Ziemia (Zola, 1930)/Część druga/V: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Wydarty (dyskusja | edycje)
(Brak różnic)

Wersja z 17:05, 26 lip 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Dwa lata upłynęły śród czynnego, jednostajnego życia wsi. Rognes przeżyło, wraz z nieuniknionym nawrotem pór roku, ten sam odwieczny bieg rzeczy, te same prace, te same sny.
W dole, tuż obok gościńca, za węgłem budynku szkolnego, wytryskiwało z ziemi źródło, do którego schodziły wszystkie kobiety czerpać wodę do picia, gdyż po zagrodach stały jeno kałuże do pojenia bydła i do polewania ogrodu.
Około szóstej wieczorem odbywała się przy źródle gawęda, gazeta mówiona, roztrząsająca wszelkie wypadki dnia, miejscowe i okoliczne; najdrobniejsze wydarzenia odbijały się tutaj echem, podawano sobie z ust do ust szczegóły i komentarze o tych, którzy pozwolili sobie na ugotowanie mięsa, o tej, która zaszła w ciążę już od Oczyszczenia Marji Panny... Przez całe dwa lata powtarzały się te same ploteczki, zmieniające się tylko w zależności od zmiennych pór roku, powracające i powtarzające się zawsze: o dzieciach, spłodzonych przed czasem, o upijających się mężczyznach, o bitych przez mężów i ojców kobietach i dzieciach, najczęściej wszakże o pracy i o biedzie. Tyle wydarzało się rzeczy, a właściwie nic!
Fouanowie, których oddanie gruntu dzieciom tak wszystkich ongi pasjonowało, żyli z dnia na dzień życiem tak sennem, że zapomniano o nich prawie. Wszystko pozostało po dawnemu. Kozioł upierał się w dalszym ciągu i nie myślał jakoś brać ślubu ze starszą córką Muchy, wychowującą swojego pędraka. Teraz podejrzywano Jana o stosunek z Lizą: może nawet z nią nie sypiał, ale pocóż w takim razie sterczał ciągle w domu obu sióstr? Coś w tem było nieczystego. Gawęda przy źródle wlokłaby się nieraz ospale, gdyby nie współzawodnictwo Celiny Macqueron i Flory Lengaigne, które stara Bécu, pod pozorem godzenia ich, bardziej jeszcze wzajem przeciwko sobie judziła. Wreszcie, śród pełnej ciszy, nastąpiły dwa wielkie wydarzenia: zbliżające się wybory i sprawa słynnej drogi z Rognes do Chateaudun, rozpętując straszliwą burzę plotek. Dzbany spoczywały ustawione szeregiem, kobietom niespieszno było do powrotu. Pewnego wieczora sobotniego omal że nie przyszło nawet do bójki.
Następnego dnia właśnie pan de Chédeville, deputowany kończącej się kadencji, był na śniadaniu w Borderie u Hourdequina. Robił on swój objazd wyborczy i liczył się bardzo z właścicielem Borderie, mającym wielkie wpływy u okolicznych chłopów, a chociaż pewien był, że zostanie wybrany ponownie dzięki swojemu charakterowi oficjalnego kandydata, wolał jednak, na wszelki wypadek, zapewnić sobie jego poparcie. Był raz w Compiègne, stąd nazywano go powszechnie „przyjacielem cesarza“ — i to wystarczało; wybierano go, jak gdyby co noc sypiał w Tuilerjach. Ów pan de Chédeville, dawny wytworniś, kwiat galanterji z czasów panowania Ludwika-Filipa, zachował w głębi serca sympatje dla Orleanów. Zrujnowały go kobiety, posiadał już tylko folwark Chamade za Orgères, dokąd zjeżdżał jedynie w porze wyborów, niezadowolony z obniżającej się wciąż tenuty dzierżawnej, pałający na starość chęcią odzyskania majątku drogą robienia interesów. Wysoki, zawsze jeszcze elegancki, trzymający się wyniośle, w opiętem ubraniu, z ufarbowanemi włosami, uganiał się, pomimo wygasłych swoich oczu, za każdą spódniczką. Przygotował, jak zapewniał, ważne wystąpienia w sprawach rolnych.
Dnia poprzedniego pan Hourdequin stoczył gorącą sprzeczkę z Jakóbką, która chciała być obecna przy śniadaniu.
— Twój deputowany! twój deputowany! Wielkie mi rzeczy! Nie zjem go przecie! Aha, wstydzisz się mnie!...
Ale tym razem nie ustąpił — były dwa tylko nakrycia i Jakóbka dąsała się, pomimo nadskakiwania jej pana de Chédeville, który, zobaczywszy ją, zrozumiał odrazu wszystko i wciąż zerkał oczami na kuchnię, gdzie zamknęła się, urażona we własnej godności.
Śniadanie miało się już ku końcowi, dojadano pstrąga z Aigry po omlecie i pieczonych gołąbkach.
— Wie pan, co nas głównie zabija? zwrócił się pan de Chédeville do gospodarzu domu. — To ten wolny handel, którym cesarz zawrócił sobie głowę. Tak, niewątpliwie, wszystko szło dobrze po traktatach zawartych w 1861. Wynoszono go pod niebiosa, uważano, iż sprawił cuda. Dzisiaj dopiero dają się nam we znaki właściwe tego skutki. Porównaj pan tylko ogólny spadek cen. Ja osobiście jestem zwolennikiem systemu protekcyjnego; musimy się przecież bronić przed zagranicą.
Hourdequin, rozparty na krześle, przestał jeść i zaczął mówić zwolna z zamglonemi oczyma.
— Zboże, którego cena wynosi osiemnaście franków za hektolitr, kosztuje nas samych przy produkowaniu go — szesnaście. Gdyby ceny miały spaść jeszcze niżej, byłaby to ruina... Co rok, podobno, ma Ameryka powiększać swój eksport ziarna. Grozi nam kompletny zalew rynku zamorskiem zbożem. Co się z nami wtedy stanie?... Ja sam, widzi pan, zawsze byłem za postępem, za wiedzą, za wolnością. Otóż, teraz, tracę doprawdy grunt pod nogami. Tak, do licha! nie możemy przecież zdychać z głodu! Niech nas rząd bierze pod swoją opiekę!
Zabrał się znów do skrzydełka gołębia i jednocześnie mówił dalej:
— Czy wiadomo panu, że pański współzawodnik, pan Rochefontaine, właściciel firmy budowlanej w Chateaudun, jest zapalonym stronnikiem wolnej wymiany?
Rozmawiali przez chwilę o tym przemysłowcu, zatrudniającym tysiąc dwustu robotników, prawdziwie inteligentnym i dzielnym młodym człowieku, bardzo majętnym zresztą, gotowym służyć cesarzowi, tak jednak zrażonym brakiem poparcia ze strony prefekta, że uparł się postawić swoją kandydaturę niezależną. Nie miał zresztą żadnych widoków; wszyscy uważali go za wroga, jako że działał wbrew interesom rolników.
