Stalky i spółka (Kipling, 1948)/Niesmaczny epizod
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stalky i spółka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1948 |
Druk | Drukarnia Toruńska RN 4 Sp. Wyd. „Wiedza” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Stalky & Co. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Któraś z ciotek Stalky’ego, stara panna, przysłała mu obie te książki z napisem: „Najdroższemu Artie w dzień skończenia szesnastu lat.“ M’Turk zażądał ich zastawienia; zaś Beetle wróciwszy z Bideford rzucił je na okno pracowni Nr 5 i oświadczył, że Bastable za obie książki nie chce dać więcej niż dziewięć szóstek, mówiąc, iż „Eryk“ to taka sama piła jak „Św. Winifred“.
— Nie mogę powiedzieć, żebym miał zbyt wysokie wyobrażenie o twej ciotce i to właśnie teraz, kiedy nam prawie zupełnię wyszły naboje — Artie, złotko moje!
Wobec czego Stalky wstał, aby go nauczyć moresu, ale M’Turk siadł Stalky’emu na głowie i przezywając go „niewinnym chłopcem“ siedział tak długo, dopóki nie zawarli pokoju. A ponieważ mieli przykre zaległości w łacinie, ponieważ było właśnie wyiskrzone lipcowe popołudnie i ponieważ właściwie powinni byli być na meczu palantowym swej klasy, zaczęli odnawiać swą znajomość, znajomość zażyłą a wszeteczną z obu grubymi tomami.
— Otóż mamy! — odezwał się M’Turk. — Kara cielesna wywierała na Eryka wpływ jak najgorszy.Nie wywołała w nim bynajmniej uczucia skruchy i żalu — zapamiętaj to sobie, Beetle — lecz uczucie wstydu i niesłychanego oburzenia. Zgrzytał zębami z gniewu — o, niepoczciwy Eryku! — Weźmy teraz to miejsce, gdzie on idzie pić.
— Zaczekaj chwilkę. Tu jest drugi jeszcze przykład. „Szósta klasa — powiada — stanowi palladium każdej szkoły publicznej.“ Ale ta hołota — tu Stalky zamknął głośno złoconą książkę — nie może zapobiec temu, żeby ich koledzy nie pili, nie kradli, nie wypuszczali w nocy mikrusów przez okno i — i nie robili, co się im podoba. Psiakrew, co za szkoda, żeśmy nie chodzili do „Św. Winifreda.“
— Przykro mi bardzo, że chłopcy z mej klasy tak mało interesują się swymi meczami!
Mr. Prout, jak chciał, umiał chodzić bardzo cicho, co w oczach chłopca nie jest żadną cnotą. Prócz tego otworzył szeroko drzwi do pracowni bez pukania — druga zbrodnia — i przyglądał się im podejrzliwie.
— Bardzo mi przykro, że muszę patrzeć, jak gnijecie w swoim pokoju.
— Byliśmy na spacerze zaraz po obiedzie, prosz pampsora — odpowiedział znużonym głosem M’Turk.
Mecze są do siebie podobne, jak dwie krople wody, a oni w ostatnim tygodniu zajmowali się przypadkiem strzelaniem królików z pistoletu flobertowego.
— Ja nie widzę, jak piłka leci, prosz pampsora! — tłumaczył się Beetle. — Tyle razy rozbijano mi przy siatce okulary, aż mnie wreszcie uwolniono. Jeszcze jako mikrus byłem w palancie do niczego, prosz pampsora.
— Wolelibyście, oczywiście, napychać się. Jeść i pić. Dlaczego was trzech nie obchodzi nic a nic honor klasy?
Słyszeli to zdanie często aż do znudzenia. „Honor klasy“ był słabym punktem Prouta i chłopcy wiedzieli dobrze, gdzie mogą go ukłuć do żywego.
— Jeśli pan profesor każe nam iść na mecz, rozumie się, pójdziemy! — rzekł Stalky z irytującą uprzejmością.
Ale Prout wolał nie kazać. Kiedy raz tego spróbował podczas jakiegoś wielkiego meczu, trzej intryganci, odsunąwszy się od swych kolegów, przez pół godziny stali w pozycji „baczność“ wobec wszystkich zgromadzonych gości, podczas gdy podmówione mikrusy przedstawiały ich jako ofiary tyranii Prouta. A Prout był bardzo drażliwy.
Podczas niesłychanie jadowitych pogadanek w sali nauczycielskiej King i Macréa, koledzy Prouta, przekonywali go stale, że jedynym zbawieniem chłopców jest tylko sport i nic jak sport. Uczmiowie zaniedbani, to uczniowie straceni. Musi się ich nagiąć do ram wspólnej dyscypliny. Gdyby Prouta pozostawiono w spokoju, dałby sobie z pewnością wcale dobrze radę ze swymi podwładnymi, na nieszczęście jego nie dawano mu nigdy spokoju, a jego uczniowie, dzięki właściwemu młodzieży, szatańskiemu darowi jasnowidzenia, doskonale wiedzieli, komu zawdzięczają te jego napady gorliwości.
— Czy mamy iść na dół, prosz pampsora? — zapytał M’Turk.
— Nie mam bynajmniej zamiaru zmuszać was do robienia tego, co stanowi najwyższą przyjemność przyzwoitego chłopca. Bardzo mi przykro.
Wyszedł zakłopotany z niejasnym uczuciem, iż rzucał dobre ziarno na opokę.
— I powiedzcie mi, po kiego licha on to wszystko robi? Na co się to przyda? — rzekł Beetle.
— Po prostu — zbujano go! — wykrzyknął Stalky. — King urąga mu w sali nauczycielskiej za to, że nas za mało trzyma w karbach. Macréa bajdurzy o dyscyplinie, a Kopytko siedzi między nimi, pary z gęby nie puszcza i tylko się poci z całej siły. Niedawno temu, kiedy byłem w biurze po chleb, słyszałem jak Oke (gospodarz nauczycieli) rozmawiał o tym z Richardsem (jednym ze służących).
— I co mówił? — spytał M’Turk, rzucając „Eryka“ w kąt.
— Mówił, że robią więcej hałasu niż całe gniazdo kawek — a przeważnie mówią tak, jak gdybyśmy my, którzy ich obsługujemy, byli głusi. Obmawiają starego Prouta — krytykują wszystko, co zrobił dla swych uczniów, czego nie robi. Wychwalają swoich uczniów, a mówią, że Prouta uczniowie są do niczego. — Widzicie, takie głupstwa wygadywał Oke, a Richards tak się rozgniewał, że aż cały poczerwieniał. On Kinga z jakiegoś powodu nie znosi. Ciekawy jestem, dlaczego?
— Ty wiesz, że King wyśmiewa Prouta w klasie — odezwał się Beetle — robi wciąż jakieś przytyki, „witze“, tylko że połowa jego klasy jest tak głupia, iż nie rozumie, czego on chce. A przypominasz sobie jego nocny przytułek dla bezdomnych zeszłego wtorku? To było pite do nas. Chłopcy mówią, że on okropne rzeczy opowiada o nas w swojej klasie, wyśmiewając się z naszej.
— Słowo daję, nie jesteśmy tu po to, żeby się mieszać do ich kłótni — wykrzyknął z gniewem M’Turk. — Kto chce się kąpać po apelu? Apel ma King na placu palanta. Chodźmy!
M’Turk wziął swój słomiany kapelusz i wyszedł.
Trzej przyjaciele stanęli tuż przed apelem przed zalanym słońcem pawilonem niedaleko szarego, płaskiego, piaszczystego brzegu i nie pytając nikogo, po samym tylko głosie i ruchach Kinga poznali, iż jego klasa bliska jest zwycięstwa.
— Proszę! Proszę! — wykrzyknął zwracając ku nim rozpromienione oblicze. — Nareszcie przyszły nasze ozdoby przytuliska nocnego. Jesteście wyżsi ponad palant, nieprawdaż?
Grający w ubraniach tenisowych roześmiali się drwiąco.
— Sądząc po tym, co dziś po południu widziałem, zdaje mi się, że nie wy jedni jesteście tego zdania w swej klasie. A czy wolno mi zapytać, co jaśnie wielmożni panowie raczą z sobą począć aż do herbaty?
— Pójdziemy się kąpać, prosz pampsora — odpowiedział Stalky.
— I skądże to nagłe umiłowanie czystości? Nie dostrzegam w was nic, co by o nim szczególniej świadczyło. Przeciwnie, o ile sobie przypominam — mogę się wprawdzie mylić — ale niedawno temu jeszcze...
— Przed pięciu laty! — wtrącił Beetle z oburzeniem.
