Stalky i spółka (Kipling, 1948)/Ostatni kurs

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Stalky i spółka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1948
Druk Drukarnia Toruńska RN 4 Sp. Wyd. „Wiedza”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Stalky & Co.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



OSTATNI KURS

Było to na kilka dni przed wakacjami i egzaminami, a co jeszcze ważniejsze, przed wyjściem pisma licealnego, redagowanego przez Beetle’a. Podjął się tego zadania, ukołysany pochlebstwami Stalky’ego i M’Turka, a także stosownie do surowego prawa pracowni. Przystąpiwszy do dzieła spostrzegł, jak to już inni przed nim zauważyli, że gdy on pracował, przyjaciele krytykowali go. Stalky na pamiątkę Sponge’a przezwał jego pismo „Patriotą ze Swillingfordu“ — zaś M’Turk wyśmiewał jego język, zestawiając go złośliwie z językiem Ruskina i de Quinceya. Jedynie rektor interesował się wydawnictwem, ale także na swój sposób. Nic nie radząc ani nie odradzając oddał mu do zupełnej dyspozycji swą pachnącą cygarami bibliotekę, pełną brunatno oprawionych książek. Tu znalazł też Beetle wygodny, wyściełany fotel, srebrny kałamarz i mnóstwo piór i papieru. Znajdowały się tu całe stosy starych autorów dramatycznych, „Podróże“ Hukluyda, francuskie przekłady poetów rosyjskich, jak Puszkin i Lermontow; krótkie, dziwne, drażniące nowelki, pomieszane z ekscentrycznymi piosenkami autora nazwiskiem Peacock, Borrowa „Lavengro“; ciekawa książka, uważana za przekład poematu zatytułowanego, „Rubaiyat“, zdaniem rektora, niedocenionego jeszcze należycie, Były setki tomów poezyj: — Crashaw, Dryden, Aleksander Smith, L. E. L., Lydia Sigourney, Fletcher i jego „Wyspa szkarłatna”; Donne, „Faust“ Marlowe’a, Ossian (M’Turk przez trzy dni chodził jak pijany, kiedy mu go Beetle pożyczył); „Raj Ziemski“, „Atalanta w Calydonie“, wreszcie Rossettii — aby wymienić tylko parę nazwisk. Czasami rektor, wpadłszy pod pretekstem cenzurowania pisma, czytał Beetle’owi to ten, to ów urywek z jakiegoś poety otwierając mu nowe horyzonty. To znów, oddychając powoli, z oczami na pół zamkniętymi nad swym cygarem, opowiadał mu o wielkich ludziach żyjących i dziennikach dawno już pogrzebanych a założonych przez nich w czasach ich buntowniczej młodości; o latach, kiedy te planety były małymi, dopiero rozżarzającymi się gwiazdami, szukającymi sobie miejsca w niemierzonej obojętności ludzkiej, zaś on, rektor, znał ich wszystkich jako młodych ludzi. Oczywiście, praca była w takie dni pod psem, a Beetle, z głową pełną nowych miar wierszowych i różnych historyj, zwierzał się ze wszystkiego tylko jednemu jedynemu M’Turkowi na piaszczystym wybrzeżu morskim, krocząc wyniośle dokoła tkwiącego w piachach galeonu wielkiej armady i krzycząc i przemawiając wierszami do długich języków fal morskich.
Skutkiem wypróbowanej nieufności dyrektora klasy przez trzy ostatnie kursy pominięto ich przy mianowaniu prefektów. Stopień ten, należny zasłudze, równocześnie dawał zaszczytne prawo noszenia laski, a czasem, z pewnymi zastrzeżeniami, swobodę używania jej.
Ale — mówił Stalky — jak o tym pomyślę, to muszę powiedzieć, że dzięki temu, iż nas pominięto, daliśmy szóstej w przeciągu roku taką szkołę, jak nikt przez siedem lat.
Z dumą dotknął swej szyi. Okalał ją wysoki sztywny kołnierzyk, jaki stosownie do zwyczajów mieli prawo nosić tylko uczniowie szóstej klasy. Uczniowie szóstej klasy widzieli ten kołnierzyk i nie mówili nic. Jeszcze rok temu Kicia Ebenezar, a choćby Dick IV kazaliby im do pięciu minut zdjąć to chomąto, inaczej... Ale tegoroczna szósta klasa składała się głównie z młodych celujących uczniów, protegowanych przez dyrektorów domów i zbyt uważających na swą godność, aby chcieć zadzierać z przebiegłą trójką. Toteż trójka nosiła kaszkiety zsunięte na tył głowy a nie na bakier, jak przystaio na uczniów piątej klasy, chodziła w powszednie dni w lakierkach a w niedzielę we wspaniałych krawatach — i nikt przeciw temu nie protestował. Na wiosnę M’Turk miał iść do Cooper Hill, a Stalky do Sandhurst, a rektor oświadczył im, że jeśli nie zaniedbają się zupełnie podczas wakacyj, nie mają się czego obawiać. Pod tym względem, jak „trener“, młodych źrebiąt, rektor rzadko się mylił.
Tegoż dnia wziął Beetle’a na bok i dał mu mnóstwo dobrych rad, z których jednak Beetle ani słowa nie pamiętał, gdy wpadłszy do swej pracowni, blady ze wzruszenia, zaczął opowiadać swą przedziwną historię. Wymagała ona wiary niemało.
— Więc na początek miałbyś sto funtów rocznie? — rzekł M’Turk bez entuzjazmu. — To mało!
— I koszta podróży! Wszystko już załatwione. Rektor mi powiedział, że mnie od dawna już do tego przygotowywał, a ja nic a nie nie wiedziałem — nic a nic! I nie zaczyna się wcale od pisania od siebie, rozumiecie? Naprzód adiustuje się telegramy i wycina się z gazet nożyczkami różne kawałki.
— Fuj, nożyczki! — wykrzyknął Stalky. — Wyobrażam sobie, jakich sztuk będziesz dokazywał. Ale w każdym razie i dla ciebie już jest to ostatni kurs. Siedem lat, moi kochani słuchacze — i nawet prefektami nie zostaliśmy.
— Mimo wszystko, nie były to lata najgorsze — mówił M’Turk. — Będzie mi przykro rozstać się z naszym starym liceum. Wam nie?
Spojrzeli na morze pieniące się u płaskich brzegów w jasnym świetle pogodnego, zimowego dnia.
— Ciekawe, gdzie będziemy o tym czasie na przyszły rok? — rzekł Stalky w zamyśleniu.
— A za pięć lat! — wtrącił M’Turk.
— Ale słuchajcie! — zawołał Beetle. — Mój odjazd to tajemnica. Rektor nikomu o nim nie wspominał. Wiem o tym, bo Prout powiedział mi dzisiaj, że jeśli zmądrzeję — hehe! — mógłbym w następnym kursie zostać prefektem. Widać, trudno mu już o prefektów.
— Zróbmy szóstej jaki kawał na pożegnanie! — namawiał M’Turk.
