<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI

Na probostwie u św. Floryana, świeżo bardzo ozdobnie i chędogo z muru wzniesionem przez gospodarczego Bodzantę, który, choć arcybiskupstwo wziął, dawniejszej swej prebendy nie puszczał, przygotowywano się na jego przyjęcie. Przybycie do Krakowa było zapowiedziane.
Ksiądz wikaryusz Chotek, prawa ręka arcybiskupa, chodził zakłopotany, zajęty, opatrując wszystkie kąty, a mimo obszerności zabudowań z probostwem połączonych, znajdując, że miejsca było za mało na wygodne postawienie wszystkich koni i ludzi, którzy orszak Bodzanty składali.
Ruch na probostwie od dni kilku już był tak znaczny, iż odbywając się niemal u samych bram miejskich, uwagę mieszczan musiał zwrócić na siebie.
Badano ludzi z wiosek do probostwa należących, sprowadzonych dla stróży i posługi, coby to znaczyć miało, ale ci prostaczkowie, mało co powiedzieć umieli.
Ks. Chotek zaś porywczy i niezmiernie opryskliwy, na zadawane mu pytania, niecierpliwie fukał.
— Cóż ma być? co? Arcybiskup przybywa na spotkanie królowej i królewnej! Chcieliścież, aby głowa kościoła, przyjechał samowtór lub samotrzeć? bez pocztu i ludzi?
Toć i służbę z sobą mieć musi, dwór i duchownych, a jak się przynależy, i ludzi zbrojnych dla bezpieczeństwa i dostojeństwa. Gdy mi tu wszystko to zajedzie, głowa pęka, gdzie pomieszczę.
Na to mu nie odpowiadano, ale w bramie od św. Floryana, ks. Chotek dostrzegł jakąś nadzwyczajną pilność, której dawniej niebywało.
Nietylko Viertelnicy, ale zbrojni mieszczanie się tam ukazywali, chodzili, stawali w oknach, we wrotach, straż nieustannie się kręciła, z rąk berdyszów nie puszczając.
Nad strażą miejską podówczas starszym był niejaki Wróbel, imieniem Szymko, który też całą siłą zbrojną Krakowa, składającą się i z ludzi płatnych a czuwających ciągle i z czeladzi miejskiej, zwoływanej w potrzebie, dowodził. Każda baszta, i brama miała swoją broń, cekhaus i ludzi, na obronę jej stawić się obowiązanych, gdy hasło wydano.
Wróbel, bardzo znaczny zdala, bo przerastał głową najsłuszniejszych, a brodę i wąsy szczególniej miał jak miotły ogromne, krzykacz z głosem donośnym jak trąba, ruchliwy i przy ruchu ciągle się to chłodzący, to zagrzewający piwem, które dla niego cebrami noszono; w tych dniach powziął upodobanie osobliwe do bramy od św. Floryana i prawie z niej nie schodził. Głos jego czasem aż na probostwie słychać było.
Był to kat na ludzi podwładnych, a kto z nich w jego ręce się dostał, ledwie żyw wychodził. Często przypadał na niego dozór przy wyświecaniu z miasta, chłoście i targaniu końmi a biciu kołem, sam się o to napraszał, bo w tych krwawych zabawkach miał upodobanie.
Lękano się też go w mieście, a na sam głos pochwycony zdala, kostery chowali kubki i kości, niewiasty podejrzane cisnęły się do kątów, waśniący i bijący się wnet milkli i znikali.
Gdy trudnego coś a niebezpiecznego było do spełnienia, nie komu tylko jemu to poruczano. Zwracało więc uwagę świadomych, że Wróbel od kilku dni ciągle prawie u tej bramy siedział, nie schodząc z niej na chwilę.
Pospolity lud w mieście, który przyczyny pilności tej szczególnej odgadnąć nie umiał, mocno się dziwił. Niektórzy trwożyć się zaczynali, widząc, że około wrót przygotowania jakby do obrony od napaści czyniono, gdy nikt o żadnym niebezpieczeństwie nie słyszał.
Uważano i to, że stary Dobiesław z Kurozwęk, pan krakowski, kilka razy do ratusza konno dojeżdżał, z panami radnemi i wójtem się naradzał, a potem, jak na zwiady, aż pod bramę Floryanską się puszczał.
Naówczas Wróbel, najczęściej siedzący nad cebrem piwa, rzucał kubek i jak nawałnica, po wschodkach spadał na dół, stawał wyprostowany przed starym panem, i dawał mu, z powinnem poszanowaniem, jakieś znaki porozumienia.
Kilka dni tak zeszło na probostwie w oczekiwaniu na przybycie arcybiskupa, a we wrotach przy straży pilnej dniem i nocą.
Tymczasem w Nowym Sączu zebrani panowie dowiedzieli się, że królowa z królewną na naznaczony dzień przybyć nie będą mogły, dla wielkiego wód wylewu.
A tak, co miał wreście koniec być położony wszelkiej niepewności, i osierocone królestwo spodziewało się ujrzeć wkrótce na tronie córkę Ludwikowę, znowu wszystko odłożonem być musiało, wszystko zachwiane zostało.
Panów i starszyznę rozpacz niemal ogarnęła z powodu zwłok tych nieskończonych. Niektórzy do Krakowa popowracali zniechęceni, inni pobiegli do Koszyc, kędy się królowa zatrzymała, i tam wymogli od niej stanowczą nareście obietnicę, iż Jadwiga królewna, nieodzownie na św. Marcin miała przybyć do Polski.
Powrócili z tem przyrzeczeniem, Dobiesław z Kurozwęk pierwszy, potem młody Spytek z Mielsztyna, Jaśko z Tarnowa, Wicek z Kępy, Sędziwój z Szubina, wszyscy co obawiając się Semka, królewnę mieć chcieli, i ci co królewnej żądali dla niego, bo każdy prawie co innego myślał.