— Oczywiście! — zauważył pan de Chédeville — zależy mu przedewszystkiem na obniżeniu ceny chleba, aby w ten sposób móc mniej płacić robotnikom.
Pan Hourdequin, który zamierzał właśnie nalać sobie szklankę czerwonego wina, postawił butelkę na stole.
— Tak, to jest najstraszniejsze! — zawołał. — Z jednej strony my, wieśniacy, zmuszeni do sprzedawania naszego ziarna po cenie, zaledwie opłacającej koszty produkcji, z drugiej — przemysł, dążący stale do zniżki cen celem obniżenia płac. To wojna zażarta, tak; ale na czem się ona skończy? Może mi pan to powiedzieć?
Było to w istocie groźne zagadnienie ówczesne, antagonizm, pod którego ciężarem trzeszczał w posadach cały ustrój społeczny. Rozstrzygnięcie tej kwestji przerastało o wiele zdolności umysłowe dawnego eleganta z epoki Ludwika-Filipa, zadowolił się więc jeno potrząśnięciem głową, którem chciał zaznaczyć niewyraźne przyznanie się do własnej niemocy.
Hourdequin napełnił swój kieliszek i wychylił go duszkiem.
— Kołować się tak będzie bez końca... Kiedy rolnik sprzedaje dobrze swoje zboże, robotnik przymiera głodem; kiedy robotnik je do syta, rolnik zdycha z głodu... Jaki z tego wynik? Pożerajmy się dalej nawzajem!
Oparłszy się łokciem na stole, podniecony, ulżył sobie gwałtownym potokiem słów. W drgającem ukrytą ironją brzmieniu jego głosu czuło się tajoną pogardę gospodarza wiejskiego dla tego obszarnika, nie zajmującego się uprawą roli, nie interesującego się nic a nic ziemią, z której żył i czerpał dochody.
— Prosił mnie pan o fakty, na których mógłby pan oprzeć swoje przemówienia... Otóż, przedewszystkiem, własna to pańska wina, jeżeli Chamade traci na wartości. Robiquet, pański dzierżawca, opuszcza się umyślnie w pracy, ponieważ kontrakt jego jest na wygaśnięciu, a podejrzewa pana o zamiar podniesienia mu tenuty. Nigdy się tam pana nie widzi, cóż dziwnego, że lekceważą pana i okradają?... Poza tem istnieje jeszcze naturalniejsza przyczyna pańskiej ruiny materjalnej: ruina ta dotyka nas wszystkich. — Beaucja wyczerpuje się. Tak! Żyzna Beaucja, karmicielka, matka, wyczerpuje się, jałowieje.
Zaczerpnął głębiej oddech i mówił dalej:
— Ot, naprzykład, za moich młodych lat, Perche, po drugiej stronie rzeki Loir, było okolicą ubogą ziemia w niskiej kulturze, prawie, że nie rodząca zboża, a mieszkańcy tameczni przychodzili wynajmować się do żniw do Cloyes, do Chateaudun, do Bonneval. Dzisiaj, dzięki ciągłemu podnoszeniu się ceny robocizny, Perche staje się coraz zamożniejszem i wkrótce przewyższy pod względem dobrobytu Beaucję, nie mówiąc już o zbogacaniu się chłopów tamecznych hodowlą bydła, zbywanego na targach w Mondoubleau, Saint-Calais i Courtalain, które zaopatrują cały nizinny kraj w konie, woły i nierogaciznę. Beaucja, natomiast, żyje z owiec jedynie. Kiedy przed dwoma laty zdziesiątkowała je motylica, przechodziliśmy moment straszliwego kryzysu gospodarczego, tak dalece, że, gdyby ta klęska potrwała dłużej, zginęlibyśmy z kretesem.
Z kolei opowiadać zaczął dzieje własnej swojej walki, trzydziestu lat swojego borykania się z ziemią, które zubożyły go tylko, a nie zbogaciły. Zawsze brak mu było gotówki, nie mógł użyźniać pól jak należało. Nawożenie pól marglem jedynie nie jest kosztowne, nie stosuje go wszelako nikt prócz niego... To samo tyczy się nawozu gnojowego. Używany jest tylko gnój folwarczny, niewystarczający. Wszyscy sąsiedzi drwią z niego, że próbuje nawozów sztucznych, których lichy gatunek zresztą bywa często powodem, że pozornie słuszność mają szydercy. Wbrew też poglądom swoim na płodozmian musiał przyjąć metody, stosowane w całej okolicy: system trójpolowy, bez zostawiania pól odłogiem, od czasu rozpowszechnienia się systemu sztucznych łąk i kultury roślin pastewnych. Z maszyn rolniczych uznawać zaledwie zaczęto jedną jedyną — młockarnię. Śmiertelne, nieuniknione odrętwienie rutyny. A skoro uległ mu on, postępowiec, inteligent, cóż dopiero mówić o drobnych posiadaczach, twardych, upartych głowach wrogich wszelkiemu nowatorstwu? Chłop umarłby raczej z głodu, a nie zdecydowałby się wziąć ze swojego pola grudki ziemi i dać jej do rozbioru chemicznego, który wskazałby mu, czego w niej jest zadużo, albo niedostatecznie? jakiego wymaga użyźnienia? jakiej winna być poddana uprawie, aby wydać mogła pożądany plon? Od wieków wyciąga chłop z ziemi, ile się da, nie myśląc o wkładaniu w nią nic wzamian, znając jedynie nawóz w postaci gnoju od swoich dwóch krów i od swojego konia, których również skąpi. Wszystko inne zdaje na łaskę losu, rzuca siew w byle jaką rolę, wschodzi on też, jak Bóg da. A jeśli rzucone w ziemię ziarno nie zakiełkuje, złorzeczy niebu. Gdyby, oświecony i uświadomiony należycie, zdecydował się nareszcie na uprawę racjonalną, zgodną z wskazaniami nauki, plon jego podwoiłby się. Zanim to wszakże nastąpi, przy swojej ciemnocie, swoim uporze i zupełnym braku kapitału obrotowego, wyniszczy ziemię doszczętnie. Dlatego to właśnie Beaucja, ongi śpichlerz Francji, płaska, pozbawiona wody Beaucja, mająca jedynie zboże swoje, ginie powoli z wyczerpania, od wieku wycieńczana nieustannem wyciąganiem z niej soków żywotnych, znużona karmieniem niewdzięcznych swoich dzieci.
