Stalky i spółka (Kipling, 1948)/Niewolnicy Lampy (Część druga)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Stalky i spółka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1948 |
Druk | Drukarnia Toruńska RN 4 Sp. Wyd. „Wiedza” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Stalky & Co. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Tenże sam Dzieciuch, który Eustachemu Cleaverowi, powieściopisarzowi, opowiedział swego czasu historię ujęcia Boha Na Ghee[1], odziedziczywszy baronię z olbrzymimi dochodami, wystąpił z wojska i pędził życie bogatego ziemianina, podczas gdy matka jego czuwała, aby się ożenił jak należy. Ale Dzieciuch, nie orientując się jeszcze w nowych stosunkach, darował miejscowym ochotnikom na strzelnicę obszar długości dwu mil a leżący w samym środku jego majątku, skutkiem czego sąsiedzi, żyjący z dala od świata w krzakach, pałnych bażantów, uważali go za skończonego wariata. Huk strzałów karabinowych płoszył ptactwo, dlatego wykluczono Dzieciucha z towarzystwa sędziów pokoju i przyzwoitych ludzi do czasu, aż jakaś panna z okolicy nie nauczy go rozumu. Dzieciuch mścił się za to, zaludniając swój dom starannie dobieranymi starymi kolegami licealnymi, przyjeżdżającymi na urlop — rozkosznymi weteranami, na których panny z okolicy, jeżdżące na rowerach, mogły tylko z daleka rzucić okiem. Z zaproszeń Dzieciucha wiedziałem, skąd jaki transport wojskowy nadszedł. Czasami sprowadzał kolegów w równym z nami wieku, czasem młodych, czerwieniących się łatwo olbrzymów, w których poznawałem byłych mikrusów, znanych mi jeszcze z drugiej przygotowawczej. Tych Dzieciuch i inni starsi pouczali o obowiązkach żołnierza.
— Ja musiałem z wojska wystąpić — mawiał Dzieciuch. — Z tego jednak nie wynika, aby olbrzymie zasoby mych doświadczeń musiały być dla przyszłości stracone.
Skończył właśnie trzydzieści lat i właśnie tegoż lata następująca depesza w rozkazującym tonie wezwała mnie na jego baronowski zamek:
— Dostałem dobry transport z Tamary, przyjeżdżaj.
Był to faktycznie nadzwyczaj dobry transport, dobrany wyłącznie dla mej osobistej przyjemności. Był tam łysawy, zniszczony kapitan piechoty hinduskiej, dygocący z febry poza swym olbrzymim, czerwonym nosem — a nazywał się kapitan Dickson. Był drugi kapitan, także z piechoty hinduskiej z jasnym wąsem; twarz miał porcelanowo białą a ręce wątłe, ale odpowiadał wesoło, gdy go wołano Tertius. Był tam też człowiek olbrzymi i wyglądający wytwornie, a który prawdopodobnie nie widział pola już od lat, starannie ogolony, cicho mówiący i mający w sobie coś kociego, zawsze ten sam stary Ebenezar, mimo iż był chlubą Indyjskiej Służby Politycznej; a dalej był tu też chudy Irlandczyk, o twarzy niebiesko-czarnej od opalenia pod różnymi słońcami Departamentu Telegraficznego. Na szczęście obite wojłokiem drzwi kawalerskiego skrzydła zamykały się szczelnie, bo my przebieraliśmy się kupą na korytarzach lub też w nie swoich pokojach, rozmawiając, wołając, krzycząc, a czasami walcując do taktu piosenek układu samego Dicka IV.
Mieliśmy sobie mnóstwo do opowiedzenia od czasu kiedyśmy się ostatni raz spotkali w zmiennych losów kolejach w Indiach, na jakimś obiedzie, w obozie, na placu wyścigowym — w dak-bungalowie lub na dalekiej stacji kolejowej — ale nigdy nie traciliśmy się z oczu. Dzieciuch siedział na poręczy, słuchając nas nie bez pewnej zazdrości. Nie miał nic przeciw swej baronii, ale czasem żal mu było minionych dni.
Była to wesoła wieża Babel, mieszanina spraw osobistych, prowincjonalnych i dotyczących całego Imperium, fragmenty starych list apelu, pomieszane z nowinkami politycznymi, aż wreszcie cały ten zgiełk przeciął od razu huk burmańskiego gongu i my wszyscy powędrowaliśmy z ćwierć mili schodów, aby powitać matkę Dzieciucha, która znała nas, kiedyśmy jeszcze chodzili do szkoły, a powitała, jak gdybyśmy się przed tygodniem rozstali. A przecie minęło już piętnaście lat od chwili, gdy płacząc ze śmiechu, pożyczyła mi szary szlafrok, niezbędny do pewnego amatorskiego przedstawienia.
Obiad z „Tysiąca i Jednej Nocy“ podano nam w sali długiej na osiemdziesiąt stóp, pełnej portretów przodków, wazonów z kwitnącymi różami i — co jeszcze większe na nas zrobiło wrażenie — ogrzewanej kaloryferami. Kiedy uczta się skończyła i mamusia odeszła („Wy, chłopcy, chcecie sobie pewnie pogawędzić, więc ja wam powiem dobranoc!“), zebraliśmy się dokoła ognia z gałęzi jabłoni płonących na olbrzymim lśniącym ruszcie stalowym w kominku wysokim na dziesięć stóp, Dzieciuch zaś otoczył nas różnymi, dziwnymi likierami i tymi papierosami, jakie uczą najbardziej cenić swą własną fajeczkę.
— Co za rozkosz! — mruknął Dick IV z sofy, na której leżał zawinięty w koc. — Od czasu jak przyjechałem do kraju, pierwszy raz jest mi ciepło.
Wszyscy siedzieliśmy tuż przy ogniu, wyjąwszy Dzieciucha, który był już dość długo w domu, aby się przyzwyczaić do rozgrzewania się ruchem, kiedy mu było zimno. Jest to przykra rozrywka, do której zamiłowanie na naszej wyspie udają często Anglicy.
— Jeśli powiesz choć słowo o zimnych tuszach i szybkim marszu, kości ci połamię, Dzieciuchu! — ciągnął powoli M’Turk. — Ja mam wątrobę, uważasz? Pamiętacie, jakeśmy to uważali za niesłychaną rozkosz zrywać się w niedzielę rano, kiedy w lecie było 57 stopni i kąpać się w morzu w Pebbleridge? Brrr!
— Doprawdy nie rozumiem — odezwał się Tertius — jakeśmy mogli jako chłopcy złazić do łazienek, gotować się aż do czerwoności, a potem z otwartymi porami wylatywać na śnieg i mróz! A mimo wszystko, o ile sobie przypominam, ani jeden chłopak z tego nie umarł.
