Stalky i spółka (Kipling, 1948)/Niewolnicy Lampy (Część pierwsza)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Stalky i spółka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1948
Druk Drukarnia Toruńska RN 4 Sp. Wyd. „Wiedza”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Stalky & Co.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



NIEWOLNICY LAMPY
CZĘŚĆ PIERWSZA

Sala muzyczna, znajdująca się nad pracownią N. 5, pełna była aktorów zgromadzonych dla odbycia próby z „Aladyna“. Dickson Quartus, powszechnie znany jako Dick IV, był Aladynem, dyrektorem teatru, baletmistrzem, połową orkiestry i po większej części librecistą, ponieważ scenariusz przerobiono i uzupełniono mnóstwem alucyj lokalnych. Pantomina miała być wystawiona za tydzień, na dole, w gabinecie Aladyna, Ebenezara i Cesarza Chińskiego. Niewolnik Lampy zajmował wraz z księżniczką Badroulbadour i wdową Klępicką gabinet tuż naprzeciw gabinetu N. 5, skutkiem czego trupa mogła się zbierać bez trudności. Podłoga aż się trzęsła od przytupywań i hołubców baletu, podczas gdy Aladyn, w czerwonych trykotach, błękitnym, świecidełkami naszytym kaftanie i w kapeluszu z piórami, grał na przemianę to na pianinie, to na swym banjo. Był duszą całej zabawy, jak przystało na „seniora”, który zdał już wstępny egzamin do szkoły wojskowej i ma nadzieję dostać się z najbliższą wiosną do Sandhurst.
Nareszcie Aladyn odzyskał swoje, Ebenezar otruty leżał na podłodze, wdowa Klępicka odtańczyła solo i wszyscy zadecydowali, że przedstawienie się uda.
— Tylko co weźmiemy na finał? — odezwał się Cesarz, wysoki, przystojny chłopak z cieniem wąsów, do których sięgał po męsku. — Przydałaby się jakaś bycza stara melodia!
— „John Peel?“, „Drink, Puppy, drink?“ — poddawał Ebenezar gładząc swą szeroką, blado-lila pyjamę.
Kicia Ebenezar wyglądał zawsze, jak gdyby się tylko na pół obudził, miał jednak łagodny, poczciwy uśmiech, który doskonale nadawał się do roli Podstępnego Wuja.
— Zanadto oklepane! — skrzywił się Aladyn. — To już by można wziąć i „Jak to miło wieczór bywa!“ Stalky, coś ty nucił wczoraj podczas korepetycji?
Stalky, Niewolnik Lampy, w czarnych trykotach i w kamizelce, w krótkiej masce z czarnego jedwabiu, zagwizdał coś leniwo, leżąc na górze, na pudle pianina. Była to skoczna melodia z music-hallu.
Dick IV potrząsnął krytycznie głową i spojrzał zezem ponad swój długi, czerwony nos.
— Jeszcze raz, może mi się uda złapać! — rzekł brzdąkając na fortepianie. — Jakie słowa? Zaśpiewaj!

Arrah, Patsy, pilnuj dziecka! Patsy, swego dziecka patrz!
Pięknie otul je kołderką, bo znów będzie straszny płacz!
Arrah, Patsy, pilnuj dziecka; choć na chwilę na nie bacz,
Bo noc całą krzyczeć będzie! Patsy, dziecka swego patrz!

— Bycze, och, bycze! — pochwalił Dick IV. — Tylko że na przedstawieniu nie będziemy mieli pianina. Trzeba się tego nauczyć na banjo — równocześnie grać i tańczyć. Spróbuj, Tertius.
Cesarz odrzucił jasnozielone rękawy swego stroju monarszego i zaczął Dickowi akompaniować na ciężkim, wykładanym niklem banjo.
— Bardzo ładnie, ale zapominasz, że ja już wtedy nie żyję. I, w dodatku, leżę jak byk na środku sceny.
— Prawda, ale to nic, to Beetle może jakoś zrobić! — rzekł Dick IV. — No, Beetle, załatajże to! Prędzej, całą noc tu siedzieć będziemy? Musisz wyciągnąć jakoś Kicię ze światła i doprowadzić nas wszystkich, tańcząc, do końca.
— Dobra. Więc zaczynajcie wy dwaj! — rzekł Beetle, który w szarym szlafroku i kasztanowej peruce z lokami jak kiełbaski, włożonej na bakier na parę okularów uszlachetnionych starym sznurowadłem, reprezentował wdowę Klępicką. Zaczął kiwać jedną nogą do taktu wyrąbywanego na pianinie refrenu, a banja zabrzęczały głośniej.
— Hm. Aha. „Aladyn odnalazł swą żonę“ — zaśpiewał, a Dick IV powtórzył za nim.
— Wasz cesarz dał się przebłagać! — huknął Tertius dumnie wystawiając piersi.
— A teraz ty, Kiciu, wstawaj. Powiedz:
— „Sądzę, że lepiej będzie zmartwychwstać!“ Teraz wszyscy biorą się za ręce i idą ku przodowi sceny: „Zdaje nam się, że wszyscy są zadowoleni.“ Kapujecie?
— Kapuję. Nieźle. A jeszcze chór do baletu „finale“? To cztery kopniaki i piruet! — mówił Dick Czwarty.
— Chór? Aha! Jest:

John Short spuszcza kurtynę
I woła, że już dość;
Wyrzucać nikogo nie trzeba,
Sam pójdzie każdy gość!