— E, to smarkacze głupie! — odpowiedział Stalky, który już uważał się za kadeta w Sandhurst.
— Efekt moralny! — tłumaczył M’Turk. — Pozostawienie po sobie niezapomnianej tradycji i tak dalej.
— Lepiej chodźmy do Bideford i popłaćmy długi! — rzekł Stalky. — Pumpnąłem ojca na trzy suwereny — ad hoc. Winienem tylko trzydzieści szylingów. Beetle, leć do starego i poproś go o pozwolenie. Powiedz mu, że chcesz zrobić korektę z „Patrioty ze Swillingfordu“.
— Niech będzie! — zgodził się Beetle. — Będzie to mój ostatni numer i chciałbym, żeby wyglądał przyzwoicie. Złapię go może przed śniadaniem.
W dziesięć minut później wyszli szeregiem, w dowód szczególniejszej łaski uwolnieni od apelu o piątej godzinie, mając całe popołudnie przed sobą. To samo, na swoje nieszczęście, uczynił i King, który nigdy nie mógł się obejść bez złośliwych dowcipów. Ale całe brygady Kingów nie potrafiłyby tego dnia wyprowadzić Beetle’a z równowagi.
— Aha! — zawołał King zacierając ręce. — Zabawiamy się studiowaniem lekkiej literatury. Przyziemna wiedza matematyczna nie jest dla umysłów tak wzniosłych jak nasze, nieprawdaż?
(— Sto funtów rocznie! — pomyślał Beetle uśmiechając się, z wzrokiem zapatrzonym w dal.)
— Nasza dawna indolencja szuka schronienia na kwiecistych ścieżkach nieokreślonej fikcji. Ale dzień zbliża się już, dzień obrachunku, mój ty kochany Beetle! Ja sam ułożyłem parę małych pytaniek z gramatyki łacińskiej, pytaniek, którym nawet twoje mistrzostwo w sztuce wykręcania się nie podoła. Tak, tak, z gramatyki łacińskiej. Ja sądzę, o ile mogę się tak wyrazić — zresztą zobaczymy, jak zadania zostaną rozdane — że Ulpian ci wystarczy... Aha! Elucescebat — mówił nasz przyjaciel! Zobaczymy, zo-ba-czymy!
Beetle wciąż jeszcze nie dawał znaku życia. W myślach znajdował się na pokładzie parowca, z zapłaconymi kosztami podróży w wielki, przedziwny świat — o tysiąc mil od wyspy Lundy.
Śmiejąc się złośliwie King porzucił go wreszcie.
— On o niczym nie wie. On będzie poprawiał zadania i urągał i sadził się przed małymi chłopcami na przyszły kurs — i znowu na przyszły!
Beetle pobiegł za swymi przyjaciółmi stromą ścieżką, prowadzącą przez zarosłe żarnowcem wzgórze za liceum. Znalazł ich rzucających kamykami w szczyt gazometru, od czego z trudnością starał się ich odwieść stary, umorusany dozorca gazowy. Widzieli, jak naoliwiał kurek zapuszczony w ziemię między dwoma krzakami żarnowca.
— Cockey, na co jest ten kurek? — zapytał Stalky.
— Do dostarczania gazu kuchniom — odpowiedział Cockey. — Jakby go w ten sposób przekręcić, panicze musieliby się uczyć przy świeczkach.
— Ale! — rzekł Stalky i zamyślił się, tak że milczał przez długą chwilę.
— Hallo! A wy tu co robicie?
Stali na zakręcie ścieżki, oko w oko z Tulke’em — pierwszym prefektem domu Kinga — przysadkowatym, płowym chłopcem z rodzaju tych, którzy muszą zostać prefektami ze względu na ich zdolności, zostawszy nimi jednak nigdy nie mogą sobie dać rady i wciąż apelują o poparcie do rektora, bardziej gorliwi niż taktowni.
Trójka nie zwracała na niego uwagi. Mieli formalne pozwolenie na wyjście. Tulke powtórzył swe pytanie podniesionym głosem, bo Nr 5 nieraz dobrze mu nadokuczał i prefektowi zdawało się, że wreszcie złapał ich na gorącym uczynku.
— Ki diabli ci do tego? — odpowiedział Stalky z najsłodszym ze swych uśmiechów.
— Słuchaj no! Ja nie myślę... nie myślę — jąkał się Tulke — pozwalać na to, aby mi uczniowie piątej klasy odpowiadali klątwami!
— To wynoś się i zwołaj zebranie prefektów! — wtrącił M’Turk znając słabą stronę Tulke’go.
Prefekt aż się dławił ze złości.
— Nie krzyczy się w ten sposób na uczniów piątej klasy — mówił Stalky. — To bardzo nieprzyzwoicie.
— No, więc wyduśże raz z siebie to jajo, ty kwoko! — rzekł spokojnie M’Turk.
— Ja — ja chcę wiedzieć, co wy robicie poza granicami?
To mówiąc wywinął laską w powietrzu.
— Mój Boże! — odpowiedział Stalky. — Dopiero teraz dowiadujemy się, o co idzie. Dlaczegoż nie spytałeś od razu?
— A więc, pytam teraz: Co tu robicie?
— Uwielbiamy cię, Tulke! — odpowiedział Stalky. — Myślimy, że jesteś niesłychanie byczy mąż, może nie?
— Tak jest! Tak jest!
Zza zakrętu wyjechał powozik pełen młodych pamienek. Na jego widok Stalky natychmiast padł przed Tulke’em na kolana, jakby się chciał do niego modlić; twarz Tulke’go stała się szkarłatna.
— Mam prawo myśleć...
— Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie! — wołał Beetle naśladując bidefordskiego obwoływacza miejskiego. — Tulke ma prawo myśleć! Trzy „hura“ dla Tulke’go!
Zabrzmiało trzykrotne hura.
— To nasz choleryczny podziw dla ciebie! — mówił Stalky. — Ty nie masz pojęcia, Tulke, jak my cię strasznie kochamy. My cię tak okropnie kochamy, że gdybyś to zrozumiał, to powinien byś iść do domu i wyciągnąć kopyta. Ty jesteś za dobry, Tulke, żebyś mógł żyć!
— Tak jest! — odezwał się M’Turk. — Zrób nam tę przyjemność i wyciągnij kopyta. Pomyśl, jak ci będzie w trumnie do twarzy.
Tulke pędem pobiegł pod górę z groźnym blaskiem w oku.
— Z pewnością wyniknie z tego zebranie prefektów — rzekł Stalky. — Dotknięty honor szóstej klasy i tak dalej. Tulke będzie przez całe popołudnie pisał zaproszenia, a Carson zawezwie nas po herbacie. Tym razem płazem nam tego nie puszczą.
— A załóż się ze mną o fajgla, że on poczłapie za nami! — odezwał się M’Turk. — To beniaminek Kinga i gdyby im się udało złapać nas na czym, obaj cieszyliby się z naszych skalpów. Musimy uważać na siebie.