— A propos łazienek — zachichotał M’Turk — przypominasz sobie, Beetle, naszą kąpiel w łazience N. 5 tego wieczoru, kiedy to Króliczy Bobek zdemolował pracownię Kinga? Co bym dał za to, żeby móc zobaczyć starego Stalky’ego! On jeden z obu naszych pracowni nie przyjechał.
— Stalky jest jednym z największych ludzi swego wieku! — wtrącił Dick IV.
— Skąd wiesz? — zapytałem.
— Skąd wiem? — odpowiedział Dick IV z pogardą. — Gdybyś był ze Stalky'm w takich opałach, jak ja, nie pytałbyś z pewnością.
— Ja nie widziałem się z nim od czasu obozu pod Pindi w osiemdziesiątym siódmym! — zaznaczyłem. — Zrobił się z niego wówczas olbrzymi chłop — około siedmiu stóp wysoki i cztery stopy gruby.
— Morowy chłop. Niesłychanie morowy chłop! — mówił Tertius kręcąc wąsa i wpatrując się w ogień.
— Kiedy był w osiemdziesiątym czwartym w Egipcie — odezwał się Dzieciuch — mało brakowało, a byłby poszedł pod sąd wojenny. Jechałem z nim tym samym statkiem transportowym, taki sam nowicjusz jak i on, tylko że po mnie to było widać, a po Stalky’m nie.
— A cóż tam takiego zmalował? — pytał M’Turk pochylając się machinalnie, aby mi poprawić przekrzywiony krawat.
— Och, nie! Jego pułkownik pozwolił mu wziąć dwudziestu Tommies i pójść na tyły kąpać się, czesać wielbłądy czy coś w tym guście, a Stalky zaawanturował się z derwiszami na pięćdziesiąt mil w głąb kraju. Wykonał wspaniale odwrót i ośmiu derwiszów ukatrupił, Wiedział dobrze, że nie miał prawa zapuszczać się tak daleko, wobec czego postanowił uprzedzić grożący mu cios i napisał do swego pieniącego się tymczasem z wściekłości pułkownika list, w którym się skarżył na „niedostateczne poparcie, udzielone mu w jego operacjach“. Zupełnie, jakby jeden brygadier dał nosa drugiemu. Potem przeniósł się do sztabu generalnego.
— To istotnie — cały — Stalky! — rzekł Ebenezar ze swego fotela.
— Ty się może też z nim spotkałeś? — spytałem.
— O, tak! — odpowiedział swym cichym głosem. — Brałem udział w finale tej — tej epopei. Znacie tę historię?
Nie znaliśmy — ani Dzieciuch, ani M’Turk, ani ja — wobec czego bardzo grzecznie poprosiliśmy o informację.
— To była nie lada przeprawa — rzekł Tertius. — Wpadliśmy przed paru laty w pułapkę w górach Khye-Kheen, a Stalky wyciągnął nas z biedy. Oto wszystko.
M’Turk spojrzał na Tertiusa z całą pogardą Irlandczyka dla Saksona o przyrośniętym języku.
— Boże! — jęknął. — I to ty i podobni do ciebie rządzą Irlandią. Tertius, czy cię nie wstyd?
— Cóż zrobić, ja nie umiem blagować. Ja potrafię dodać tylko to, co sam wiem, jak drugi zacznie. Każcie jemu opowiadać.
To mówiąc wskazał Dicka IV, którego nos świecił wzgardliwie po drugiej stronie kominka.
— Wiedziałem, że nie potrafisz! — rzekł Dick IV. — Dajcie mi whisky z sodową wodą. Kiedy wy, łajdaki, kąpaliście się w szampanie, ja piłem limoniadę i zażywałem chininę z amoniakiem, a we łbie mi huczy jak w młynie.
Obtarł zjeżone wąsy nad swą szklanką i dzwoniąc zębami zaczął:
— Słyszeliście o wyprawie przeciw Khye-Kheen-Malotom kiedy to, nie śmiąc bić się z naszym korpusem ekspedycyjnym, to draństwo mało nie wyzdychało z samego strachu? Otóż oba plemiona — bo oni zawarli przeciw nam sojusz — przyszły do nas bez strzału. Kupa kudłatych drabów, którzy nad swoimi ludźmi nie mieli większej władzy niż ja, no i te draby obiecały i przysięgły najrozmaitsze rzeczy. Na tej bardzo wątłej i kruchej podstawie, Kiciuniu słodka...
— Ja byłem wtedy w Simli — rzekł Ebenezar pośpiesznie.
— Nic nie szkodzi, wszyscy jesteście tego samego kalibru! Otóż na podstawie takich groszowych traktatów wy, osły z Departamentu Politycznego, ogłosiliście, że kraj jest do cna uspokojony, zaś rząd, zwariowany jak zwykle, zabrał się do bicia dróg — w zupełności zdając się na lokalne siły robocze. Przypominasz sobie to, Kiciu? Koledzy, którzy właściwie nic podczas tej kampanii nie widzieli, byli pewni, że tu już nie będzie nic do roboty, i chcieli wracać jak najprędzej do Indyj, ale ja, który już brałem udział w takich małych awanturach, miałem pewne wątpliwości. Wobec tego wepchałem się summo ingenio na stanowisko komendanta patrolu drogowego — żadne wywijanie łopatą, tylko, uważacie, przyjemny spacerek tam i sam ze strażą. Wycofano wszystko wojsko, jakie tylko można było wycofać, mnie jednak udało się zebrać koło siebie około czterdziestu Pathanów, zwerbowanych przeważnie z mego własnego pułku, i z nimi razem siedziałem mocno w głównym obozie, podczas gdy poszczególne grupy robotników stosownie do katastru politycznego przychodziły do pracy nad budową dróg.
— Mieliśmy parę przykrych historyj w obozie! — wtrącił Tertius.
— Mój szczeniak — Dick miał na myśli swego podkomendnego młodego oficera — był chłopak bardzo spokojny i cichy. Ponieważ mu te historyjki niezbyt przypadały do gustu, zachorował na zapalenie płuc. Ja włóczyłem się dokoła obozu i tak raz znalazłem Tertiusa, wałęsającego się jako D. A. Q. M. G.[2], na którego stanowczo nie jest stworzony. W głównym obozie było nas coś sześciu czy ośmiu byłych uczniów liceum (na froncie zawsze naszych jest dużo), a ponieważ słyszałem, że Tertius jest chłop morowy, powiedziałem mu, żeby plunął na swoje D. A. Q. M. G.
i pomógł raczej mnie. Tertius przystał od razu i wobec tego, ułożywszy się z władzami, ja, Tertius i czterdziestu Pathanów, wyszliśmy z obozu na poszukiwanie oddziałów czuwających nad drogami. Oddział Macnamary — pamiętasz starego Maca, który tak haniebnie grał na skrzypcach w Umballi? — oddział Macnamary był przedostatni. Najdalej wysumięty był Stalky. Znajdował on się u samego początku drogi z garścią swych ukochanych Sikhów. Mac twierdził, że mu zupełnie nic nie grozi.
