Stalky i spółka (Kipling, 1948)/Impresjoniści
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stalky i spółka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1948 |
Druk | Drukarnia Toruńska RN 4 Sp. Wyd. „Wiedza” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Stalky & Co. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem, pewnej soboty, wszyscy czterej gospodarze klas wpadli do pracowni kapelana na fajeczkę, a mieszający się zgodnie dym z trzech fajeczek z głogu i jednego cygara świadczył dobrze o dyplomatycznych zdolnościach Rev. Johna Gilleta. Od czasu znalezienia kota pod podłogą King dopatrywał się chętnie obrazy nawet tam, gdzie jej nie było, a Rev. John, „państwo buforowe“ i generalny powiernik, przez cały tydzień pracował nad pogodzeniem nauczycieli. Był tłusty, czysto ogolony — wyjąwszy zawiesisty wąs — niezrównanie łagodnego usposobienia, a mniej życzliwi nazywali go żartobliwym jezuitą. W tej chwili uśmiechał się dobrodusznie na widok dokonanego dzieła — czterech ciężko doświadczonych mężczyzn, rozmawiających z sobą bez szczególniejszej złośliwości.
— Słuchajcie, moi panowie! — odezwał się w odpowiedniej chwili. — Ja nikogo nie obwiniam! Ale ile razy któryś z was uczynił jakiś bezpośredni krok przeciw pracowni Nr 5, wynik był dla strony zaczepnej zawsze mniej lub więcej upokarzający.
— Nie zgadzam się z tym — odpowiedział King. — Dzień w dzień rozbijam w puch naszego znakomitego Beetle’a dla jego dobra, a i tamtych dwu wraz z nim.
— Pozwól pan, King, zastanówmy się choćby tylko nad panem i cofnijmy się o parę lat wstecz. Przypomina sobie pan, jakeście to ich wraz z Proutem tropili — posądzając ich o ukrywanie się w chacie i przekraczanie granic. Czy pan zapomniał pułkownika Dabneya?
Rozległ się śmiech. King nie myślał chełpić się swą karierą kłusownika.
— To jeden wypadek. Drugi: Kiedy pan miał pracownię pod nimi — ja zawsze mówiłem, że to znaczyło wchodzić w jaskinię lwa — wyrzucił ich pan z ich pracowni.
— Za obrzydliwe hałasowanie, Gillet, chyba pan nie ma zamiaru usprawiedliwiać —
— Ja mówię tylko, że ich pan wyrzucił. I tegoż samego wieczoru zdemolowano panu gabinet.
— To Króliczy Bobek — pijany jak sztok — z ulicy! — mówił King. — Cóż to ma wspólnego —
Rev. John ciągnął dalej:
— Ostatnio widzą, iż podaje się w wątpliwość ich czystość osobistą — niesłychanie drażliwa historia dla każdego chłopca. Bardzo słusznie, Niechże pan patrzy, jak w każdym wypadku zemsta odpowiada obrazie. Pańscy chłopcy zaczynają ich nazywać śmierdzielami — a w tydzień później niesłychane jakieś wyziewy przepełniają pański dom i znajduje się zdechłą kotkę właśnie w tym miejscu, gdzie mogła najbardziej dać się we znaki. Znowu dziwnie długie ramię zbiegu okoliczności. Summa. Oskarża ich pan o przekroczenie granic — licho wie w jaki sposób, pan i Prout zostajecie oskarżeni o przekroczenie granic. Wyrzuca ich pan z pracowni — przez dłuższy czas nie ma pan do własnej pracowni dostępu. Paralelę w ostatnim wypadku już przeprowadziłem. Więc?
— Kotka leżała w samym centrum sypialni White’a — odpowiedział King. — Deski są podwójne, żeby zagłuszyć wszelki hałas. Ani jeden chłopak, choćby z mego własnego domu, nie mógłby ich podnieść nie pozostawiając żadnego śladu — a Króliczy Bobek był owego wieczoru zalany na śmierć.