— Ach! wszystko schodzi na psy! — zawołał brutalnie... Tak, tak, nasi synowie dożyją tego, będą świadkami bankructwa ziemi!... Czy wie pan, że chłopstwo nasze, składające dawniej grosz do grosza na kupno kawałka gruntu, na który ostrzyło zęby przez lata całe, kupuje dzisiaj papiery procentowe, hiszpańskie, portugalskie, meksykańskie bodaj! Ale żaden z nich nie zaryzykowałby stu franków na użyźnienie hektara ziemi. Nie mają już do niej zaufania. Ojcowie obracają się jeszcze w kieracie dawnej rutyny, niczem ochwacone konie, ale chłopcy i dziewczęta marzą już tylko o porzuceniu bydła, o zeskrobaniu z siebie śladów pracy na roli i o ucieczce do miasta... Najgorsze jest to, że oświata, owa osławiona oświata, która miała zbawić wszystko, służy tylko do popierania wychodźtwa, do wyludniania tem samem wsi, wszczepiając nadto w młode pokolenie od maleńka już głupią próżność i pociąg do blichtru, do pozornego dobrobytu... Ot, w Rognes chociażby, mają nauczyciela szkolnego, niejakiego Lequeu... Chłop, uciekinier od pługa, trawiony nienawiścią do ziemi, od której uprawy udało mu się wykręcić! Jakże pan chce, żeby nauczył on wychowańców swoich przywiązania do ich stanu, skoro stale wymyśla im od dzikusów, od bydląt i odsyła ich do gnojówek ojcowego podwórza, okazując im na każdym kroku pogardę człowieka oświeconego dla prostaka?... Jaka na to rada? jaka rada?... mój Boże! Chyba tylko mieć inne szkoły, kształcące praktycznie, zorganizować systematyczne kursy rolnictwa... Oto, panie deputowany, wskazówka faktyczna, jaką winien się pan kierować. Niech pan kładzie na to nacisk; zbawienie leży może w szkołach, jeśli wogóle nie jest już zapóźno na wszystko.
Pan de Chédeville, niezdolny skupić uwagi, niemile poruszony gwałtownym, rzuconym na jego głowę potokiem danych faktycznych, pospieszył odpowiedzieć:
— Oczywiście, oczywiście!
W tej chwili służąca przyniosła deser: tłusty ser i owoce, zostawiając otwarte na oścież drzwi od kuchni, na której tle zarysował się wdzięczny profil Jakóbki. Deputowany pochylił głowę, łypnął znacząco oczami i pokręcił się na krześle, aby zwrócić na siebie uwagę ładnej osóbki, poczem dodał ujmującym swoim głosem dawnego zdobywcy serc:
— Nie mówi mi pan jednak nic o drobnej własności?
I sam wygłaszać zaczął oklepane teorje: o drobnej własności ziemskiej, którą powołał do życia rok 89-ty, którą popiera kodeks i której zadaniem jest odrodzić rolnictwo. Ideał ostateczny — umożliwienie każdemu objęcia w posiadanie kawałka ziemi i wkładania w jej uprawę całego zasobu swojej energji i inteligencji...
— Daj mi pan święty spokój z temi mrzonkami! — obruszył się Hourdequin. — Przedewszystkiem drobna własność istniała już przed rokiem 89-tym, i to w zakresie nie o wiele mniejszym. A potem, dużoby gadać o tem rozkawałkowywaniu ziemi. Ma ono swoje dobre, ale i swoje złe strony.
I znów, oparty łokciami o stół, jedząc wiśnie, których pestki wypluwał na talerz, zapuścił się w szczegóły sprawy. W Beaucji drobna własność, dziedziczona w rozmiarze poniżej dwudziestu hektarów, stanowi osiemdziesiąt procent całej ziemi. Od pewnego czasu wszyscy bezrolni najmici dzienni, pracujący u większych obszarników, kupują małe parcele, cząstki wielkich, rozczłonkowanych posiadłości, i uprawiają je w wolnych chwilach od pracy najemnej. Przeciwko temu nic, oczywiście, nie można mieć, przywiązuje to bowiem robotnika do ziemi. Dodać też należy na pochwałę drobnej własności, że uszlachetnia ona człowieka, podnosząc go we własnem poczuciu i oświecając. Dzięki też wkładaniu w nią przez jej posiadacza całej jego energji i dobrej woli produkuje ziemia jego stosunkowo więcej i w lepszym gatunku. To święta prawda. Ileż jednak ujemnych stron z tem związanych! Nadewszystko, wyższość ta osiągana jest kosztem nadmiernej pracy ojca, matki i dzieci, którzy zabijają się nią. Nadto, rozkawałkowywanie ziemi, znacznie potęgujące wywóz, niszczy drogi, podnosi koszt produkcji, nie mówiąc już o stracie czasu. Co się tyczy stosowania maszyn, niemożliwe wydaje się ono na zbyt drobnych parcelach, których wadą jest też, że wymagają trójpolowego płodozmianu, odrzucanego przez naukę, jako że nielogiczne jest żądać od tej samej ziemi rodzenia dwojakiego zboża z kolei: owsa i jęczmienia. Słowem, nadmierna parcelacja zdaje się zagrażać takiem niebezpieczeństwem, że, popierana pierwotnie przez prawo, bezpośrednio po Rewolucji, pod wpływem obawy o odbudowę wielkiej posiadłości, zaczyna ona teraz ustępować ułatwianiu skupiania działek ziemi drogą obniżania podatków od nich.
— Mówię i powtarzam: zawiązuje się walka, wciąż wzmagająca się i zaostrzająca, pomiędzy wielką posiadłością a małą... Jedni, jak ja chociażby, są za wielką, ponieważ odpowiada ona wymogom nauki i postępu, z któremi idzie w parze stosowanie w coraz szerszym zakresie maszyn i które wymagają coraz większego kapitału obrotowego... Inni, natomiast, wierzą tylko w wysiłek jednostki, w inicjatywę indywidualną i dlatego są stronnikami drobnej, wyobrażają sobie możliwość jakiejś uprawy na małą skalę, przyczem każdy dostarczać ma sam swój nawóz i uprawiać własnoręcznie swoje ćwierć morgi, przebierając po jednemu nasiona na zasiew, dając im grunt, jakiego one wymagają, hodując potem każdą roślinę z osobna, pod kloszem... Która z tych dwóch teorji weźmie górę? Nie mam o tem najlżejszego pojęcia! Wiem tylko, jak to już panu mówiłem, że dokoła mnie, z roku na rok, wielkie posiadłości, doprowadzone do ruiny, rozczłonkowują się, dostając się w ręce ludu roboczego i że niewątpliwie drobna własność zyskuje na obszarze. Znam zresztą w Rognes bardzo ciekawy tego rodzaju przykład starej kobiety, wyciągającej ze swojej niecałej morgi gruntu dochód, wystarczający na zupełnie dostatnie utrzymanie jej i męża, nawet na pewne drobne przyjemności. Tak, to matka Kaka, jak ją nazywają, jako że nie waha się używać odchodów własnych i swojego starego do hodowli swoich ogrodowizn, chińską metodą, o ile mi wiadomo. Ale to jest ogrodnictwo jeno. Nie wyobrażam sobie zbóż, rosnących zagonami, jak pietruszka. O ileby zaś chłop, aby wystarczyć samemu sobie, musiał hodować wszystko, co stałoby się z naszymi mieszkańcami Beaucji, hodującymi wyłącznie zboże, gdyby wielkie jej posiadłości poćwiartowane zostały na szachownicę?... A zresztą, kto dożyje, przekona się na własne oczy, do kogo należy przyszłość: do wielkiej czy do drobnej posiadłości?...