— Stalky jest naprawdę Sikhem — wtrącił Tertius. — Jak tylko może, wozi swych ludzi na nabożeństwo do Durbar Sahib w Amritsar z punktualnością zegarka.
— Nie przerywaj, Tertius! Znalazłem go na stanowisku wysuniętym na czterdzieści mil przed posterunek Macnamary, a moi ludzie, delikatnie, lecz stanowczo, dawali mi do zrozumienia, iż kraj zaczyna się ruszać. Niby jaki kraj, Beetle? Ja, Bogu dzięki, nie umiem malować słowami, ale ty z pewnością nazwałbyś ten kraj piekielnym. Jeśli nie tkwiliśmy po szyję w śniegu, staczaliśmy się ze stromych zboczów gór. Życzliwie usposobiona ludność, mająca dostarczać robotników do bicia dróg (zapamiętaj to sobie, Kiciuniu), siedziała za głazami i strzelała do nas jak do celu. Stara, stara historia! Zaczęliśmy szukać Stalky’ego. Miałem wrażenie, że on się dobrze zadekował i, istotnie, o zmroku znaleźliśmy jego i jego oddział, bezpiecznych jak pluskwy w kołdrze, w starej malockiej fortecy z basztą na jednym rogu. Forteca po prostu wisiała na wysokości pięćdziesięciu stóp nad drogą, którą w skałach wysadzano dynamitem. Od drogi zaś na dół szło dobrze strome zbocze górskie wysokości pięciuset do sześciuset stóp, prowadzące do wąwozu około pół mili szerokiego a dwie do trzech mil długiego. Po drugiej stronie wąwozu siedziały draby, metodycznie badające, w jakiej wysokości mogą nas trafić. Wobec tego zapukałem, oczywiście, do wrót, a wszedłszy potknąłem się od razu o Stalky’ego w brudnej, poplamionej krwią, starej burce, kucającego na ziemi i jedzącego wraz ze swymi ludźmi. Mówiłem z nim przez pół minuty trzy miesiące temu, ale przywitał mnie jak gdybyśmy się rozstali wczoraj.
— Hallo, Alladyn! Hallo, Cesarzu! — zawołał. — Przyszliście w samą porę na przedstawienie.
Zauważyłem, że jego Sikhowie byli trochę obdarci. Zapytałem go, co z jego oddziałem i gdzie jego młodszy oficer.
— Oto wszystko, co zostało — odrzekł Stalky. — Młody Everett nie żyje, a jego ciało jest w baszcie. Napadli na nas zeszłego tygodnia i zabili jego i siedmiu ludzi. Oblegają nas już pięć dni. Zdaje mi się, że przepuścili was do mnie, żeby móc was złapać. Cały kraj już powstał Doprawdy dziwne, żeście się dali wciągnąć w tę choleryczną pułapkę.
On się śmiał, ale ani Tertius ani ja nie widzieliśmy w tym nic komicznego. Nie mieliśmy zupełnie żywności dla swoich ludzi, a Stalky miał dla swoich żarcia zaledwo na cztery dni. A zawinili w tym wszystkim, Kiciuniu moja, tylko wasi matołkowaci politycy, którzy zapewniali nas, że ludność jest dla nas jak najżyczliwiej usposobiona.
Żeby nam dodać ducha, Stalky zaprowadził nas do baszty i pokazał nam trupa biednego Everetta, leżącego w kupie nawianego śniegu. Everett wyglądał jak piętnastoletnia panna — ani jednego włoska na twarzyczce. Był trafiony w skroń, ale Maloci mimo to naznaczyli jego ciało swym piętnem, Stalky rozpiął mundur i pokazał nam je — ranę w kształcie sierpa na piersiach. Przypominasz sobie, Tertius, śnieg na rzęsach i jak zdawało się, że żyje, kiedy Stalky ruszał lampą?
— Pamiętam! — rzekł Tertius wzdrygnąwszy się. — A przypominasz sobie ten okrutny wyraz twarzy Stalky’ego z latającymi nozdrzami, taki sam, jaki miał, kiedy znęcał się nad mikrusem. Był to przyjemny wieczór!
— Tam, nad ciałem Everetta, odbyliśmy naradę wojenną. Stalky poinformował nas, że przeciw nam wystąpili Maloci jak i Khye-Kheenowie, którzy w tym celu zawarli między sobą rozejm i zaprzestali krwawej zemsty. Draby, widziane przez nas po drugiej stronie wąwozu, to byli Khye-Kheenowie. Było od nich do nas pół mili prosto jak strzelił i oni porobili sobie tam, tuż poniżej grzbietu góry, okopy, w których spali i przy pomocy których spodziewali się wziąć nas głodem. Powiedział nam też, że Malotów mamy przed sobą mnóstwo, że nie ma za fortecą jednej kryjówki, w której by Maloci nie siedzieli. Ale Khye-Kheenów Stalky cenił dwa razy więcej niż Malotów. Twierdził, że Maloci, to haniebni zdrajcy. Czego zupełnie nie mogłem pojąć, to czemu, u diabła, obie bandy nie połączą się i nie uderzą na nas. Musiało ich być najmniej pięćset głów. Stalky twierdził, że oni sobie wzajemnie nie dowierzają, ponieważ w normalnych czasach z dziada pradziada są z sobą w wojnie i kiedy pewnego razu spróbowali wspólnego ataku, on wysadził między nimi dwie miny, co ich trochę ochłodziło.
Kiedyśmy skończyli, było już ciemno, a wówczas Stalky, wciąż z zupełnie pogodną miną, rzekł:
— Teraz ty dowodzisz. Myślę, że nie będziesz się sprzeciwiał żadnej mojej akcji mającej na celu zaprowiantowanie fortecy. — Odpowiedziałem: — Pewnie, że nie! — i lampa naraz zgasła. Wobec tego Tertius i ja powlekliśmy się na powrót schodami baszty (nie chcieliśmy zostać razem z Everettem) i wróciliśmy do naszych ludzi. Stalky zniknął — sądziłem, że poszedł liczyć zapasy żywności. Na wszelki wypadek Tertius i ja czuwaliśmy na zmianę do rana, spodziewając się ataku. Nawiasem mówiąc, ostrzeliwano forteczkę przez cały czas.