— Toteż to! Dziwnie im szczęście sprzyja — zawsze to powtarzam. Ja osobiście nadzwyczaj tych chłopców lubię i mam wrażenie, że do pewnego stopnia posiadam ich zaufanie. Wyznaję, lubię też, jak mnie nazywają „Padre“. Żyją ze mną w przyjaźni, skutkiem czego nie zwierzają mi się też z rzekomych kradzieży.
— Ma pan na myśli wypadek Masona? — rzekł twardo Prout. — Ja miałem go zawsze za szczególnie skandaliczny. Byłem przekonany, że dyrektor znacznie ostrzej weźmie się do rzeczy. Prawda, Masona wyprowadzono w pole, w każdym razie jednak jest on na wskroś szczery i bardzo gorliwy.
— A ja panu powiem, Prout, że się z panem nie zgadzam — odpowiedział Rev. John. — Wdepnął w zmyśloną przez nich historię o kradzieży; przyjął, świadectwo drugiego chłopca, o ile wiem, nic nie sprawdziwszy i szczerze mówiąc zasłużył na to, co go spotkało.
— Oni rozmyślnie dotknęli Masona w jego najlepszych uczuciach — odezwał się Prout. — Gdyby mi byli powiedzieli choć słówko, nie byłoby tej całej historii. Ale oni woleli wciągnąć go w pułapkę, skorzystać z jego nieznajomości ich charakterów.
— Może być — wtrącił King — ale mnie się Mason nie podoba właśnie przez to, co Prout uważa za jego zaletę. Jest faktycznie zbyt gorliwy.
— Ostatecznie, mówiąc między nami, kradzież nie leży w tradycji przestępstw naszego zakładu! — zauważył mały Hartopp.
— Nieźle to brzmi w ustach dyrektora, którego uczniowie uprowadzili niewinnym wyborcom z Northam siedem sztuk bydła! — wtrącił Macréa.
— Rozumie się — odpowiedział Hartopp z zimną-krwią, — To przełażenie przez bramę, odrobina kłusownictwa i polowanie na jastrzębie na brzegu morskim, to całe nasze zbawienie.
— Ale to wyrządza niesłychaną krzywdę szkole — zaczął Prout.
— Większą niż skandal, który musiałoby się ukryć? Pewnie! Nie cieszymy się wśród włościan dobrą sławą, ale ja stanowczo wolę dowcipne kawały tego rodzaju, niż — inne historie.
— Być może, że nie robią nic złego, jednakże nie zachowują się, jak na chłopców przystoi, są nienormalni i, według mego zdania, zepsuci! — obstawał przy swoim Prout. — Powodzenie moralne ich sprawek ośmiela ich i toruje im drogę do rzeczy znacznie gorszych. Nie wiem po prostu, jak z nimi postępować. Najchętniej bym ich rozdzielił.
— To by można zrobić, rozumie się — rzekł Macréa — ale trzeba pamiętać, że oni chodzą razem do szkoły już sześć lat. Ja bym tego nie zrobił.
— Oni używają redakcyjnego „my“ — zaznaczył naraz King. — To mnie faktycznie wyprowadza z równowagi. „Gdzie twoje zadanie domowe, Corkran? — Proszę pana profesora, nie skończyliśmy go jeszcze. Zaraz je przyniesiemy“ — i tak dalej. Tak samo z innymi!
— W tym my jest wielka siła — przyznał mały Hartopp. — Ja im wykładam trygonometrię. M’Turk ma może jakie wyobrażenie o tym przedmiocie, ale dla Beetle’a sinus i cosinus, to śmierć — nie rozumie ani w ząb! Najspokojniej w świecie odpisuje wszystko od Stalky’tego, który celuje w matematyce.
— I dlaczegóż pan na to pozwala?
— Wszystko się wyrównywa podczas egzaminów. Beetle nie pisze zadania i liczy na to, że go uratuje angielski. Na mojej godzinie pisze przeważnie wiersze.
— Dałby Bóg, żeby z taką samą pilnością pisał dla mnie wiersze łacińskie! — rzekł King prostując się żywo. — Wyjąwszy jedynie Stalky’ego, Beetle układa najbardziej barbarzyńskie heksametry, jakie kiedykolwiek widziałem.