— Byczo! Byczo! A teraz scena wdowy z księżniczką. Turkey, prędzej!
M’Turk w fioletowej, jedwabnej sukni i zgrabnym, błękitnym turbanie wysunął się naprzód nieśmiało, jak ktoś, kto się samego siebie niesłychanie wstydzi. Niewolnik Lampy zsunął się z pianina i skopał go z zimną krwią.
— Graj, Turkey! — zachęcał go. — To nie są żadnę żarty!
Ale w tej chwili rozległo się w drzwiach pukanie władcy. Był to przypadkiem King, który w czarnym ubraniu i moździerzu na głowie wyprawił się na wieczorny podjazd przed obiadem.
— Drzwi zamknięte na klucz! Drzwi zamknięte na klucz! — warknął marszcząc brwi. — Cóż to ma znaczyć? I jakiż cel — jeśli mi wolno zapytać — ma to... to dziwaczne przebranie?
— Pantomina, prosz pampsora. Pan rektor dał nam pozwolenie — odpowiedział Ebenezar jako jedyny w zgromadzeniu uczeń szóstej klasy. Dick IV stał mężnie w dumnym poczuciu dobrze leżących trykotów, ale Beetle starał się ukryć za pianinem. Czarny szlafrok, wypożyczony od matki jednego z eksternistów, i pstrokaty, bawełniany gorset, niesymetrycznie wypchany papierem, może człowieka ośmieszyć. A i pod innymi względami miał Beetle także nieczyste sumienie.
— Zawsze ci sami! — zaśmiał się King szyderczo. — Czczę błazeństwa w chwili, kiedy kariery wasze, jakie by one tam już były, ważą się na szali. Oczywiście! Ach, rozumie się! Stara szajka zatwardziałych grzeszników — sprzymierzone siły anarchii — Corkran —
Niewolnik Lampy ukłonił się grzecznie.
— M’Turk...
Irlandczyk uśmiechnął się.
— i, oczywiście, nieoceniony Beetle, nasz kochany Gigadibs.
Ebenezar, Cesarz i Aladyn cieszyli się względnie lepszą opinią i wobec czego King ich ominął.
— Chodź no tu, mój ty bufonie mały, pismaku jeden, wyłaź spoza tego instrumentu muzycznego. Jak się domyślam, jesteś dostawcą wierszydeł dla tej biesiady duchowej. Uważasz się, oczywiście, iż tak rzekę, za poetę?
— Z pewnością znalazł jakiś wiersz! — pomyślał Beetle zauważywszy rumieniec na kości policzkowej Kinga.
— Miałem właśnie rozkosz przeczytania jednej z takich twoich elukubracyj pod mym adresem, elukubracji, która zdaje mi się, pretendowała do rymów. Zatem — zatem kpi się ze mnie, mistrzu Gigadibs, nieprawdaż? Ja doskonale rozumiem — nie potrzebujesz mi tego tłumaczyć — że to nie było przeznaczone dla mojego większego zbudowania. Toteż uśmiałem się do łez, czytając to — do łez! Takie papierowe, sztubackie pociski — bo jesteśmy sztubakiem, to trudno, mistrzu Gigadibs — nie zdołają wyprowadzić mnie z równowagi.
— Ciekawy jestem, co to mogło być! — myślał Beetle.
Puścił on już niejeden paszkwil między wdzięcznych czytelników, od czasu jak zmiarkował, że można wierszem wymierzać sobie sprawiedliwość.
Na dowód swego niezmąconego spokoju King w dalszym ciągu krajał na sztuki powoli Beetle'a, którego wciąż przezywał Gigadibsem. Począwszy od niezawiązanych sznurowadeł u bucików a skończywszy na jego uszlachetnionych okularach (życie poety w wielkiej szkole jest bardzo ciężkie!) wystawiał go na śmiech kolegów — ze zwykłym rezultatem. Dzikie kwiatki jego wymowy — sposób wyrażania się Kinga był bardzo przykry — przywróciły mu wreszcie dobry humor. Nakreślił ponury obraz końca Beetle’a jako karczemnego pamflecisty, zdychającego na poddaszu, sypnął paru komplementami w stronę M'Turka i Corkrana i przypomniawszy Beetle’owi, że ma się zgłosić, jak będzie zawezwany w sprawie tych wierszy, udał się do wspólnej sali, gdzie w dalszym ciągu natrząsał się ze swych ofiar.
— A co najgorsze — wykładał głośno, pochylony nad talerzem zupy — to to, że marnuję takie perły sarkazmu na te zakute pałki! Głowę daję, że oni się na tym nie rozumieją.
— No, tego bym nie powiedział — wycedził zwolna kapelan. — Nie wiem, jak Corkran zapatruje się na pański styl, ale młody M’Turk czyta Ruskina dla własnej przyjemności.
— Blaga! Udaje tylko! Absolutnie nie wierzę temu posępnemu Celtowi.
— Wcale nie. Wstąpiłem tam do nich raz wieczorem nieoficjalnie i widziałem, jak M’Turk pożerał cztery stare numery „Fors Clavigera“.
— Ja tam ich życia prywatnego nie znam — odezwał się żywo nauczyciel matematyki — ale z własnego przykrego doświadczenia wiem, że pracownię N. 5 najlepiej zostawić w spokoju. To młode diabły, absolutnie bez serca.
Zaczerwienił się, kiedy dokoła stołu rozległ się śmiech.
A tymczasem w sali muzycznej panował gniew i złorzeczenie.
Tylko Stalky, Niewolnik Lampy, leżał niewzruszony na pianinie.
— To pewnie ta świnia Manders młodszy pokazał mu ten twój kawałek. On się mu wciąż podlizuje. Idź i daj mu po łbie! — odezwał się naraz. — Co to był za kawałek, Beetle?
— Bo ja wiem! — odpowiedział Beetle wyłuskiwając się z trudem z szlafroka. — W jednym było o jego uganianiu się za popularnością wśród mikrusów, a drugie o tym, jak on siedzi w piekle i mówi Lucyferowi, że zawsze był wiernym sługą Beliala[1]. Na mą duszę, przysięgam wam, że rymy w obu wierszach były dobre. Jak Boga mego! Może Manders młodszy pokazał mu oba wiersze? No, poprawię ja mu specjalnie cezury!
Zbiegł o dwa piętra niżej, wpadł na małego białoczerwonego chłopca w sali znajdującej się koło pracowni Kinga, która znów znajdowała się tuż pod jego własną pracownią, i popędził chłopca korytarzem w górę ku sali wyznaczonej na uświęcone bankiety trzeciej przygotowawczej. Wynurzywszy się stamtąd silnie rozczochrany, wrócił do swej pracowni, gdzie zastał Stalky’ego, M’Turka i innych przy obfitym „korycie“ — na które składała się kawa, kakao, babka, świeży chleb jeszcze gorący i parujący, sardynki, kiełbasa, pasztet z szynki i ozora, sardele, trzy rodzaje konfitur i tyleż funtów dewonszyrskiego kremu.