Zwłok tyle i zawodów ze strony królowej Elżbiety, wielu już do rozpaczy niemal przyprowadzało.
Spytek z Mielsztyna, gorliwy obrońca królowej i królewnej, ledwie mógł narzekających uspokoić.
Z Koszyc właśnie powrócili posłowie, gdy w Krakowie się ten niepokój objawił.
Hawnul doczekawszy naostatek przybycia kasztelana i z nim przedniejszych panów krakowskich, miał nadzieję poselstwo swe tajemne rychło sprawić, Keczerowi w początku niełatwo było do którego z nich się docisnąć. Wszyscy strapieni nową zwłoką i zmuszeni czekać do jesieni, głowy i ochotę do sprawy publicznej tracili.
Przybył dla rozmowy z innemi, i stary Jaśko z Tęczyna, ten, który Semkowi koronę prawie z rąk wyrwał w Sieradziu.
Keczer trafił naprzód do niego.
Mąż wielkiej powagi, ale i dumy niemniejszej, Jaśko z Tęczyna mając sobie oznajmionym mieszczanina, nie posądzał nawet, aby o ważniejszych sprawach śmiał z nim mówić. Pieniężnego interesu, handlu jakiegoś, sporu mógł się domymyślać.
Tymczasem rajca krakowski, dworzan i służbę liczną widząc dokoła, musiał prosić pana o rozmowę na osobności.
Podniósł brwi, zdziwiony pan z Tęczyna.
— Jakież ty tajemnice mi przynosić możesz! — ozwał się z uśmieszkiem.
Keczer bywał podczas żartobliwy i wesół, skłonił się bardzo nizko.
— Trafiło się ślepej kurze znaleść ziarnko — rzekł — niech, miłość wasza da mi posłuchanie, a potem osądzicie, czy biedota mieszczanin prawo miał was na osobną prosić rozmowę.
— Dla samej ciekawości zaprawdę, gotowem słuchać — odparł kasztelan, ludzi odprawiając skinieniem. — Praw, proszę.
Keczer rozpoczął. Nie poszło mu wyłuszczenie sprawy tak składnie jak innemu, coby słowa umiał ustawić, wygładzić i poprowadzić je jak żołnierzy do bitwy sworno, a z ładem. Jąkał się nieco, wygadał zanadto a nie powiedział dosyć, pozadzierzgiwał węzłów dużo, nie umiejąc ich rozplątać, lecz słuchający, rozumny pan, lepiej to zrozumiał, niżeli było powiedziane.
Keczer skończywszy, niepotrzebne jeszcze dodatki czepiał, bo mu się zdało, że go może nie zrozumiano, gdy Jaśko z Tęczyna, namarszczony, po milczeniu poważnem, wykrzyknął.
— Gdyby się to stać mogło, mój Keczerze, coś tu mi przyniósł, dałbym cię ozłocić!! Zmiłuj się, dajże mi człowieka tego, o którym powiadasz. Zbawcąby naszym był, gdyby...
Nie dokończył kasztelan, składając ręce.
— Myśl z nieba przyniesiona! — zamruczał — a nikomu z nas ona nie postała w głowie, bo któżby mógł przypuszczać, że to możliwe!!
Keczer prędko się zastrzegł, że ten „człowiek“ jak go zwał kasztelan, wcale nie chciał być ani mianowanym, ani widzianym, ani znacznym.
— Niech będzie jako chce, ale mi go daj!! — wołał Jaśko z Tęczyna. — Niechaj przyjdzie wieczorem. Zbiorę u mnie kilku, abym sam nie był, posłuchamy, rozważymy...
I powtórnie ręce zaciskając, dodał.
— Myśl to wielka, a gdyby w tem wola Boża była!!
Wstał z krzesła żywo, Keczerowi ręce obie kładnąc na ramiona... Oczy mu się paliły.
— Idźże proszę cię, wieczorem mi go daj!
Keczer już się ku drzwiom mając, zawrócił się, pokłonił i uśmiechnął.
— Miłościwy panie — rzekł — widzicie, że i mieszczanin krakowski może przynieść za nadrą coś takiego, co pańskiego ucha godne...
Jaśko z Tęczyna skłonił głowę.
Tegoż wieczora Hawnul szedł na dworzec pana z Tęczyna. Skromnie się odziewał zawsze, w Krakowie zaś umyślnie chadzał tak, aby niczyjego na siebie nie zwracał oka, lecz tego wieczora przystroił się czarno w jedwabie i aksamity, na szyję wdział łańcuch złoty i miecz przypasał, którego mu największy pan mógł pozazdrościć.
W tym stroju, postawą i twarzą na posła możnego pana wyglądał...
W izbie małej na dworcu kasztelana, nie było więcej nad cztery osoby, z gospodarzem licząc. Pomiędzy niemi jeden duchowny, bardzo malutkiego wzrostu, twarzy bladej, rozumnego wejrzenia. Był to słynny swojego czasu lekarz, uczeń szkoły w Montpellier, teraz biskup krakowski, Jan z Radlic, dla wzrostu powszechnie Małym zwany, od duchowieństwa, któremu go król Lois narzucił, niebardzo lubiany, ceniony przez rozumnych ludzi.
Dobiesław z Kurozwęk sędziwy i Jan z Tarnowa, dopełniali szczupłego grona.
Keczer wprowadziwszy Hawnula, sam się natychmiast cofnął.
Powierzchowność starosty, oblicze jego rozumne i myślące, postawa pańska, uśmiech łagodny, dobrze dlań wszystkich usposobiły. Wiedziano i tu o nim, jako o powierniku i ulubieńcu Jagiełły.
Powitany przez gospodarza, zaczął od tego Hawnul, iż wytłumaczył bytność swoją przypadkową, zastrzegł jak najuroczyściej, że żadnego zlecenia nie miał i mieć nie mógł, nie wiedząc jaki stan rzeczy tu zastanie... Myśl, którą podawał, była własnem jego natchnieniem.