— Wobec tego ja proponuję, żebyśmy poszli do mamy Yeo na ostatnią ucztę. Jesteśmy jej winni około dziesięciu szylingów, a Mary będzie beczeć, jak się dowie, że już odjeżdżamy — namawiał Beetle.
— Ale ci mnie ostatnim razem ta Mary huknęła przez łeb! — zauważył Stalky.
— To się zdarza, jak się ją zaczepia — zauważył M’Turk. — Przeważnie jednak oddaje pocałunki. Chodźmy do mamy Yeo.
Skierowali się ku liczącemu z dwieście lat domostwu, na pół mleczarni, na pół restauracji, w głębi ciasnej i wąskiej uliczki. Chodzili tam, kiedy jeszcze byli mikrusami, stąd też, przez całą rodzinę lubiani, byli tam jak u siebie w domu.
— Przyszliśmy zapłacić długi, mamuńciu — mówił Stalky obejmując ramieniem pięćdziesięciosześciocalową kibić gospodyni. — Zapłacić długi, powiedzieć z Bogiem — i — i strasznie nam się chce jeść.
— Ejże! — zawołała mama Yeo. — Zalecanki do mnie? Z kimże w dyrdy? Wstydźcie się, smarkacze!
— Boga mego, nikt by się nie odważył, gdyby Maryśka tu była! — mówił M’Turk szerokim, półmocno-dewońskim akcentem, jakiego chłopcy używali podczas swych wypraw.
— Któż to wzywa imienia mego na daremno?
Drzwi w głębi otwarły się i niosąc wazę ubitej śmietany weszła Mary, jasnowłosa, błękitnooka dziewczyna a rumiana jak jabłuszko. Beetle pocałował ją, za jego przykładem z zimną krwią poszedł Turkey. Obaj dostali natychmiast po szturchańcu.
— Nie całuje się nigdy dziewczyny, jak można pocałować samą gospodynię! — rzekł Stalky mrugając bezczelnie jednym okiem na matkę Yeo i przeglądając równocześnie słoiki konfitur na półce.
— Cieszy mnie, że przynajmniej jednemu z was nieśpieszno, aby oberwać po buzi — odezwała się Maria zwracając się ku niemu z wyzywającą miną.
— Wielkie rzeczy! Ja mogę się dać śmiało pocałować!
— Nie doczekasz się, żebym ja cię pocałowała — urwiszu jeden!
— Ani mi się śniło. Mało to dziewcząt w Northam? A w Appledore?
Niemożliwy do naśladowania grymas na pół lekceważenia, na pół urazy podkreślił tę odpowiedź.
— Aj, kochanie! Ty źle skończysz! Dlaczego tak wąchasz śmietanę?
— Zdaje mi się, że skwaśniała — odpowiedział Stalky. — Powąchaj sama.
Mary lekkomyślnie zastosowała się do jego życzenia.

W Bidefordzie całuj,
Nie żałuj!

mówił Stalky całując ją bez żadnych złych następstw.
— Ty — ty — ty! — zaczęła Mary zanosząc się od śmiechu.
— W Northam one są lepsze, bardziej szczodre. W Northam one nam pocałunki oddają — ciągnął dalej Stalky, podczas gdy M’Turk z całą powagą obtańcowywał mamę Yeo.
Kiedy zasiedli do bitej śmietany z konfiturami i gorącym chlebem, Beetle zwiastował Mary smutną nowinę.
— Tak jest, Mary, już nigdy więcej się nie zobaczymy. Pojedziemy sobie i zostaniemy pastorami i misjonarzami.
— Baczność! — wykrzyknął M’Turk, który patrzył w ulicę spoza zasłony w oknie. — Rozumie się, że Tulke szedł za nami. Widzicie go? Idzie ulicą...
— My nie jesteśmy wyjęci z granic! — uspokajała ich mama Yeo. — Możecie tu siedzieć spokojnie.
To rzekłszy potoczyła się do pokoju w głębi, gdzie siadła i zaczęła robić kasę.
— Mary! — rzekł Stalky nagle z tragicznym akcentem. — Czy ty mnie kochasz?
— Pewnie! Powiedziałam ci to przecież, gdy byłeś jeszcze taki mały — odpowiedziała dziewczyna.
— Widzisz tego chłopca na ulicy? — Stalky pokazał jej nic nie przeczuwającego Tulke’go. — Jego przez całe jego krótkie życie nigdy żadna dziewczyna nie pocałowała, Mary! Jakież to straszne.
— Co mnie to obchodzi? Mnie się zdaje, że z czasem to przyjdzie samo przez się w sposób naturalny — to mówiąc potrząsnęła wyzywająco głową. — Nie chcesz przecie, żebym ja go pocałowała.
— Dam ci pół korony, jeśli go pocałujesz — rzekł Stalky pokazując jej monetę.
Pół korony było dużo dla Mary, a żart też coś wart, ale...
— Ona się boi! — rzucił M’Turk w psychologicznym momencie.
— Boi się! — potwierdził zgodnie Beetle znając jej słaby punkt. — W Northam nie ma ani jednej dziewczyny, której by to trzeba dwa razy mówić. A w dodatku taka ładna dziewczyna!
M’Turk mocno zaparł się nogą w drzwi na wypadek, gdyby mama Yeo chciała wejść niespodziewanie, bo twarz Mary przybrała wyraz stanowczy. W tej chwili Tulke spostrzegł, że drogę zagrodziła mu wysoka córa Devonu — tego najmilszego pod słońcem kraju łatwych pocałunków. Grzecznie usunął się na bok, ona zaś namyślała się przez chwilę, a potem położyła mu swą dużą rękę na ramieniu.
— Dokąd idziesz, kochanku? — zapytała.
Stalky, który wepchnął sobie chustkę do ust, widział, jak młody chłopak oblał się szkarłatem.
— Dajże mi całusa! Czy was w szkole zupełnie grzeczności nie uczą?
Tulke stracił dech i chciał zawrócić, Mary poważnie i sumiennie pocałowała go dwa razy. Nieszczęsny prefekt uciekł.
Wróciła do sklepu z oczami pełnymi naiwnego zdziwienia.
— Pocałowaś go? — pytał Stalky wręczając jej pieniądz.
— Pewnie, że tak! Ale wiecie co, chłopcy, to chyba nie student. On miał taką minę, jak gdyby mu się na płacz zbierało.
— My byśmy z pewnością nie płakali. Ano, spróbuj, czy który z nas się rozpłacze! — mówił M’Turk.
Mary wyszturchała ich wszystkich trzech po kolei.
Kiedy wreszcie wyszli z czerwonymi jak ogień uszami, oświadczył Stalky:
— Zdaje mi się, że z tej konferencji prefektów niewiele nam przyjdzie.
— A ja myślę inaczej! — odpowiedział Beetle. — Słuchaj. Jeżeli to on pocałował — a tak utrzymywać będziemy my — jest cynicznym, niemoralnym rozpustnikiem. a jego postępowanie musi się nazwać jawną nieprzyzwoitością. Confer orationes Regis furiosissimi, jak mnie złapał ma czytaniu „Don Juana“.