— Oni sobie pracę zorganizowali — tłumaczył kapelan. — Stalky robi zadania matematyczne, M’Turk łacińskie, a Beetle angielskie i francuskie. Przynajmniej, kiedy zeszłego miesiąca leżał w lazarecie —
— Symulując! — wtrącił Prout.
— Być może. Otóż kiedy leżał w lazarecie, zauważyłem, że Stalky i M’Turk znacznie gorzej tłumaczyli „Roman d’un Jeune Homme Pauvre“.
— Jest to, moim zdaniem, do najwyższego stopnia niemoralne — oświadczył Prout. — Zawsze byłem przeciwny systemowi oddzielnych pracowni.
— Nie ma pracowni, w której by sobie nie pomagano, ale pracownia Nr 5 doprowadziła do systemu — wtrącił mały Hartopp. — Zresztą oni wszystko robią systematycznie.
— I wcale się z tym nie kryją — odezwał się Rev. John. — Widziałem jak Beetle i Stalky, chcąc iść grać w piłkę nożną, uganiali po korytarzu za M’Turkiem, żeby przełożył za nich elegię Graya wierszem łacińskim.
— To zorganizowana szacherka! — mówił Prout coraz niższym głosem.
— Gdzież znowu! — odpowiedział mały Hartopp. — Nikt nie nauczy krowy grać na skrzypcach!
— Oni wiedzą, że to szacherka!
— Ale my mówiliśmy tu o tym pod tajemnicą spowiedzi, nieprawdaż? — przypomniał Rev. John.
— Jednakowoż pan sam na własne uszy słyszał, jak się umawiali między sobą, Gillet! — upierał się Prout.
— Wielki Boże! Niechże pan też mnie nie bierze ma świadka, mój drogi! Hartopp też zawinił. Jeśli się dowiedzą, że to ja ich wydałem, nasza przyjaźń gotowa na tym ucierpieć, a ja ją sobie cenię.
— Takie stanowisko w tej sprawie ja nazwałbym słabością — oświadczył Prout szukając wzrokiem poparcia. — Zdaje mi się, że byłoby dobrze rozdzielić ich, przynajmniej na jakiś czas. Jak panowie myślicie?
— I owszem, niech ich pan rozdzieli — zgodził się Macréa. — Zobaczymy, czy Gillet ma rację.
— Miej pan rozum, Prout! Zostaw ich pan w spokoju, jeśli pan nie chce mieć nieprzyjemności, a co gorsza, chłopcy obrażą się na mnie. Jestem, niestety, za tłusty, aby się móc opędzać takim łapserdakom! Gdzie pan idziesz?
— Nonsens! Nie ośmieliliby się — idę pomyśleć nad tym wszystkim — rzekł Prout. — To wymaga zastanowienia. Oni odpisywali z całą świadomością i ja muszę pomyśleć o swym obowiązku.
— Gotów zażądać od chłopców słowa honoru! Co za głupiec ze mnie! — Rev. John rozglądał się dokoła z żałosną miną. — Nigdy więcej nie zapomnę, że nauczyciel nie jest człowiekiem. Zapamiętajcie sobie moje słowa — zwrócił się do nauczycieli. — Będą z tego grube nieprzyjemności.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ale nad żółtym Tybrem
Panował zgiełk i zamieszanie.
Z jasnego nieba (wciąż jeszcze triumfowali z powodu kociej wojny) spadł na nich naraz Prout, wypalił im kazanie o potworności odbijania i kazał im od poniedziałku przenieść się do wspólnej sali. Klęli wszyscy razem i każdy z osobna przez cały cichy czas sabatu, albowiem ich grzech był mniej lub więcej grzechem każdej pracowni.
— I cóż nam przyjdzie z tego wymyślania? — rzekł wreszcie Stalky. — Jesteśmy mimo wszystko w kupie. Trzeba będzie wrócić i pogodzić się z klasą. Szafa we wspólnej sali podczas nauki, miejsce w sali Nr 12.
Z żalem wodził wzrokiem po ścianach wygodnego pokoju, który M’Turk, szef wydziału artystycznego, ozdobił boazeriami, ornamentami i firankami z kretonu.