— Jak Boga kocham! — wykrzyknął rzucając się na jedzenie. — Któż to funduje, Stalky?
Było tylko miesiąc do końca kursu, skutkiem czego w pracowniach od tygodni już panował blady głód.
— Ty! — rzekł pogodnie Stalky.
— Bodaj cię jasny piorun! Z pewnością zastawiłeś moje niedzielne portki!
— Nie irytuj się!... Tylko zegarek.
— Zegarek! Zgubiłem go — przed paru tygodniami za Burrows, kiedyśmy próbowali wystrzelić starą przybitkę — wtedy, co to nam pistolet rozerwało...
— Zegarek wypadł ci z kieszeni (jesteś cholerycznie roztargniony, Beetle) i M’Turk i ja przechowywaliśmy go dla ciebie. Nosiłem go przez tydzień, a tyś nawet nie zauważył. Dziś po południu zaniosłem go do Bideford. Dostałem trzynaście szylingów i siedem szóstek. Tu masz kartkę z lombiku.
— Dziwnie gładko to u was idzie! — rzekł Ebenezar spoza góry kremu zmieszanego z marmoladą, ujrzawszy, że Beetle, uspokojony co do swych spodni niedzielnych, nie okazuje ani zdziwienia, ani nawet żalu. Za to M’Turk wpadłszy w pasję zawołał:
— Tyś mu oddał kartkę, Stalky? Zegarek zastawiłeś? Ty podłe bydlę! A zeszłego miesiąca toście mój wraz z Beetle’em sprzedali! Ani nawet nie powąchałem żadnej kartki!
— To co innego! To było dlatego, żeś ty zamknął na klucz swój kufer i myśmy prawie pół popołudnia stracili na odbijaniu go. Widzisz M’Turk, gdybyś się był zachowywał jak porządny człowiek, też byśmy zegarek zastawili.
— Jak babcię kocham! — wykrzyknął Ebenezar. — Wy jesteście komuniści! W każdym razie — dziękczynienia dla Beetle’a.
— To niesprawiedliwość — odezwał się Stalky — bo przecie cała robota z zastawieniem zegarka spadła na mnie. Beetle nawet nie wiedział, że ma zegarek. Ale, ale Króliczy Bobek podwiózł mnie dziś do Bidefordu.
Króliczy Bobek był furmanem miejscowym — wykwit starej formacji dewońskiej, Stalky był autorem jego niepięknego przezwiska.
— Musiał być dobrze zalany, inaczej by tego nie zrobił. Ale Króliczy Bobek ma przede mną pietra. Zresztą przysiągłem mu, że między nami jest teraz pax i dałem mu parę szóstek. Przystawał przed dwiema karczmami przy drodze i będzie dziś wieczór pijany jak pień. Nie czytaj, Beetle, teraz jest rada wojenna. Co, do diabła, stało się z twoim kołnierzykiem?
— Zapędziłem Mandersa młodszego do jadalni trzeciej przygotowawczej. Wszystkie mikrusy rzuciły się na mnie! — odpowiedział Beetle spoza puszki sardeli i książki.
— Ośle głupi! Ostatni idiota mógł był zgadnąć, gdzie Manders młodszy zastawi pułapkę — rzekł M’Turk.
— Nie myślałem o tym — odpowiedział Beetle bez najmniejszej urazy, wyławiając łyżką sardele.
— Pewnie, że nie. Ty w ogóle nie myślisz! — M’Turk poprawił kołnierzyk Beetle’a potężnym uderzeniem pięści. — Nie poplam mi oliwą mej „Fortis“, bo ci kości połamię.
— Kusz, ty irlandzki byku! To moja „Fors“, nie twoja!
Był to gruby, z brunatnym grzbietem tom z lat sześćdziesiątych, którym King rzucił raz w głowę Beetle’owi, aby Beetle mógł się dowiedzieć, skąd pochodzi nazwa Gigadibs. Beetle spokojnie anektował tę książkę i znalazł w niej — różne rzeczy. Nie rozumiejąc dobrze książki spał i jadł z tymi wierszami, jak o tym świadczyły plamy na kartkach. Zapomniał o całym świecie i duch jego obcował z dziwnymi mężami i kobietami, kiedy naraz M’Turk zaczął go tłuc łyżką od sardeli po głowie, tak że aż zawarczał.
— Beetle! Jesteś skrzywdzony, znieważony i wykpiony przez Kinga. Czy tego nie widzisz?
— Dajcie mi spokój. Choćby i tak było, no to cóż? Mogę na niego napisać nowy wiersz.
— Wariat! Zupełny wariat! — mówił Stalky do gości, jak gdyby pokazywał jakieś nieznane zwierzę. — Beetle czyta jakiegoś osła, nazwiskiem Browning, M’Turk czyta osła, nazwiskiem Ruskin, i...
— Ruskin nie jest żadnym osłem! — zaprotestował M’Turk. — Jest tak samo dobry jak „Zjadacz opium“. Mówi, że jesteśmy „dziećmi szlachetnych ras, wyrobionymi przez otaczającą nas sztukę”. To się stosuje do mnie i do sposobu, w jaki udekorowałem nasz pokój, gdy wy, dwie pały, poprzybijalibyście tu półki i kartki z życzeniami świątecznymi. Dziecię szlachetnej rasy, wyrobione przez otaczającą cię sztukę, przestań czytać, jeśli nie chcesz, żebym ci nalał oliwy za kołnierz.
— Dwuch przeciw jednemu! — rzekł Stalky groźnie i Beetle natychmiast zamknął książkę, posłuszny prawu, dzięki któremu przeżyli wspólnie sześć wesołych lat.
Goście przyglądali się temu z zachwytem. Pracownia N. 5 cieszyła się sławą większej i różnorodniejszej występczości, niż cała szkoła razem wzięta; w tym stopniu jednak, w jakim prawa jej pozwalały na przyjaźnienie się z postronnymi, była uprzejma i szczera wobec swych sąsiadów z tego samego piętra.
— I czegóż znowu, do ciężkiej choroby, chcecie? — zapytał Beetle.
— Wojny z Kingiem! — odpowiedział M’Turk ruchem głowy wskazując na ścianę, gdzie wisiał mały, drewniany, zachodnio-afrykański bęben wojenny, dar któregoś z wujów służących w marynarce.
— I znowu wyleją nas z pracowni! — rzekł Beetle, który lubił ten swój kąt. — Za maleńkie gruchanie wylał nas przecie Mason.
Mason to był ów nauczyciel matematyki, który mówił o nich we wspólnej sali nauczycielskiej.
— Wy to nazywacie gruchaniem? O, rety! — wykrzyknął Ebenezar. — Kiedyście zaczęli grać na tym piekielnym instrumencie, słowa jednego nie mogliśmy zrozumieć w naszej pracowni! I cóż wam z tego przyjdzie, że się dacie wylać?
— Cały tydzień mieszkaliśmy we wspólnej sali! — dorzucił Beetle tragicznie. — Marzliśmy jak psy.
— Te-ek. Ale odkąd nas wylano, mieszkanie Masona było co dzień pełne szczurów. Tydzień trwało, zanim się domyślił, o co idzie — rzekł M’Turk. — On nie cierpi szczurów. Jak tylko nas wypuścił, szczury zniknęły. Mason ma teraz przed nami trochę boja, ale dowodu nie było.