Nareszcie zrobił się dzień. Po Stalky’m ani śladu. Zrobiłem naradę z jego starszym oficerem-krajowcem — ogromnym chłopem z siwizną na skroniach — nazywał się Rutton Singh, a pochodził z Dżallander.
Uśmiechał się tylko, twierdząc, że wszystko będzie dobrze. Według tego, co on mówił, Stalky dwa razy już wychodził, nie wiadomo dokąd. Twierdził, że Stalky wróci z pewnością cało i dał mi do zrozumienia, że Stalky jest czymś w rodzaju nietykalnego Guru. Na wszelki wypadek wziąłem cały oddział na pół porcji i kazałem ludziom bić w murach strzelnice.
Około południa zerwała się taka śnieżyca, że nieprzyjaciel zaprzestał strzelaniny. Odpowiadaliśmy z rzadka tylko, ponieważ mieliśmy strasznie mało amunicji. Dawaliśmy najwyżej pięć strzałów na godzinę, ale za to przeważnie celnych. Naraz, kiedy rozmawiałem z Rutton Singhiem, ujrzałem Stalky’ego, wychodzącego z wieży, z oczami obrzękłymi i w burce oblepionej lodem, czerwonym jak wino.
— Nie można ufać tym śnieżycom! — wołał. — Skoczcie czym prędzej i porwijcie, co się da. Między Khye-Kheenami i Malotami jest w tej chwili strzelanina.
Wysłałem Tertiusa z dwudziestu Pathanami. Brnęli przez jakiś czas w głębokim śniegu, aż wreszcie, w odległości jakich ośmiuset łokci natrafili na coś w rodzaju obozu bronionego zaledwie przez paru ludzi i z pół tuzinem owiec przy ogniu. Ludzi natychmiast dokończyli, zabrali owce i tyle zboża, ile mogli unieść, i wrócili szczęśliwie. Nikt do nich nie strzelał. Zdawało się, jak gdyby w pobliżu nie było psa z kulawą nogą, a śnieg padał wciąż dość gęsto.
— To się udało! — mówił Stalky, kiedy zasiadłszy do obiadu pożeraliśmy barana upieczonego na stemplu od karabina. — Nie ma sensu narażać ludzi. Khye-Kheenowie i Maloci tłuką się teraz u wejścia do wąwozu. Ja nie przywiązuję wielkiego znaczenia do tych tak zwanych sojuszów.
Wiecie, co ten wariat zrobił? Ja i Tertius wyciągnęliśmy to z niego po kawałku. Pod basztą znajdował się podziemny spichlerz na zboże i Stalky, wysadziwszy w powietrze jeden głaz, uzyskał w ten sposób dostęp na drogę. Ponieważ to był Stalky, więc, oczywiście, nikomu o tym nic nie powiedział, lecz zachował sobie to wyjście dla swego własnego użytku, umieściwszy ciało biednego Everetta nad zejściem prowadzącym do piwnicy. Ile razy wychodził, musiał usuwać ciało, a potem znów kłaść je na dawnym miejscu. Za to Sikhowie za żadne skarby świata nie byliby się do tego miejsca zbliżyli. Otóż, wydostawszy się przez tę dziurę z fortecy, stanął na drodze. Następnie w nocy i zawierusze przedostał się na drugi brzeg khudu, spuścił się aż na dno wąwozu, przeszedł w bród przez na wpół zamarznięty strumień, wydostał się na drugi brzeg ścieżką, którą przypadkiem znalazł, i w ten sposób stanął na prawym skrzydle Kheye-Kheenów. Następnie — słuchajcie tylko! — poszedł dalej grzbietem, który się ciągnął równolegle do ich pozycji, zrobił jeszcze pół mili i stanął ną ich lewym flanku w miejscu, gdzie wąwóz nie jest tak głęboki i gdzie znajdowała się prawdziwa droga, wiodąca z obozu Malotów do obozu Khye-Kheenów. Wszystko to stało się około godziny drugiej w nocy i wówczas przypadkiem jeden człowiek go zobaczył — Khye-Kheen. Wobec tego Stalky sprzątnął go po cichu i rzucił na drodze — z piętnem Malotów na piersiach, takim samym, jakie miał Everett.
— Zrobiłem tylko to, co było konieczne! — mówił Stalky. — Gdyby był krzyknął, rozsiekano by mnie. Nie używałem tego przedtem, tylko raz jeden, kiedy po raz pierwszy szukałem tej drogi. Piechota śmiało może przejść tą drogą, wiecie?
— A jak to było z tym twoim pierwszym zabitym? — odezwałem się.
— Ach, to było w nocy po zabiciu Everetta, kiedy wyszedłem szukać dla siebie i swoich ludzi linii odwrotu. Jeden człowiek mnie zauważył. Sprzątnąłem go — privatim — udusiłem. Ale jak zacząłem się nad tym zastanawiać, przyszło mi na myśl, że gdybym mógł znaleźć ciało — strąciłem je ze skał — i udekorować je na sposób Malotów, Khye-Kheenowie wyciągnęliby z pewnością z tego konsekwencje. Toteż następnej nocy zrobiłem tak. Khye-Kheenowie wściekają się na Malotów z powodu tych dwu podstępnych zamachów mimo zawarcia rozejmu. Wczesnym rankiem leżałem za ich okopami i obserwowałem ich. Wszyscy poszli na naradę do wejścia do wąwozu. Byli strasznie oburzeni. Nic dziwnego! — Wiecie, jak Stalky cedzi słówka powoli, jedno po drugim.
— Mój Boże! — wybuchnął naraz Dzieciuch zaczynając rozumieć całą głębię tej strategii.
— Byyczy mąż! — potwierdził z głębi płuc M’Turk.
— Stalky polował z zasiadki[3] — rzekł Tertius. — Oto wszystko.
— Nieprawda! — zaprzeczył Dick IV. — Nie pamiętasz, jak tłumaczył nam stale, że skorzystał tylko ze szczęśliwego zbiegu okoliczności. Nie pamiętasz, jak Rutton Singh obejmował go za nogi i czołgał się po śniegu i jak nasi ludzi wrzeszczeli?
— Ani jeden z naszych Pathanów nie wierzył, aby to mogło być tylko szczęście — mówił Tertius. — Przysięgali, że Stalky powinien się był urodzić Pathanem — a przypominasz sobie, omal że się nie pobili, jak Rutton Singh powiedział, że Stalky jest Sikh. Jakże się ten stary poczciwina rzucał na mego pathańskiego dżemadara! Ale wystarczyło, żeby Stalky palcem kiwnął, a wszystko siedziało cicho.