— Miłościwi panowie najlepiej osądzić potraficie, czy możliwem jest, aby się dwa wielkie państwa, dotąd nieprzyjaźne połączyły, przyczemby Chrystusowi i kościołowi tysiące dusz przybyło.
Biskup Radlica poruszył się, oczy podnosząc do góry...
— Ale jestże wielki książe wasz przygotowanym do przyjęcia naszej świętej wiary? — odezwał się pierwszy.
— Matka co go wychowała, jest chrześcianką — odparł Hawnul — on w duszy chrześcianinem już jest, a cnoty ma wielkie...
Wszyscy milczeli, Hawnul się ożywił.
— Urodziłem się chrześcianinem — rzekł — wśród pogan wiarę tę wyznaję i krzewię, nie dziwna więc, że mnie ta myśl unosi, iż Jagielle tron ofiarując i rękę waszej królowej, dalibyście kościołowi państwo całe, Ojcu Świętemu całe stadko owieczek nowych, a szatanowi i zakonowi niemieckiemu z paszczy byście je wydarli.
Wspomnienie o Krzyżakach, tych nieprzyjaciołach Polski, z któremi ojciec Kaźmirza bojować musiał, we wszystkich się piersiach odbiło.
Jaśko z Tarnowa zawołał.
— Złamanąby była na zawsze ich potęga, kto wie, odzyskalibyśmy może Pomorze.
Zarzucano pytaniami Hawnula, dowiadując się szczególniej o charakter Jagiełły, z widocznym niepokojem o to, że nawykły do rządzenia krajem pogańskim, bez wszelkich ograniczeń prawa, szlachcie i panom mógłby ująć ich przywilejów i swobód.
— Pan to jest serca dobrego, sprawiedliwy, łagodny — odparł Hawnul. — Na tron go biorąc, wszakżebyście prawa swe zastrzegli, a on przysięgą je stwierdził.
Badano potem o Litwę i Krzyżaków.
— Mistrz Czolner — rzekł starosta — układy rozpoczął już o przymierze z Jagiełłą, kładnąc chrzest za warunek... Jeżeli ten go sobie pozyszcze, a Litwa się z zakonem połączy, dla Polski będzie to groźnem. Odwrócić może to niebezpieczeństwo tylko połączenie Litwy z Polską.
Nikt na to nie odpowiedział. Spojrzano po sobie. Zadawano znowu pytania różne. Hawnul na wszystkie odpowiedzieć umiał, nalegając szczególnie na zasługę Polski względem kościoła, na chrzest pogan, i na siłę, jakąby zyskali w nich Polacy.
Tak do północy prawie trwały badania i ciche rozmowy, a gdy naostatek Hawnul żegnając się oświadczył, że musi powracać do Wilna, uproszono go o jeszcze jedną naradę.
Gdy wyszedł, wszyscy przytomni długo stali przygnieceni myślą tą, która w chwili zwątpienia spadała jakby z niebios przez opatrzność zesłana. Nie śmieli wierzyć, aby nadzieja tak łudząca, tak promienna, mogła się ziścić.
— Zaprawdę — zawołał Jaśko z Tęczyna — Wielkopolska nie śmiałaby nam już narzucać swojego Semka, ani królowa Rakuszanina.
Pozbyć się wroga, zyskać wiekuistego sprzymierzeńca, ochrzcić cały kraj, wyrwać Niemcom pastwę, na którą czyhają!!
Wszystko to wydawało się tak wielkiem, tak świetnem, a panowie krakowscy czuli się powołanymi do takiego dziejowego cudu, który świat miał zdumieć, że serca im wzbierały dumą.
Wszyscy widząc ważność niezmierną tej myśli, która zdradzona zawczasu mogła być podstępnie podkopaną, zobowiązali się uroczystem słowem do zachowania jej w tajemnicy.
Potrzebowali się naradzić nad tem, komu ją ze swoich powierzyć mieli i co przedsiębrać, aby przyprowadzić do skutku rzecz tak trudną, której tylu nieprzyjaciół musiało stawać na przeszkodzie.
Jaśko z Tarnowa wnosił, ażeby z Hawnulem wysłać kogoś, coby na miejscu sprawdził położenie, usposobienia wybadał, starał się widzieć Jagiełłę i wyrozumieć warunki.
Na to potrzeba było kogoś wybranego bacznie, a znalezienie człowieka, zachowanie tajemnicy, wszystko niezmierne nastręczało trudności.
Późno w noc rozeszli się wszyscy od kasztelana, pod brzemieniem zadania, które tak wiele obiecywało...
Nazajutrz rano stary pan z Tęczyna, po namyśle krótkim, uznał koniecznem przypuścić do tajemnicy młokosa, jak go między sobą starsi nazywali, który, pomimo wieku swojego, tak ważne zajmował stanowisko.
Cóż tu się mogło podówczas dokonać bez wiadomości i współudziału Spytka z Mielsztyna?
Osiemnastoletni chłopak ten, był nietylko ulubieńcem królowej, nietylko zwał się panem wojewodą krakowskim, i nosił piękne imię, władał ogromnemi majętnościami i należał do jednego z potężniejszych rodów w Małopolsce, był to rzeczywiście zdumiewających zdolności i na swój wiek dojrzałości, powagi a razem energii i męztwa człowiek... Można było w sędziwszem gronie uśmiechać się z tego tonu, jaki sobie nadawał chłopak, któremu zaledwie się na rumianej twarzyczce wąsik wysypywał, lecz gdy usta otworzył, a mówić począł, trzeba mu się było zdumiewać i poszanować go.
Dlatego Jaśko z Tęczyna nie mógł kryć przed nim ważnej sprawy, która bez jego przyczynienia się do skutkuby nie przyszła.