W tem miejscu przerwał sobie, wołając na cały głos:
— A kawa? Cóż u licha, dzisiaj ją podadzą, czy jutro? — poczem, zapalając fajkę, dokończył:
— O ile nie zmarnuje się odrazu jednej i drugiej, a zdaje się, że ku temu właśnie zmierzamy... Musi pan bowiem wiedzieć, panie deputowany, że rolnictwo ledwie zipie, że właściwie już jest obumarłe, o ile rząd w porę nie przyjdzie mu z pomocą. Wszystko je niweczy: podatki, konkurencja zagranicy, nieustanny wzrost cen robocizny, dopływ kapitałów ku zasilaniu wielkiego przemysłu i walorów finansowych... O! oczywiście, nie skąpią nam pięknych obietnic ani panowie prefekci, ani ministrowie, ani sam cesarz nawet. A potem, chwast zarasta pole obietnic i w rezultacie zostaje figa... Czy mam panu wyznać szczerą prawdę? Dzisiaj rolnik, który utrzymuje się jeszcze jako tako, zjada pieniądze swoje albo cudze. Ja osobiście mam jeszcze trochę grosza w rezerwie, więc jakoś to idzie. Ilu jednak znam takich, co pożyczają na sześć procent, gdy ziemia nie daje nawet trzech! Musi to przecież nieuchronnie skończyć się katastrofą. Chłop, pożyczający pieniądze, jest skazany na zagładę, musi zaprzepaścić wszystko, do ostatniej koszuli. W zeszłym tygodniu dopiero zajęto chałupę i grunt jednemu z moich sąsiadów. Ojciec, matka i czworo dzieci — wszystko to wyrzucone na bruk po zabraniu przez przedstawicieli prawa bydła, ziemi i domu... A przecież, od lat całych już przyrzekają nam otworzenie kredytów rolnych na umiarkowany procent. Tak! Czekaj tatku latka!... Zniechęca to najwytrwalszych nawet pracowników. Dochodzi do tego, że dobrze się poskrobią, zanim zdecydują się zrobić żonie dziecko. Dziękuję! jedna gęba więcej do nakarmienia, jeden więcej głodomór, który urodziłby się na własną biedę! Jak nie starczy chleba dla wszystkich, nie płodzi się dzieci i naród ginie!
Pan de Chédeville, ostatecznie już zniechęcony, zaryzykował niewesoły uśmiech i szepnął:
— Nie widzi pan rzeczy na różowo.
— To prawda! Są dnie, kiedy rzuciłbym wszystko na cztery wiatry — odpowiedział Hourdequin szczerze. — Już trzydzieści lat trwa ta mordęga!... Nie wiem, z jakiej racji się uparłem. Powinieniem był już dawno sprzedać folwark i zabrać się do czego innego. Ot, przyzwyczajenie, i tyle... A zresztą, człowiek ma zawsze nadzieję, że się to zmieni, i... co tu gadać? dziwne jakieś umiłowanie ziemi. Jak ta szelma raz kogoś obłapi, to już nie wypuści. Na amen!... O! patrz pan, tu na stole, może to i głupie, ale ile razy spojrzę w tę stronę, robi mi się miękko koło serca.
Palcem wyciągniętym wskazał na srebrny puhar, zabezpieczony muślinem od upstrzenia przez muchy. Wystawy rolnicze, na których otrzymywał wyróżnienia i nagrody, były ostrogą dla jego próżności, jedną z przyczyn upartego jego trzymania się gospodarki rolnej.
Pomimo wyraźnego znużenia współbiesiadnika przeciągał dokończenie swojej filiżanki kawy. Po raz trzeci dolał do niej koniaku, gdy nagle, spojrzawszy na zegarek, zerwał się, jak oparzony.
— Do licha! druga godzina! Mam posiedzenie w radzie gminnej!... Tak, chodzi o przeprowadzenie drogi. Zgadzamy się chętnie na pokrycie połowy kosztów, ale chcielibyśmy otrzymać na resztę subwencję od rządu.
Pan Chédeville wstał z krzesła z uczuciem ulgi.
— O ile panowie chcecie, mogę wam się przysłużyć, mogę wyrobić wam tę subwencję... Czy chce pan, abym odwiózł pana do Rognes moim powozikiem, skoro panu tak spieszno?
— Doskonale!
Hourdequin wyszedł, aby kazać zaprząc do powozika, który został na podwórzu. Powróciwszy do pokoju, nie zastał już deputowanego, i niebawem zauważył go w kuchni. Pan de Chédeville otworzył drzwi tam wiodące i w tej chwili stał przed zachwyconą Jakóbką, prawiąc jej komplementy z tak bliska, że twarze ich nieomal stykały się z sobą wzajem: oboje zwąchali się, porozumieli i mówili to sobie wyraźnie oczami.
Pan de Chédeville siedział już w powoziku, kiedy Jakóbka, zatrzymując w ostatniej chwili Hourdequina, szepnęła mu do ucha:
— A co? lepszy jest od ciebie, nie uważa, żeby trzeba było chować mnie przed ludźmi!
Po drodze, podczas kiedy powozik toczył się po gościńcu pomiędzy niwami zbożowemi, powrócił właściciel folwarku do odwiecznej swojej troski. Przytaczał teraz deputowanemu dane cyfrowe, bowiem od kilku lat prowadził ścisłą rachunkowość. Niewielu było w Beaucji obszarników, którzy mogliby się tem pochlubić, co się zaś tyczy drobnych właścicieli, chłopów, wzruszali oni na to ramionami, nic a nic nie rozumiejąc. A jednak, kontrola jedynie i cyfry były w stanie przedstawić jasno sytuację, wykazać, jakie produkty przynosiły zyski, a jakie — straty; nadto wykazywały one ceny kosztu, a tem samem sprzedaży. U niego każdy parobek, każda sztuka bydła, każda hodowla, nawet każde narzędzie miały osobną rubrykę, swoje dwie kolumny: „ma“ i „winien“, tak że w każdej chwili miał przed sobą czarno na białem wynik swoich przedsięwzięć, zły czy dobry.