— Nie ma co gadać, on ją pocałował! — wtrącił M’Turk. — Na samym środku ulicy. W czapce mundurowej na głowie.
— Godzina 3.57 m. pop. Zapamiętajcie to sobie. Co chciałeś powiedzieć, Beetle?
— Otóż widzicie. On nie kłamie. Może powiedzieć, że to ona go pocałowała.
— A wtedy co będzie?
— Wtedy? Jak to co? — zawołał Beetle podskakując z radości na samą myśl o tym. — Czy nie rozumiecie jeszcze? Przecież stąd chyba wniosek jasny, że szósta klasa nie może się obronić przeciw publicznym zniewagom, a nawet porwaniu. To znaczy, że trzeba chyba, aby niańki chodziły z nimi na spacer. Wystarczy szepnąć to tylko w budzie — toż by się szósta klasa wkopała!
— Jak Boga mego! — ucieszył się Stalky. — Dobrze się kończy nasz ostatni kurs. A teraz syp i popraw tę swoją szmatę, ja i Turkey pomożemy ci. Wejdziemy od tyłu, po co nam niepokoić Randalla.
— Tylko nie naróbcie mi zamieszania — mówił Beetle, wiedząc dobrze, czego się może spodziewać po pomocy przyjaciół, ale z drugiej strony nie mogąc wytrzymać, aby się swym znaczeniem przed nimi nie popisać. Jego własne terytorium stanowiła znajdująca się za drukarnią Randalla mała komórka, w której Beetle’owi zdawało się czasem, że jest naczelnym redaktorem, „Times’a“. Tu, pod kierunkiem zasmarowanego czernidłem drukarskim terminatora, nauczył się jako tako gospodarować w kasztach, skutkiem czego uważał się za biegłego zecera.
Na kamiennym stole leżały już gotowe kolumny pisma licealnego. Beetle mógł poprawić leżącą na boku korektę, tego jednak za nic w świecie by nie uczynił. Zbrojny w młotek i szczypczyki wyciągał tajemnicze sztabki rozluźniając formę, tu wyjął jakąś literę, tam ją znów włożył, czytając dorywczo, pochylony nad kolumnami i chichocąc nad własnymi artykułami.
— Z pewnością nie sadziłbyś się tak, jakbyś tym musiał zarabiać na życie — rzekł M’Turk. — To do góry nogami i po żydowsku? Czekaj, czy ja co potrafię przeczytać.
— Idźże! — zawołał Beetle. — Przeczytaj te kolumny w formie, jeśli myślisz, że jesteś taki mądry.
— Kolumny w formie! Cóż to znowu! Nie bądźże takim wściekłym fachowcem.
M’Turk zaczął się wraz ze Stalky’m wałęsać po drukarni. Wszystkiego musisli dotknąć.
— Beetle, chodź no tu! — zawołał po paru minutach Stalky. — Co to takiego? To mi coś przypomina.
Beetle rzucił okiem i odpowiedział:
— To drukowane na egzamin łacińskie zadanie Kinga. In — In Verrem: Actio prima. Co za szopa!
— Pomyślcie tylko o czystej, wzniośle myślącej młodzi, która dałaby duszę, żeby móc na to okiem rzucić! — zauważył M’Turk.
— Nie, drogi Wilusiu — rzekł Stalky — to by mogło w zbyt przykry i bolesny sposób dotknąć naszych szanownych mistrzów. Nie będziesz przecie odrzynał, Wiluś.
— I tak teraz tego głupkowatego zadania przeczytać nie potrafię — brzmiała odpowiedź. — A zresztą my tak czy siak z końcem kursu wychodzimy, więc nam to wszystko jedno.
— Czy przypominacie sobie, co szanowny Bloomer zrobił z opowiadaniem Spraggona o psach Puffingtona? Musimy za Kinga osłodzić trochę to jego mleko! — mówił Stalky promieniejąc szatańską radością. — Zobaczmy, czego Beetle potrafi dokonać przy pomocy tych obcęgów, z których jest tak dumny.
— Niełatwa to rzecz zrobić tę łacinę bardziej zwariowaną niż jest, ale spróbujemy! — mówił Beetle, przenosząc Aliud i Asiae, wyjęte z dwu osobnych zdań. Czekajcie, tę kropkę przeniesiemy trochę dalej, a zdanie zaczniemy od pierwszej lepszej wielkiej litery. Byczo! Tu całe trzy wiersze można przenieść na inne miejsce.
— Jedna z tych wykwintnych pauz, za które tak słusznie sławiono naszego słynnego myśliwego! — zacytował Stalky, który umiał polowanie Puffingtona na pamięć.
— Czekaj! — zawołał M’Turk, — tu jest vol — voluntate quidnam bez niczego.
— Zaraz o tym pomyślimy. Quidnam pójdzie po Dolabelli.
— Poczciwy, stary Dolabella — mruknął Stalky. — Nie złamcie go! Jaka okropna jest ta proza Cicerona, nieprawdaż? Powinien by nam być wdzięczny...
— Hallo! — zawołał M’ Turk pochylony nad inną kolumną. — Co mi dacie za wspaniałą odę? Qui... quis, o, to Quis multa gracilis, jak Boga kocham.
— Dawaj tu. Tuśmy mleko już dość osłodzili! — rzekł Stalky po kilku minutach gorliwej pracy. — Nigdy niepotrzebnie nie bijcie swych psów.
Quis munditiis? — zaczął Beetle nie składając szczypców. — Słowo daję, że to bycze! Czy ten znak zapytania nie fajno tu wygląda? Heu quofies fidem! To brzmi tak, jakby ten chłop czegoś się pietrał i nie wiedział, co z sobą począć. Cui flavam religas in rosa — którego woń uciekła w różę — Mutatosque Deos flebit in antro.
— Płaczący w grocie niemi bogowie — poddał Stalky. — Jak Boga mego, Horacy potrzebuje nad sobą takiego samego dozoru jak — Tulke.
Redagowali gorliwie, aż się tak ściemniło, że już nic nie było widać.
— Aha! Elucescebat — mówił nasz przyjaciel. Ulpian mi wystarczy, nieprawdaż? Jeśli King potrafi co zrobić z tego, jestem skończonym osłem — mówił Beetle, kiedy, wyśliznąwszy się przez okno, stanęli w dobrze znanej sobie alei na tyłach domu i rozpoczęli trzy milowy bieg do liceum. Korekta klasyków zatrzymała ich zbyt długo. Gdy wyczerpani bez tchu dopadli wreszcie krzaków i gazometru, w oknach liceum płonęły już światła i było co najmniej dziesięć minut po dzwonku na herbatę i na apel.
— Oj, źle z nami! — mówił zadyszany M’Turk. — Założę się o szylinga, że Foxy czeka na spóźnionych pod latarnią na podwórzu. I to świństwo, bo w dodatku sam rektor pozwolił nam wyjść, a myśmy nie przyszli na czas.
— Pozwólcie mi poszukać w pełnej skarbnicy mej wiedzy — zaczął Stalky.