King zmarszczył brwi:
— Jeden z was miał nawet przydomek śmierdziela wodnego. Tak jest, śmierdziela wodnego. Bał się wody. A teraz, mówicie, pragniecie się umyć? Bardzo słusznie. Czystość nigdy nie szkodzi ani młodzikom w waszym wieku... ani ich klasie. A teraz do rzeczy.
To mówiąc wziął listę nazwisk.
— W jaki sposób mogłeś naraz zgłupieć do tego stopnia, żeby mu odpowiadać! — wyrzucił ze złością M’Turk, kiedy szli ku łazienkom na wybrzeżu.
— To niesprawiedliwość — przypominać mi, że się bałem wody, gdy byłem w pierwszej klasie. Mikrusy zawsze boją się wody, póki nie umieją pływać.
— I cóż z tego, ośle głupi; ale on zobaczył, że ci tym dojechał. Nigdy nie trzeba odpowiadać Kingowi.
— Kiedy, Stalky, to była niesprawiedliwość!
— Jak Boga mego, jeśli ty po sześciu latach pobytu tutaj myślisz jeszcze, że znajdziesz tu sprawiedliwość, słowo daję, jesteś skończonym idiotą.
Kilku idących do kąpieli chłopców z domu Kinga okrzyknęło ich błagając, aby się umyli — dla honoru swej klasy.
— Oto skutki głupkowatych rozmów z Kingiem! — rzekł Stalky. — Tym bęcwałom nigdy w świecie nie przyszłoby coś podobnego na myśl, gdyby im ktoś nie podsunął. Teraz będą się tym bawili całymi tygodniami, Udajcie, że nie słyszycie.
Uczniowie Kinga zbliżyli się, krzyknęli jakieś przezwisko, po czym odeszli pod wiatr, zatykając z przesadą nosy.
— Fajno! — stwierdził Beetle. — Wkrótce zaczną mówić, że cała nasza klasa śmierdzi.
Kiedy trzej przyjaciele porozpinani, z mokrymi włosami i spragnieni pokoju wrócili z kąpieli do domu, proroctwo Beetle’a spełniło się aż zanadto prędko. W kurytarzu wybiegł naprzeciw nich mikrus — nędzny mikrus z drugiej przygotowawczej — który podał im wysunięty daleko przed siebie, zawinięty starannie w papier kawałek mydła, „z ukłonami od klasy pana Kinga“.
— Stój! — zawołał Stalky stawiając natychmiast czoło atakowi. — Kto cię przysłał Nixon? Rattray i White? (Dwaj wielcy z domu Kinga.) Dziękuję. Odpowiedzi nie będzie.
— Te głupie żarty są wstrętne! — jęknął M’Turk. — Co to ma znaczyć? Co w tym jest śmiesznego?
— To będzie już trwało aż do końca roku, możecie być pewni! — potrząsnął Beetle głową ze zmartwioną miną.
On sam nieraz przeciągał żarty aż do ostateczności.
W przęciągu kilku dni w liceum rozpowszechniło się przekonanie, że chłopcy z klasy Prouta nigdy się nie myją, skutkiem czego szerzą dokoła siebie nieznośny odór. Mr. King raczył się olśniewająco w klasie uśmiechnąć, widząc, jak jeden z jego uczniów odsuwa się od Beetle’a z pewnymi ruchami.
— Zdaje się, że jesteś dotknięty jakąś niemocą, mój kochany Beetle, dlaczegożby bowiem Burton starszy obawiał się dotknąć cię, że się tak wyrażę; rąbkiem swej sukni? Wyznaję, wciąż jeszcze nie rozumiem. Czy który z was nie raczyłby mnie oświecić?
Rozumie się, pół klasy go oświeciło.
— To nadzwyczajne! Niesłychane! A zresztą — każda klasa ma swe tradycje, do których za nic na świecie nie chciałbym się wtrącać. Co do nas — to nasz nałóg stanowi mycie się. Dalej — Beetle! Od Jughurta tamen i — o ile to nie przekracza twoich sił — unikaj zgadywania w zbyt jaskrawy sposób!
Klasa Prouta szalała z gniewu, ponieważ chłopcy Macréi i Hartoppa przyłączyli się do klasy Kinga i wspólnie prowadzili przeciw niej haniebną kampanię. Wobec tego klasa Prouta zwołała pewnego popołudnia walne zgromadzenie. Zgromadzenie było bardzo burzliwe i tłumne; brakowało tylko prefektów, którzy wprawdzie żywo się tą całą sprawą zajmowali, ale którym poczucie godności na wzięcie udziału w zgromadzeniu nie pozwalało. Odczytywano źle zredagowane rezolucje, wygłaszano mowy zaczynające się od słów „Panowie, zeszliśmy się tu dziś“, a kończące się na okrzyku „hańba!„“, zupełnie tak samo, jak się to robi we wszystkich liceach, odkąd świat jest światem i odkąd w ogóle licea istnieją.
Pracownia N. 5 była również obecna, z właściwą sobie miną łaskawą i protekcjonalną. Wreszcie M’Turk o zapadłych policzkach ulżył sobie.
— Gadacie, krzyczycie i hałasujecie, i oto prawie wszystko, co umiecie! Po co? Klasa Kinga będzie się tylko śmiała z tego, że was tak zbujała, i King także was wyśmieje. Oprócz tego ta rezolucja Orrina jest pełna błędów gramatycznych i King miałby jeszcze jeden powód do śmiechu.
— Ja myślałem, że ty ją wraz z Beetle’em poprawisz... a potem wywiesilibyśmy ją w korytarzu — rzekł pokornie autor.
— Ani mi się śni! Nie myślę mieszać się do tej awantury — odpowiędział Beetle. — To tylko powiększy triumf klasy Kinga. Turkey ma najzupełniejszą słuszność.
— No to może ty, Stalky?
Stalky wydął policzki na sposób Panurga, spojrzał sobie zezem na koniec nosa i bąknął tylko:
— O, wy ohydne gaduły!
— Wy parchy obrzydliwe! — odpowiedziała natychmiast ludność zasypując obelgami wychodzących.
— Wściec się można! — rzekł M’Turk. — Wiecie co? Weźmiemy pukawki i chodźmy na króliki.
Trzy pistolety flobertowe wraz z odpowiednią ilością amunicji schowane były w zamkniętym kufrze Stalky’ego. Kufer ten stał w sypialni trzech przyjaciół o trzech łóżkach na samym końcu poddasza; ta mała sypialnia przylegała do większej, o dziesięciu łóżkach, która rozpoczynała znów wielką amfiladę sypialń, biegnącą z jednego końca liceum na drugi. Po klasie Prouta szła klasa Macréi, potem Kinga, na samym końcu Hartoppa. Starannie zamknięte na klucz i zaryglowane drzwi oddzielały poszczególne klasy, ale każda klasa była, co się tyczy swego rozkładu wewnętrznego — liceum składało się początkowo z dwunastu klas — dokładną kopią drugiego, zaś wszystkie znajdowały się pod jednym dachem.
Wszedłszy do sypialni chłopcy spostrzegli, że łóżko Stalky’ego, stojące po lewej stronie okienka, odsunięto, a z szerokiego na dwie stopy wycięcia w ścianie wystawał zad Richardsa.
— A to co? Nie zauważyłem jeszcze tej dziury. Co tam robisz, grubasie? — zawołał Stalky.
— Napełniam zbiorniki, panie Corkran...
Zduszony i zasapany głos Richardsa ledwo dolatywał do ich uszu.
— Ułatwili mi robotę, niech ich jasna cholera!
— Widać! — odezwał się M’Turk. — Baczność! Uważaj, bo uwięźniesz w tej dziurze!
Richards sapiąc wyciągnął głowę i ramiona,
— Nie mogę dostać. Tak jest, panie M’Turk, tam jest kurek. Przesunięto wszystkie wodociągi o piętro wyżej, aż pod sam dach, że tak powiem. To podczas ostatnich wakacyj. Ale ja nie mogę dostać do kurka.
— Ja spróbuję! — rzekł Stalky wchodząc w otwór.
— Na lewo, panie Corkran, niech się pan trzyma na lewo i niech pan spróbuje namacać kurek.
Stalky przecisnął się na lewo i ujrzał długą, ołowianą rurę, która uchodziła do trójkątnego tunelu. Dach tego tunelu stanowiły krokwie i belkowe wiązanie stropu liceum, podłoga składała się z desek źle dopasowanych, a całość opierała się o grubę drewniane podpory muru z łat i podmurowań dachu pod luką.
— Śmieszna ta dziura. Jak daleko idzie?
