Jaśko z Tarnowa, biskup Radlica zebrani byli w wielkiej izbie, o czem dowiedziawszy się starosta, chciał iść nazad, gdy go młody Tęczyński zatrzymał, a po chwili wprowadził do komnaty, w której wszyscy zgromadzeni byli.
W chwili tej wielka izba gościnna kasztelana przedstawiała obraz istnie wspaniały i uderzający.
Ci po większej części sędziwi i poważni panowie, naradzający się nad losami kraju z czołami posępnemi, siedzieli i stali, jakby senat starego Rzymu w godzinie niebezpieczeństwa, nie zdradzając sobą ani obawy, ani niepokoju, ni najmniejszej niepewności jutra. Wszystkich oblicza, nie wyjmując młodziuchnego Spytka, tchnęły męztwem i żelazną wytrwałością.
Nie czuć było żadnego zamieszania i tego niebezpiecznego podrażnienia, które w chwilach stanowczych odejmuje panowanie nad sobą i wypadkami.
Jak sam gospodarz, tak wszyscy zdawali się zbrojni, przygotowani, niemal chłodni, choć im klęskę po klęsce przynoszono.
Kasztelan wystąpił parę kroków przeciwko Hawnulowi, na którego licu widoczna była trwoga i strapienie.
— Miłościwy panie — odezwał się zbliżając ku niemu starosta — darujcie mi, że przychodzę niepokoić was. Czuję się tu niepotrzebnym! nie mam już ani na co czekać, ni się czego spodziewać!
Mówią, że Wielkopolska jest w rękach Semka, zajął Kujawy, zabrał Łęczyckie pono, zamki mu się poddają, nikt oporu nie stawi — wszystko stracone!
Gdy to mówił Hawnul, inni panowie, którzy już go znali z widzenia, i byli wtajemniczeni otaczać go poczęli i przysłuchiwać się.
Jaśko z Tęczyna nie przerywał mowy i nie dawał znaku po sobie, ażeby ona wrażenie czyniła na nim. Słuchał cierpliwie.
Gdy Hawnul ciężkiem westchnieniem skończywszy, spojrzał na otaczających, i spostrzegł twarze nieporuszone, chłodne, majestatycznie poważne i spokojne, nie mogąc tego inaczej wytłómaczyć sobie, sądził, że są zrezygnowani na wszystko, że istotnie ratunku już niema.
Jaśko z Tęczyna, jak zwyczaj miał, pogładził brodę i nie spieszył z odpowiedzią — na ostatek począł zwolna.
— Straconem nic nie jest — rzekł — na zajęcie Kujaw, niestety, byliśmy przygotowani, jesteśmy na daleko więcej, chociażby Semko zajął całą Wielkopolskę, a arcybiskup go królem ogłosił — nic to nie znaczy?
Jakto? — podchwycił Hawnul — lecz jeśli go ogłosi królem?
— My go nim nie uznamy — rzekł kasztelan zwolna. — Stolica jest tu, korona w rękach królowej; prawo za nami!
Niepierwszy to raz Kraków będzie stanowił o całej monarchii i od jego posiadania zawisać będą jej losy.
Dobiesław z Kurozwęk przerwał krótko i niewyraźnie.
— W Wielkiejpolsce nie koniec, dopiero teraz się o nią walka rozpocznie. Zobaczymy, jak się dokona.
Hawnul spozierał po tych twarzach, widział je wszystkie równie wypogodzone. Trochę męztwa w niego wstąpiło.
Spytek dodał przybliżając się do Hawnula.
— Widzicie, że my powodzenia Semka wcale do serca nie bierzemy. Dajemy mu przed czasem siły wyczerpać, rzucać się i wytężać; wszystkiemu temu w czas się koniec położy.
Zdumiony słuchał starosta.
— Byle zapóźno nie było — rzekł — zajęcie Kujaw da mu nowe siły.
— Bądźcie spokojni — rzekł — Domaratowi sprzymierzeńcy i on sam, chwilowo bezczynni ockną się. Rozkazy są wydane. Nie mamy trwogi.
Zamilkł Hawnul, a kasztelan kończył zwolna.
— Nie zapadła żadna zmiana w postanowieniach naszych, aniśmy stracili nadziei doprowadzenia sprawy do dobrego końca. Wkrótce będziemy mogli dać wam towarzysza podróży... Spodziewamy się Dobrogosta, który pojedzie z wami.
Więcej jeszcze niż słowa, podziałał na Hawnula widok tych ludzi powagą wielką odzianych, tak patrzących w przyszłość okiem niezmąconem iż, obudziliby wiarę w każdym, nawet mniej do wierzenia usposobionym, jak on.
— Wszystko co mówicie prawdą jest — dodał, młody Spytek prawie wesoło. — Semko mój Książ bezbronny złupił i spalił, wziął Brześć kujawski, opanował Kruszwicę, zajmuje Kujawy. Słyszymy że ma zwołać znowu do Sieradzia ludzi sobie przyjaznych. Zapewne go tam królem okrzykną, ale to nie obroni od spustoszenia Mazowsza i losu jakiego doznał Biały...
Jaśko z Tarnowa zwrócił się do starosty.
— Jagiełło był także z Mazowieckiemi w sporze o granicę i wojował z niemi. Dlaczegóżby teraz także nie miał korzystać i wtargnąć do dzielnicy Semka?
Hawnul nie wiedział co odpowiedzieć, lecz rada złą nie była, gdyby obawa napaści krzyżackich nie utrudniała wykonania.
— Gdy margrabia brandenburgski najedzie Mazowsze, a Domarat będzie grody napowrót odbierał, czemubyście wy nie mieli wtargnąć? — rzekł Jaśko z Tęczyna. — Trzeba złamać tego napastnika, który gwałtem chce zdobyć koronę, a ta mu nie należy.
— Nigdy on nie będzie królem u nas — rzekł pan z Tarnowa — nigdy! pamiętajcie to sobie.
— Nigdy! — powtórzył Spytek.
— Nigdy! — poczęli wtórować inni cichemi głosy.
To — nigdy — jak wyrok nie odwołalny zabrzmiało surowo, strasznie — i po niem nastąpiło milczenie długie. Hawnul uczuł się pewniejszym przyszłości.
— Powracać mi pilno i nagle potrzeba — odezwał się cicho — miłosierdzia waszego proszę, nie trzymajcie mnie tu dłużej.
Kasztelan zbliżył się do niego.
— Cierpliwości, parę dni, a wszystko się skończy po myśli; idźcie w pokoju, a nie wątpcie, że to cośmy postanowili stać się musi.
Hawnul powiódł oczyma po siedzących, którzy głowy zlekka skłonili, i wyszedł z dworca kasztelana.
„Nigdy!“ brzmiało mu w uszach jeszcze, a obraz tych ludzi co je wyrzekli zimno, stanowczo i z mocnem postanowieniem obronienia słowa swego, stał przed jego oczyma. Coś mówiło mu, że ten areopag cichy i na zewnątrz nie dający znaku życia, omylić siebie i jego nie może.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.