— Idź do licha! Nie udawaj Jorrocka. Nie moglibyśmy jakoś dopaść? — martwił się M’Turk.
— Mr. Radecliffe nie lubił butów biskupa, ale zalecał gorąco szampańskie wino i marmeladę morelową jako smar na cholewy. — Gdzie tu ten figiel, którym się po południu zabawiał dozorca?
Słyszeli, jak szukał czegoś poomacku w mokrej trawie. A potem stał się cud. Światła w domkach straży nadbrzeżnej zgasły; jarzące się okna Golf klubu zniknęły, za nimi fasady dwu hoteli. W porozrzucanych tu i owdzie samotnych willach światła zaczęły blednąć, migotać, gasnąć. Wreszcie pogasły też światła w liceum i trójka znalazła się w ciemnościach burzliwej nocy zimowej.
— Jak Boga mego! To ci mróz! — zadeklamował Stalky. — Dalie powiędły! Uciekajmy!
Popędzili przez krzaki, podczas gdy liceum huczało jak ul rozgniewanych pszczół, a w refektarzach rozlegało się rytmicznie choralne wołanie „Gaz! Gaz! Gaz!“ Wreszcie stanęli na brzegu stromej drogi, która oddzielała ich od pracowni. Zsunąwszy się w wąwóz jak kule, wyskoczyli znów w górę jak ulicznicy i poskoczyli do swej pracowni. Nie minęły dwie minuty, a już byli przebrani, w suchych kurtkach, spodniach i zasznurowanych starannie pantoflach, po czym czym prędzej wmieszali się w refektarzu w tłum przypominający ognisko rewolucji południowo-amerykańskiej.
— Ciemno jak w grobie i serem śmierdzi!
Wrzeszcząc na całe gardło „Gaz! Gaz!“ Stalky łokciami torował sobie drogę przez tłum.
— Cockey poszedł na spacer! Niech go Foxy poszuka!
Prout, jako najbliższy dyrektor, starał się przywrócić porządek, bo brutalni chłopcy rzucali w zamieszaniu kromkami chleba z masłem, a M’Turk przewrócił na stole mikrusów czajnik z ukropem, tak że wielu poparzonych płakało z nieudanego bólu. Czwarta i trzecia wyższa śpiewały hymn szkolny „Vive la Compagnie“ przy towarzyszeniu bębnienia nożami, a niższe klasy piszczały przeraźliwie i rabowały sobie wzajemnie wiktuały.
Kiedy wreszcie okropny odór zwiastował, że gaz już jest, Stalky w rozpiętej bluzce zapychał się żarłocznie tym, co mogło się nazywać jego czwartą filiżanką herbaty.
— No, nareszcie jest światło — mówił. — Hallo! Oto Pompenius Ego!
Był to Carson, pierwszy celujący szkoły, dobroduszny, poczciwy chłopaczyna, filar pierwszej drużyny piłki nożnej. Podszedłszy ku nim od stołu prefektów poprosił ich suchym, oficjalnym tonem, aby za pół godziny stawili się w jego pracowni.
— Konferencja prefektów! Konferencja prefektów! — zaczęto szeptać przy stołach, przy czym niektórzy chłopcy po barbarzyńsku demonstrowali działanie lasek i jego skutki.
— I z której strony mamy ich teraz naciągnąć? — pytał Stalky zwróciwszy się półtwarzą do Beetle’a. — Tym razem to twój interes.
— Słuchajcie! — brzmiała odpowiedź. — Ja was proszę tylko o jedno, to jest, żebyście się nie śmiali. Ja oskarżę Tulke’go o niemoralność — à la King i to będzie bardzo poważna historia. Jak już nie będziecie mogli wytrzymać, nie patrzcie na mnie, bo trzasnę!
— Dobrze. Niech będzie! — odrzekł Stalky.
Pociągła twarz M’Turka zesztywniała, a powieki na pół przysłoniły mu oczy; to ostatnie było hasłem do bitwy.
Ośmiu czy dziewięciu seniorów z twarzami bardzo poważnymi i surowymi zasiadło kołem w fotelach w rozpaczliwie filisterskiej pracowni Carsona. Tulke nie cieszył się wśród nich szczególniejszą popularnością, a kilku z nich, którzy już mieli do czynienia ze Stalky’m i Sp. obawiali się, czy przypadkiem Carson nie zbłaźnił się. W każdym razie należało podtrzymać godność szóstej klasy. Toteż Carson od razu wleciał na nich:
— Słuchajcie, chłopcy — ja — my — zawezwaliśmy was, żeby wam powiedzieć, że sobie trochę zanadto wobec szóstej klasy pozwalacie — i to nie od dziś — i — i myśmy patrzyli na to przez palce, ale dalej już znosić tego nie będziemy. Pokazuje się znowu, że dziś po południu, na drodze do Bideford sklęliście i zwymyślaliście Tulke’go. Otóż my pokażemy wam, że dalej tak nie pójdzie. Skończyłem.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Stalky. — Raczysz jednak przyznać, że i my mamy jakieś prawa. Bynajmniej nie uchodzi, tylko dlatego że przypadkiem jesteście prefektami, wrzeszczeć i ryczeć na nas, seniorów, i besztać ich, jakbyście byli dyrektorami. My nie jesteśmy mikrusami, Carson. Takie kawały mogą zaimponować Daviesowi Tertiusowi, ale nie nam, rozumiesz?
— Tylko przez idiotyzm starego Prouta nie jesteśmy od dawna prefektami! Sami o tym wiecie! — wtrącił M’Turk, — Nie macie ani odrobiny taktu.
— Przepraszam bardzo! — zawołał Beetle. — Konferencja prefektów powinna być zameldowana rektorowi. Pragnąłbym wiedzieć, czy rektor popiera Tulke’go w tej sprawie.
— Właściwie — właściwie to nie jest konferencja prefektów w ścisłym znaczeniu — rzekł Carson. — Myśmy was zawezwali tylko po to, aby was przestrzec.
— Ale wszyscy prefekci są obecni! — obstawał przy swoim Beetle. — Gdzież różnica?
— Jak Boga mego! — odezwał się Stalky. — Wyobrażacie sobie, że to można tak zawołać nas na urąganie, przysyłając po nas człowieka, który nam przed całą szkołą podczas herbaty każe przyjść, tak że wszyscy myślą, że to zebranie prefektów? Słowo daję, Carson, to ci płazem nie ujdzie!
— Ciemna historia, bardzo ciemna! — dorzucił M’Turk potrząsając głową. — W najwyższym stopniu podejrzana.
Prefekci spojrzeli po sobie niespokojnie. Tulke zwołał trzy konferencje prefektów w przeciągu dwu kursów, aż wreszcie rektor oświadczył, iż spodziewa się, że szósta klasa potrafi utrzymać inne w karbach bez ciągłego straszenia jego powagą. Prawda, mieli wrażenie, że niezbyt zręcznie zabrali się do rzeczy, jednakże żaden przyzwoity, porządny chłopak nie ośmieliłby się kwestionować legalności ich konferencji i z pewnością poddałby się sądowi. Protest Beetle’a był po prostu zuchwalstwem.