Dwór Spytka odpowiadał jego charakterowi i wiekowi. Był pański, książęcy prawie, do zbytku liczny, wystawny, świetny, a z fantazyą pańską dobrany.
Z całej niemal Europy pościągani otaczali go ludzie, wszelkich powołań, spełniający przy osobie jego najrozmaitsze obowiązki. Sekretarze, lektorowie, łowcy, sokolnicy, lutniści, spiewacy, płatnerze, mistrze turniejowi, kuchmistrzowie, szatni, pościągani byli z Włoch, Francyi, Niemiec, Węgier, Hollandyi i Anglii nawet.
Spytek miał na wszystko czas, i po młodemu wszystko go nęciło i zabawiało, każda nowość pociągała. Zabawy i rozrywki najrozmaitsze nie przeszkadzały mu naradzać się nad sprawami kraju, i równie gorąco je brać do serca, jak polowanie z sokoły i rycerskie gonitwy.
Podwórzec dworu przedstawiał obraz tak ożywiony i malowniczy, ze swemi końmi, wozami, namiotami, ludźmi w strojach najosobliwszych, z wrzawą i ruchem, które o żywym temperamencie pana domu świadczyły, że stary Jaśko z Tęczyna, zatrzymał się chwilę, aby rzucić okiem na to osobliwe zbiorowisko ludzi.
Wszyscy oni zdawali się spieszyć i gorączkowo spełniać swe obowiązki, aby młodemu a niecierpliwemu panu dogodzić.
Wesołość twarzy i głosów przekonywała, że ten pan, dla którego uwijano się tak żwawo, nie musiał być ani zbyt surowym, ni strasznym.
Ogromna sień we dworcu była pełną jak podwórce, ale tu, wśród dworzan i służby, znaczniejszą część ciżby stanowili klienci, przybywający ofiarować swe usługi, ludzie przynoszący podarki lub osobliwsze przedmioty na sprzedaż. Możny pan płacił dobrze, miewał fantazye, napraszano mu się więc ze psy, ptakami, końmi, bronią i t. p.
Ledwie się tu można było przecisnąć, a drzwi czeladź pilnować musiała, aby się nikt nie wdarł niepowołany.
Kasztelan a pan z Tęczyna nie potrzebował się ani prosić ni czekać, otworzono mu drzwi do wielkiej izby, w której znalazł kilku wybranych, poufalszych, oczekujących także na posłuchanie. Sala ta przestronna, cała w oponach po ścianach, w kobiercach, z ławami wysłanemi wygodnie, lśniła od przepychu.
Nie było w niej gospodarza, głos jego dochodził żywy, poruszony z drugiej obok komnaty, w której prowadzono rozmowę bardzo roznamiętnioną. Jaśko z Tęczyna rozpoznał w niej gruby stłumiony głos Dobiesława z Kurozwęk.
Gdy drzwi otworzył znalazł ich tu dwu w istocie, w niewielkiej komnatce stojących przeciwko sobie; starego pana krakowskiego z obliczem zarumienionem, i młodego Spytka, w wytwornym stroju rannym, z oczyma iskrzącemi się życiem, który zdawał się gwałtownie o coś Dobiesława naglić i napierać.
Ujrzawszy Jaśka z Tęczyna, zwrócił się młody pan z Mielsztyna i urywając rozmowę z poszanowaniem go przyjął. Twarz mu drgała jakiemś poruszeniem niemal gniewnem.
Jeszcze nie usiadł pan Tęczyński, gdy Dobiesław z tą flegmą, jaką daje wiek zwrócił się ku niemu.
— Wiecie — rzekł — że wieści chodzą jakoby Semko Mazowiecki jechał z Arcybiskupem i Bartoszem z Odolanowa, w pięćset kopijników Kraków zajmować?
Kasztelan głową dość obojętnie potwierdził, że już miał o tem wiadomość.
— Wszakże wiem, żeście przeciwko temu stosowne przedsięwzięli środki — odezwał się spokojnie.
— Mnie to oburza! — wykrzyknął namiętnie młody Spytek. — Co za zuchwalstwo targnąć się chcieć na stolicę, koronę chcąc wziąć gwałtem, dlatego, że mu ją drobnej szlachty odartej gromadka ofiaruje...
Więc my już tu nie znaczymy nic? Wielkopolska ma nam prawa dyktować!
Ale mamy królowę, jeżeli króla nie mamy — dodał Spytek patrząc w oczy Jaśkowi z Tęczyna, który milczał — a dla naszej pani pewnie Mazura za męża nie wybierzemy!!
Zwrócił się do Dobiesława.
— Panie kasztelanie, potrzeba środki takie przedsiębrać...
— Uspokójże się, gorąca krwi — przerwał powoli pan z Kurozwęk — od dawna środki są przedsięwzięte... Niema niebezpieczeństwa...
— Jakto niema — zawołał Spytek — my przeciwko pięciuset kopijnikom Bartosza z Odolanowa nie mamy wcale kogo postawić. Siła jaką rozporządzamy jest niewystarczającą... Ta czeladź mieszczańska, od szydła i hebla... to się nie na wiele zdało.
Dobiesław z pod wąsa się uśmiechał.
— Dostateczna będzie na odparcie siły, która, powiadam wam, gdy przed nią bramy zamkniemy nie może się ważyć szturmować.
Semka prowadzi arcybiskup i nie dopuści do starcia.
— Ale ja! — gwałtownie wtrącił młody Spytek — ja nie wierzę waszym mieszczanom i ich straży... Mogą się dać podejść, przekupić, uchylą wrota, wpadnie ich tu garść i Kraków przepadł!
Jaśko z Tęczyna słuchał, młody pan oczyma go wyzywał, aby się odezwał i dał swe zdanie. Dobiesław także obracał się ku niemu... Miał się stać rozjemcą między kasztelanem a wojewodą.