— Wiem przynajmniej — rzekł z jowialnym swoim śmiechem — jaką drogą zdążam do ruiny.
W tej chwili jednak urwał, ciskając przez zęby zaklęcie. Od kilku minut, w miarę jak powozik mknął naprzód, usiłował zdać sobie sprawę ze sceny, jaką dostrzegł w oddali na skraju gościńca. Pomimo niedzieli wysłał na pole koniczyny świeżo kupioną wialnię parową nowego systemu do przetrząsania siana. Parobek, ani przypuszczając, że to nadjeżdża gościńcem jego pan obcym tym powozikiem, nie krępując się, przedrwiwał maszynę w rozmowie z trzema chłopami, których zatrzymał na drodze.
— A to ci wartołka! — wyśmiewał się — łamie to tylko i truje siano. Trzy owce już z tego padły — pod słowem.
Chłopi kpili, oglądając ze wszystkich stron maszynę, niby dziwaczną, złą jakąś bestję. Jeden z nich oświadczył wreszcie:
— Wszystko to djabelskie wymysły, żeby zgnębić biednego człowieka... Co teraz poczną nasze kobiety, jak już ich nie będzie potrzeba przy grabieniu siana?
— O, dużo tam sobie panowie z tego robią! — wtrącił parobek, i, rąbnąwszy wialnię z całych sił nogą, dodał: — A bodajeś szczezł, zdechły szkielecie.
Hourdequin usłyszał to, wychylił się gwałtownie z powozika i wrzasnął:
— Wracaj w tej chwili na folwark, Zefirysie, i każ sobie wypłacić, co ci się należy!
Parobek stanął z rozdziawioną gębą, a trzej chłopi poszli dalej, kpiąc i przedrwiwając w dalszym ciągu na cały głos.
— Oto! ma pan! — jęknął Hourdequin, opadając znów na ławeczkę. — Widział pan na własne oczy!... Prawdziwie, jak gdyby nasze ulepszone narzędzia paliły im dłonie... Traktują mnie jak burżuja, a robotę na moim folwarku odrabiają byle jak, i drożą się jeszcze z nią pod pozorem, że stać mnie na płacenie więcej. Podtrzymują ich w tem właściciele sąsiednich folwarków, którzy zarzucają mi, że oduczyłem lud pracować i wściekli są na mnie za to, że — jak mówią — nie znajdą przezemnie niezadługo już ludzi, umiejących znoić się tak, jak to bywało za dawnych, dobrych czasów.
Powozik wjeżdżał właśnie do Rognes drogą, prowadzącą na Bazoches-le-Doyen, kiedy deputowany dostrzegł księdza Godarda, który wychodził od Macquerona, gdzie był tego dnia na śniadaniu po odprawieniu mszy. Przypomniawszy sobie kłopoty swoje z wyborami, zapytał:
— A duch religijny wśród naszego ludu wiejskiego?
— O, tylko strona formalna, obrządkowa, poza tem, w głębi serca, nic! — odpowiedział Hourdequin lekceważąco.
Kazał woźnicy zatrzymać się przed gospodą Macquerona, który stał na progu z księdzem. Hourdequin, jako mer, przedstawił swojego adjunkta, Macquerona, odzianego w stare, wytłuszczone palto. Celina, fertyczna i strojna, w muślinowej sukni, przybiegła na powitanie gości, wysuwając naprzód córkę swoją, Bertę, chlubę rodziny, w stroju miejskiej panny, w sukni jedwabnej w wąskie liljowe paski. Przez ten czas wieś, która zdawała się wymarła, odrętwiała w bezruchu pięknego, niedzielnego dnia, zbudziła się, podniecona do życia niespodzianką niezwykłej wizyty. Chłopi wychodzili jeden po drugim na progi chat; dzieci wyzierały nieśmiało z poza matczynych spódnic. U Lengaigne‘ów zwłaszcza niebywały panował zamęt. On sam, z brzytwą w ręku, wysunął głowę, żona jego, Flora, zatrzymała się wśród odważania tabaki za cztery susy i pobiegła wyjrzeć przez szyby okienne; oboje głęboko urażeni, wściekli, że dostojni goście zatrzymali się przed sklepem ich rywala. Powoli schodzili się ludzie, tworzyły się grupy, całe Rognes, od jednego końca do drugiego, wiedziało już o nadzwyczajnem wydarzeniu.
— Panie deputowany — powtarzał Macqueron, pąsowy z zakłopotania — prawdziwy to zaszczyt dla mnie...
Ale pan de Chédeville nie słuchał go, zachwycony ładnym buziakiem Berty, patrzącej na niego śmiało jasnemi oczami, lekko podkrążonemi sinawą obwódką. Matka opowiedziała, ile dziewczyna ma lat i gdzie odbyła naukę, a córka, uśmiechnięta, cała w dygach, uprzejmie zapraszała gościa, aby raczył wejść.
— Ale owszem, bardzo chętnie, moje dziecko! — zawołał.
Przez ten czas ksiądz Godard, zagadnąwszy Hourdequina, zaklinał go raz jeszcze, aby wpłynął na uchwalenie funduszów, umożliwiających Rognes powołanie własnego proboszcza z siedzibą na miejscu, Powracał co pół roku do tej sprawy, podając zawsze te same usprawiedliwiające powody: swoje przemęczenie, nieustanne sprzeczki z wsią, nie mówiąc już o względach obrządkowych.
— Niech mi pan nie odmawia! — dodał żywo na widok wymijającego gestu pana Hourdequina. — Niech pan zażąda od nich tego w każdym razie. Czekam na odpowiedź.
I w chwili, kiedy pan de Chédeville zamierzał już pójść za Bertą, pospieszył zatrzymać go, powtarzając z uporem poczciwca:
— Przepraszam pana, panie deputowany. Biedny tutejszy kościół jest w tak opłakanym stanie!... Chcę go panu pokazać, musi mi pan wystarać się o fundusz na odnowienie go. Mnie nie chcą wcale słuchać!... Proszę, proszę, niech pan pójdzie ze mną.
Zły, że go zatrzymują, próbował dawny galant oprzeć się naleganiom, kiedy Hourdequin, dowiedziawszy się, że radcy municypalni czekają już od pół godziny w merostwie, zwrócił się do niego ze zwykłą swoją bezceremonjalnością:
— Dobrze, dobrze, idź pan do kościoła... Zejdzie panu przynajmniej czas, dopóki nie skończę, a potem odwiezie mnie pan do domu.
Pan Chédeville musiał rad nie rad iść z księdzem. Grupy stały się tłumniejsze, niektóre poszły w ślad za nim. Nabierano odwagi. Każdy myślał o tem tylko, czego ma od niego żądać.