— Tak! A Kopyciarz będzie co chwila właził do sali, jak stary kudłaty pies, żeby zobaczyć, co my robimy. W ostatnich dniach nie daje nikomu ani chwili spokoju — jęknął M’Turk. — To będzie straszne.
— Dlaczego nie widzę cię przy palancie? Chłopak powinien być tęgi i zdrów. Nie trzeba gnić ciągle we wspólnej sali. Dlaczego nie zajmujecie się zupełnie swą klasą? — zacytował Beetle.
— A wiecie co? Dlaczego nie mielibyśmy się trochę zająć tą klasą? Zajmijmy się! Zajmijmy się sprawami klasy. Zajmujmy się nimi bez końca. Cały rok nie miał nas we wspólnej sali. Nauczyliśmy się niejednego przez ten czas, Zobaczycie, my mu zrobimy ładną klasę! Jak się nazywa ten drab w „Eryku“ czy w „Św. Winifredzie“ — Belial, nie? Otóż ja będę Belialem! — śmiał się chytrze Stalky.
— Cudownie! — wykrzyknął Beetle. — A ja będę Mammonem. Będę pożyczał pieniądze na procent. B. O. P.[1] pisze, że lichwiarstwo rozgałęzione jest we wszystkich szkołach. Szóstka tygodniowo od szylinga — wystarczy, aby wstrząsnąć słabym umysłem Kopycińsia. Ty, Turkey, możesz być Lucyferem.
— A co mam robić? — uśmiechnął się M’Turk.
— Głównie sprzysiężenia — intrygi — bojkoty. Oddaj się tym czarnym intrygom, o których Kopytko zawsze mówi. Chodźmy!
Klasa przyjęła chłopców w ich upadku z tym samym drwiącym współczuciem, z jakim zwykle spotykają się chłopcy wyrzuceni z własnej pracowni. Znana wyniosłość trójki robiła ją jeszcze bardziej zajmującą.
— Wszystko, jak za dawnych czasów, co?
Stalky wybrał szafkę i wrzucił do niej książki.
— Przyszliśmy pobawić się trochę z wami, moi młodzi przyjaciele, ponieważ ukochany gospodarz domu wykurzył nas z naszej nory.
— Co się wam słusznie należało, odbijacze! — zawołał Orrin.
— O, tak to nie pójdzie! W żaden sposób nie moglibyśmy zachować swej powagi, kochany Orrin, gdybyśmy puszczali płazem takie uwagi.
Trójka z miłością opasała chłopca ramionami, przyciągnęła do otwartego okna i spuściła mu dolną jego część na sam kark. Z niemniejszą szybkością związali mu na plecach sznurkiem wielkie palce obu rąk, a ponieważ kopał jak opętany, zdjęli mu trzewiki.
Tak w kilka chwil później znalazł go Mr. Prout, niemal zgilotynowanego i bezsilnego, a otoczonego wijącym się ze śmiechu tłumem, z którego jednak nikt nie myślał mu pomóc.
W oczekiwaniu zemsty Stalky zebrał wszystkich swych przyjaciół w drugiej sali wspólnej na górze. Orrin wpadł tam natychmiast na czele kolumny szturmowej; sala napełniła się obłokami kurzu, wśród których przeciwnicy walczyli, skakali, wyli i piszczeli. W zamieszaniu wojennym zniknął jeden pulpit, skłębiona grupa wojowników połamała na drzazgi drzwi, jedno okno wybito, strącono jeden klosz z lampy gazowej. Korzystając z zamieszania trójka wymknęła się na korytarz, gdzie okrzyki ich ściągnęły nowych kombatantów, którzy natychmiast rzucali się w bój.
— Na pomoc, King! King! King! Sala numer dwunasty! Na pomoc Prout — Prout! Na pomoc Macréa! Na pomoc, Hartopp!
Mikrusy, niby rojące się pszczoły, wypadali nie pytając o żadne wyjaśnienia, biegli jak szaleni po schodach i rzucali się w tłum walczących.
— Jak na pierwszy wieczór, to nieżle — mówił Stalky poprawiając kołnierzyk. — Zdaje mi się, że Prout nie będzie bardzo zadowolony. Postarajmy się o alibi.