— Prosto, jak rzekli, panie Corkran — prosto, z jednego końca gmachu aż na drugi, wciąż pod dachem. Czy pan znalazł kurek? Mr. King chciał nam oszczędzić trudu noszenia wody. Ale to za ciasne dla takiego grubasa jak stary Richards. Za gruby jestem, żebym mógł udawać łasicę. Dziękuję, panie Corkran!
Woda trysnęła spod kurka w szafie, a widząc to Richards napelnił swe wiadra wodą i pokuśtykał dalej.
Chłopcy siedzieli na swych łóżkach zdumieni, rozważając wszystkie możliwości swego nowego odkrycia. Słyszeli wyraźnie, o dwa piętra niżej, huczenie rozgniewanego ula; nigdzie nie ma większej ciszy, jak w sypialni pięknego popołudnia podczas letniego kursu.
— To było aż do dziś zadekowane tapetą! — rzekł M'Turk oglądając małe drzwiczki. — Gdybyśmy byli wiedzieli!
— Jak Boga mego, trzeba tam wleźć i zbadać! Teraz tu nikt nie przyjdzie. Nie ma strachu!
Wleźli za przewodem Stalky’ego w dziurę, zamknęli za sobą drzwiczki i czołgali się na czworakach ciemnym i brudnym przejściem, pełnym wapna, starych wiórów i innych odpadków, które robotnicy pozostawiają na strychu domu. Tunel mógł mieć trzy stopy szerokości, a światło przedostawało się doń tylko przez szpary z boku po obu stronach dymników.
— To klasa Macréi — rzekł Stalky z wzrokiem utkwionym w odstęp trzeciego dymnika. — Widzę na kuferku Barnesa jego nazwisko. Ciszej, Beetle, nie rób takiego hałasu! Możemy się przedostać tędy na drugi koniec liceum. Naprzód! Jesteśmy teraz w klasie Kinga, widzę koniec kufra Rattraya. Och, jak od tych brudnych desek bolą kolana!
Słychać było, jak paznokciami drapał wapno.
— To sufit pod spodem — odezwał się Beetle. — Uważajcie! Gdybyśmy to trochę rozluźnili, wapno zleciałoby prosto do sypialni na dole.
— Jazda! — szepnął M’Turk.
— Żeby się dać złapać? Ani myślę. O, jak ja daleko mogę dostać ręką między deskami!
Stalky aż po łokieć wsadził rękę między belki.
— Nie ma po co tu siedzieć. Wracajmy, pogadamy o tym odkryciu. Śmieszna dziura. Muszę powiedzieć, że jestem wdzięczny Kingowi za te jego hydrauliczne prace.
Chłopcy wyleźli z tunelu, oczyścili się szczotką, ukryli pistolety w nogawkach spodni i pobiegli ku idącej stromym wąwozem drodze, jakich w Devonshire jest mnóstwo, a w pobliżu której można było czasem ubić młodego królika. Wyciągnąwszy się w cieniu bujnego krzaka bzu zaczęli się zwierzać ze swych pomysłów.
— Wiecie — rzekł wreszcie Stalky mierząc do dalekiego wróbla — że moglibyśmy tam doskonale przechowywać pistolety?
— Och! — zawołał Beetle parskając; prawie że się dusił. Nie odezwał się ani słowem, odkąd wyszli z sypialni.
— Czy który z was czytał kiedy książkę pt. „Historia domu“ lub coś podobnego? Ja wypożyczyłem sobie raz taką książkę z biblioteki. Napisała ją Francuzka, jakaś Violette i coś tam jeszcze. Jest to przetłumaczone, rozumiecie, i bardzo zajmujące: dowiadujecie się z tego, jak się buduje dom.
— Jeśli ci tak bardzo na tym zależy, nie potrzebujesz daleko szukać, a tylko idź po prostu do tych domków, które się tam buduje dla straży nadbrzeżnej.
— Jak Boga kocham, to święta prawda! — Daj mi który jaką szóstkę!
— Nie bądź idiotą! Siedź tu i nie lataj po słońcu!
— Dajcie mi szóstkę!
— Słuchaj, Beetle, ty przed nami przecie nic nie kryjesz, no nie? — zapytał M’Turk dając mu szóstkę.
Mówił poważnie; Stalky działał często na własną rękę. M’Turk go czasem naśladował, ale w historii tego związku nie zdarzyło się ani razu, aby Beetle zrobił coś samodzielnie.
— Nie. Ja mam tylko myśl! — odpowiedział Beetle.
— Słuchaj, pójdziemy razem z tobą! — odezwał się Stalky, niby wódz, niedowierzający swym pomocnikom.
— Ja cię nie potrzebuję.
— Zostaw go — rzekł M’Turk. — Pewnie chce spłodzić jakiś poemat. Pójdzie teraz aż na brzeg morski układać go, a jak wrócimy do domu, od razu nam go wyrecytuje.
— Więc na co mu szóstki, Turkey? Bydlak zaczyna się robić zanadto samodzielny. Patrz, królik! Nie, tak, to kot, jak mamcię kocham! Strzelaj pierwszy!
W dwadzieścia minut później młody chłopiec w kapeluszu słomianym zsuniętym na tył głowy i z rękami w kieszeniach przyglądał się murarzom budującym nowy domek. Rozdawszy między nich garść strasznie czarnego tytoniu otrzymał pozwolenie wejścia do domu, gdzie zaczął zadawać liczne pytania.
— Jazda! Ryp swoje wierszydła! — zawołał Turkey wpadając wraz ze Stalky’m do gabinetu.
Beetle pogrążony był w tomie Violet-de-Duca i przeglądał właśnie rysunki.
— Ale to-ci była morowa szopa!
— Wiersze? Jakie wiersze? Ja przecie byłem w domku straży nadbrzeżnej!
— Nie ma wierszy? Kości ci połamiemy! — rzekł Stalky rozpoczynając ofensywę. — Widzę, że coś knujesz! Zgaduję po samym twym tonie!
— Wasz wuj Beetle — poeta starał się naśladować bojowy ton Stalky’ego — wasz wuj Beetle jest Wielkim Człowiekiem!
— O, przepraszam bardzo! To mu się tylko zdaje! Daleko ci do tego, Beetle! Wal go, Turkey!
— Wielki Człowiek! — charczał Beetle wyciągnięty na podłodze. Wy — jesteście bezmózgie — uważajcie na krawatkę — bezmózgie gaduły. Ja jestem Wielki Człowiek! Uf! Słuchajcie pieśni mego triumfu!
— Beetle, moje złotko! — Stalky z całym rozmachem usiadł Beetle’owi na piersi. — My cię szczerze kochamy i ty jesteś naprawdę poetą. Jeżeli kiedykolwiek nazwałem twoje utwory ckliwymi bajdurzeniami, przepraszam cię, ale ty wiesz tak dobrze jak i my, że nic sam nie możesz zrobić, żebyś wszystkiego nie popsuł.
— Ja mam pomysł!
— I pokpisz całą sprawę, jeśli natychmiast nie powiesz wszystkiego wujowi Stalky’emu. No, wypluj to raz, skarbie mój, a my zobaczymy, co się da zrobić. Masz pomysł, ty blagierze jeden! Wiedziałem, że masz jakiś pomysł, jak tylko odszedłeś. Turkey mówił, że chcesz wiersze układać.
— Widziałem, jak się buduje dom. Dajcie mi wstać! Belki podłogi jednego pokoju, to belki sufitu pokoju, który się znajduje pod nim.
— Daj spokój tym głupim terminom technicznym!
— Ale kiedy to ten cieśla mi powiedział. Podłoga spoczywa na belkach, na tym poprzecznym wiązaniu, przez któreśmy pełzli, ale zatrzymuje się u przepierzenia. Otóż, gdyby się szło wzdłuż tego przepierzenia, jak my na strychu, jasna rzecz, że można by wsunąć, co by się żywnie chciało pod podłogę, między deski podłogi a łaty i tynk sufitu sali znajdującej się pod spodem. Popatrzcie, ja to narysowałem.
Pokazał im plan narysowany niezręcznie, ale wystarczający do wyjaśnienia sytuacji. Program szkoły nowoczesnej nie zawiera nic, co by się odnosiło do architektury, toteż żaden z nich nawet nie zapytał nigdy, czy przestrzeń między podłogą a sufitem jest pusta czy nie. Poza tym, co go bezpośrednio obchodzi, wychowanek liceum jest takim samym ignorantem jak dziki, którego tak uwielbia; prawda, że posiada również i przebiegłość dzikiego.
— Rozumiem — rzekł Stalky. — Sam przecie włożyłem w ten otwór rękę. No więc?
— No więc?... Nazywają nas śmierdzielami, prawda? Moglibyśmy im tam coś podsunąć — siarkę albo coś takiego, co by porządnie śmierdziało; pokazalibyśmy im, co to prawdziwy smród.