— Ale stary Rutton Singh już dobywał szabli i przysięgał, że spali każdego ubitego Khye-Kheena i Malota. To znów do wściekłości doprowadziło dżemadara, bo chociaż nie robił sobie nic z tego, że walczy z ludźmi tej samej wiary co on, nie chciał jednakże współwyznawców-mahometan pozbawiać możliwości dostania się do raju. Wtedy Stalky zaczął im prawić kazanie na przemian w Pusztu i w Pendżabi. Gdzie on się nauczył Pusztu, Beetle?
— Mniejsza już o jego język, Dick! — odezwałem się. — Podaj nam treść jego przemówienia.
— Pochlebiam sobie, że sam potrafię się dogadać z chytrym Pathanem, ale, do diabła, nie potrafię robić kalemburów w Pusztu ani też na zakończenie przemówienia używać, jako ostatecznego argumentu, sprośnych dykteryjek! Stalky grał na tych dwu starych psach bojowych, jak — jak na katarynce. Oświadczył — a obaj oficerowie-krajowcy potwierdzili jego znajomość duszy wschodniego człowieka — że Khye-Kheenowie i Malotowie umówili się na dowód dobrej wiary i woli poprowadzić na nas skombinowany atak, że jednak mimo wszystko, zbyt uparcie atakować nie będą, ponieważ, z powodu pewnych — jak je Rutton Singh nazwał — drobnych wypadków, wzajemnie sobie niedowierzają. Że zatem, zdaniem Stalky’ego, byłoby dobrze, gdyby on wyszedł o zmroku ze swymi Sikhami, przeprowadził ich przez tę wściekłą odkrytą przez siebie kozią perć na tyły Khye-Kheenów, a następnie, kiedy atak zupełnie się już rozwinie, wpakował spoza Khye-Kheenów z wielkiej odległości kilkanaście strzałów Malotom. To odwróci ich uwagę i z pewnością wywoła wśród nich zamieszanie! — mówił. — A wtedy znów wy wyjdziecie z twierdzy i wymieciecie resztki. Zejdziemy się u wejścia do wąwozu, a następnie proponowałbym, abyśmy poszli do obozu Macnamary i przekąsili cośkolwiek.
— Ty dowodziłeś? — wtrącił Dzieciuch.
— Byłem o trzy miesiące starszy rangą od Stalky’ego, a o dwa miesiące od Tertiusa — odpowiedział Dick IV — ale chodziliśmy przecie wszyscy do jednego i tego samego liceum. Mogę śmiało powiedzieć, że ta nasza mała przygoda była jedyną, w której nikt nikomu niczego nie zazdrościł.
— To prawda — wtrącił Tertius — ale za to wybuchła nowa awantura między Gul Sher Khanem i Rutton Singhiem. Nasz dżemadar mówił — i miał zupełną rację — że ani jeden Sikh nie zna się na polowaniu w zasiadce i że Koran sahib zrobiłby znacznie lepiej, gdyby wziął ze sobą Pathanów, którzy, jako górale, doskonale się na tym rozumieją. Rutton sahib ze swej strony przypomniał, iż Koran sahib wie doskonale, że każdy Pathan jest urodzonym dezerterem, podczas gdy każdy Sikh jest gentlemanem, mimo iż nie umie czołgać się na brzuchu. Stalky, chcąc rozstrzygnąć ten spór, zacytował jakąś anegdotę o kobiecie, z której obie strony ryczały ze śmiechu. A potem oświadczył, że tak Sikhowie jak i Pathanowie mogą później odbić swe kłótnie na Khye-Kheenach i Malotach, że jednakże on weźmie ze sobą na tę górską wycieczkę Sikhów dlatego, że Sikhowie umieją strzelać. A to także prawda. Jeśli chcecie uszczęśliwić Sikha, dajcie mu tylko skrzynię amunicji, a on będzie jak w raju.
— No i wyszedł! — mówił dalej Dick IV. — Jak tylko się ściemniło i trochę sobie pojedli, on i trzydziestu Sikhów zeszło po schodach w baszcie, salutując ciało małego Everetta, oparte w pionowej pozycji o ścianę. Ostatnie słowa Stalky’ego były: Kubbadar! Tumbleinga![4] po czym potumbleingorvali w czarną nicość! Tuż koło dziewiątej rozpoczął się skombinowany atak: Khye-Kheenowie zachodzili nam z boku przez dolinę, a Malotowie na wprost, strzelając z wielkiej odległości i wzywając się wzajemnie do poderżnięcia naszych niewiernych gardeł. Następnie podsunęli się aż pod bramę i zaczęli starą komedię, przezywając naszych Pathanów renegatami i wzywając ich do połączenia się z nimi w świętej wojnie. Jeden z naszych ludzi, młody chłopak z Dera Ismail, chcąc im odpowiedzieć, wyskoczył na mur, ale w tej chwili zeskoczył znowu, becząc jak dziecko. Raniono go w sam środek dłoni. Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by mógł wytrzymać tę ranę nie płacząc gorzko. Szarpie wszystkimi nerwami. Wobec tego Tertius chwycił za karabin i bijąc po łbach zdołał przecie utrzymać tych drabów przy strzelnicach. Przyjemniaczki chciały otworzyć bramę i hurmem rzucić się na atakujących, ale to nie zgadzało się z naszymi planami.
Nareszcie, około północy, usłyszałem uop uop uop karabinów Stalky’ego z drugiej strony doliny, a równocześnie ogólne wymyślanie wśród Malotów, których główne siły znajdowały się niedaleko, ukryte za wyniosłością w terenie na zboczu. Stalky grzał ich co się zowie, toteż, rozumie się, oni zwrócili się czym prędzej na prawo i zaczęli ostrzeliwać swych niewiernych sojuszników — Khye-Kheenów — regularnymi salwami. W dziesięć minut po rozpoczęciu przez Stalky’ego dywersji, po obu stronach doliny zabawa już była jak złoto. O ile można było widzieć, dolina przedstawiała widok bardzo urozmaicony. Khye-Kheenowie wysypali się ze swych okopów nad wąwozem i lecieli na Malotów, a Stalky — obserwowałem go przez lornetkę — skradał się za nimi. Doskonale. Khye-Kheenowie musieli przejść całą długość zbocza doliny aż do miejsca, gdzie można było przejść przez wąwóz i rzucić się na Malotów. Ci ostatni nie posiadali się z radości, widząc, że Khye-Kheenowie są atakowani od tyłu.