— A wam powinno się po prostu dać lanie i koniec — wykrzyknął lekkomyślnie niejaki Naughten.
Słowa te rozpaliły w Beetle’u szlachetne natchnienie.
— Za przeszkadzanie w umizgach Tulke’mu, co?
Tulke stanął w pąsach.
— O, tak to nie pójdzie! — mówił Beetle. — Zrobiłeś swoje! Zawezwałeś nas tu za to, żeśmy cię sklęli i zwymyślali, chciałeś nam dać przestrogę. Nam? Czekajże, teraz na nas kolej.
— Ja — ja — ja — zaczął Tulke. — Nie pozwólcie tej młodej żmii mówić!
— Jeśli chcesz co powiedzieć, musisz się wyrażać przyzwoicie — zwrócił Beetle’owi uwagę Carson.
— Przyzwoicie? Niech wam będzie przyzwoicie. A więc słuchajcie. Idąc do Bidefordu, spotkaliśmy tę ozdobę szóstej klasy — czy to dość przyzwoicie? — wałęsającą się po gościńcu z dziwnym jakimś blaskiem w oku. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, dlaczego tak bardzo zależy mu na tym, aby nas zatrzymać, ale pięć minut przed czwartą, kiedyśmy siedzieli w mleczarni Yeo, ujrzeliśmy Tulke’go w biały dzień, w czapce licealnej, całującego i pieszczącego na ulicy kobietę. Czy to dla was będzie dość przyzwoite?
— To nieprawda — to nie ja...
— Czyżeśmy cię nie widzieli? — mówił dalej Beetle. — A potem — nie obawiaj się, Carson, będę się wyrażał przyzwoicie — wróciwszy ukradkiem z ustami ciepłymi jeszcze od pocałunków (nie napróżno czytał Beetle nowoczesnych poetów), zwołujesz konferencje prefektów, które nie są konferencjami prefektów, w celu podtrzymania honoru szóstej klasy.
Tu otwarła się przed nim nowa, szczytna droga natchnienia.
— A skąd my możemy wiedzieć? — wykrzyknął. — Skąd my możemy wiedzieć, ilu uczniów szóstej klasy macza palce w tej obrzydliwej aferze?
— Tak jest, bardzo byśmy chcieli to wiedzieć — odezwał się M'Turk z dostojną godnością.
— My mieliśmy zamiar pomówić z wami o tym zgodnie i spokojnie, Carson, ale wy woleliście zwołać konferencję — dorzucił z współczuciem Stalky.
Prefekci byli tak zaskoczeni, iż żaden z nich nie mógł się zdobyć na słowo. Wobec tego Beetle, starannie modelując swą retorykę według Kinga, atakował w dalszym ciągu, samego siebie wprowadzając w podziw i samego siebie przechodząc:
— A — a straszna tu jest nie tyle cyniczna niemoralność tej całej sprawy, ile zuchwała, bezwstydna nieprzyzwoitość. Pokazuje się, że nie będziemy mogli chodzić do Bidefordu, żeby się nie natknąć na wstrętne miłostki któregoś z prefektów. Nie ma się z czego śmiać, Naughten. Ja nie twierdzę, abyśmy się nadzwyczaj na tych rzeczach znali, zdaje mi się jednak, że bardzo zatwardziałym w grzechu (cytata z kazania kapelana) musi być ktoś, kto potrafi ściskać swe miłośnice (to był Huklucyt) w obliczu całego miasta (reminiscencja z Miltona). Mógłby się przynajmniej zdobyć na przyzwoitość — a wy jesteście przecie powagami, co się tyczy przyzwoitości, sądzę — i poczekać, aż się ściemni. Ale on nie czekał. Tak jest, nie przecz, nie czekałeś. O, Tulke, ty niepowściągliwy, nie panujący nad sobą bydlaku...
— Dość już, przestań na chwilę! — zawołał Carson. — Co to znaczy, Tulke?
— Ja — słuchajcie — bardzo mi jest przykro. Nigdy w życiu czegoś podobnego się po Beetle’u nie spodziewałem.
— Dlatego — że — ty — nie — masz — w sobie — cienia — wstydu — sądzisz — że — i ja — jestem — bezwstydny? — wykrzyknął Beetle jednym tchem.
— Chciałeś to wszystko zatuszować za pomocą różnych podstępnych machinacyj, co? — mówił Stalky.
— Wręcz zniewaga dla nas trzech! — dorzucił M’Turk. — Jakiż ty masz niski sposób myślenia, Tulke!
— Za drzwi was wyrzucę, jeśli się w ten sposób będziecie zachowywali! — wykrzyknął Carson z gniewem.
— Jeszcze jeden dowód, że to konspiracja! — rzekł Stalky z niewinną miną męczennika.
— Ja — ja szedłem ulicą — jak Boga kocham, szedłem sobie ulicą — wołał Tulke — i — i bardzo mi przykro — ale przyszła jakaś kobieta i — pocałowała mnie. Jak Boga kocham, ja jej nie pocałowałem.
Zrobiła się cisza, w której słychać było tylko przeciągłe, śpiewne gwizdnięcie przez zęby Stalky’ego, oznaczające pogardę, zdziwienie i szyderstwo.
— Daję wam słowo honoru, że tak było! — wyjąkał prześladowany. — Och, nie pozwólcie im już urągać.
— Ano, trudno! — wtrącił M’Turk. — Musimy, oczywiście, poprzestać na twym tłumaczeniu.
— Kusz, M’Turk! — zagrzmiał Naughten. — Nie ty jesteś głównym prefektem.
— Pewnie, że nie! — odpowiedział Irlandczyk. — Wy znacie Tulke’go niewątpliwie lepiej niż my. Totaż ja mówię tylko za nas trzech. My tłumaczenie Tulke’go przyjmujemy. Ja jednak chciałbym zaznaczyć, że gdyby mnie złapano na tak haniebnym uczynku i ja ośmieliłbym się podać na swe usprawiedliwienie to, co Tulke — nie wiem, co byście na to powiedzieli. Jednakże ze słowa honoru Tulke’go...
— A Tulkus — przepraszam bardzo — Tulkiss[1] — zatem Tulkiss faktycznie jest chłopcem honorowym — wtrącił Stalky.
— Ze słowa honoru Tulke’go wynika, że uczniowie szóstej klasy, wyszedłszy na spacer, nie mogą się obronić, jeśli ich pierwsza lepsza dziewczyna chce pocałować! — wykrzyknął Beetle zadając ostatnie uderzenie. — Ładna historia, no nie? Brakuje tylko żeby się mikrusy o tym dowiedziały, to by była zabawa! My nie jesteśmy prefektami, to prawda, ale nas tak bardzo po ulicach nie całują. Nie wiem nawet, czy nam kiedy na myśl przyszło coś podobnego, co, Stalky?