Hourdequin i Macqueron, wszedłszy do sali przeciwległego merostwa, zastali już tam trzech radnych: Delhomme’a i dwóch innych. Sala obrad — obszerna, wybielona wapnem izba, miała za całe umeblowanie tylko długi sosnowy stół i dwanaście wyplecionych słomą krzeseł. Pomiędzy dwoma oknami, wychodzącemi na dziedziniec, wmurowana była szafa, w której przechowywano archiwum pomieszane z pojedynczemi arkuszami dokumentów administracyjnych. Dokoła ścian, na półkach, leżały nagromadzone płócienne kubły na wypadek pożaru, dar jednego z mieszczan, wielce kłopotliwy, nie wiedziano bowiem, gdzie je umieścić, a co gorsze, niepotrzebny, ponieważ nie posiadano wcale sikawki.
— Przepraszam panów za opóźnienie — zaczął grzecznie Hourdequin — miałem u siebie na śniadaniu pana de Chédeville’a.
Żaden z radnych nie poruszył się nawet, niewiadomo też było, czy uznali go za wytłumaczonego, czy nie. Widzieli przez okno nadchodzącego deputowanego i, chociaż przejęci sprawą bliskich wyborów, nie uważali jednak za właściwe mówić o tem przedwcześnie.
— Do licha! — oświadczył mer-obszarnik. — Jest nas tylko pięciu; nie będziemy mogli uchwalić żadnej decyzji.
Na szczęście wszedł na salę Lengaigne. Zrazu postanowił nie pójść wcale na posiedzenie rady; sprawa przeprowadzenia drogi nie interesowała go ani trochę. Miał też nadzieję, że jego nieobecność przeszkodzi powzięciu uchwał. Ale przybycie pana de Chédeville’a nurtowała go, budząc w nim ogromną ciekawość, i dlatego zdecydował się pójść, aby go zobaczyć i dowiedzieć się czegoś.
— To dobrze! Jest nas sześciu. Będziemy mogli głosować — zawołał mer.
A kiedy, z miną ponurą i niechętną wszedł Lequeu, pełniący funkcje sekretarza i mający pod pachą porządek obrad, nic już nie stało na przeszkodzie otwarciu posiedzenia. Ale Delhomme zaczął rozmawiać przyciszonym głosem ze swoim sąsiadem, kowalem, przezywanym Gwoździem, wysokim, chudym, zczerniałym chłopem. Widząc, że słuchano, co mówią, zamilkli. Podchwycono jednak wymienione przez rozmawiających nazwisko kandydata opozycji, pana Rochefontaine’a. Wszyscy spojrzeli po sobie i jednocześnie, jednem i tem samem słowem, jednym gestem, jednem skrzywieniem ust, jedną drwiną, urągać zaczęli na tego delegata, którego żaden z nich nie znał nawet. Wszyscy oni byli za ładem, za utrzymaniem porządku rzeczy, za dawaniem posłuchu władzom, zapewniającym im sprzedaż ziemiopłodów. Czy ten pan uważa się za silniejszego niż rząd? Czy sprawi on, że zboże podniesie się w cenie do trzydziestu franków za hektolitr? Bezczelna śmiałość! rozsyłać prospekty i obiecywać grubiej masła niż chleba, kiedy nie jest się związanym z nikim i z niczem! traktowali go jak awanturnika, nieuczciwca, włóczęgę, który po to tylko objeżdżał wsie, żeby wyłudzić ich głosy, zupełnie tak samo, jak wyłudziłby ich pieniądze. Hourdequin, który mógłby wyjaśnić im, że pan Rochefontaine, zwolennik wolnej wymiany, jest w gruncie rzeczy stronnikiem monarchizmu, umyślnie pozwalał Macqueronowi na popisywanie się gorliwością bonapartysty, a Delhomme’owi na wygłaszanie zdań, świadczących o zdrowym, chłopskim rozumie prostego człowieka, Lengaigne, natomiast, któremu zamykało usta jego stanowisko utrzymującego trafikę, skulony w kącie i mamroczący coś pod nosem, dusił w sobie swoje poglądy republikańskie. Pomimo że nazwisko pana de Chédeville’a nie zostało wymienione ani razu, wszystko, co mówiono, wskazywało na niego, było niejako płaszczeniem się przed jego tytułem oficjalnego kandydata.
— No, moi panowie, możebyśmy rozpoczęli — zachęcił mer, siadając na swoim fotelu prezydjalnym, właściwie krześle, mającem nieco szersze oparcie i dwie boczne podpórki do rąk. Obok niego usiadł adjunkt tylko. Dwaj radni pozostali na stojączkę, dwaj inni siedzieli na występie okiennym.
Lequeu wręczył merowi jakiś papier, mówiąc mu coś do ucha, poczem wyszedł pompatycznie z sali.
— Panowie — rzekł Hourdequin — mam tu list, skierowany do nas przez nauczyciela naszej szkoły.
Odczytano list. Było to żądanie podwyżki, umotywowane gorliwością w pracy — prosił o trzydziestofrankowy roczny dodatek. Twarze wszystkich sposępniały. Bronili z takiem samem skąpstwem pieniędzy gminnych, jak gdyby każdy z nich musiał wyłożyć je z własnej kieszeni. Skąpili zwłaszcza na szkołę. Odmówili odrazu, bez dyskusji.
— Dobrze! Powiemy mu, żeby poczekał. Zanadto pilno młodzieńcowi... A teraz, przystąpmy do sprawy naszej drogi.
— Przepraszam pana, mera — przerwał mu Macqueron — chciałbym przedtem powiedzieć parę słów o probostwie.
Hourdequin, zdumiony, teraz dopiero zrozumiał, dlaczego ksiądz Godard był na śniadaniu u winiarza. Jaką to ambicją powodowany pchał się Macqueron w ten sposób na pierwszy plan? Nadaremnie jednak przekładał on, że gmina jest dostatecznie bogata, aby móc opłacać własnego proboszcza, że bynajmniej nie przynosi jej zaszczytu kontentowanie się resztkami Bazoches-le-Doyen — wszyscy wzruszali ramionami, pytając, czy msza będzie przez to skuteczniejsza. Nie, nie, trzeba byłoby wyrestaurować plebanję, własny proboszcz kosztowałby bardzo drogo; pół godzinki, urwane co niedzielę od tamtego, wystarcza w zupełności.
Mer, urażony inicjatywą swojego adjunkta, powziętą za jego plecami, zakończył:
— Wniosek zostaje oddalony; rada powzięła już uchwałę... A teraz, weźmy się do naszej drogi, trzeba z nią skończyć... Delhomme, bądźcie łaskawi wezwać pana Lequeu. Cóż sobie to bydlę wyobraża, że będziemy debatowali nad jego listem do wieczora?