Beetle patrzył na Stalky’ego, który bawił się rysunkami.
— Coś, co by bardzo śmierdziało! — mówił Stalky z namysłem. A naraz jego twarz rozpromieniła się: — Ach, moi złoci, już mam! Smród straszliwy! Turkey! — tu skoczył na Irlandczyka. — Dziś popołudniu, jak Beetle odszedł: to wystarczy.
— Pójdź na mą pierś, aniele jasny! — zaśpiewał M'Turk, po czym obaj padli sobie w objęcia i tańcząc wyśpiewał: — Co za cudny dzień! Hura! Hura! To wystarczy! To wystarczy!
— Zaraz! — zawołał Beetle. — Ja nie rozumiem!
— Ach, moje złotko, mamy, czego nam potrzeba. Mój Arturku miły, pacholę o duszy czystej, opowiedzmy naszemu słodkiemu Reginaldowi historię zdobycia tego morowego powietrza.
— Aż po apelu. Chodźcie!
— Słuchajcie! — oświadczył im szorstko Orrin, kiedy stawali do szeregu wzdłuż długiego muru sali gimnastycznej. — Uczniowie naszej klasy mają dziś jeszcze jedno zgromadzenie.
— A zgromadzajcie się, przyjaciele! — odpowiedział Stalky myśląc o czym innym.
— Tym razem zgromadzenie jest w sprawie waszego zachowania się.
— Doskonale. Kłaniaj się im ode mnie... Jest! — huknął usłyszawszy swe nazwisko i natychmiast galopem pognał korytarzem.
Stalky i M’Turk, skacząc jak kozy, w podskokach i susach poprowadzili zadyszanego Beetle’a ku drodze królików. Tam, spod kupy kamieni wyciągnęii zwłoki świeżo zabitego kota. Dopiero wówczas Beetle pojął i zrozumiał głęboki zmysł tego, co się miało stać, i podniósł swój głos składając dzięki za to, iż są na świecie wojownicy tak mądrzy, jak Stalky i M'Turk.
— Tłusta jest ta stara kicia, co? — pysznił się Stalky. — Jak myślicie, długo potrwa, zanim się rozśmierdzi trochę w zamkniętej przestrzeni?
— Rozśmierdzi! Co za ordynarne wyrażenie! — wykrzyknął M’Turk, — Biedna kiciunia nie może wyzionąć ducha pod podłogą sypialni Kinga, abyś jej nie obsypał haniebnymi wyzwiskami.
— Ale dlaczego ona zdechła pod podłogą? — odezwał się Beetle, który myślał o przyszłości.
— Nie bój się! Nię będą o to pytali, jak ją znajdą!
— Kot może patrzeć na króla[1]. — M’Turk stoczył się ze wzgórza śmiejąc się ze swego kalamburu. — Ty nie masz pojęcia, kiciuniu, jak olbrzymią usługę oddajesz trzem młodzieńcom o czystych duszach i ożywionych wzniosłymi uczuciami.
— Będą musieli podłogę rozebrać, jak ją zechcą znaleźć — rzekł Beetle — jak to było, kiedy w numerze dziewiątym zdechł szczur. Zużyto całą kupę środków dezynfekcyjnych.
— To będzie dopiero smród! Morowy smród!
M’Turk aż się wił, kiedy wrócił na swoje miejsce. Nadzwyczajny komizm sytuacji zbił ich z nóg i związał w jeden splot.
— I pomyśleć, żę to wszystko robimy — dla honoru klasy!
— A oni tam na zgromadzeniu sądzą teraz! — łkał Stalky, klęcząc w fosie, z głową zanurzoną w wysokiej trawie. — Słuchajcie! Trzeba wyciągnąć z kota kulę. Prędko. Im prędzej go podrzucimy, tym lepiej.
Natychmiast zabrali się przy pomocy scyzoryka do tej przykrej roboty; we trójkę (nie pytajcie, kto ukrył ścierwo pod swą kamizelką) ponieśli ofiarę, starając się jak najprędzej dostać do domu; Stalky w biegu układał dalszy plan kampanii.
Zachodzące słońce, rzucające szerokie plamy światła na dachy, widziało, jak w murze jednej z sypialń zniknęło trzech chłopców i jeden parasol. W pięć minut później chłopcy wrócili, oczyścili się starannie, umyli sobie ręce, uczesali się i zeszli na dół.
— Czy jesteś pewny, że wsunąłeś ją dość głęboko? — spytał naraz M’Turk.
— Powtarzam ci, wsunąłem ją na całą długość mego ramienia i parasola Beetle’a. To by było mniej więcej około sześciu stóp. Leży w samym środku tej wielkiej sypialni Kinga o dziesięciu łóżkach. Pierwszorzędna pozycja centralna — powiedziałbym. Jak się dobrze rozgrzeje, wykurzy tych chłopców i Macréi i Hartoppa. Wasz wuj Stalky jest Wielki Człowiek, jak Boga mego. Beetle, czy ty możesz sobie wyobrazić, jaki on jest Wielki Człowiek?
— Jakże? Przecie to ja pierwszy miałem ten pomysł, a tylko...
— Tylko, że bez wuja Stalky’ego nie potrafiłbyś go wykonać, nieprawdaż?
— Przez cały tydzień przezywali nas śmierdzielami! — mówił M’Turk. — Będą się teraz mieli z pyszna.
— Śmierdziel! Fuj! Śmierdziel! — doleciało z korytarza.
— A ona — już tam leży! — rzekł Stalky opierając się na ramionach obu kolegów. — Leży — gotowa ich zaskoczyć. Naprzód zacznie do nich szeptać, jak gdyby im się tylko coś śniło. A potem zaczmie cuchnąć! Rany Boga, co to będzie za smród! Zróbcie mi tę przyjemność i pomyślcie o tym przez dwie minuty!
Wrócili do pracowni mało co mówiąc. A potem zaczęli się śmiać — jak tylko chłopcy śmiać się potrafią. Śmiali się pokładając czoła na stołach, ześliznąwszy się ze stołków, przypadli twarzami do podłogi, śmiali się bez przerwy, wijąc się na krzesłach lub chwytając się półek z książkami; śmiali się do utraty tchu.
Na tę scenę nadszedł Orrin mający się z nimi rozmówić w imieniu całego domu.
— Nie zwracaj na nas uwagi, Orrin, siadaj. Nie wiesz nawet, jaką cześć i jaki podziw mamy dla twej osoby. Jest coś nieskończenie pociągającego w twym wysokim, czystym czole młodzieńczym,
pełnym niewinnych, pacholęcych marzeń... Jak Boga kocham!
— Uczniowie mieszkający w naszej klasie polecili mi oddać wam to — rzekł Orrin.
To mówiąc położył na stole złożony we czworo arkusz papieru i wyszedł z surową miną.
— To ich rezolucja! — domyślił się Beetle. — Niech który z was przeczyta. Mnie się śmiać chce na sam widok tego papieru.
Stalky ostrożnie powąchał papier i rozłożył go.
— Phi! Phi! Słuchajcie!
Klasa z bólem i pogardą dowiaduje się o pełnym obojętności stanowisku kolegów z pracowni Nr 5 wobec zniewag i obelg rzucanych klasie Mr. Prouta na zgromadzeniu, które miało miejsce ro sali Nr 12, i w myśl rezolucji uczniów klasy uchwala tej pracowni naganę.
— A ona powalała mi krwią całą koszulę! — rzekł Beetle.
— Śmierdzę wciąż kotem, mimo że dwa razy już się myłem! — odezwał się M’Turk.
— A ja o mało nie złamałem parasola Beetle’a, wpychając kicię tam, gdzie ma dojrzeć!
Nie mieli sobie już nic więcej do powiedzenia, ale mogli się jeszcze śmiać. Tej nocy w sypialni próbowano manifestować przeciw nim; odpowiedzieli natychmiast.
— Widzicie — zaczął Beetle łagodnym głosem, zdejmując szelki, — Wszystko pochodzi stąd, że wy jesteście kupą skończonych osłów. Macie zupełnie ptasie mózgi. Powtarzaliśmy wam to chyba nieraz!
— A teraz my sprawimy wam lanie według zwyczaju sypialni. Urągacie nam zawsze, jak gdybyście byli prefektami! — wykrzyknął czyjś głos.
— Nie, kochaneczku, żadnego lania nam nie dacie — odpowiedział Stalky — a nie dacie dlatego, bo wiecie sami, że prędzej czy później dostałoby się wam jeszcze gorzej. My mamy czas. My możemy ze swą zemstą poczekać. A wy zrobiliście z siebie błaznów i przekonacie się o tym jutro, jak tylko King dowie się o waszej rezolucji. Jeśli was najdalej do jutra wieczór szlag z tego powodu nie zacznie trafiać, gotów jestem — gotów jestem zjeść własny kapelusz.