— Ani mowy! — zastrzegł się Stalky odwracając się, aby ukryć swój wyraz twarzy. Twarz M’Turka wyrażała tylko wzniosłą pogardę i odrobinę znużenia.
— No, no! Można by powiedzieć, że znacie się na tym lepiej, niż się zdaje! — zauważył jeden z prefektów.
— Cóż robić, jeśli wy pchacie nam to wciąż pod nos — tu Beetle zaczął naśladować przewlekły, najbardziej jadowity, gawędziarski styl Kinga — miły deszczyk po burzy — krótko mówiąc, wszystko to jest dostatecznie paskudne i ohydne. Ja faktycznie nie wiem, kto się tu prezentuje w gorszym świetle: Tulke, którego przypadkiem złapano na gorącym uczynku, czy też ci, którzy tego uniknęli. My zaś — tu zwrócił się dumnie do swych dwuch przyjaciół — mamy przed nimi stać i słuchać ich urągań za to, żeśmy przypadkiem wpadli na ślad ich miłostek.
— Bodaj cię jasny piorun! Ja chciałem was tylko przestrzec! — wrzasnął Carson wydając się tym samym lekkomyślnie w ręce nieprzyjaciela.
— Przestrzec? Ty?
Słowa te wypowiedziano z miną człowieka, który niespodziewanie w szafie swej znajduje niemiłą rzecz, jaka tam nigdy być nie powinna.
— Carson, czy chciałbyś być tak łaskaw powiedzieć nam, przed czym, na miły Bóg, miałbyś prawo przestrzegać nas po tym skandalu? Przestrzec nas! No tego już zawiele! Chodźmy gdzieś, gdzie powietrze jest trochę czystsze!
Drzwi zatrzasnęły się za ich obrażoną niewinnością.
— O Beetle, Beetle, Beetle, mój złoty Beetle! — łkał Stalky rzuciwszy się na falującą pierś Beetle’a, jak tylko znaleźli się w pracowni. — I że ci sił starczyło!
— Poczciwa dusza! — mówił M’Turk objąwszy obu ramionami głowę Beetle’a i kołysząc ją to na prawo, to na lewo do taktu starej piosenki:

Piękne usteczka... słodsze... niż wiśni lub malin miód...
Zawsze rozkoszne... zawsze... w uśmiechu przybrane cud...
Zdają się mówić... Pójdź do mnie! Całuj! O, chodź!
Cium, cium, cium, cium, cium — cium-cium!

— Uważaj! Zbijesz mi latarnie! — sapał Beetle wyrywając się z jego ohjęć. — Co? Nie było to może wspaniałe? Nie zryćkowałem ich w niesłychany sposób? Widzieliście, jak naśladowałem Kinga? O, do diabła?
Beetle nagle się zachmurzył.
— Zapomniałem o najważniejszym słowie — sprośny! Nie wiedziałem, żem o tym zapomniał. W dodatku — jedno z najulubieńszych wyrażeń Kinga!
— Nic nie szkodzi. Oni z pewnością lada chwila przyślą do nas poselstwo z prośbą, żebyśmy w szkole o niczym nie wspominali — mówił M’Turk. — Diabelnie im musi na tym zależeć. Biedna szósta! Biedna stara szósta!
— Zepsute młode świńtuchy! — zaśmiał się Stalky. — Co za fatalny przykład dla niewinnych chłopców o czystych duszach i wzniosłym sposobie myślenia, jak ty i ja!
A tymczasem prefekci siedzieli w pracowni Carsona, niemi z osłupienia, wpatrując się w Tulke’go, któremu się zbierało na płacz.
— Ładna historia! — odezwał się wreszcie główny prefekt. — A toś nam nawarzył piwa, Tulke!
— Czemu — czemu nie daliście temu przeklętemu Beetle’owi lania, zanim zaczął urągać? — jęknął Tulke.
— Ja wiedziałem, że tu będzie chryja! — rzekł prefekt z domu Prouta. — Nie trzeba się było, Tulke, upierać przy konferencji prefektów.
— Choroba ciężka, zarobiliśmy na czysto! — zaklął Naughten. — Przyszli tu i naurągali nam, zamiast żebyśmy zbesztali ich. Beetle traktuje nas, jak gdybyśmy byli szajką szantażystów i tak dalej. A kiedy nas starli na miał, wychodzą i trzaskają za sobą drzwiami, jakby byli dyrektorami. I wszystko przez ciebie, Tulke.
— Ależ kiedy ja jej nie pocałowałem!
— Ośle głupi! Gdybyś powiedział, żeś ją pocałował i obstawał przy tym, byłoby dziesięć razy lepiej, niż to, co zrobiłeś — odpowiedział Naughten. — Teraz rozgłoszą to w całej szkole , a Beetle narobi na | ten temat kupę idiotycznych wierszy z różnymi przycinkami i przydomkami.
— Ależ kiedy naprawdę to ona mnie pocałowała!
Poza zadaniami i nauką Tulke myślał bardzo powoli.
— Nie myślę o tobie. Myślę o nas. Pójdę do nich, spróbuję, może mi się ich uda namówić, żeby byli cicho.
— Tulke zgasił się zupełnie z tą całą chryją — zaczął Naughten pojednawczo, odnalazłszy Beetle’a.
— Któż go tym razem pocałował?
— I ja przychodzę do was, a specjalnie do ciebie, Beetle, z prośbą, abyście tego wszystkiego w szkole nie rozgłaszali. Chłopcy starsi, jak wy, seniorzy, sami chyba zrozumieją, dlaczego.
— Hm! — mruknął Beetle z chłodną rezygnacją człowieka widzącego, że będzie musiał spełnić nieprzyjemny obowiązek publiczny. — Widzę, że będę jeszcze raz musiał iść i pomówić z szóstą.
— Najzupełniej zbyteczne, mój drogi, zapewniam cię! — rzekł pośpiesznie Naughten. — Mogę im powtórzyć wszystko, co chcecie!
Ale możliwość użycia zapomnianego przymiotnika była zbyt kusząca. Toteż Naughten wrócił na nierozwiązane jeszcze zebranie prowadząc za sobą Beetle’a bladego, lodowatego i wyniosłego.
— Zdaje się — zaczął Beetle, wymawiając słowa dobitnie i wyraźnie — zdaje się, że doznajecie pewnego niepokoju na myśl o środkach, jakich użycie moglibyśmy uznać za stoscwne odnośnie do ostatniego — eh — eh — sprośnego postępku Tulke’go. Jeśli może was poniekąd uspokoić wiadomość, że my postanowiliśmy — ze względu na honor szkoły, rozumiecie — pominąć milczeniem wszystkie te — eh — sprośności, to — wam służę.
Wykręcił się na pięcie i dotykając, zda się, głową gwiazd, dostojnie skierował się ku pracowni, gdzie Stalky i M’Turk leżeli koło siebie na stole obcierając łzy, za słabi, aby się móc poruszyć.
Powodzenie kawału z zadaniem łacińskim przeszło najśmielsze oczekiwania. Stalky i M’Turk byli od egzaminów uwolnieni (mieli nadliczbowe lekcje z rektorem), ale Beetle poddawał się egzaminowi z całą gorliwością.