Aby je uzyskać, siedzieli aż do korepetycji na poręczy klasy Mr. Kinga.
— A widzicie! — tłumaczył Stalky, kiedy powoli szli wraz z nikczemnym pospólstwem do klasy. — Ile razy popchnie się przeciwko sobie uczniów z różnych klas, można się założyć, że zawsze znajdzie się głupiec, na którym się wszystko skrupi. Hallo, Orrin, a tobie kto tak buzię przefasonował?
— To wszystko twoja wina, ty bydlę jedno! Wyście pierwsi zaczęli. Myśmy dostali po dwieście wierszy, a was Kopytko szuka. Popatrz, co ta świnia Malpas zrobiła z moim okiem!
— Myśmy zaczęli? A to mi się podoba! A któż to nazwał nas odbijaczami? Czy twój dziecięcy umysł wciąż jeszcze nie umie się dopatrzeć związku między przyczyną a skutkiem? Kiedyś wreszcie zrozumiesz, że z pracownią N. 5 żartów nie ma?
— Oddaj mi mój szyling! — rzekł nagle Beetle.
Mimo, że Stalky Prouta za sobą nie widział, odpowiedział natychmiast:
— Ja ci jestem przecie winien tylko dziewięć szóstek, ty stary lichwiarzu!
— Zapomniałeś o procencie! — odezwał się M’Turk. — Beetle bierze szóstkę od szylinga na tydzień. Ty musisz być cholerycznie bogaty, Beetle!
— Czekajcież, Beetle pożyczył mi sześć szóstek.
Stalky urwał nagle i udawał, że liczy na palcach.
— To było przecie dziewiętnastego, nieprawda?
— Tak, ale zapominasz, że mi nie zapłaciłeś procentu od tego szylinga, co ci go to przedtem pożyczyłem.
— Ale dałem ci zegarek na zastaw!
— To nic nie znaczy! Zapłać mi procent, inaczej doliczę ci procent od procentu. Pamiętaj, że ja mam twój weksel.
— Ty żydzie bez serca! — jęknął żałośnie Stalky.
— Cicho! — zawołał bardzo głośno M’Turk drgnąwszy niby, gdy Prout się do nich zbliżył.
— Nie zauważyłem was podczas tej obrzydliwej awantury przed chwilą w sali? — rzekł.
— Jakiej awantury, prosz pampsora? My przecie dopiero teraz wracamy z klasy pampsora Kinga — odpowiedział Stalky. — Proszę pampsora, co ja mam zrobić z preparacją? Wyłamano pulpit w tej ławce, którą mi pan profesor wyznaczył, a cała ławka po prostu pływa w atramencie.
— Znajdź sobie miejsce gdzie indziej — znajdź sobie miejsce gdzie indziej. Czy ja jestem twoją boną? Chciałbym wiedzieć, Beetle, czy pożyczasz kolegom na procent pieniądze?
— Nie, prosz pampsora, nie zawsze.
— Jest to zwyczaj bardzo brzydki. Byłem przekonany, że przynajmniej mój dom jest od niego wolny. Przy całej opinii, jaką mam o tobie, nie przypuszczałem, abyś się kalał podobnym występkiem.
— Przecież w pożyczaniu pieniędzy nie ma nic złego?
— Nie myślę marnować drogiego czasu na prowadzenie z tobą dyskusji o moralności. Ile pożyczyłeś Corkranowi?
— Ja — ja nie wiem dobrze — odrzekł Beetle.
Niełatwa rzecz zaimprowizować w jednej chwili całe przedsiębiorstwo.
— Mnie się zdaje, dwa szylingi i cztery szóstki — bąknął M’Turk rzucając Beetle’owi pogardliwe spojrzenie.
W beznadziejnej sytuacji finansowej, w jakiej znajdowała się pracownia N. 5, do takiej właśnie sumy rościli sobie pretensje Beetle i M’Turk, jako do należnego im działu z kwoty uzyskanej przez Stalky’ego przez zastawienie drugiej pary swoich spodni do wyjścia. Stalky przez pół roku odmawiał wydania tej sumy twierdząc, że ona mu się należy jako wynagrodzenie za fatygę; swoją drogą wydał te pieniądze na wspólną ucztę z przyjaciółmi.