— Jeszcze by też! — odezwał się Stalky. — Skąd miał być jaki dowód, skoro ja sam właziłem na dach i rzucałem mu te ścierwa przez komin wprost do jego kominka! Ale słuchajcie! Rzecz w tym, czy możemy sobie teraz pozwolić na wojnę domową?
— Mną się nie krępujcie! — oświadczył Beetle. — King twierdzi, że ja i tak przekroczyłem już wszelkie granice!
— Co, ty! — odpowiedział Stalky lekceważąco. — Ty, stara babo, do wojska nie idziesz! Ale ja nie chciałbym, żeby mnie wylano — a stary zaczyna na nas też już krzywo patrzeć...
— Guzik! — rzucił M’Turk, — Stary nie wylewa nigdy, chyba tylko za jakieś świństwo albo za kradzież. Ale zapomniałem wam powiedzieć: Ty i Stalky jesteście złodzieje — prawdziwi włamywacze.
Goście aż jęknęli, ale Stalky z błogim uśmiechem zaczął im tłumaczyć, w czym rzecz.
— Fajno! Widzicie, ten pędrak Manders młodszy widział, jak Beetle i ja otwieramy kufer M’Turka w sypialni, zeszłego miesiąca, kiedyśmy to wzięli jego zegarek. Naturalnie, gwizdek Manders nafagasował Masonowi, zaś Mason paląc się do tego, żeby nam zapłacić za szczury, dał się zbujać.
— I wtedyśmy go dostali! — rzekł M’Turk pieszczotliwie. — Traktowaliśmy go bardzo elegancko, ponieważ był nauczycielem w naszej szkole nowym i pragnął pozyskać zaufanie chłopców. No, i z tego, co zobaczył, wyciągnął, niestety, bardzo smutne wnioski. Stalky był u niego, błagał go, udawał, że się strasznie boi i przysięgał mu, że rozpocznie nowe życie, jeśli mu Mason wybaczy i jakiś czas poczeka — ale Mason nie chciał. Powiedział, że musi pofagasować o wszystkim staremu.
— Mściwy gad! — odezwał się Beetle. — A wszystko przez te szczury! Wtedy i ja zacząłem go błagać, a Stalky wyznał, że dopuszczał się regularnie kradzieży przez sześć lat od samego początku, jak tylko przyszedł do szkoły i że ja go tego nauczyłem à-la Fagin. Mason aż pozieleniał z radości. Był pewny, że już się mu nie wymkniemy.
— To bajkowe! Jak babcię kocham! — wykrzyknął Dick IV. — A myśmy o tym nie wiedzieli!
— Pewnie, że nie. Mason się tym nie chwalił. Spisał wszystkie nasze zeznania na urzędowym papierze ze stemplem. Było tam wszystko, w co tylko mógł uwierzyć.
— A potem zaniósł to staremu, rozumie się nie bez mówki ze swej strony. Miało ci to około czterdziestu stron — mówił Beetle. — Sam mu pomagałem.
— I cóż dalej, wariaci wściekli? — zapytał Ebenezar.
— Stary nas zawołał do siebie. Stalky poprosił o przeczytanie „zeznań“, ale stary rzucił je do kosza, a nam dał po osiem kijów — odlewanych — za bezczelne zbujanie nowego nauczyciela. Widziałem, jak mu się trzęsły ramiona, kiedyśmy wychodzili. Czybyście pomyśleli — rzekł po chwili zastanowienia — że na następnej lekcji Mason nie mógł na nas spojrzeć, żeby się nie zaczerwienić? A my trzej gapiliśmy się na niego, że aż dygotał, To okropnie wrażliwy gad.
— On czytał „Eryka“ — odezwał się M’Turk — wobec czego daliśmy mu „Św. Winifreda“ czyli „Życie w kolegium“. Oni tam wciąż puszczają wszystko, co mogą ukraść w szkole św. Winifreda, o ile się nie modlą lub nie urzynają po szynkach. To było przed tygodniem i stary wścieka się trochę na nas. Nazwał to konstruktywnym łajdactwem. Stalky to wszystko wymyślił.
— Nie ma najmniejszego sensu żreć się z nauczycielem, dopóki się nie jest pewnym, że się go może wykiwać i zrobić z niego durnia — rzekł Stalky wyciągnięty wygodnie na dywanie przed kominkiem. — Mason ne znał N-ru Piątego — dziś już wie, z kim ma do czynienia, oto wszystko. A teraz moi drodzy słuchacze — Stalky podkurczył pod siebie nogi, usiadł i zwrócił się do całego towarzystwa — czeka nas bój z tym niezłomnym, upartym Kingiem. Na całe mile zboczył ze swej drogi, byle tylko wywołać z nami konflikt. — Tu Stalky spuścił na twarz swą czarną jedwabną maskę i mówił tonem sędziego wydającego wyrok śmierci. — Krzywdził Beetle’a, M’Turka i mnie, privatim i seriatim, wszystkich razem i każdego z osobna, jak i gdzie mógł nas dopaść. Ale teraz znieważył cały N. 5 w sali muzycznej, w dodatku w obecności tych podobnych do pomocników fryzjerskich mamusinych synków z N. 93! Chłopcy my mu musimy dać taką szkołę, żeby krzyczał Capivi!
Lektura Stalky’ego nie obejmowała ani Browninga ani Ruskina.
— A oprócz tego — dorzucił M’Turk — on jest obrzydliwy filister, wywieszacz koszów. Nosi krawat w kratkę. Ruskin mówi, że człowiek, noszący krawat w kratkę, musi być na wieki potępiony.
— Brawo, M’Turk! — wykrzyknął Tertius. — Ja myślałem, że to tylko zwykłe bydlę!
— On jest bydlę, rozumie się, ale to jeszcze gorsze. On ma zawieszony w swoim oknie kosz porcelanowy z niebieskimi wstążeczkami i czerwonym kotkiem i w tym koszu sobie hoduje muszkat. Pamiętacie? Kiedy to dostałem wszystkie te stare rzeźby dębowe z kościoła bidefordzkiego, jak go restaurowano (Ruskin mówi, że kto restauruje jakiś kościół, jest skończonym pacerem!), i pozlepiałem je tu klajstrem — otóż widzicie, nadszedł King i zaczął pytać, czy ja tego nie zrobiłem przy pomocy piły otworowej! To król wywieszaczy koszów!
Tu czarny od atramentu wielki palec M’Turka zwrócił się ku dołowi, jak gdyby nad jakąś urojoną areną, pełną zbroczonych krwią Kingów.
Placetne dziecię szlachetnej rasy! — zawołał do Beetle’a.
— Cóż? — zaczął Beetle z wahaniem. — To potomek Beliala, ale ja przecie dam mu jakąś szansę. Widzicie, zawsze przecie mogę mu kazać tańczyć, tak jak mi się w jakimś nowym wierszu zagrać podoba. Pofagasować staremu nie może, bo się przez to jeszcze bardziej ośmiesza. (Stalky ma słuszność.) Ale niech i on ma jakąś szansę.
Beetle otworzył leżącą na stole książkę, przejechał palcem stronicę i zaczął na chybił trafił:

Lub też kto w Moskwie ku carowi
Ostrożnym wielce krokiem
Po białych idzie Kremlu płytach,
Po serpentynach, syjenitach
Z pięciu generałami...

— To nie ma sensu. Weź co innego — rzekł Stalky.

— Zaczekaj chwilkę; ja wiem, co jest dalej! — M’Turk czytał przez ramię Beetle’a:

Co równocześnie, jak na złość,
A Pozorów na to było dość!
Kichnąwszy, ze swych miękkich wstęg,
A Złożonych niby chustki w pęk —

— Rany moje! Co za wyrok!

Zrobili stryczek — no i tak
Car padł — a nie pozostał znak!

— Nie rozumiem z tego wszystkiego ani słowa — rzekł Stalky.
— Tym gorzej dla ciebie! Zrozumiejże! — tłumaczył mu M’Turk. — Tych sześciu drabów udusiło cara, a ponieważ szarfy były miękkie, śladów na szyi nie było. Actum est z Kingiem.
— I w dodatku to on sam dał mi tę książkę! — odezwał się Beetle oblizując wargi:

Galaci mają wielką księgę,
„Tylko ją trzeba znać,
Dwadzieścia dziewięć w niej wyroków,
Nie ten — to drugi snać!

A potem ni stąd ni zowąd:

Setebos! Setebos! I jeszcze raz: Setebos!
Myślał, że mieszka na mroźnym księżycu...

— Właśnie wraca z obiadu! — rzekł Dick IV spojrzawszy przez okno. — Manders młodszy idzie z nim razem.
— Istotnie, najbezpieczniejsze dla Mandersa młodszego w tej chwili miejsce — zauważył Beetle.
— Teraz lepiej, żebyście się już wynosili — rzekł Stalky grzecznie do swych gości. — Po co się macie mieszać do tej awantury. Prócz tego — my nie potrzebujemy świadków.
— Czy zaczynacie natychmiast? — zapytał Aladyn.
— Natychmiast, jeśli nie prędzej! — odpowiedział Stalky skręcając gaz. — Twarde, uparte chłopisko, ten King. Ale my go nauczymy wołać Capivi! No, dalej Antki!
Towarzystwo pełne oczekiwania wycofało się do swego własnego, czystego i obszernego pokoju.
— Kiedy Stalky’emu zaczynają nozdrza latać jak koniowi — mówił Aladyn do Cesarza Chińskiego — to znaczy, że jest na ścieżce wojennej. Ciekawy jestem, jak się to skończy?
— King dostanie szkołę — odpowiedział Cesarz. — W ogóle, z N. 5 żartów nie ma!
— Swoją drogą zastanawiam się nad tym, czy ja to mam przyjąć urzędowo do wiadomości, czy nie — rzekł Ebenezar, który przypomniał sobie naraz, że jest prefektem.
— To nie nasz interes, Kiciu. A prócz tego, gdybyś to zrobił, mielibyśmy w nich wrogów, a wtedy już nie można by wytrzymać — mitygował go Aladyn. — Oho, już zaczynają!
Zachodnio-afrykański bęben zahuczał we wszystkich wyjściach i sieniach. Numerowi Piątemu zakazano powoływać do życia tę maszynę na odległość donośności głosu od liceum. Wbrew temu zakazowi M'Turk i Beetle z właściwą sobie znajomością rzeczy głęboki, miażdżący grzmot napełnił korytarze, kiedy zaczęli masować środek bębna. Grom ten zmienił się wkrótce w dźwięk trąb — dzikich trąb, nawołujących do pościgu, po czym gdy M’Turk zaczął uderzać w jedną stronę, gładką od krwi ofiar, przeszedł w urywane porykujące wycie, jakie wydaje raniony goryl w swej ojczystej puszczy. Nastąpił natychmiast wybuch gniewu Kinga — biegł po trzy schody na raz na górę z suchym szelestem ubrania. Podsłuchujący Aladyn i towarzysze pisnęli z emocji, kiedy drzwi z hałasem otwarto. King wtoczył się w ciemności, przeklinając koncertantów w imię Beliala i wszystkich bogów spokoju.
— Wyrzuceni na tydzień z pracowni — rzekł Aladyn zaglądając przez uchylone drzwi. — „Klucz od pracowni przynieść w ciągu pięciu minut. Brutale, barbarzyńcy, dzikusy, smarkacze!“ Jest bardzo zirytowany. „Arrah, Patsy, dziecka patrz!“ — zanucił szeptem i, wisząc u klamki, wykonał niedosłyszalny taniec wojenny.
King natychmiast zbiegł na dół i Beetle wraz z M’Turkiem zapalili gaz, aby naradzić się ze Stalky’m. Ale Stalky zniknął.
— Zdaje się, że to jeszcze nie koniec — mówił Beetle zbierając swe książki i pudełko z przyrządami do geometrii. — W każdym razie tydzień we wspólnej sali, to żaden zysk.
— Pewnie, ale czy nie widzisz, że Stalky’ego tu mie ma, cymbale jeden? — rzekł M’Turk. — Zanieś klucz i udawaj, że jesteś bardzo zmartwiony. King będzie cię tylko piłował przez jakieś pół godziny. Ja tymczasem będę czytał w niższej sali wspólnej.
— Zawsze ja! — jęknął Beetle.
— Poczekaj, zobaczymy, co będzie dalej! — dodawał mu otuchy M’Turk. — Ja sam nie wiem, czego Stalky chce, ale on wie, co robi. Idź i ściągnij na siebie ogień Kinga. Ty jesteś już do tego przyzwyczajony.
Ledwo klucz przekręcił się w drzwiach, podniosło się powoli wieko skrzyni na węgiel, stojącej pod oknem a służącej za fotel. Ciasna to była kryjówka nawet dla tak giętkiego chłopca jak Stalky, który musiał w niej siedzieć z głową między kolanami i z brzuchem przy prawym uchu. Z szuflady stołu wyjął starą procę, garść śrutu i drugi klucz od pracowni, potem podniósł po cichu okno i ukląkł przy nim, z twarzą zwróconą ku gościńcowi, drzewom poruszanym wiatrem, ciemnej równi królikarni i białej linii fal kłębiących się wzdłuż płaskiego brzegu. Z daleka, z biegnącego urwistym wąwozem dewonszyrskiego gościńca słychać było chrapliwy pogłos rogu pocztyliona. Był w tym cień melodii, jak gdyby wiatr w butelce od wina próbował śpiewać: „Tak to jest w naszej armii“.
Stalky uśmiechnął się zaciśniętymi wargami i rozpoczął ogień z wielkiej odległości; stara szkapa aż się wykręciła w zaprzęgu.
— Ta co je, du chulery? — zawołał Króliczy Bobek głosem przerywanym przez czkawkę.
Znowu śrut ze złośliwym skomleniem gwizdnął przez zetlałe boki płóciennej budy.
— Habet! — mruknął Stalky, kiedy Króliczy Bobek klął w cierpliwą noc, przysięgając, że widzi przeklętego studenta, który go tak podstępnie napadł.