— To, zdaje mi się, jest twoje parergon! — mówił King rozdając drukowany tekst zadania. — Ostatni popis, zanim przeniesiesz się w sfery wyższe. Ostatni atak przypuszczony do klasyków. Zdaje się, że już odbiera ci humor.
Beetle czytał tekst ze zmarszczonymi brwiami.
— Nie widzę tu ani głowy, ani ogona! — mruknął. — Cóż to ma znaczyć?
— O, nie! — wykrzyknął King z profesorską kokieterią. — My właśnie spodziewamy się, że ty powiesz nam, co to znaczy. To, widzisz, mój kochany Beetle, jest egzamin a nie konkurs na odgadywanie szarad. Zobaczysz, że twoi koledzy bez najmniejszych trudności...
Tulke wstał, wyszedł z ławki i położył tekst na katedrze. King spojrzał, zaczął czytać i naraz pozieleniał jak trup.
— Stalky dużo stracił — pomyślał Beetle. — Ciekawa rzecz, jak się z tego teraz King wykręci.
— Zdaje się — zaczął King z wysiłkiem — iż uwaga naszego Beetle’a zawiera szczyptę prawdy. Skłaniam się ku przypuszczeniu, iż nasz zacny Randall musiał to upuścić w formie — o ile jesteście w stanie zrozumieć, co to znaczy. Beetle, podajesz się za dziennikarza! Może zechcesz powiedzieć kolegom, co należy rozumieć pod formą.
— Co, prosz pampsora? Formę — od czego? W tym zdaniu nie widzę w ogóle ani jednego czasownika a — a — a Oda jest także zupełnie inna.
— Właśnie, zanim pośpieszyłeś się ze swą krytyką, chciałem powiedzieć, że tekst musiał ulec w drukarni jakiemuś nieszczęśliwemu przypadkowi i że drukarz poprawił go według własnego widzi mi się. Nie! — mówił, trzymając przed sobą papier na długość ramienia. — Co się tyczy Cicerona lub Horacego, to nasz Randall nie jest żadną powagą.
— To wcale nieładnie zrzucać winę na Randalla — szepnął Beetle do swego sąsiada. — King musiał być pijany jak sowa, gdy układał to zadanie.
— My jednakże — mówił dalej King — możemy uniknąć błędów dyktując jeszcze raz tekst.
— Nie, prosz pampsora — odpowiedział na raz co najmniej tuzin głosów. — Będziemy mieli mniej czasu na tłumaczenie. Mamy tylko dwie godziny. Tak nie idzie. To jest zadanie z drukowanego tekstu. Jak to potem klasyfikować? To wina Randalla. To nie nasza wina. Jak egzamin, to egzamin, prosz pampsora — itd.
Oczywiście, Mr. King uważał to za zamach zmierzający do podminowania jego powagi i zamiast natychmiast rozpocząć dyktando wygłosił mowę o duchu, w którym się powinno przystępować do egzaminów. Kiedy burza zaczęła już przycichać, Beetle rozdmuchał ją na nowo.
— Co? Co takiego? Coś powiedział do Mac Lagana?
— Ja mówiłem tylko, prosz pampsora, że tekst przed rozdaniem należało przejrzeć.
— Słuchajcie! Słuchajcie! — rozległo się z tylnych ławek.
Mr. King zapragnął dowiedzieć się, czy Beetle osobiście zamierza ustalać tradycje szkoły, i ta jego żądza wiedzy pochłonęła nowych piętnaście minut, podczas których prefekci jawnie już zaczęli okazywać swe zniecierpliwienie.
— Powiadam wam, bawiliśmy się byczo! — opowiadał potem Beetle w pustej już i obranej ze wszystkiego pracowni N. 5. — Trochę krzyczał, a potem ja znów pociągnąłem go za język, a potem nadyktował nam z połowę Dolabelli.
— Poczciwy, stary Dolabella! — rzekł Stalky czule. — To mój przyjaciel. No i?
— A wtedy myśmy go znowu zaczęli pytać, jak się każde słowo pisze, i on, oczywiście, znowu się rozwrzeszczał. Sklął mnie i Mac Lagana (Mac Lagan udawał, że się ze mną kłóci) i Randalla i „materialistyczną ignorancję, nieoświeconej burżuazji”, jej „ubieganie się wyłącznie o stopnie“ i tak dalej. Był to istotnie ostatni popis, ostatni atak, ostatnie parergon.
— Ależ on był pijaniuteńki, jak układał to zadanie! Spodziewam się, że to dałeś do zrozumienia — wykrzyknął Stalky.
— Pewnie! Powiedziałem to Tulke’mu. Powiedziałem mu, że niemoralny prefekt i pijaczyna dyrektor stanowią parę. O mało się nie rozbeczał. Od czasu tej historii z Mary ma przede mną strasznego boja!
Tulke zachowywał się już skromnie i nieśmiało do ostatniej chwili, kiedy wypłacono pieniądze na podróż i kiedy chłopcy zaczęli siadać na bryczki, które miały ich zawieźć na stację.
— Widzisz, Tulke! — zaczął Stalky. — Możesz sobie być prefektem, ale ja skończyłem już liceum, a ty zostajesz. Rozumiesz to?
— Tak jest, rozumiem. Bez urazy, Stalky!
— Stalky? Cóż to za śmiałość, smarkaczu jeden! — wykrzyknął Stalky, wspaniały w swym cylindrze, wysokim kołnierzyku, getrach i w dobrze skrojonym, brązowym ulstrze. — Chciałbym, żebyś zdał sobie sprawę z tego, iż ja jestem Mr. Corkran, podczas gdy ty jesteś małym, parszywym sztubakiem. — Poza tym niesłychanie zepsutym! — dodał M’Turk. — Jak śmiesz nawet narzucać swe towarzystwo młodym ludziom o czystych duszach i wzniosłym sposobie myślenia?
— Chodź tu, Tulke! — wołał Naughten z wozu prefektów.
— Owszem, idziemy! Wstawać, chłopaki, i posunąć mi się zaraz. Wy wszyscy wrócicie tu na drugi kurs z waszym „Tak jest, prosz pampsora“ i „O, prosz pampsora“ i „Nie, prosz pampsora!“ Zanim się jednak rozstaniemy, opowiem wam małą historyjkę. Jazda, Dickie (to do woźnicy), jesteśmy już gotowi. Wsuńcie to pudło na cylinder pod ławkę i nie pchajcie się tak na waszego wuja Stalky’ego.
— Doprawdy, trudno o grupę wznioślej myślących pacholąt, jakby się kto pytał! — mówił M’Turk z życzliwą łaskawością. — Odrobinę niemoralni, ale ostatecznie, cóż robić! Chłopcy zawsze zostaną chłopcami. Nie ma co robić tak nadętej miny, Carson. Pan Corkran zamierza nas zabawić historią Tulke’go i Mary Yeo!

∗             ∗






  1. Kiss — pocałunek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.