Ale zanim jeszcze na drugi dzień dzwonek zawołał na obiad, już uczniowie Prouta gorzko żałowali swego błędu. King witał poszczególnych członków tej klasy z udanymi objawami przerażenia.
Czy zamierzali go może wypędzić z liceum za pomocą swej jednogłośnie uchwalonej rezolucji. Jakiekolwiek byłyby ich poglądy na administrację szkoły, on, oczywiście, natychmiast się do nich zastosuje. Za nic w świecie nie zamierza ich obrazić, jednakże — obawia się... obawia się, że jego uczniowie, którzy nie uchwalają rezolucyj (ale się myją), mogliby w tym wszystkim znaleźć powód do śmiechu.
King promieniał ze szczęścia, a jego uczniowie, rozkwitający w blaskach jego uśmiechu, zmienili to popołudnie w jedną długą torturę dla nieszczęsnych uczniów Prouta. Sam Prout, posępny i zaniepokojony, silił się na skrupulatne rozważenie wszystkich pro i contra, a zakłopotanie jego tylko przez to wzrastało. Dlaczęgo chłopców z jego domu miano przezywać „śmierdzielami“? Prawda, była to drobnostka, ale Prout przywykł był wierzyć, iż lecące w powietrzu plewy wskazują na to, skąd wiatr wieje, i że nie ma dymu bez ognia. Czując, że dzieje mu się krzywda, podszedł w sali nauczycielskiej do Kinga, chcąc się z nim rozmówić. King jednak był tym razem pełen wzniośle ironicznego sarkazmu i poprzestał na spowiciu Prouta w świetne sploty swej dialektyki.
— No i cóż? — pytał Stalky wieczorem, chodząc po sypialniąch przed przybyciem prefektów. — Cóż teraz powiecie, Foster, Carton, Finch, Longbridge, Marlin, Brett? Fajno was King ubrał, już wiem — porobił z was skończonych wariatów — a wy nie mogliście zrobić nic innego, jak tylko kiwać się nad ławką i gęgać: „Tak jest, prosz pampsora“ i „Nie, prosz pampsora“ i „Nie, bo prosz pampsora“ — z całą swoją rezolucją! Idioci!
— Stalky, czy ty stulisz raz pysk?
— Ani mi się śni! Wszyscy do kupy razem jesteście kretynia banda rezolucjonistów. Wysmażyliście byczy pasztet, Może być, nauczy was to nie zaczynać z nami na drugi raz!
Kilku się pogniewało, większość zaś głosów oświadczyła, że nigdy do tego by nie doszło, gdyby Nr 5 od samego początku pomagał w walce.
— Ale wam się zdaje, żę wam nikt rady nie da! — drwił Orrin, zwolennik rezolucji. — Jakeście się zaczęli sadzić, jak tylko przyszliście na zgromadzenie! Myślałby kto, że my jesteśmy bandą idiotów!
— I żebyś sobie wiedział, że tak jest! — odrzekł Stalky. — Bóg wie odkąd już staram się wam to wbić w te wasze zakute pały, a wy wciąż jeszcze nie rozumiecie. Ale to nic, nie mamy wam tego za złe. Odwagi! To przecie nie wasza wina, że jesteście matołki!
Oskrzydliwszy w ten zręczny sposób nieprzyjaiela Stalky skoczył do łóżka.
Tej nocy zdawało się, jak gdyby do radości uczniów Kinga domieszała się jakaś kropla goryczy. Z powodu przeciągów pod podłogą kotka nie zakłóciła spokoju sali, pod którą leżała, ale salę sąsiednią na prawo, wsączając się w powietrze raczej bladosinym tchnieniem niż jako realne wrażenie. Dość jednak najlżejszego odoru, aby zaniepokoić drażliwe powonienie i czyste podniebienie młodzieży. Przyzwoitość każe nam spuścić kilka zasłon dobrze zdezynfekowanych na pytania i odpowiedzi, wymienione między mieszkańcami sypialni a Mr. Kingiem.
Mr. King naprawdę miał ambicję na punkcie swej klasy i dbał o wygodę swych wychowanków. Przyszedł, węszył, mówił. Na drugi dzień rano jeden z mieszkańców sypialni zwierzył się swemu zaufanemu przyjacielowi, mikrusowi z domu Macréi, że w jego klasie są jakieś nieprzyjemności, którę King chciałby zataić.
Ale mikrus z domu Macréi miał też zaufanego przyjaciela w domu Prouta, rozczochranego i złośliwego smarkacza, który jak tylko wydarł przyjacielowi sekret, natychmiast rozgłosił go przenikliwym głosem, brzmiącym w długim korytarzu jak hukanie sowy.
— I — i przez cały tydzień nazywali nas śmierdzielami! A tymczasem mały Harland opowiada, że w ich sypialni jakiś wściekły smród spać im nawet nie daje! Chodźcie!
Wydawszy jeden jedyny okrzyk i jedno zawołanie uczniowie Prouta rzucili się do boju.. Podczas pauzy między pierwszą a drugą godziną z pięćdziesięciu dwunastoletnich urwiszów walczyło na żwirze pod oknami Kinga wśród wyzwisk, których motyw przewodni stanowiło słowo „Śmierdziel“.
— Słyszycie huk działa alarmowego na morzu? — rzekł Stalky.
Zbierali właśnie w swej pracowni książki potrzebne do lekcji łaciny, którą wykładał King.
— Widziałem dobrze, że jego jasne czoło chmurne było w czasie modlitwy:
Lecz otóż ona, nasza siostra Maria.
Patrz, oto ona...
— Jeżeli już teraz wyprawiają takie hałasy, to cóż będzie, kiedy się kotka naprawdę ożywi i ruszy z miejsca?
— Tylko bęz żadnych trywialnych uwag, Beetle! My pragniemy tylko tego, aby wyjść z tej awantury, jak na przyzwoitych ludzi przystało...
— „To przecie tylko mały kwiat uwiędły.“ Gdzie mój Horacy? Ale wiecie co? Nie rozumiem, co ona myśli przez to, że podkadza naprzód sypialnię Rattraya? Myśmy ją przecie wsunęli pod sypialnię White’a, no nie? — łamał sobię głowę M’Turk.
— Szelma kapryśna. Ja myślę, że ona wszędzie łazi.
— Jak ciocię kocham, da nam King szkołę na drugiej godzinie. A ja Horacego w rękach nie miałem! — wykrzyknął Beetle. — Chodźmy!
Stanęli przed klasą. Było pięć minut przed dzwonieniem i King mógł nadejść lada chwila.
M’Turk utorował sobie łokciami drogę wśród kohorty walczących mikrusów, wyłowił spośród nich Thorntona III (owego zaufanego przyjaciela Harlanda) i kazał mu powiedzieć, co wie.
Mikrus usłuchał. Była to krótka, płaczem przerywana historia. Wielu z kolegów sowicie już zapłaciło mu za jego niedyskrecję.
— Nie nadzwyczajnego! — zawołał M’Turk. — Mówi, że klasa Kinga śmierdzi. I już.
— Stara historia! — krzyczał Stalky. — Wiemy o tym od lat, a tylko że my nie lataliśmy z tym, jak kot z pęcherzem i nie wołaliśmy „Śmierdziele“. Ma się przecie bodaj szczyptę dobrego wychowania, o którym drugim ani się nawet nie śniło. Turkey, złap jakiego mikrusa, przekonamy się sami.
Długie ramię M'Turka spadło na kark bojaźliwej, wystraszonej ozdoby drugiej przygotowawczej.
— M’Turk, proszę cię, puść mnie! Ja nie śmierdzę, przysięgam Bogu, że nie śmierdzę.
— Nieczyste sumienie! — wykrzyknął Beetle. — Któż ci mówi, że śmierdzisz?
— No, i cóż ty powiesz? — zapytał Stalky popychając malca ku Beetle’owi.
— Hm, hm, śmierdzi, słowo honóru! To będzie trąd lub parchy — a może jedno i drugie razem. Zabierzcie go!
— Doprawdy, panie Beetle — zwykle po dzwonieniu King przechadzał się przez parę minut przed klasą — jesteśmy panu serdecznie obowiązani za pańską diagnozę, która niemniejszy zaszczyt przynosi pańskiej chorobliwej fantazji, jak też i opłakanej ignorancji, z jaką pan tak wymownie rozprawia o tych chorobach. Teraz zaś wystawimy pańską wiedzę na próbę na innym polu.