— Zapamiętajże sobie. Nie wolno ci w dalszym ciągu prowadzić swych lichwiarskich operacyj. Powiadasz, dwa szylingi i cztery szóstki, Corkran?
Stalky, który nic nie powiedział, milczał w dalszym ciągu.
— Zły wpływ, jaki wywierasz na swych kolegów, jest już i tak dość wielki, żebyś potrzebował jeszcze uzależniać ich od siebie finansowo.
To mówiąc poszukał w kieszeniach i (o, radości!) wyjął dwa szylingi i cztery szóstki.
— Przynieś mi natychmiast to, co nazywasz wekslem Corkrana, i dziękuj Bogu, że na tym poprzestaję. Te pieniądze potrącę ci z pensji miesięcznej, Corkran. Proszę mi natychmiast przynieść do mego gabinetu weksel.
Mało im na tym zależało! Dwa szylingi i cztery szóstki na raz znaczą zawsze więcej niż wypłacane ratami.
— Ale co to do diabła jest weksel! — mówił Beetle. — Ja tylko czytałem o nim!
— Wszystko jedno, jakoś to zmajstrujemy.
— Tak, ale nasz atrament tak prędko nie wysycha! Co będzie, jeśli on się pozna, że to weksel świeżo napisany?
— Nie pozna się. Jest zanadto zmartwiony! — odpowiedział M’Turk. — Stalky, poderżnij się na tym stemplowanym papierze na dole i pisz: „Jestem ci winien dwa szylingi i cztery szóstki.“ Nie jesteś mi wdzięczny, Beetle, za to, że te hopy wydostałem od Prouta? Stalky nie oddałby... Co robisz, ośle jakiś!
Beetle, nie myśląc nawet o tym, oddał pieniądze Stalky’emu, który był skarbnikiem pracowni. Długoletnie przyzwyczajenie nie łatwo przełamać.
Prout, otrzymawszy weksel, przedstawiał Beetle’owi całą potworność lichwiarstwa, które jak wszystko inne w ogóle, wyjąwszy obowiązkowego palanta, szerzy w klasach zepsucie i wpływa fatalnie na uczucia koleżeńskie, robi młodzież zimną i wyrachowaną i jest źródłem wszystkiego złego. Wreszcie — czy Beetle zna może jakie inne jeszcze wypadki pożyczania pieniędzy na lichwę? Jeśli tak, obowiązkiem jego jest, w dowód skruchy i żalu, poinformować o tym gospodarza swej klasy, bez wymieniania nazwisk.
Beetle nie wiedział — przynajmniej nie miał zupełnej pewności. I jakże mógłby świadczyć przeciw swym przyjaciołom? Może być, że klasa — tu udał zakłopotaną delikatność — jest lichwy pełna. On jednak nie jest w stanie powiedzieć. Co się jego tyczy, to z konkurencją żadną nigdy się nie spotkał. Jeśli jednak Mr. Prout sądzi, że to mogło by przynieść ujmę honorowi klasy (Mr. oświadczył, że właśnie to, a nie co innego miał na myśli), to może by lepiej prefekci klasowi —
Przewlekał śledztwo, tak że zajęło połowę czasu, przeznaczonego na preparację.
— A teraz — mówił Shylock-amator wróciwszy do klasy i usiadłszy obok Stalky’ego — jeżeli on nie dałby głowy za to, że cały dom uprawia lichwę, jestem małpą, rozumiesz?... Ja byłem w pokoju pana profesora Prouta, prosz pampsora! — odpowiadał nauczycielowi czuwającemu nad chłopcami. — Powiedział, że mogę siąść, gdzie chcę, prosz pampsora. — Aż kapało z niego, tak się tym wszystkim przejął... — Tak jest, prosz pampsora, ja prosiłem tylko Stalky’ego, żeby mi pozwolił maczać pióro w swoim kałamarzu...
Kiedy szli po modlitwie do sypialni, spotkali ich dwaj starsi prefekci domu, Harrison i Craye, bardzo gorliwi w pełnieniu swych obowiązków. Pienili się z gniewu.