..........

— I tak — mówił King swym mózgowym głosem do Beetle’a, nad którym się znęcał w obecności Mandersa młodszego, wiedząc dobrze, jak ucznia piątej klasy boli, gdy się go wyśmiewa przed mikrusami — i tak, mistrzu Beetle, mimo wszystkich naszych wierszy, którymi się tak pysznimy, jak tylko ośmielimy się wejść w konflikt, choćby z tak nic nie znaczącym przedstawicielem władz szkolnych, jak na przykład ja, wylatujemy ze swej pracowni, czy tak?
— Tak jest, prosz pampsora! — odpowiedział Beetle z baranim uśmiechem na twarzy i wściekłością w sercu. Był już bliski utraty wszelkiej nadziei, ale pocieszał się jeszcze dobrze uzasadnioną wiarą, że Stalky nigdy nie jest tak niebezpieczny, jak wówczas, gdy go nie widać.
— Nikt się nie prosi ani o krytykę, ani o uznanie. Otóż — zostaliśmy wydaleni ze swej pracowni zupełnie jak pierwszy lepszy Manders minor. To trudno! Nie jesteśmy niczym innym jak tylko smarkatymi sztubakami i musimy być odpowiednio, jako tacy, traktowani!
Beetle nadstawił uszu, bo Króliczy Bobek klął na gościńcu bez pamięci i niektóre jego wyzwiska trafiły przez lufcik do pokoju. King wierzył w wentylację. Podszedł ku oknu majestatyczny, jak zwykle, w czarnym ubraniu, zupełnie widoczny w świetle gazu.
— Ja ci widzy! Ja ci widzy! — ryczał Króliczy Bobek rozwścieczony widokiem wroga — znowu salwa śrutu z ciemności na górze. — Ty, ty, z tą długą trąbą, żebrak kaprawy! Ta ty za stary na takie psie figle — aj! Ja ci mówim, weź okład na swój nochal, weź okład na swój długi nochal!
A w Beetleu serce aż zamarło. Gdzieś, w jakiś, sposób, wiedział to już na pewno, za tymi manifestacjami krył się Stalky. Była nadzieja i prawdopodobieństwo zemsty. Radę dotyczącą nosa uwieczni w nieśmiertelnym wierszu. King podniósł okno i zgromił surowo Króliczy Bobek. Ale furman był bez trwogi i zmazy. Zlazł z wozu i stanął przy drodze.
A potem przyszło jedno po drugim, wszystko jak we śnie. Manders młodszy z krzykiem złapał się za głowę, gdy kanciasty krzemień odbił się od trzech bogato w cielęcą skórkę oprawnych tomów na półce z książkami. Drugi krzemień szurnął przez całe biurko. Beetle z udaną gorliwością chciał go złapać, ale usiłowania jego zostały uwieńczone tylko przewróceniem lampy naftowej, z której nafta polała się via Kinga papiery na parę jego ulubionych książek i perski dywan na ziemi. Dużo było potłuczonego szkła dokoła krzesła pod oknem; porcelanowy kosz — awersja M’Turka — rozbity w strzępy, wysypał swój muszkat wraz z ziemią na czerwone, rypsowe poduszki; Manders minor krwawił obficie z ciętej rany na kości policzkowej, zaś King, używając okropnych słów, z których każde Beetle skwapliwie notował sobie w pamięci, wybiegł na poszukiwania sierżanta szkolnego, chcąc natychmiast osadzić Króliczy Bobek w więzieniu.
— Biedne dzięcię! — odezwał się Beetle z fałszywym, udanym współczuciem. — Pozwól, aby to trochę wykrwawiło. To najlepiej zapobiega apopleksji.
Tak, prowadząc ku drzwiom wyjącego Mandersa, umiejętnie przytrzymywał jego oślepioną przez krew głowę to nad biurkiem, to nad zeszytami na biurku.
A wówczas Beetle, sam wobec całego pogromu, odwdzięczył się pięknym za nadobne. W jaki sposób, w tym pokoju cały komplet „Gibbona“ miał grzbiety podarte jak gdyby ostrym krzemieniem; w jaki sposób takie mnóstwo czarnego i fioletowego atramentu zmieszało się na biurku z krwią Mandersa; w jaki sposób wielka butelka z gumą arabską, odkorkowana, potoczyła się półkolem po podłodze i w jaki sposób porcelanowa klamka u drzwi pokryła się jeszcze obficiej krwią Mandersa, to były rzeczy, których, oczywiście, Beetle nie tłumaczył, kiedy doprowądzony do wściekłości King wrócił i zastał go stojącego grzecznie na tlącym się dywanie, rozłożonym przed kominkiem.
— Pampsor nie kazał mi odejść — rzekł z miną Casabianki i King wysłał go w ciemności piekielne.
On jednak, chcąc wyładować radość, która go rozsadzała, podążył na parter ku małej szatni, gdzie czyszczono trzewiki. Ledwie jednak zaczerpnął oddechu, aby wydać pierwszy okrzyk triumfu, dwie ręce ścisnęły go za gardło, tak że ani głosu wydać nie mógł.
— Idź do sypialni i przynieś mi moje rzeczy. Przynieś je do łazienki piątej klasy. Ja jestem wciąż jeszcze w trykotach! — zasyczał Stalky siedząc mu na głowie. — Nie leć! Idź powoli.