Godzina była wesoła, ale Beetle nie narzekał tak bardzo, ponieważ King tak się śpieszył złożyć go w całopaleniu na ołtarzu swej zemsty, że zapomniał zadać mu pensum, równocześnie zaś dostarczył mu mnóstwo przymiotników wartości niesłychanej, które Beetle mógł wykorzystać należycie na trzeciej godzinie. Była to lekcja algebry, którą wykładał Hartopp, i Beetle z całą powagą przystąpił natychmiast do układania poematu pod tytułem „Dom Łazarza.“
Po obiedzie King zaprowadził swych chłopców do kąpieli w Pebbleridge. Obiecał im to już dawno, teraz jednak dużo by dał za to, żeby móc się z tego wykręcić, bo wszyscy uczniowie Prouta wylegli na podwórze przy swym domu i ustawiwszy się w szereg rozmyślnie oklaskiwali go gorąco. Podczas jego nieobecności co najmniej połowa liceum wtargnęła do zakażonych sypialń, chcąc się przekonać, co jest w tym wszystkim prawdy. Przez ostatnich dwanaście godzin kot zaczął się już na dobre rozkładać, ale pole bitwy po pięciu dniach nie mogłoby cuchnąć tak strasznie, jak to opisywali wysłani wywiadowcy.
— Słowo daję, pięknie się kotka spisuje! — rzekł Stalky, — Czy który z was czuł kiedy w życiu podobny smród? Boże, a wciąż jeszcze nie sięga sypialni White’a!
— Nie się o nią nie bój! Daj jej tylko czas! — odpowiedział Beetle. — Te perfumy rozejdą się po całym domu jak bluszcz! Cóż to za żałośni łazarze! Żadna klasa nie ma prawa robić z siębie cuchnącego kanału tuż pod nosem przyzwoitych — niewinnych młodych ludzi o czystych duszach i wzniosłym sposobie myślenia. Czy płoniesz żalem i skruchą? — pytał M’Turk, kiedy biegli na spotkanie klasy wracającej z kąpieli.
Ponieważ King klasę swą opuścił, rozprawiano się z sobą bez najmniejszych ceremonij. Naokół czoła maszerującego domu uganiał tłum harcowników — ze wszystkich klas — goniąc, przeganiając się, wykrzykując obelgi. Po udręczonych bokach klasy maszerowali hoplici, starsi uczniowie, rzucający bezustannie dowcipami — ciężkimi i pierwotnymi dowcipami z okresu kamiennego. Trójka przyłączyła się do nich bez najmniejszego podniecenia, prawie smętna.
— A oni mimo wszystko zdrowo wyglądają! — zauważył Stalky. — To chyba nie może być, Rattray! Rattray!?
Nie było odpowiedzi.
— Rattray, złotko, cóż ci to? Coś go, widać, gryzie! Słuchaj, chłopie, my się wcale nie gniewamy na ciebie za ten kawałek mydła, coś go to nam przysłał zeszłego tygodnia! Dajże spokój! Głowa do góry, Rat! Wszystko będzie jeszcze dobrze! Ja mówię, że to tylko paru mikrusów. Prawda, że u was się tak mało uważa...
— Nie myślicie chyba wracać do klasy! — wykrzyknął M'Turk. Ofiary tylko tego pragnęły. — Ależ wy nie macie pojęcia, jak tam szalenie czuć padło! Prawda, sami przesiąknięci tym odorem, nie zdawaliście sobie z niego sprawy, ale teraz, po kąpieli i pobycie na czystym, świeżym powietrzu nawet was to z nóg zwali! Lepiej już rozbijcie namioty na wydmach! Możemy wam dać trochę słomy, chcecie?
Klasa pobiegła w takt pieśni „Ciało Johna Browna“, śpiewanej przez kochających kolegów, po czym zabarykadowała się w swej wspólnej sali. Stalky natychmiast namalował kredą na drzwiach wielki krzyż z napisem „Boże, zlituj się nad nami”, tak aby King mógł go zobaczyć.
Tej nocy wiatr zmienił kierunek i zaniósł odór padliny do sypialń Macréi; chłopcy jego domu, w koszulach nocnych, pukali do zamkniętych drzwi oddzielających oba domy, namawiając chłopców Kinga, aby się umyli. Pracownia Nr 5 zjawiła się na następnej lekcji z więcej niż pół funtem kamfory w ubraniu na każdego, zaś King, zbyt sprytny, aby żądać od nich wytłumaczenia, zbeształ ich i wyrzucił za drzwi. Dzięki temu Beetle mógł spokojnie w pracowni wykończyć drugi poemat.
— Oni używają teraz karbolu. Mówił mi Malpas — obwieścił Stalky. — King myśli, że to wszystko z wychodków.
— To mu wyjdzie na to dużo karbolu! — zaśmiał się M'Turk. — Nie szkodzi! Niech się zabawi!
— Jak Boga kocham, myślałem, że mnie zabije, jak zacząłem teraz węszyć w klasie! Kiedy Burton starszy przed paru dniami mnie obwąchiwał, on nie miał nic przeciw temu. Ani razu nie zakazał ryczeć Aleksandrowi do naszej klasy „śmierdziele!“ — póki — póki nie wsunęliśmy mu tej piguły. On się z tego tylko śmiał! — mówił Stalky. — Ty, Beetle, o co on się znów na ciebie ciskał?
— A, to już był mój fajny kawał! Dałem mu zeca! Wiecie, że on wiecznie rozpływa się nad uczonym Lipsiusem...
— Co to mając ledwie lat cztery — to ten kretyn?
— Żebyś wiedział. Jak tylko się dowie, że ja piszę jakiś wiersz. Dziś, siadając w ławce, szepnąłem do starszego Burtona: „Jak się ma nasz uczony Lipsius?“ Stary Butt śmiał się jak koń, nie wiedział, czego ja chcę, ale King wiedział doskonale, prawdę mówiąc, za to wyrzucił nas z klasy. Nie jesteście mi wdzięczni? A teraz przestańcie gęgać. Muszę napisać balladę o „Uczonym Lipsiusie.“
— Uważaj tylko, żebyś nie używał wyrażeń wulgarnych — napominał go Stalky. — Nie chciałbym się spospolitować w tych szczęśliwych dniach..
— Za żadne skarby świata! Nie ma który z was dobrego rymu do „kanał“?
Podczas lunchu we wspólnej sali King przez dłuższy czas jadowicie perorował pod adresem Prouta na temat chłopców zepsutych, nadużywających swych nędznych zdolności do podkopywania dyscypliny i demoralizowania swych kolegów, aby tylko dać folgę swej awanturniczej wyobraźni i unicestwić wszelki autorytet.
— Zdaje mi się jednak, że pan nie brał tego pod uwagę, kiedy pańska klasa zaczęła nas przezywać — e — śmierdzielami. Gdyby pan nie zapewniał mnie tyle razy, że pan nigdy nie zamierza mieszać się do spraw cudzej klasy, musiałbym przyjść do przekonania, że kilka przypadkowych pańskich uwag dało początek całej tej głupiej historii.
Prout wycierpiał dużo, bo King zawsze przynosił do jadalni swe złe humory.
— Wszakże pan sam odezwał się raz w tym sensie do Beetle’a, czyż nie? Mówił pan coś o niekąpamiu się, o śmierdzielach wodnych? — wtrącił kapelan szkolny. — Przypadkiem zapisywałem właśnie tego dnia punkty w pawilonie.
— Być może — żartowałem. Nie mam bynajmniej pretensji do zapisywania sobie każdego słowa rzuconego wśród sztubaków; a prócz tego wiem dobrze, że Beetle’a w żadnych uczuciach urazić nie można.
— Przypuśćmy. Ale on — albo też właściwie oni, co ostatecznie na jedno wychodzi — mają szatański dar odgadywania w człowieku jego słabych stron. Co się mnie tyczy, to wyznaję, że wolę zejść czasem z drogi pracowni Nr 5. Niech się to nazywa słabością, ale dzięki temu, zdaje się, jestem tu jedynym człowiekiem, którego oni nie doprowadzili do szału swymi — no — swymi względami.
— To wszystko nie ma nic do rzeczy. Pochlebiam sobie, że umiem dać sobie z nimi radę, jak trzeba. Jeśli jednak oni czują, że posiadają moralne poparcie ze strony tych, których sprawiedliwość powinna być bezwzględna i szczera, to muszę powiedzieć, że zadanie moje staje się nadzwyczaj trudne. Co do mnie osobiście, to wyznaję, że najbardziej potępienia godną między nami rzeczą byłaby w moich oczach nielojalność.
Sala nauczycielska spojrzała na siebie spod oka, a Prout zaczerwienił się.