— Słuchaj, Beetle, coś ty znowu nagadał Kopyciarzowi? Piłował nas przez cały wieczór!
— I z jakiegoż to powodu raczyła was inkomodować Jego Wysokość? — spytał M’Turk.
— Z powodu pożyczania Stalky’emu pieniędzy przez Beetle’a — zaczął Harrison — a potem Beetle przyszedł i nafagasował mu, że tu się masę pożycza na lichwę.
— Co to, to grubo się mylisz! — rzekł Beetle siadając na koszu, do którego wrzucano trzewiki. — Ja powiedziałem zupełnie co innego i powiedziałem tylko prawdę. Pytał mi się, czy w jego klasie dużo pożycza się na lichwę; odpowiedziałem, że nie wiem.
— On myśli, że wy jesteście bandą parszywych Shylocków — wtrącił M’Turk. — Całe Szczęście jeszcze, że was nie uważa za włamywaczy. Jak ten sumienny, poczciwy człowiek raz sobie co wbije w głowę, nie łatwo mu wytłumaczyć.
— Och, on jest ożywiony jak najlepszymi zamiarami! Robi wszystko dla naszego dobra! — mówił Stalky wyginając się wdzięcznie dokoła poręczy schodów. — Pod pewnym względem rura, a w lewym bucie ma zawsze pełno tkliwych wyznań, co się jednak tyczy honoru domu — klasa!
— Stulisz pysk? — krzyknął Harrison. — Ile razy zwraca się wam na coś uwagę, zachowujecie się tak, jakbyście to wy byli prefektami...
— Szarpiecie się trochę zanadto! — wtrącił Craye.
— Nie wiem, kto się tu szarpie, my czy wy, którzy wtrącacie się do sprawy prywatnej między mną a Beetle’em, załatwionej już przez Prouta.
Stalky mrugnął wesoło na swych przyjaciół.
— Teraz widzicie, co znaczą tak zwani „pierwsi celujący“ — wtrącił M’Turk zapatrzony w płomień gazu. — Robi się ich prefektami, zanim jeszcze mogą nauczyć się taktu, a potem mszczą się na wszystkich, którzy naprawdę mogliby dopomóc im w podtrzymaniu honoru klasy.
— Wcaleśmy was o to nie prosili! — skoczył Craye.
— Więc czego nam włazicie w drogę? — zdziwił się Beetle. — Sądząc po tym, coście sami powiedzieli, do tego stopnia zaniedbaliście się w dozorowaniu domu, że Prout uważa go za gniazdo lichwiarzy. Ja osobiście powiedziałem mu, że pożyczyłem coś tam Stalky’emu a nikomu innemu. Nie mam najmniejszego wyobrażenia, czy on mi wierzy, ale moja sprawa na tym się kończy. Reszta — to wasza rzecz.
— I zdaje się — mówił Stalky podnosząc głos — że prawdopodobnie w całym tym domu jest rozkrzewiona, doskonale zorganizowana konspiracja. Bardzo możliwe, że mikrusy pożyczają sobie wzajem sumy przekraczające znacznie ich środki. My za to żadnej odpowiedzialności nie ponosimy. Jesteśmy zwykłymi uczniami!
— I wy się dziwicie, że my nie chcemy utrzymywać żadnych stosunków z klasą! — odezwał się z godnością M’Turk. — Żyliśmy sobie cicho w swej pracowni, dopóki nas z niej nie wyrzucono, a teraz — a teraz nagle jesteśmy wmieszani w takie kawały. To po prostu skandal!
— A wy napadacie nas na schodach i robicie nam awantury w sprawach — mówił Stalky — które w zupełności do was należą. Wiecie chyba, że my prefektami nie jesteśmy.
— I jeszcze groziliście nam laniem! — wtrącił Beetle łżąc swobodnie na widok zmieszania przeciwników.
— Lecz jeżeli sobie wyobrażacie, że w ten sposób dojdziecie z nami do ładu, to się grubo mylicie. Basta! Dobranoc!
Poskoczyli na górę, z urażoną godnością w każdym calu swych grzbietów.