— Niebardzo się ich lękam — rzekł powoli pan z Tęczyna — chociaż Bartosz z Odolanowa nie jest do lekceważenia. Nietylko rycerz odważny, ale człowiek zuchwały i przedsiębiorczy... Ufam jednak, że trwożliwego ducha arcybiskup obu ich powstrzyma i nie dopuści do jakiegoś szalonego kroku...
— Toż samo twierdzę — rzekł krótko Dobiesław, — który wymównym nie był. — Czuwam i nie boję się.
— Arcybiskup dziś tu przybywa — przerwał Spytek — Semko ma być z nim, otwarcie, czy skrycie... Ja pierwszy pojadę naprzeciw Pasterzowi, aby go powitać, ale zarazem oświadczyć, że my Semka znać nie chcemy!!
Jaśko z Tęczyna brodę pogładził.
— Żywość swą uśmierz nieco — rzekł — nie mamy potrzeby mówić o Semku, bo my dotąd możemy nie wiedzieć o jego staraniach i wymaganiach.
Sądzę nawet, że nieświadomość ta lepiej nam przystała.
Nie puścim nikogo, a Semka!! my nie znamy.
— Mamy królowę! — powtórzył Spytek — mamy panią, a o panu pomyślemy wraz z nią, gdy naostatek ona tu przybędzie...
Jaśko z Tęczyna wstał i poszedł przymknąć drzwi na pół otwarte. Potem nie siadając już zbliżył się do Spytka, okiem pytając Dobiesława...
— Słyszeliście już co od niego?
— O czem? — żywo odezwał się niespokojny Spytek.
— O naradzie wczorajszego wieczora.
— Ale ja nic nie wiem — z wielką niecierpliwością rzekł gospodarz — pan Dobiesław nie mówił mi nic.
— Nie miałem czasu — odparł stary powolnie — zakrzyczeliście mnie tym Semkiem.
Spytek z natężoną ciekawością przybliżył się do Jaśka z Tęczyna.
— Dla naszej przyszłej królowej — rzekł cicho — męża nam rają.
Gospodarz rozśmiał się.
— A! już! — zawołał — to trochę zawcześnie. Gdybyśmy ją mieli!
Kasztelan zwolna, spokojnie, jak był zwykł rozpoczął opowiadanie, którego młody pan słuchał z uwagą wielką. Twarzyczka jego chmurzyła się, posępniała, marszczyła, wyrażała zdziwienie, a gdy Jaśko dokończył, pomimo popędliwości swej, Spytek nie zebrał się na żadną odpowiedź. Myślał i widać było, że z tym wnioskiem tak nowym a niespodzianym oswoić mu się było trudno. Może on burzył jakieś osnute plany młodzieńcze. Naostatek dość nieśmiało, rzekł Spytek.
— Nie wiem, co odpowiedzieć na to. Zdaje mi się wszakże, iż swaty są zawczesne. Nasza królowa przyszła jest za młodą jeszcze, a co gorsza, my jej nie mamy... Nie godzi się odtrącać tak wielkiej myśli, lecz dziś, możemyż my cokolwiek przedsiębrać na jej korzyść? Dziś wszystko na tem leży, by nam dano tę naszą królowę...
— To nie przeszkadza, byśmy się zabezpieczyli od Semka — odezwał się pan z Tęczyna — a najlepszą tarczą przeciw niemu będzie dla nas Jagiełło.
— Nie przeczę — odparł młodzieniec — wy czyńcie, co wam rozum i doświadczenie dyktuje; co do mnie, ja naprzód chcę wytężyć wszystkie siły, aby pozyskać Jadwigę. Ona lepiej nas od Semka obroni, nad zastępy wojowników. A będziemy li ją mieli w Krakowie, naówczas nam jej Wielkopolanie nie wydrą. Potrafimy bronić.
Zamilkli wszyscy na krótką chwilę, i Spytek się zadumał, lecz zaraz przerwał i otrząsł myśli natrętne, wracając do pierwszego przedmiotu, i ku Dobiesławowi się pochylając.
— Kasztelanie, dziś przedewszystkiem Semko... Semko! Precz tego zuchwałego przywłaszczyciela odegnać potrzeba, którego nam narzuca Wielkopolska... te panosze odarte i scierciałki. Ja się zbroję, odziewam, dwór mój cały sadzam na konie, i staję w gotowości...
Dobiesław się uśmiechał.
— Nie sądzę, abyście byli potrzebni. Ja z moją załogą i mieszczany starczę.
Spokój ten, jaki kasztelan okazywał, nie uśmierzył niecierpliwości młodego pana, który więcej się pono Semka lękał, niż myślał o Jagielle. Sprawa ta zdawała mu się tak jeszcze daleką, tak nie na czasie, iż zbywał ją prawie obojętnością.
Zawiódł się więc kasztelan stary, przybywając tu z nią, i rachując na poparcie młodego wojewody.
Dobiesław z Kurozwęk wziął za kołpak i zabrał do odjazdu, a gospodarz niespokojny poszedł go odprowadzić, po drodze jeszcze zalecając pilność największą. Wróciwszy dopiero zwrócił się ku milczącemu gościowi swojemu.
Jaśko z Tęczyna wznowił rozmowę o Jagielle z wielkiem przejęciem nawracając Spytka, który słuchał, nie zaprzeczał, a jednak goręciej się tem zająć nie chciał.
— Panie mój — rzekł w końcu — jam młody, i może wiek mój winien, że w oddaloną przyszłość patrzeć nie umiem, a zajmuję się tem, co tuż jest przedemną. Wy, ojcowie, radźcie o przyszłości, naszą sprawą, abyśmy jej sobie przez takiego Semka wydrzeć nie dali...
Na wspomnienie księcia Mazowieckiego, twarz mu krwią zapłynęła.