— Stanowczo się przeciw temu zastrzegam — rzekł. — To raczej — ja osobiście tych trzech chłopców nie lubię. Dlatego niesprawiedliwą rzeczą byłoby zarzucać...
— Jak długo pan to zamierza tolerować? — spytał King.
— Ależ doprawdy — wykrzyknął Macréa opuszczając swego zwykłego sojusznika — cały wstyd, jeśli tu w ogóle o wstydzie jakim mówić można, spada na pana King. Nie możesz pan na nich zwalać odpowiedzialności za to, że — niewątpliwie wolisz pan stare, proste, dobre słowo — że pańska klasa śmierdzi. Teraz już moi chłopcy zaczynają się na to uskarżać.
— Czegoż chcecie? — odezwał się Hartopp. — Znacie chyba chłopców. Naturalnie, że chwytają się wszystkiego, co w ich oczach uchodzi za okazję zesłaną przez samo niebo. Cóż tam jest właściwie w tych pańskich sypialniach, King?
Mr. King oświadczył, że podobnie jak on postanowił sobie niezłomnie nie mieszać się do cudzych klas, spodziewa się, że nikt nie będzie się zbyt otwarcie mieszał do jego spraw. Panowie zechcą prawdopodobnie łaskawie przyjąć do wiadomości — kapelan westchnął ciężko w tym miejscu — że poczynił wszelkie kroki, jego skromnym zdaniem, potrzebne w tym wypadku. Nie dość na tym, on sam wyłożył, nie licząc bynajmniej na zwrot, sumy, których nie wymieni, a za które zakupił środki dezynfekcyjne. A uczynił to dlatego, iż z własnego gorzkiego — nader gorzkiego — doświadczenia wie, iż administracja liceum jest niedbała, zacofana, niedostateczna. Mógłby dodać jeszcze, tak niedbała jak zarząd pewnych klas, których kierownicy pozwalają sobie teraz krytykować jego działalność. Na zakończenie nakreślił piękny szkic swej kariery naukowej z dokładnym wyszczególnieniem swych talentów i katalogiem stopni uniwersyteckich, po czym wyszedł trzaskając drzwiami za sobą.
— Ech! — westchnął kapelan. — Nędzne to nasze życie, bracia! Jak my w nim karlejemy! Niech Bóg pomoże wszystkim nauczycielom! Bardzo tego potrzebują.
— Nie lubię tych chłopców, przyznaję się — Prout z pasją dziobał widelcem obrus — i jak panowie wiecie, nie uważam się za silnego, twardego człowieka. Ale faktycznie nie widzę najmniejszej przyczyny stosowania wobec Stalky’ego i Sp. jakichś represyj tylko dlatego, że Kinga do pasji doprowadza to — to —
— Iż wpadł w dołek, który sam wykopał — wtrącił mały Hartopp. — Rozumie się, Prout. Toteż panu nikt nie zarzuca, żebyś pan z czczej próżności podjudzał jedną klasę przeciw drugiej.
— Karlejemy — karlejemy!
Kapelan wstał.
— Pójdę poprawiać zadania francuskie. Podczas obiadu King zgnębi swymi kalamburami jakiegoś trzynastoletniego mikrusa, potem opowie nam swe dowcipy i wszystko znów będzie dobrze.
— Ale cóż ja zrobię z tą trójką? Czy oni istotnie są tak zepsuci?
— Nonsens! — rzekł mały Hartopp. — Gdybyś pan choć chwilę o tym pomyślał, zobaczyłbyś pan, że cała ta przedwcześnie dojrzała bujność bezwstydnej wyobraźni, na jaką King się uskarża, pochodzi wyłącznie od niego. Jak to powiada poeta: „Sam wyhodował pióra, które nadają lot strzale.“ Naturalnie, nigdy tego nie przyzna. Chodźcie na chwilę do pokoju do palenia. Nieładnie podsłuchiwać chłopców, ale oni z pewnością gnębią teraz dom Kinga od zewnątrz. Małe rzeczy podobają się małym umysłom.
Brudnej jaskini za salą nauczycielską używano tylko jako garderoby. Szyby jej były z matowego szkła; nie było przez nie nic widać, za to można było słyszeć prawie wszystko, co mówiono przed domem. Odezwały się lekkie, ostrożnę kroki od strony Nr 5.
— Rattray! — wołał ktoś stłumionym głosem — okna pracowni Rattraya wychodziły na tę stronę. — Nie wiesz, czy Mr. King jest w domu? Ja dostałem — M’Turk urwał dyskretnie.
— Nie. Wyszedł! — odpowiedział Rattray nieostrożnie.
— Aha, Wyszedł! Uczony Lipsius poszedł się przewietrzyć. Jego Królewska Wysokość poszła się trochę okadzić!
M’Turk wdrapał się na kratę, której uczepił się jak wrona.
— A w całym liceum nigdy nie było takiego smrodu, jak smród w domu Kinga, albowiem dom ten cuchnął straszliwie, a nikt nie wiedział, co na to poradzić. Wyjąwszy Kinga. Tedy on mył mikrusów privatim et seriatim. Mył ich w sadzawkach Heszbonu w fartuchu dokoła lędźwi.
— Stul pysk, ty wściekły Irlandczyku!
Słychać było, jak piłka od golfu odbiła się od żwiru.
— Nie ma się o co wątrobić, Rattray. Przyszliśmy pogawędzić z tobą. Chodź, Beetle, wszyscy są w domu, nie czujesz?
— Gdzie Pomposo Stinkadore? Niezbyt bezpieczna to rzecz dla chłopców o czystych duszach i wzniosłych uczuciach dać się dziś widzieć w pobliżu tych murów. Wyszedł? Nic nie szkodzi. Postaram się zrobić wszystko, co tylko jest w moich siłach, Rattray. Jestem właśnie in loco parentis.
— (To dla was, Prout! — szepnął Macréa, ponieważ było to jego ulubione zdanie.)
— Mam ci kilka słów do powiedzenia, mój młody przyjacielu; pogawędzimy chwileczkę.
Prout parsknął śmiechem. Beetle zmieniając głos użył ulubionego zwrotu Kinga.
— Powtarzam, Mr. Rattray, że musimy pogawędzić, a tematem naszej pogawędki nie będą żadne smrody, ponieważ jest to słowo trywialne i sprośne. Zajmiemy się za twoim pozwoleniem, którego śmiem się, chyba spodziewać — zajmiemy się tym haniebnym — że się tak wyrażę — wzrostem tajnej demoralizacji. Co sprawia na mnie wrażenie najprzykrzejsze, to nawet nie krzycząca do nieba nieprzyzwoitość, z jaką się puszycie pod swoim brzemieniem nieczystości (należy sobie wyobrazić tę orację z interpunkcją piłek od golfu, rzucanych przez Rattraya, który jednak był kiepskim strzelcem), ale ta cyniczna niemoralność, z jaką możecie ucztować i bawić się pośród tych swoich okropnych aromatów. Daleką jest ode mnie wszelka myśl mieszania się do spraw cudzej klasy...
(— Na miły Bóg! — rzekł Prout. — Ależ to cały King!
— Wiersz w wiersz, słowo w słowo. Słuchajcie! — mówił mały Hartopp.)
— Powiedzieć jednak, że wy cuchniecie — jak to twierdzą niektóre bezwstydne i nikczemne indywidua — to przecie nic, nawet mniej niż nic. W nieobecności waszego ukochanego nauczyciela, o którym nikt nie jest ode mnie wyższego mniemania, spróbuję, jeśli mi pozwolicie, wykazać wam całą potworność — cały nieprześcigniony bezmiar — całą miażdżącą zabójczość smrodów (obstaję przy tym poczciwym, prostym, starym słowie), jakimi pono zdołaliście zapowietrzyć swój dom: — Och, dość! Zapomniałem już reszty, ale ręczę wam, że była bardzo piękna. Rattray, nie dziękujesz nam za to wszystko, co dla was robimy, za cały nasz trud? Innym aniby się nawet nie śniło zadawać sobie tyle pracy, ale my umiemy być wdzięczni...
— Tak jest, my jesteśmy okropnie wdzięczni! — rzekł M’Turk. — Nie zapomnieliśmy tego kawałka mydła. My jesteśmy grzeczni. Dlaczego ty jesteś niegrzeczny, Rat?
— Hallo! — nadbiegł cwałem Stalky z kaszkietem nasuniętym na oko. — Prawicie kazanie śmierdzielom? Obawiam się, że oni posunęli się zbyt daleko, aby móc żałować. Rattray! White! Perosone! Malpas! Nie chcą się odezwać. To smutne, okropnie smutne! Wynieście swych nieboszczyków, wy, zazadżumieni trędowaci!