Ale Beetle wtoczył się do sąsiedniej klasy i wydelegował M’Turka, nie wiedzącego jeszcze o historycznym precis dotychczasowego przebiegu kampanii. Tak tedy był to M’Turk o drewnianej twarzy, który przyniósł ubranie z sypialni, podczas gdy Beetle dyszał ciężko na ławce. A potem wszyscy trzej ukryli się w łazience piątej kiasy, poodkręcali kurki, napełnili łazienkę parą i płacząc wskoczyli do wanien, gdzie opowiadali sobie szczegóły bitwy.
Moi! Je! Ich! Ego! — sapał Stalky. — Czekałem, póki własnych myśli już słyszeć nie mogłem, kiedyście wy bili w bęben! A potem schowałem się w pace na węgiel — postrzeliłem Króliczy Bobek — a Króliczy Bobek zrobił Kingowi pogrom. Słyszeliście, jak szkło dzwoniło?
— Jakże, przecie on — on — on — piszczał M’Turk, drżącym palcem wskazując na Beetle.
— Jakże, przecie ja — ja — ja byłem przez cały czas — zawył Beetle. — Byłem w jego gabinecie, urągał mi —
— O, rany boskie! — krzyknął Stalky i zniknął pod wodą.
— Szkło — szkło, to jeszcze nic. Mandersowi młodszemu rozbił głowę. Na — na — nafta z lampy rozlała się po całym dywanie. Krew na książkach i papierach! Guma! Guma! Guma! Atrament! Atrament! Atrament! O, Boże!
Stalky, cały czerwony, wyskoczył z wanny i trzęsąc Beetle’em starał się doprowadzić go do równowagi; ale to opowiadanie znowu zbiło ich z nóg.
— Ja ukryłem się w komórce, jak tylko usłyszałem, że King biegnie na dół. Beetle wpadł na mnie. Drugi klucz jest schowany za tablicą. Nie ma cienia czegoś takiego, co by świadczyło przeciw nam — rzekł Stalky.
Przez chwilę śpiewali sobie wzajemne hymny pochwalne.
— I w dodatku on sam — sam — sam nas z pracowni wyrzucił! — podkreślił M’Turk. — Choćby chciał nie może nas podejrzewać. Och, Stalky, to najpiękniejszy czyn, jakiegośmy kiedykolwiek dokazali.
— Guma! Guma! Oceany gumy! — wołał Beetle z okularami żarzącymi się spoza morza mydlin. — Atrament i krew, wszystko razem pomieszane. Potrzymałem przez chwilę głowę tego bydlaka nad łacińskim zadaniem szkolnym na poniedziałek — Boże, jak nafta śmierdziała! A Króliczy Bobek kazał Kingowi wziąć okład na nochal! Stalky, trafiłeś Króliczy Bobek?
— Ja myślę! Pociąłem go od stóp do głów! Nie słyszeliście, jak klął. O jej, skonam, jeśli nie przestaniecie!
Ubrali się z trudnością, bo M’Turk musiał przecie zatańczyć, dowiedziawszy się, iż kosz porcelamowy z muszkatem stłukł się, a prócz tego Beetle przytaczał różne wyrażenia Kinga z poprawkami i komentarzami.
— Okropność! — zawołał Stalky omdlewając podczas szamotania się z na pół wciągniętymi spodniami. — I w dodatku w obecności tak niewinnych chłopców jak my! Co by o tym powiedziano w szkole „Św. Winifreda“ lub w „Świecie szkoły!“ Ale czekajcie no! To mi przypomina, żeśmy jeszcze nie zapłacili trzeciej przygotowawczej za napaść na Beetle’a, kiedy on się rozprawiał z Mandersem młodszym. To „alibi“, Samiwelu! A oprócz tego, jeśli im za to nie zapłacimy, staną się niemożliwi!
Trzecia przygotowawcza postawiła przed swą salą wartę, która stała całą godzinę, co dla małego chłopca znaczy wieczność. Teraz chłopcy zajęci byli swymi zwykłymi sobotnimi sprawami — jedni gotowali na gazie wróble z rdzawymi dziobami, drudzy warzyli w fajansowych słojach aptekarskich jakieś paskudne trunki, inni przy pomocy scyzoryków ściągali skórę z kretów lub obserwowali swe jedwabniki, a jeszcze inni rozprawiali o niegodziwościach starszych ze swobodą, łatwością i dowcipem, który w podziw wprowadziłby ich rodziców. Cios spadł bez ostrzeżemia. Stalky przewrócił ławkę pełną mikrusów i wysypał ich na ich własne utensylia kuchenne; M’Turk szalał w niechlujnych szafach jak terier w jamie króliczej, podczas gdy Beetle skrapiał obficie atramentem wszystkie głowy, których nie mógł dosięgnąć „Klasycznym słownikiem“ Smitha. Trzy krótkie minuty zrujnowały niemało jedwabników, ulubionych larw, wypracowań francuskich, czapek szkolnych, na pół spreparowanych czaszek i kości i z pół tuzina słojów pełnych własnego wyrobu konfitur z tarniny. Było to spustoszenie straszne, a sala wyglądała, jakby przez nią przeleciały trzy burze z trzech przeciwnych stron.
— Pchi! — sapnął Stalky odetchnąwszy głęboko, kiedy się znalazł za drzwiami (wśród jęków „Oh, wy łotry, wam się zdaje, że to bardzo dowcipne“ itd.). — Teraz jest wszystko w porządku. Niechaj słońce nigdy nie zachodzi nad naszym gniewem. A to cymbały, te mikrusy! Nie umieją jeszcze kombinować.