— Nie rozumiem, dlaczego wy kasztelanie, mojego oburzenia nie podzielacie przeciw temu gwałtowi, jaki nam chcą zadać, wy, coście przecie sami koronę mu z rąk wytrącili — począł znowu Spytek.
Semko, to panowanie nieokrzesanej drobnej szlachty wielkopolskiej, to tyrania nad nami. Ma w swych żyłach krew ojca, dziki będzie jak on.
— Lecz niema obawy, zaprawdę — odpowiedział Jaśko — ażeby nam go narzucono...
— Czuwać musimy! — zawołał uparty Spytek...
Niemogąc więcej wymódz na nim, Jaśko z Tęczyna, zalecając tajemnicę, pożegnał rozgorączkowanego...
Zaledwie odjechał ode drzwi, gdy Spytek narzuciwszy lekką suknię zwierzchnią i wdziawszy czapeczką z piórem, z mieczykiem małym, siadł na konia, którego mu podano. Nikomu sobie towarzyszyć nie kazał i żywo puścił się na miasto.
Ulice, pięknego tego dnia majowego roiły się ludem, który i z okolic napływał i w samem mieście zdawał się ciepłem słonecznem z wnętrza domów wyciągnięty.
Grodzka i Floryańska szczególniej, rynek, Sukiennice pełne były czeladzi, mieszczan, kupców, przekupniów, wozów i konnych.
Nie było to życie spokojne dni zwykłych, w których szczególniej o chleb powszedni zabiegają wszyscy i nim są zajęci; wśród tłumów widać było na pół uzbrojonych, niosących zbroje i miecze, spieszących z niemi ku bramie Floryańskiej, lub biegnących do domostw.
Jednych, jak młodzież zdało się to bawić, drugich niepokoić. Starsi stawali i dopytywali troskliwie, coby to znaczyć miało.
Im bliżej ku wrotom, tem tłok był większy i ruch wyrazistszy, a wrzawa krzykliwsza. Zdala już widać było Wróbla wydającego rozkazy, i Viertelników niknących w ciemnych wnijściach, a ukazujących się potem w oknach i basztach.
Pomimo dnia, wrota były zamknięte. Straż gęsta przy nich stała.
Znano młodego wojewodę nadto dobrze, aby na widok jego, gdy w bramę samą wjechał i skinął, nie otwarła się ona natychmiast... Lecz zaledwie próg jej przebył, równie szybko zamknięto wrota z trzaskiem, tak że koń Spytka, młody i żywy, poskoczył z nim przestraszony.
Spytek wprost pojechał na probostwo Św. Floryana.
Tu również jak w mieście było ludno, nadciągały bowiem właśnie wozy ładowne i dwór arcybiskupi.
Ks. Chotek, zajęty rozmieszczeniem, uwijał się, głosem donośnym wydając rozkazy. Wojewoda zatrzymał się chwilę przed bramą, przypatrując wozom i czeladzi arcybiskupiej, gdy ks. Chotek zobaczył go i pozdrowił.
— Gości się spodziewacie? — odezwał się do niego Spytek.
— Nie, panie wojewodo, gospodarza tylko, rzekł żywo wikary, ks. arcybiskup przybywa dziś wieczorem.
Gdy to mówił, młody pan już zsiadał z konia i pierwszemu lepszemu pacholęciu, jakie się nastręczyło, dając go trzymać, zbliżył się do ks. Chotka.
Odwiedziny te wojewody, w tej właśnie chwili, nie były bez znaczenia, a wikary choć wiele miał do czynienia, zmuszonym był je przyjąć.
— Dwa słowa, księże kanoniku — odezwał się wojewoda, wstępując na ganek probostwa i czekając, gdzieby go wejść prosił wikary.
Ten pospieszył drzwi otworzyć na prawo i ręką wskazał wielką komnatę sklepioną, oknami wązkiemi oświeconą, weszli do niej razem.
Wikary patrzył w oczy gościowi, oczekując rozwiązania zagadki tych odwiedzin. Spytek z całą żywością swych osiemnastu lat, począł natychmiast.
— Arcybiskup przybywa dziś — nieprawdaż?
— Tak jest panie wojewodo...
Gość tylko spojrzał na księdza.
— Nie sam pono? — spytał.
Ks. Chotek pochylony nieco odprostował się, pytanie mu się dziwnem wydało.
— Jak to, nie sam? W istocie z należytem orszakiem.
— W pięćset kopijników — rozśmiał się Spytek — jak na pasterza, to w istocie orszak okazały bardzo.
Wikary ramionami poruszył, odpowiedź była trudna, pomyślał.
— O liczbie ludzi nie wiem, — rzekł — ale, że pod te czasy zbrojonych mieć musi, to nie dziwota...
Spytek szydersko usta ściągał.
— Mój ojcze, — rzekł — ja tu umyślnie przybyłem was ostrzedz i arcy-pasterza, którego szanuję. Pod te czasy, gdy arcybiskup musi jeździć z ludźmi zbrojnemi, my też pilnować się i czuwać jesteśmy obowiązani, szczególniej, nad grodami nam powierzonemi.
Ostrzeżcie jego miłość, iż tej siły zbrojnej, podobno znacznej, my nietylko do miasta nie wpuścimy, ale jej pod bramami jego, jak groźby długo cierpieć nie będziemy.
Wikary milczał jeszcze, nieco strwożony tem co słyszał, gdy Spytek dodał.
— Otwarcie wam powiem mój ojcze. — Chodzi tu pogłoska, pewno nie płonna, że w orszaku arcybiskupim ma się znajdować Bartosz z Odolanowa, a drudzy twierdzą, książe Semko mazowiecki.
Żywo przerwał ks. Chotek.
— Nic nie wiem! nie wiem, ale nie sądzę, ażeby ks. Semko, jeśliby wistocie miał towarzyszyć arcybiskupowi, chciał się z tem taić.