Wtedy mnie znowu przyszło na myśl dodać ducha Khye-Kheenom. Wobec tego, wyszedłszy z całą załogą posunąłem się à la pas de charge, biorąc w ten sposób we dwa ognie to, co — aby być łatwiej zrozumianym — nazwę lewym skrzydłem Malotów. Nawet wówczas gdyby byli zapomnieli o swych sporach, mogli nas byli rozbić w puch jak nic, ale pół nocy już zeszło im na wzajemnym ostrzeliwaniu się i teraz woleli już strzelać do siebie dalej. Nic dziwniejszego w życiu swym nie widziałem! Jak tylko nasi ludzie zaszli flank Malotom, co natychmiast zaczęli grzać Khye-Kheenów jeszcze gorliwiej niż przedtem, aby pokazać, że są po naszej stronie, następnie zrobili skok naprzód na kilkaset metrów i strzelali dalej. Stalky, zauważywszy naszą taktykę po tej stronie, naśladował ją po swojej stronie i jak Boga kocham, Khye-Kheenowie zrobili to samo.
— Wszystko to prawda — wtrącił Tertius — ale zapomniałeś powiedzieć, że aby nas zachęcić do szybszego posuwania się naprzód, przez cały czas grał na trąbce „Arrah, Patsy“.
— Doprawdy? — ryknął M'Turk.
Natychmiast zaczęliśmy śpiewać chórem „Arrah, Patsy“, skutkiem czego w opowiadaniu powstała przerwa.
— Wyobrażam sobie! — odpowiedział Tertius.
— Ani jeden z byłych aktorów Aladyna nie zapomniał tego kupletu. — Tak jest, grał „Patsy“. Mów dalej, Dick.
— Nareszcie — opowiadał Dick IV dalej — rzuciliśmy obie gromady na siebie na małej płaszczyźnie u wejścia do wąwozu i przyglądaliśmy się, jak ten tłum powoli oddalał się, bijąc się, mordując, kłując i klnąc. Były to zbóje bardzo mocne i niebezpieczne; nie ścigaliśmy ich.
Stalky wziął jednego z nich do niewoli. Był to stary, pensjonowany sepoj, który miał dwadzieścia pięć lat służby — pokazał Stalky’emu swój certyfikat — niesłychanie komiczna figura. Wczesnym rankiem próbował rzucić swoich ludzi do ataku na nas, teraz wściekał się na nich za tchórzostwo. Rutton Singh chciał go przebić bagnetem — Sikhowie nie rozumieją, jak można walczyć przeciw rządowi, któremu się uczciwie służyło — ale Stalky ocalił mu życie i bardzo się do niego przywiązał — przypuszczam, ze względu na przyszłość. Powróciwszy do fortecy, pochowaliśmy młodego Everetta — Stalky nie chciał ani słyszeć o wysadzeniu forteczki w powietrze i — zwialiśmy. Straciliśmy wszystkiego razem zaledwie dziesięciu ludzi.
— Tylko dziesięciu na siedemdziesięciu! — wykrzyknąłem. — I w jakiż sposób straciliście ich?
— Z zapadnięciem nocy przypuszczono do nas atak, podczas którego garść Malotów przedostała się przez mur. Zawzięty bój trwał przez parę minut, ale nasi chłopcy spisali się nadzwyczajnie. Całe szczęście, że nie mieliśmy ciężko rannych, bo musielibyśmy ich nieść czterdzieści mil do obozu Macnamary. Aleśmy też drałowali! W połowie drogi staremu Ruttonowi Singhowi zabrakło już sił; położyliśmy go na czterech karabinach i burce Stalky’ego, a niósł go Stalky, jego jeniec i dwóch Sikhów. A potem ja zasnąłem. Można spać idąc, jak nogi należycie zdrętwieją. Mac przysięga, że my wszyscy weszliśmy do jego obozu chrapiąc i żeśmy padali, gdzieśmy stanęli. Jego ludzie wciągali nas do namiotów jak tłumoki. Pamiętam, jak ocknąwszy się na chwilę, ujrzałem Stalky’ego śpiącego z głową na piersi Rutton Singha. On spał całą dobę. Ja spałem tylko siedemnaście godzin, ale zaraz potem rozchorowałem się na dyzenterię.
— Zaraz potem! Co za brednie! Miał dyzenterię, zanimeśmy się jeszcze połączyli ze Stalky’m w fortecy! — wykrzyknął Tertius.
— No, ty byś się lepiej nie odzywał! Ty potrząsałeś wciąż szablą pod nosem Macnamary i domagałeś się bezustannie oddania go pod sąd wojenny. Trzeba cię było co pół godziny aresztować, żebyś mógł usiedzieć spokojnie. Przez trzy dni byłeś nieprzytomny.
— Nic sobie zupełnie nie przypominam! — rzekł Tertius spokojnie. — Pamiętam tylko, jak ordynans poił mnie mlekiem.
— A jakże się Stalky z tego wyłabudał? — spytał M’Turk puszczając gęste kłęby dymu.
— Stalky? Po paru dniach był zdrów jak byk. Biedny Mac nie wiedział już co począć przy całej swej wiedzy oficera inżynerii. Widzicie, ja byłem chory na dyzenterię, Tertius szalał, połowa naszych ludzi cierpiała z powodu odmrożeń, a Macnamara miał rozkaz zwinąć swój obóz i wracać przed rozpoczęciem zimy. Wobec tego Stalky, który miał tylko swoje na myśli, zabrał mu połowę zapasów żywności, aby mu oszczędzić trudu włóczenia ich za sobą w równiach, skonfiskował wszelką amunicję, jaka mu tylko w ręce wpadła, i consilio i auxilio Rutton Singha pomaszerował z powrotem do swej fortecy z wszystkimi swymi Sikhami, ukochanymi jeńcami, z bandą ochotników i owym jeńcem, który wstąpił do jego służby. Razem miał sześćdziesięciu ludzi najrozmaitszego rodzaju — i swą niesłychaną bezczelność. Mac mało nie płakał z radości, patrząc na ich wymarsz z obozu. Widzicie, nie było wyraźnych rozkazów, aby Stalky wracał, zanim przełęcze staną się niemożliwe do przejścia, a Mac ma okropny szacunek dla wszelkiego rodzaju rozkazów, zaś Stalky też — o ile mu są na rękę.
— Stalky mi mówił, że idzie na wycieczkę w Engadin — wtrącił Tertius. — Siedział na moim łóżku paląc papierosa i gadał głupstwa, że śmiałem się aż do łez. Na drugi dzień Macnamara sprowadził nas wszystkich na równinę. Był to jeden wielki wędrowny szpital.