— Zdaje się wam, że jesteście nadzwyczajnie dowcipni, nieprawdaż? — odezwał się Rattray, ukłuty do żywego tym ostatnim zdaniem. — A to z pewnością tylko szczur lub coś podobnego pod podłogą. Jutro się dowiemy.
— Nie próbujcie zrzucać winy na biedne, bezbronne zwierzątko, w dodatku nieżywe. Brzydzę się adwokackimi wykrętami. Na mą duszę, Rattray...
— Stój! Kartoflarz nigdy, w całym swoim krótkim życiu nie powiedział „na mą duszę!“ — rzekł Beetle krytycznie.
(— Słyszycie? — trącił Prout Hartoppa.)
— Słowo honoru, mój panie, słowo honoru, mój panie, spodziewałem się po tobie czegoś lepszego, Rattray. Dlaczego nie chcesz się przyznać do swych postępków, jak mężczyzna? Czy ja okazywałem ci kiedy brak zaufania?
(— To nie brutalność — mruczał mały Hartopp, jak gdyby odpowiadając na pytanie, którego nikt nie zadawał — to chłopcy, tylko chłopcy!)
— I oto ten dom — tu skaczący, drwiący głos Stalky’ego przybrał brzmienie tragiczne — ta — ta otwarta gnojówka śmiała nas przezywać śmierdzielami! A teraz — teraz próbuje się schować za zdechłego szczura! Rattray, ty mnie wyprowadzasz z równowagi, ty mnie doprowadzasz do ostateczności, ty mnie prowokujesz w niesłychany sposób! Bogu dzięki, że mam dość zimnej krwi...
(— To pod pańskim adresem, Macréa — rzekł Prout,
— Zdaje się! Zdaje się!)
— Inaczej nie byłbym w stanie zapanować nad sobą na widok twej wyzywającej miny.
— Cave! — rzucił Beetle cichym głosem, spostrzegłszy Kinga, wychodzącego z korytarza.
— I cóż wy tu robicie, moi mali przyjaciele — zaczął nauczyciel. — Miałbym dorywcze wrażenie — zechciejcie mnie wyprowadzić z błędu, o ile się mylę — (podsłuchujący parsknęli śmiechem) — że ile razy zastaję was w pobliżu swej klasy, powinien bym zastosować wobec was kary i plagi.
— Właśnie szliśmy na przechadzkę, prosz pampsora! — rzekł Beetle.
— I zatrzymaliście się, aby pogawędzić z Rattrayem en route?
— Tak jest, prosz pampsora. Rzucaliśmy trochę piłkami.
(— Rat jest większym dyplomatą, niż myślałem — odezwał się mały Hartopp. — Jak widzicie, trzyma się ściśle prawdy. Niech pan uzna etykę tej dyplomacji, Prout!)
— Czyżby? Zabawiałeś się z nimi? No, muszę powiedzieć, że nie zazdroszczę ci wyboru towarzyszów zabaw. Podejrzewam, że mieli zamiar uszczęśliwić cię jedną z tych ohydnych oracyj na jakie sobie tak bezczelnie pozwalali w ostatnich czasach. Zapowiadam wam surowo, abyście dobrze uważali na siebie w przyszłości. Pozbierać te piłki!
Poszedł dalej.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Następnego dnia Richards, który służył w marymarce jako cieśla i którego obarczano różnymi dziwacznymi zadaniami, otrzymał rozkaz rozebrania desek podłogi w sypialni, albowiem Mr. King był przekonany, że jakieś stworzenie musiało tam zdechnąć.
— Nie możemy zaniedbywać swych prac dla tak błahej przyczyny. Jednakże wiem, iż drobnostki zajmują małe umysły: Prawdą jest, iż poleciłem rozebrać po śniadaniu deski pod doświadczonym dozorem Richardsa. Nie wątpię ani chwili, że akcja ta zajmie żywo pewne inteligencje (o ile je tak można nazwać), zwrócone w pewnym kierunku; z drugiej strony jednak każdy uczeń mej klasy, który by w tym czasie pojawił się na schodach wiodących do sypialń, ipso facto jest winien trzysta wierszy kary.
Chłopcy nie zebrali się na schodach, ale czekali przed klasą Kinga. Richards miał donieść o wszystkim z dymnika i — jeśli by to było możliwe — pokazać trupa.
— To kot, zdechły kot!
W oknie pokazała się purpurowa twarz Richardsa. Biedak przez dłuższy czas czołgał się na kolanach w świątyni śmierci.
— Kot? Co za blaga! — krzyczał M’Turk. — To z pewnością mikrus, który umarł zeszłego kursu. Trzy „hura!“ dla zmarłego mikrusa Kinga.
Rozległy się trzy potężne „hura!“
— Pokażcie go! Pokażcie go! My go chcemy widzieć! — wrzeszczały mikrusy. — Dajcie go Łowcom Pluskiew! Kot spojrzał na Kinga (króla) — i zdechł z tego! Niiii, ksss, miauuuuu — słychać było najrozmaitszę okrzyki.
Richards pojawił się jeszcze raz.
— Ta kotka — zawahał się na chwilę — ta kotka zdechła już dawno temu.
Szkoła wyła ze śmiechu.
— No, chodźmy się trochę przejść! — rzekł Stalky po dobrze wytrzymanej pauzie. — To wszystko jest wstrętne i jestem pewien, że teraz trędowaci nie zaczną znowu...
— Nie zaczną znowu czego? — krzyknął z wściekłością jeden z uczniów Kinga.
— Mordować kotów za każdym razem, kiedy się chcą wymigać od kąpieli. I tak trudno już odgadnąć, kto bardziej śmierdzi. Jak Boga kocham, ja już wolę kota. Jego woń nie jest tak przenikliwa. Co myślisz robić dziś popołudniu, Beetle?
— Ja? Ja chcę śpiewać pieśń triumfu, śpiewać pieśń triumfu przez całe popołudnie. Nigdy jeszcze nie śpiewałem swej pieśni triumfu tak, jak ją dziś śpiewać będę. Chodźmy do naszej dziury.
Z całą rozkoszą uczynili zadość jego życzeniu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W suterenach, gdzie migoce gaz i stoją długie rzędy trzewików, Richards perorował wśród swych szczotek wobec Okego z sali nauczycielskiej, Gumbly’ego z sal jadalnych i przystojnej Leny, praczki.
— Tak. Była już w bardzo kiepskim stanie położenia. Aż mi się niedobrze zrobiło, mówię wam. Ale ja ją ciągnąłem i ciągnąłem, póki nie wyciągnąłem, chociaż śmierdziała jak słona woda na dnie statku.
— Zdechła pewnie, łapiąc myszy, biedactwo! — westchnęła Lena.
— W takim razie, Lena, muszę powiedzieć, że łapała myszy zupełnie inaczej, niż wszystkie koty na świecie. Podnoszę wam deskę — a ta leży na wznak, obracam ją miotłą, a ta ma wam cały grzbiet powalany wapnem i tynkiem z łat. Żebyście wiedzieli. A pod głową to wam miała taką małą poduszeczkę gruzu, który się zebrał pod nią, jak się sunęła po ziemi. Żaden kot nigdy jeszcze nie łapał myszy czołgając się na grzbiecie. Lena, ktoś ją tam wsunął pod deski, tak daleko, jak tylko mógł dostać. Koty nie robią sobie poduszek, gdy mają zdychać. Wsunięto ją z całą pewnością i to prawdopodobnie już zdechłą.
— Za złośliwy jesteście, stary, żebyście mogli długo pociągnąć — odezwała się Lena, która była zaręczona z Gumbly’m. — Nabralibyście rozumu, gdybyście się ożenili.
— Nauczyłem ja się wielu rzeczy, zanim się niejedna dziewczyna urodziła. Służyłem w marynarce, gdzie mnie nauczono, po co człowiek ma oczy w głowie. Patrz swego nosa, Lena!
— Więc to prawda, co mówicie? — spytał Oke.
— Nie pytaj, to ci nie będę kłamał. Dostała postrzał, który jej wyszedł drugim bokiem i złamał dwa żebra równo jak dwie gałązki chrustu. Widziałem jedno, gdy ją przewracałem na drugi bok. O, oni są chytrzy, ale starego Richardsa nie wezmą na bas... Miałem to już na końcu języka, ale — oni mówili, że my się nigdy nie myjemy, prawda? Pozwalali, żeby ich chłopcy przezywali nas śmierdzielami? Dostali, co się im należało, jak Boga kocham.
To rzekłszy plunął na nowy but i śmiejąc się sam do siebie zabrał się do roboty.
∗ ∗
∗ |