Lequeu, czekający na schodach, wszedł z miną uroczystą, a ponieważ nie zakomunikowano mu, jaki los spotkał jego prośbę, pozostał skwaszony, niespokojny, minowany głuchem poczuciem zniewagi. — O, ci chłopi! jaka nikczemna rasa!... Musiał wyjąć z szafy plan drogi i rozłożyć go na stole.
Radni znali doskonale ten plan. Od lat całych sterczał tutaj. Mimo to zbliżyli się wszyscy, oparci łokciami o stół, i zamyślili się nad nim jeszcze raz. Mer wyliczał korzyści, płynące ztąd dla Rognes: łagodny spadek, umożliwiający dojazd do kościoła; zaoszczędzenie dwóch mil obecnej drogi z Chateaudun, idącej przez Cloyes, przy czem gmina poniesie koszt trzech mil tylko, bowiem sąsiedzi z Blanville uchwalili już pozostały odcinek aż do połączenia z główną szosą z Chateaudun do Orleanu. Wszyscy słuchali go z oczami utkwionemi w plan i ani jedne usta nie otworzyły się nawet. Największą przeszkodą w przeprowadzeniu sprawy była kwestja wywłaszczenia. Każdy widział w niej dla siebie źródło zbogacenia się, zajęty też był nadewszystko myślą, czy aby i kawałek jego gruntu będzie zajęty przez szosę i czy uda mu się odprzedać gminie ziemię swoją po sto franków za laskę. A jeśli znów droga nie przetnie kawałka jego pola, jaki miałby interes w uchwalaniu wniosku, bogacącego innych? Dużo go obchodzi łagodniejszy spadek i skrócenie drogi! Koń jego pociągnie go jeszcze parę staj i na tem koniec!
Hourdequin nie miał też wcale potrzeby wysłuchiwania ich uwag, aby wiedzieć, co o tem myślą. On sam dla tego tylko tak gorąco pragnął tej szosy, że przechodziła tuż obok jego folwarku i ułatwiała zwózkę z jego pól. Z tego samego powodu Macqueron i Delhomme, których grunty będą dotykały nowej drogi, nalegali na uchwalenie wniosku. Zyskiwał on w ten sposób trzy głosy, ale ani Gwóźdź ani drugi radny nie mieli żadnego w nim interesu; co się zaś tyczy Lengaigne’a, przeciwstawiał się on energicznie projektowi przedewszystkiem dla tego, że nie widział w nim żadnego dla siebie zysku, a, nadto, wściekły był, że współzawodnik jego odniósłby z niego pewne korzyści. O ile Gwóźdź i ów pozostały radny będą głosowali przeciw wnioskowi, będzie trzech przeciwko trzem. Niepokój owładnął Hourdequinem. Wreszcie rozpoczęła się dyskusja.
— Na co się nam to zdało? Na co się zdało? — powtarzał Lengaigne. — Mamy już przecież drogę! Chyba dla przyjemności wyrzucania pieniędzy, wyciągania ich z kieszeni Jana, żeby włożyć je do kieszeni Piotra?... Ty chociaż przyrzekłeś oddać darmo grunt.
Była to podstępna przymówka pod adresem Macquerona, który, żałując już gorzko swojego napadu wspaniałomyślności, skłamał bez zająknienia.
— Nic nie przyrzekałem... Kto ci o tem nabujał?
— Kto? Ależ ty sam do licha?... Wobec wszystkich! Wobec Lequeu chociażby. Był przy tem, może mówić... Prawda, panie Lequeu?
Nauczyciel, wściekły z powodu niepewności o los swojej prośby, zrobił ręką pogardliwy gest. — Co go obchodzą wszystkie te ich brudne historje?
— Do djabła! — wołał dalej Lengaigne — skoro niema już uczciwości na świecie, lepiej doprawdy żyć w lesie!... Nie, nie! nie chcę waszej drogi! To nowe oszustwo! okradanie ludzi!
Widząc, że sprawa się psuje, pośpieszył mer naprawić złe.
— Wszystko to czcze gadaniny. Nie będziemy przecież zajmowali się prywatnemi sporami... Kierować nami powinno jedynie dobro ogólne, dobro gminy.
— A tak, rozumie się — potwierdził przezornie Delhomme. — Szosa odda wielkie usługi całej gminie... Tylko, że trzebaby wiedzieć... Prefekt powtarza ciągle: „Uchwalcie sumę, a potem zobaczymy, co rząd będzie mógł zrobić dla was“. A jeżeli rząd nic nie zrobi? Po co tracić czas na uchwalanie?
W tym momencie uważał Hourdequin za właściwe oznajmić wielką nowinę, którą trzymał w rezerwie.
— W tej materji, panowie, oznajmiam wam, że pan de Chédeville obowiązuje się wydostać od rządu subwencję na pokrycie połowy kosztów... Wiadomo panom przecież, że jest przyjacielem samego cesarza. Wystarczy, że szepnie mu o nas słówko przy deserze.
Nawet Lengaigne wstrząśnięty był tą wiadomością. Wszystkie twarze rozpromieniły się i rozanieliły, jak gdyby na widok Przenajświętszego Sakramentu. Ponowny wybór deputowanego zapewniony był na wszelki wypadek. Przyjaciel cesarza był tym właściwym kandydatem, jako człowiek, stojący u źródła stanowisk i pieniędzy, człowiek znany, szanowany, wpływowy, mający prawo kierować i reprezentować.
Za całą odpowiedź potrząsano tylko głowami. Takie rzeczy rozumieją się same przez się. Po co o nich gadać?
Hourdequin nie przestawał jednak niepokoić się milczeniem Gwoździa. Wstał, wyjrzał przez okno i, zobaczywszy polowego, kazał mu pójść po ojca Loiseau i sprowadzić go, żywego czy umarłego. Loiseau był to wielki, głuchy chłop, wuj Macquerona, który przeprowadził powołanie starego na członka rady, mimo że nie przychodził on nigdy na posiedzenia, utrzymując, że pęka mu od nich głowa. Syn jego pracował w Borderie, był więc najzupełniej oddany merowi.
Jak tylko też przybiegł wystraszony Loiseau, mer krzyknął mu zaraz w samo ucho, że to w sprawie szosy. Wszyscy niezdarnie, z rozłożonemi szeroko ramionami i nosami, utkwionemi w papier, wypisywali już swoje wnioski dużemi wołami, żeby można było przeczytać, co napisali.
Wreszcie, przystąpiono do właściwego głosowania nad połową kosztów i złożono głosy do małej drewnianej skrzyneczki, podobnej do skarbonki kościelnej. Większość wypadła wspaniale: sześć głosów za i jeden przeciwko — głos Lengaigne’a. To bydlę Gwóźdź głosował: za! Posiedzenie zostało zamknięte po położeniu przez każdego podpisu swojego na protokóle, przygotowanym już zawczasu przez nauczyciela, który zostawił jedynie niewypełniony rezultat głosowania. Wszyscy odeszli ciężkim, poważnym krokiem, rozstając się bez słowa pożegnania, bez uścisku dłoni i schodząc, każdy z osobna, ze schodów.