— Mnie Stalky mówił, że Macnamara był dla niego po prostu błogosławieństwem bożym — opowiadał dalej Dick IV. — Widywałem go często w namiocie Maca przysłuchującego się jego grze na skrzypcach; po każdym kawałku bujał Maca, tak że teń zasypywał go po prostu oskardami, łopatami i nabojami dynamitowymi. To było ostatni raz, kiedyśmy Stalky’ego widzieli. Mniej więcej w tydzień później śnieg przełęcze zasypał i — o ile mi się zdaje — Stalky nie byłby bynajmniej zachwycony, gdyby go tam wówczas znaleziono.
— Święta prawda! — potwierdził piękny i spasiony Ebenezar. — Bynajmniej nie byłby zachwycony! Ho, ho!
Dick IV podniósł swą chudą, wyschłą rękę z błękitnymi żyłami na grzbiecie dłoni.
— Zaraz, Kiciu, ja ci ustąpię, jak przyjdzie pora. Tak więc wróciłem do pułku, a z wiosną, pięć miesięcy później wysłano mnie znowu z detaszowanym oddziałem, złożonym z paru kompanij — niby to dla pilnowania kilku naszych przyjaciół po drugiej stronie granicy, faktycznie — na rekrutację. Miałem pecha, ponieważ pewien młody cymbał, Naick, aż do tych gór dotarł z odziedziczoną po ciotce głupią zemstą rodową, skutkiem czego szlachta okoliczna mie chciała do wojska wstępować. Prawda, Naick postarał się o krótki urlop, aby móc tę sprawę załatwić, wszystko było w porządku, na nieszczęście jednak tropił wuja mego najulubieńszego ordynansa. Skandal był zupełny, bo wiedziałem, że w trzy miesiące po mnie przyjdzie tu Harris od Ghuzneesów i zdmuchnie mi tych wszystkich chłopów, których ja na próżno kokietowałem. Wszyscy byli oburzeni na Naicka, bo rozumieli, iż powinien mieć na tyle taktu, aby poczekać ze swymi... swymi bezwstydnymi miłostkami, dopóki nasze kompanie nie będą uzupełnione.
Ten bydlak miał jednak coś w rodzaju esprit du corps. Pewnej nocy przysłał mi człowieka z klanu swej ciotki z zawiadomieniem, że jeśli przyjdę do niego z eskortą, pokaże mi kupę doskonałych rekrutów. Śmignąłem tam przez granicę jak kot i jakich dziesięć mil w głębi kraju, w jednej nullah mój zbójnik pokazał mi około siedemdziesięciu ludzi rozmaicie uzbrojonych, ale trzymających się jak żołnierze królowej. Jeden z nich wystąpił z szeregu i wyjął starą trąbkę, zupełnie jak... jak on się nazywa... Bancroft, nie?... jak w pantominie szuka swej lornetki. A potem zagrał Arrah, Patsy, pilnuj dziecka, Patsy dziecka swego patrz, Arrah, Patsy, pilnuj. — Umiał tylko do tego miejsca, dalej ani rusz.
Ale i Dick IV także nie mógł iść dalej, bo my wszyscy odśpiewaliśmy tę starą piosenkę dwa razy i znowu dwa razy, i jeszcze, i jeszcze.
— Ten drab oświadczył mi, że jeżeli ja potrafię zagrać resztę, to on ma dla mnie list od człowieka, do którego należy ta piosenka. Wobec tego, dzieci, zagrałem aż do końca tę starą melodię i oto, co wówczas dostałem. Wiedziałem, że was to ubawi. Dajcie spokój, bo podrzecie! (Wszyscy chcieliśmy zobaczyć dobrze nam znane, niezdarne pismo.) Przeczytam wam głośno:
— Oto wszystko! — kończył Dick IV, kiedy ryk, wrzaski, śmiech i jak sądzę, łzy — ustały. — Przeprawiłem tę szajkę możliwie jak najprędzej przez granicę. Już zaczynali cierpieć na nostalgię, ale przecie przyszli do siebie, kiedy wśród moich ludzi znaleźli kilku, którzy brali udział w walkach z Khye-Kheenami. Doskonali z nich byli żołnierze. A pomyślcie, że ja tych ludzi zebrałem w odległości jakich trzystu mil od fortu Everett! A teraz, Kiciu, opowiedz, co wiesz o dalszym ciągu tej historii.
Ebenezar zaśmiał się poniekąd nerwowo, nieszczerze, urzędowo.
— O, to drobnostka! Ja byłem w Simli na wiosnę, właśnie kiedy Stalky, zagrzebany w śniegach, zaczął bezpośrednio korespondować z rządem.
— Zaznaczmy przy tym — jak książę udzielny — wtrącił Dick IV.
— Teraz ja mam głos, Dick! Zrobił mnóstwo rzeczy, których nie miał prawa robić, i skutkiem tego angażował rząd w coraz to nowych jakichś przedsięwzięciach.
— Zastawił zegarek rządu, co? — odezwał się M’Turk dając mi znak głową.
— Mniej więcej coś w tym rodzaju; co jednak najbardziej drażniło, że to wszystko było tak słuszne i rozumne, pojmujecie! Przychodziło tak w porę, jak gdyby miał wszelkiego rodzaju informacje, których, rozumie się, mieć nie mógł.
— Ba! — wtrącił Tertius. — Gdyby o to szło, zawsze stawiałbym na Stalky’ego przeciw ministerstwu spraw zagranicznych!
— Robił, co tylko przychodziło mu na myśl, brakowało tylko, aby zaczął bić własną monetę — a wszystko pod pretekstem bicia tej drogi i zablokowania przez śniegi. Jego raport był po prostu zdumiewający. Von Lennaert, czytając go, zaczął sobie w pierwszej chwili wyrywać włosy z głowy, a potem zaczął krzyczeć: — Do diabła, co to za jakiś nieznany Warren Hastings? Trzeba go pochować. Trzeba go pochować oficjalnie. Wicekról tego nie zniesie. To niesłychane. Jego Ekscelencja musi go wziąć za łeb osobiście. Niech go pan zawezwie tu i niech mu pan da urzędowo nosa. Sypnąłem mu nosa kolosalnego, ale równocześnie posłałem mu też i nieurzędową depeszę.
— Ty?! — zawołał Dzieciuch zdziwiony.
Ebenezar istotnie przypominał przede wszystkim kota perskiego ze starannie utrzymaną sierścią.