Przecież to do tronu wybrany...
Wojewoda nie dał dokończyć wikaremu i parsknął śmiechem urągliwym.
— Semko mazowiecki na tronie! zaprawdę nigdy on nie siędzie na nim... Ani on, ani Wielkopolanie tu rządzić nie będą nigdy!
Wikary stał zmięszany tem gwałtownem i zbyt otwartem wystąpieniem, gdy wojewoda obojętniej dorzucił.
— Przybyłem z przestrogą. Jesteśmy w gotowości do odparcia wszelkich zachcianek: niech więc nadaremnie nie próbują.
Okiem rzuciwszy po obszernej komnacie, której całą ozdobą był krzyż i parę małych obrazków na ścianach, wojewoda skłonił się nieco i zabrał do wyjścia. Ks. Chotek nie mogąc jeszcze przyjść do siebie, towarzyszył mu milczący.
W progu Spytek się obejrzał, jakby wyzywając do odpowiedzi, ale wikary, żywego, jak on temperamentu, lękał się wdać w rozprawę z wojewodą, któraby łatwo w spór przejść mogła, mruczał coś cicho, niewyraźnie.
Wojewoda wypadłszy w podwórze, począł się przypatrywać przybyłym wozom, na których łatwe były do rozpoznania namioty, zapaśne kopie i przybory wojenne; poruszył znacząco ramionami, siadł na swego konia, rzuciwszy chłopcu pieniądz srebrny, i nazad ku Floryańskiej udał się bramie.
Ks. Chotek nie był wprawdzie zawiadomiony ani o Bartoszu z Odolanowa, ani o księciu Semku, wiedział tylko o poczcie zbrojnym, domyślał się go z wozów przybyłych, ale — coś podobnego przeczuwał. Ostrzeżenie Spytka utwierdziło go w tem przekonaniu. Zachmurzył się przewidując, że słabość Bodzanty, dającego łatwo sobą zawładnąć, gotuje mu nowe zawikłania i trudności.
Tymczasem poprzedzające arcybiskupa podwody, konie, czeladzie ciągle przybywały. Liczba ich, do pomieszczenia trudna, coraz bardziej zasępiała czoło wikarego.
— Bylebyśmy nie odpokutowali za to! — mówił w duchu. — Króla koronować i namaszczać, rzecz to arcybiskupia, ale go ludziom narzucać...
Spojrzenie ku Floryańskiej bramie przekonać mogło ks. Chotka, że wistocie o wciśnięciu się do miasta, inaczej jak siłą, ani myśleć nie było można. Mury i baszty pełne były ludzi zbrojnych, a ku wieczorowi liczba ich się jeszcze podwoiła.
Zmierzchać zaczynało, gdy goniec konny nadbiegł oznajmując przybycie Bodzanty. Uderzono we dzwony u Św. Floryana, i na znak ten jedne po drugich wszystkie w mieście odzywać się zaczęły...
Arcybiskup jechał na wozie odkrytym, wysłanym suknem szkarłatnem, przez krucyfera poprzedzany, otoczony dworem mnogim konnych... W prawo i w lewo tłoczył się lud z przedmieść ciekawy, a Bodzanta podniesioną ręką go błogosławił.
W orszaku jego, ks. Chotek, który w komży ze święconą wodą na spotkanie Pasterza wyszedł przed probostwo, dostrzegł zaraz dwóch rycerzy w całych zbrojach, z zapuszczonymi przyłbicami. Oba oni jechali nie przodem, ale wśród innych, przeto otoczeni tak, jakby nie bardzo chcieli być widzianymi.
Za arcybiskupem i za nimi, las cały kopij widać było.
Na pierwszy rzut oka poznał ks. Chotek prawdę słów wojewody; orszak arcybiskupi był za silny na obronę osoby jego, żołnierz ten inne musiał mieć przeznaczenie. Nie zaciągając nawet w podwórze probostwa, pułk kopijników wprost się posunął krokiem wolnym ku bramie Floryańskiej, tak, jakby miał zamiar wnijść do miasta.
Lecz dowodzący, pomiędzy którymi byli i dwaj z zasłonionemi twarzami rycerze, spostrzegli zawczasu, że brama była zawartą i strzeżoną.
Zatrzymali się więc; krótki czas trwało jakieś wahanie, potem kilkudziesięciu kopijników posunęli się naprzód, wprost na wrota.
Na murach stali milczący ludzie, po nad ramionami których, gdzieniegdzie sterczały berdysze. Kopijnicy podnieśli głowy. Kilku z nich podjechało do samych wrót i uderzyło w nie z lekka kopiami. Wrota zatętniały głucho.
Ponieważ oddział nie ściągnął się cały jeszcze a coraz nowe mu przybywały posiłki, wkrótce plac cały przed bramą, dokoła jej pod murami zapełnił się tym ludem zbrojnym.
Z nad bramy nie odzywano się, a i kopijnicy, którzy z koni zsiadać poczęli, między sobą tylko się nawoływali.
Czas jakiś trwało obustronne wyczekiwanie.
Wtem mała furta otworzyła się żywo, trzech ludzi w strojach mieszczańskich wyszło z niej, i obejrzawszy się zmierzało ku probostwu.
Niełatwo było przecisnąć się między ludźmi i końmi, lecz może w nadziei, że coś dobrego z sobą niosą, puszczono ich dalej.
Arcybiskup, pomodliwszy się w kościele, właśnie powracał na probostwo, gdy mu ks. Chotek dał znać o posłach z miasta.
Gdyby nie wiedziano o zamiarach z jakimi arcybiskup przybywał, i kogo z sobą prowadził, twarz biednego kapłana, trwożliwie złożone ręce jego, wejrzenie nieśmiałe i niespokojne byłyby go zdradziły.