— A siadło mi ich na głowie sześciu, kiedym przyszedł po Mandersa młodszego! — odezwał się Beetle. — Przestrzegałem, że dostaną lanie!
— Zapłaciliśmy wszystkim, jak należało — co za cudne uczucie! — rzekł M’ Turk zamyślony, kiedy szli korytarzem. — Zdaje mi się jednak, że o Kingu lepiej dużo nie mówić, no nie, Stalky?
— Nie za dużo. Nasza pozycja to, rozumie się, pokrzywdzona niewinność — tak samo jak wtedy, kiedy to stary Foxibus oskarżył nas o palenie w lokalu Łowców Pluskiew. Gdybym nie był wpadł na myśl kupienia pieprzu i posypania nim naszych ubrań, byłby nas wyniuchał. King był wtedy straszliwie komiczny. Przez tydzień przezywał nas wypychaczami ptaków.
— Ba, King nie znosi Towarzystwa Historii Naturalnej, dlatego że jego prezesem jest mały Hartopp. Wszystko, co się robi w budzie, powinno być ku większej chwale Kinga — zaznaczył M’Turk. — Ale swoją drogą, skończonym osłem trzeba być, żeby myśleć, że my w naszym wieku zaczniemy wypychać ptaki jak jakie mikrusy.
— Biedny, stary King! — westchnął Beetle. — Jego we Wspólnej Sali nie lubią i będą mu teraz wciąż Króliczy Bobek pod nos pchali. Boże! Co za rozkosz! Jak to cudnie! Jak wspaniale! Ach, żebyście go byli widzieli, jak pierwszy kamień wleciał! I ta ziemia!
I znowu ich śmiech na kilka minut ubezwładnił.
Wreszcie udali się do pracowni Ebenezara, gdzie ich jednak przywitano chłodno.
— Co się stało? — zapytał Stalky wyczuwszy w tej chwili nową atmosferę.
— Sami najlepiej wiecie! — odpowiedział Ebenezar. — Jeśli was złapią, wyleją was z pewnością. King, to mściwa bestia.
— Co? Jak? Gdzie? Wylać? Za co? Cóżeśmy zrobili? — Graliśmy tylko na bębnie i za to King już nas wylał z pracowni!
— A niby to nie wy spiliście Króliczy Bobek i podpłaciliście go, żeby zdemolował mieszkanie Kinga?
— Podpłacili? Co to, to nie, mogę przysiąc, żeśmy tego nie zrobili! — odpowiedział Stalky z ulgą, bo nie lubił kłamać. — Jakiż ty masz niski sposób myślenia, Kiciu! Myśmy byli w łazience na dole i kąpaliśmy się. Czyżby istotnie Króliczy Bobek zdemolował mieszkanie Kinga? Niezłomnego, upartego Kinga? To straszne!
— Okropne! King aż się pieni! Dzwonią na modlitwę. Chodźmy.
— Zaczekaj chwilkę! — zawołał Stalky prowadząc rozmowę dalej donośnym i wesołym głosem, kiedy schodzili po schodach. — I za cóż to Króliczy Bobek zdemolował Kingowi mieszkanie?
— Ja wiem — rzekł Beetle, gdy mijali otwarte drzwi pokoju Kinga. — Byłem właśnie w jego gabinecie.
— Cicho, ty ośle jeden! — syknął Cesarz Chiński.
— Och, on już poszedł na modlitwę! — mówił Beetle obserwując cień nauczyciela na ścianie. — Króliczy Bobek, urżnięty trochę, klął na swą szkapę. King zaczął mu urągać przez okno, a wtedy Króliczy Bobek zdemolował mieszkanie Kingowi.
— Jak to? — odezwał się Stalky. — To niby, twoim zdaniem, King zaczął pierwszy?
King znajdował się za nimi, a każde dobrze odważone słowo leciało klatką schodową jak strzała.
— Ja mogę przysiąc tylko na jedno — ciągnął Beetle — że King klął jak mularz. Po prostu — ohyda! Muszę o tym napisać do ojca.
— Lepiej powiedz o tym Masonowi — poddał Stalky. — On zna naszą drażliwość na tym punkcie, Zaczekajcie chwileczkę, sznurowadło mi się rozwiązało.
Chłopcy z sąsiedniej pracowni pobiegli naprzód. Nie chcieli się dać wciągnąć w scenę tego rodzaju. Tak więc M’Turkowi przypadło w udziale dojść do ostatecznej konkluzji pod działami przeciwnika.
— Widzicie! — mówił Irlandczyk wisząc na poręczy schodów. — Zaczyna naprzód z mikrusami. Potem zaczyna z chłopcami z wyższego gimnazjum, a potem zaczyna z ludźmi, którzy nie mają z budą nic wspólnego — a potem się z tym kryje. Dostał, co mu się należało — Przepraszam pampsora. Nie widziałem, że pampsor idzie.
Czarny strój zaszumiał jak chmura gradowa, a tuż za nim rzędem trupa Aladyna, wziąwszy się pod ręce, maszerowała wielkim korytarzem na modlitwę śpiewając z jak najniewinniejszą intencją:

Arrah, Patsy, pilnuj dziecka! Patsy, dziecka swego patrz!
Pięknie otul je kołderką, bo znów będzie straszny płacz!
Arrah, Patsy, pilnuj dziecka, choć przez chwilę na nie bacz,
Bo noc całą krzyczeć będzie! Patsy, swego dziecka patrz!

∗             ∗






  1. Kolegium Balliola jest jednym z najstarszych na uniwersytecie oksfordskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.