— Tak jest — ja! — rzekł Ebenezar. — Nie było tego dużo, ale według tego, co ty, Dick, opowiadałeś, był to też zbieg okoliczności, bo ja depeszowałem:
Aladyn odzyskał swą żonę,
Wasz cesarz się udobruchał,
Lepiej, żebyś już ożył,
Wszyscy będą zadowoleni.
Nie wiem nawet, jak się to stało, że ten stary kuplet przyszedł mi na myśl. Depesza nie była bynajmniej kompromitująca, a ja byłem pewny, że mu doda odwagi. Jedno się tylko nie zgadzało, mianowicie: Cesarzowi daleko było do udobruchania się. Stalky wyrwał się wreszcie jakoś ze swych gór i w jak najlepszym humorze przyjechał do Simli, gdzie miał być oddany na ofiarę.
— Przepraszam! — wtrąciłem. — Chyba Wódz Naczelny...
— Naczelny Wódz wyobrażał sobie, że besztając młodego, ledwo mianowanego kapitana — jak swego czasu King zwykł był besztać nas — trzymał w swych rękach ster rządów całego cesarstwa, równocześnie zaś Von Lennaert podjudzał go. Kto wie nawet, czy nie Von Lennaert podsunął mu tę myśl.
— W takim razie — rzekłem — od czasu kiedy ja tam byłem, stosunki zmieniły się na gorsze.
— Być może, Dość na tym, że Stalky’emu wsypano burę jak jakiemu sztubakowi. Mam powód do przypuszczeń, że Jego Ekscelencji aż włosy dębem stały na głowie — huczał nad nim godzinę — a Stalky stał na baczność w środku pokoju, zaś Von Lennaert stojąc za nim usiłował Jego Ekscelencję na migi mitygować, Stalky nie śmiał oczu podnieść; bał się, że wybuchnie śmiechem.
— Ale dlaczego nie udzielono mu nagany publicznie? — rzekł Dzieciuch z jasnym, dowcipnym uśmiechem.
— Dlaczego? — zapytał Ebenezar. — Aby mu dać możność poprawienia zwichniętej kariery i z litości nad jego ojcem. Wprawdzie Stalky ojca już nie miał, ale to nic nie szkodzi. Zachowywał się jak — jak sanawarski sierociniec, wobec czego Jego Ekscelencja uznała za stosowne łaskawie oszczędzać go. Wtedy-to Stalky wstąpił do mnie, do biura. Usiadł naprzeciw mnie i siedział tak z dziesięć minut z latającymi nozdrzami. A potem rzekł: — Kiciu, gdybym wiedział, że taki wywieszacz koszów...
— To i to pamiętał! — zawołał M’Turk.
— Że taki groszowy wywieszacz koszów rządzi Indiami, jutro dałbym się naturalizować jako Moskal. Jestem une femme incomprise. Ta historia mnie zdruzgotała. Żeby przyjść do siebie, potrzebuję jakie pół roku urlopu i polowania w Indiach. Mogę dostać ten urlop, Kiciu?
Dostał go w przeciągu trzech i pół minut, a w siedemnaście dni później znajdował się już znowu w objęciach swego Rutton Singha — z okropnie zachlastaną opinią — i z rozkazem oddania komendy itd. Cathcartowi Mac Monnie.
— Uważajcie! — odezwał się Dick IV. — Pułkownik Departamentu Politycznego na czele trzydziestu Sikhów na wierzchołku góry. Uważajcie, dzieci!
— Naturalnie Cathcart, nie w ciemię bity, mimo że istotnie służy w Departamencie Politycznym, pozwolił Stalky’emu przez następnych sześć miesięcy polować w promieniu piętnastu mil dokoła fortu Everett. Wiedziałem dobrze, że oni, Rutton Singh, a także jeniec Stalky’ego — to była jedna ręka. Potem, zdaje mi się, Stalky po prostu wrócił do swego pułku. Od tego czasu już go nie widziałem.
— Ale za to ja go widziałem! — rzekł M’Turk prostując się z dumą.
Jak jeden człowiek zwróciliśmy się wszyscy ku niemu.
— Było to z nastaniem tegorocznych upałów. Byłem w obozie niedaleko Dżallandra i pewnego dnia natknąłem się na Stalky’ego w jakiejś wsi sikhańskiej. Siedział na jedynym krześle urzędowym, z tuzinem dzieci na kolanach i z girlandą kwiatów na szyi; jakiś stary, bezzębny babsztyl klepał go po ramieniu, a co najmniej połowa ludności składała mu hołd. Powiedział mi, że wyjechał na rekrutację. Zjedliśmy razem obiad, ale ani słowem nie wspommiał o całej awanturze z fortem. Powiedział mi także, że gdybym potrzebował żywności, najlepiej zrobię, jeśli powiem, że jestem bhai Koran-sahiba. Tak też robiłem, a wtedy Sikhowie nie chcieli przyjmować ode mnie pieniędzy.
— Aha! To musiała być któraś ze wsi Rutton Singha! — rzekł Dick IV.
Przez jakiś czas paliliśmy w milczeniu.
— Słuchajcie! — odezwał się M’Turk cofnąwszy się w wspomnieniach aż do liceum. — Czy Stalky mówił wam kiedy, jak to się stało, że Króliczy Bobek zdemolował wówczas pracownię Kinga?
— Nie! — odpowiedział Dick IV.
M’Turk opowiedział.
— Aha! — pokiwał głową Dick IV. — To znaczy, że jeszcze raz powtórzył ten sam kawał. Stalky jest niezrównany.
— Co do tego, to jesteście w błędzie! — odezwałem się. — Indie są pełne rozmaitych Stalky’ch — z Cheltenham, Haileyburg i Marborough[5], o których nic a nic nie wiemy. Zaczną się niespodzianki, kiedy przyjdzie naprawdę do wielkiej wojny.
— Dla kogo to będą niespodzianki? — spytał Dick IV.
— Dla tych drugich. Dla panów, którzy jeżdżą ma front wagonami pierwszej klasy. Wyobraźcie sobie tylko Stalky’ego gdzieś na południu Europy z odpowiednią ilością Sikhów i perspektywą łupu. Zastanówcie się tylko nad tym.
— Coś by w tym może było, ale ty jesteś zbyt wielkim optymistą, Beetle! — rzekł Dzieciuch.
— I mam prawo! Czyż nie mnie zawdzięczacie całą historię? Nie ma się co śmiać! Któż, jeśli nie ja, napisał, jak to „Aladyn odzyskał swą żonę“ — co?
— A cóż to ma z tym wspólnego? — spytał Tertius.
— Bardzo dużo! — odpowiedziałem.
— Dowiedź tego! — rzekł Dzieciuch.
Dowiodłem.