Na czele poselstwa stał radny miasta, który od pocałowania ręki arcypasterza rozpoczął i westchnął ciężko.
— Przychodzimy powitać waszą pasterską miłość, pokłonić się jej i prosić o błogosławieństwo.
Tu otarł pot orator i zadławił się.
— Mamy też zlecenie od pana krakowskiego, — dodał — tyczące się orszaku zbrojnego miłości waszej.
— Właśnie, — odezwał się głosem trochę niepewnym Bodzanta, — nie mam go tu gdzie pomieścić. Spodziewałem się, że mi ludzi moich na gospody do miasta wpuścicie.
Mówiący zamilkł trochę.
— Rozkazanie jest dla wszystkich — rzekł po namyśle — w ogóle zbrojnych do miasta nie puszczać. Nie możemy uczynić tego...
Mówił jeszcze, zakłopotany wielce orator miejski, nie śmiejąc ostrzej i stanowczo przeciwko duchownemu wystąpić, gdy szmer się dał słyszeć w dziedzińcu, potem w sieni, i malutka, z twarzą cierpiącą postać biskupa krakowskiego Jana z Radlic ukazała w progu.
Natychmiast czując, że to go może od ciężkiego uwolnić obowiązku, poseł miejski cofać się zaczął do progu.
Wstał ks. Bodzanta i serdecznym uściskiem przyjął biskupa, którego około siebie posadził.
Rozmowa zaczęła się cicha, tak cicha, że jej posłowie nawet, stojący opodal nieco, słyszeć nie mogli. Bodzanta wydawał się strwożonym i niespokojnym.
— Ludzi moich nie chcą wpuścić do miasta — rzekł.
— Tak, i przybycie ich zrobiło tu niepokój wielki — odpowiedział Radlica. — Nie będę wam taił tego... Siłę nawet całą zbrojną miejską zwołano na obronę...
Bodzanta poruszył się niespokojnie.
— Powszechnie utrzymują — dodał biskup — że prowadzicie z sobą Semka Mazowieckiego...
Twarz arcybiskupa okryła się rumieńcem, załamał ręce, nie umiał nic odpowiedzieć.
— Jeźli tak jest, a nawet gdyby to tylko było posądzenie fałszywe, miasto pozostanie zamkniętem, gotowo jest bronić się i siłą odpierać.
Arcybiskup milczał wpatrując się w Radlicę.
— Ma więc tu ten wybrany od narodu nieprzyjaciół tak zawziętych? — zapytał cicho.
— Niestety — mówił dalej biskup spokojnie — ma ich dosyć. Prawie wszyscy Krakowianie słyszeć o nim nie chcą, a najsilniejsi z nich Dobiesław z Kurozwęk i młody wojewoda są najzawziętszemi.
Nie kuście się o rzecz niemożliwą — dodał Radlica.
— Zawczasu więc tu — począł arcybiskup smutnie — wieść tę przyniesiono, puszczono...
— Od dni kilkunastu bramy są strzeżone — odparł biskup.
Zaczęli szeptać po cichu.
Gdy się to działo na probostwie, z szeregów kopijników dwaj przyłbicami zakryci rycerze wystąpili, zsiedli z koni, i żywym krokiem biegli tu także. W ganku jeden z nich rzucił pytanie, czy sam był arcybiskup, i po otrzymaniu odpowiedzi, weszli naprzeciw do izby niezajętej.
Kilku księży znajdujących się tu, natychmiast zobaczywszy ich, ustąpiło.
Pierwszy który hełm zdjął i rzucił go na stół ze szczękiem wielkim, był książe Semko. Twarz jego pod przyłbicą rozgrzana, okryta potem, była straszną wyrazem gniewu do najwyższego stopnia podnieconego.
Drżał cały, słowa nie mogąc wyrzec. Tak samo dwie rękawice żelazne ściągnął i cisnął precz...
Z pod drugiego hełmu, ukazała się męzka, spokojniejsza twarz Bartosza z Odolanowa, który czoło miał zmarszczone, lecz panem był siebie.
— Zatem zdradzono nas! — krzyknął książe — wszystko stracone, a ja znowu na urągowisko ich będę wystawiony! Lecz, na Boga, nie o koronę idzie, o cześć.
Głos mu drgał przerywany.
— Pięciuset takich ludzi jakich my z sobą mamy, starczy na zdobycie bramy... Siłą ją weźmiemy...
— Niepodobieństwo — rzekł zimno i powolnie Bartosz. — Naprzód potrzeba wyczerpać wszelkie środki...
— Żadnych nie pozostało.
— Czekam na wiadomość z miasta — dodał starosta — nie straciłem nadziei.
Semko rzucił się rozpaczliwie na ławę.
— Wszystkie te skryte i tajemne roboty, zyskiwania ludzi, rachuby na nieopatrznych, nie zdały się na nic. Miecza dobyć i mieczem trzeba zdobyć, czego inaczej mieć nie można.
— Na to czas przyjdzie — odparł Bartosz — lecz Kraków, gdybyśmy go dziś w ten sposób posiedli, jutroby nam był wydarty, a sprawie miłości waszej, stałaby się krzywda.
— Sprawie mojej już się nic gorszego stać nie może nadto co jest — wybuchnął Semko. — Mam ją za straconą...
— A ja wierzę w nią i trzymam za wygraną, nawet gdybyśmy Krakowa nie mieli w ręku.
Książe przerwał gwałtownie przekleństwem jakiemś bezmyślnem. Patrzał nań Bartosz jak gdyby czekał uspokojenia, lecz to nie przychodziło.
Czas upływał, mrok wieczora coraz gęstszy zapadał. Z podwórców dochodziły wykrzyki żołnierzy i szmery. Siedzieli w ponurem milczeniu, gdy ks. Chotek drzwi uchyliwszy, wezwał ich do arcybiskupa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.