— Ale! byłbym zapomniał — zwrócił się Hourdequin do oczekującego niecierpliwie nauczyciela — pańska prośba o podwyżkę odrzucona... Rada znajduje, że i tak wydaje się zadużo na szkołę.
— Bydlaki przeklęte! — zawołał Lequeu, zostawszy sam jeden, zielony z przewracającej się w nim żółci. — Jak tu żyć z takiemi świniami?
Posiedzenie zajęło dwie godziny. Hourdequin zastał przed merostwem pana de Chedeville’a, który tylko co zdążył powrócić ze swojego obchodu wsi. Przedewszystkiem, nie darował mu ksiądz ani jednego szczegółu z tysiącznych braków kościoła: pokazał mu podziurawiony dach, potłuczone szyby, gołe ściany. Kiedy wreszcie udało mu się wymknąć z zakrystji, która wymagała koniecznie przemalowania, mieszkańcy wsi, zupełnie już ośmieleni, zaczęli wyrywać sobie wzajem deputowanego. Każdy miał specjalny do niego interes — skargę do zaniesienia lub łaskę do uzyskania. Jeden zaciągnął go do sadzawki, której wody oddawna już nie spuszczano z powodu braku pieniędzy; drugi wskazywał na konieczność krytego dachem miejsca do prania bielizny nad brzegiem rzeki, w punkcie, który sam wskazał; trzeci żądał rozszerzenia drogi przed swoim domem, aby wóz jego mógł wykręcić, — nie wyłączając wreszcie jakiejś staruszki, która, ściągnąwszy deputowanego do swojej chałupy, pokazała mu spuchnięte swoje nogi, aby go wypytać, czy w Paryżu nie znają na to lekarstwa. Zakłopotany, zadyszany, uśmiechał się, robił uprzejmą minę i każdemu wszystko obiecywał. Zacny człowiek! Ani trochę nie dumny wobec biednych ludzi!
— I cóż? jedziemy? — zapytał Hourdequm. — Czekają na mnie na folwarku.
Ale w tej samej chwili Celina i córka jej, Berta, wybiegły znów przed dom, błagając pana de Chédeville’a, aby wstapił do nich na chwilę. Deputowany ogromną miał ochotę odpocząć nieco w towarzystwie młodej osóbki o jasnych, zlekka podkrążonych oczach, spotkał się wszakże z oporem obszarnika.
— Nie, nie! — odciągnął go pan Hourdequin — nie mamy czasu. Innym razem.
I zmusił do reszty oszołomionego, aby wsiadł do powozika, gdy on sam, schwytany za połę przez czekającego na progu księdza, objaśnił go, że rada pozostawiła sprawę probostwa bez uwzględnienia. Stangret zaciął konie i powozik pomknął przez oswojoną już z deputowanym i zachwyconą nim wieś. Ksiądz, sam jeden, rozwścieczony, odrobił piechotą trzy kilometry z Rognes do Bazoches-le-Doyen.
W dwa tygodnie później pan de Chédeville wybrany został olbrzymią większością głosów. Już w końcu sierpnia dotrzymał danego przyrzeczenia: przyznana została gminie subwencja na przeprowadzenie nowej szosy. Niezwłocznie też przystąpiono do robót.
Wieczorem, w dniu pierwszego wbicia łopaty w ziemię, Celina, chuda i czarna, słuchała przy źródle niekończącego się opowiadania matki Bécu, długiej, wyciągniętej, splatającej ręce pod fartuchem. Od tygodnia towarzystwo, zbierające się przy źródle, zrewolucjonizowane było wielką sprawą szosy: wymieniano sumy, wypłacane jednym i opowiadano o wściekłem obgadywaniu ich przez drugich. Matka Bécu informowała Celinę codziennie o wszystkiem, co mówiła Flora Lengaigne; nie dlatego, aby poróżnić obie, nie, broń Boże! Przeciwnie, aby jedna wiedziała, co myśli druga, jako że to jest najlepszy sposób porozumienia się. Kobiety zapominały o powrocie, stojąc z założonemi rękami i przysłuchując się, a pełne dzbany czekały tymczasem na ziemi u ich stóp.
— Tak, tak, gadała coś tam, że to niby ułożone pomiędzy panem merem i adjunktem, że wszystko kręci się koło tego, żeby okpiwać i okradać jaknajwięcej na gruntach. I pomstowała jeszcze, że to niby wasz mąż przyrzeka jedno, i robi drugie...
W tej samej chwili Flora, zażywna i ociężała, wyszła ze swojego domu z dzbanem w ręku. Zaledwie zbliżyła się do źródła, Celina, mająca pełną gębę ordynarnych wyzwisk, podparła się pięściami na biodrach, dotknięta do żywego w swojem poczuciu wrodzonej uczciwości i zaczęła besztać przeciwniczkę, ile wlazło, mieszając ją z błotem, ciskając jej w oczy rozpustnicę córkę, oskarżając ją, że ona sama oddaje się gościom. Tamta, człapiąc pantoflami, popłakiwała tylko, powtarzając:
— A, to niechluj baba! a to flądra!
Matka Bécu rzuciła się między obie, chcąc zmusić je, aby się uściskały, czem o mały włos nie doprowadziła obu do tego, że gotowe były wziąć się wzajem za łby. Nagle oznajmiła nowinę:
— Ale, ale, wiecie, że córki Muchy dostaną aż pięćset franków?
— Nie, niemożliwe!
I w jednej chwili kłótnia została zapomniana, wszystkie skupiły się dokoła matki Bécu, wpośród porozstawianych na ziemi dzbanów. — Tak, naprawdę! Szosa na górze, od strony Cornailles, biegnie wzdłuż pola córek starego Muchy, odcinając z niego dwieście pięćdziesiąt metrów. Licząc po dwadzieścia susów za metr, wypada akurat pięćset franków. Co więcej, grunt przylegający zyskuje na wartości. To ci szczęściarki!
— A to w takim razie — zauważyła Flora — Liza ze swoim bękartem lepsza od niejednej gospodarskiej córki. Szelma Kapral dobry miał widać nos, że się do niej przystawiał.
— Tak, o ile Kozioł się nie namyśli i nie wróci do niej... I jego część porządnie zyska na tej szosie.
Matka Bécu odwróciła się, trącając je łokciem:
— Cicho! sza!
Nadchodziła Liza, podyndując wesoło swoim dzbanem. Po chwili rozpoczął się powrotny pochód kobiet, dążących z pełnemi dzbanami do domów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.