— Ale — ale — cośmy im, do choroby ciężkiej zrobili? — spytał osłupiały Harrison Craye’a.
— Nie mam pojęcia. Ale to się zawsze tak kończy, gdy ich kto zaczepia. To morowcy!
A Mr. Prout znowu zawezwał do swej pracowni poczciwych chłopaków i zdołał po wielu usiłowaniach pogrążyć ich niewinne dusze, a zarazem i swoją w odmętach dziesięć razy większego zamieszania. Mówił o krokach i środkach, o tonie i lojalności w klasie i wobec klasy i zażądał od nich, aby się z odpowiednim taktem wzięli do rzeczy.
Wobec tego prefekci zwrócili się do Beetle’a z pytaniem, czy on nie działał w porozumieniu z jaką inną osobą. Beetle pośpieszył natychmiast do swego dyrektora, prosząc o wyjaśnienie, jakim prawem Harrison i Craye rozpoczynają znowu śledztwo w sprawie już załatwionej między nim a dyrektorem jego klasy. Nikt lepiej od Beetle’a nie udawał obrażonej niewinności.
A wtedy Proutowi przyszło na myśl, że może przecie był niesprawiedliwy wobec winowajcy, który nie próbował ani wypierać się ani ukryć swej winy. Wezwawszy Harrisona i Craye’a, wytknął im bardzo łagodnie ton, jakiego użyli wobec żałującego grzesznika, tak że prefekci wrócili do swej pracowni zrozpaczeni. A potem na łeb na szyję rzucili się w otchłań śledztwa, które rozciągnęli na cały dom, doprowadzając mikrusów do histerycznego płaczu i odgrzebując w rezultacie z niesłychaną pompą i paradą przeważający wśród małych chłopców naturalny i nieunikniony system małych pożyczek.
— Widzisz, Harrison, Thornton młodszy pożyczył mi zeszłej soboty szóstkę, bo miałem zapłacić karę za rozbicie szyby, i ja tę szóstkę przejadłem u Keyte’a. Nie wiedziałem, że to nie wolno, A Craye starszy pożyczył dwie szóstki ode mnie, kiedy mi wuj przysłał pięć fajgli przez Keyte’a, ale on z pewnością odda przed świętami. Myśmy nie myśleli, że to co złego.
Prefektom całe godziny mijały na tych drobiazgach, mimo wszystko jednak nie mogli odkryć ani lichwy, ani niczego, co świadczyłoby o niesłychanych procentach Beetle’a. Starsi — zgodnie z tradycjami szkolnymi, które poza zakresem gier i sportu nie wymagały żadnego posłuszeństwa dla prefektów — mówili im po prostu, aby się nie wtrącali do nieswoich spraw. Nikt za żadną cenę nie chciał nic powiedzieć. Harrison jest jednym idiotą, a Craye drugim; ale największym idiotą był, ich zdaniem, gospodarz klasy.
Jak tylko się rzuci zarzewie jakiegoś zamieszania w klasę — bez względu na to, czy ona ma sumienie czyste czy nie, natychmiast rozpada się na grupy, stronnictwa, urządza małe zgromadzenia o zmroku, organizuje komitety po komórkach i latające mityngi na korytarzach. A jeśli jeszcze wówczas trzech złośliwych chłopców skrada się od jednej grupy do drugiej z tajemniczymi minami, wołając Cave, gdy nie ma żadnego powodu do ostrożności, lub też szepcąc „Nie mówcie nikomu“ i opowiadając improwizowane naprędce fantastyczne historie, całą klasę zaczyna ogarniać nastrój konspiracji i intryg.
Po kilku dniach Prout zauważył, że żyje w atmosferze bezustannej zasadzki. Ze wszystkich. stron otaczały go tajemniczo-ostrzegawcze okrzyki, wyprzedzały jego ciężki krok, gdy przechodził, za plecami jego mruczano hasła mające oznaczać, iż niebezpieczeństwo już minęło. M’Turk i Stalky skomponowali mnóstwo niedorzecznych i pustych frazesów, słów, które ogarniały klasę, jak ogień słomę. Jedynym realnym wynikiem komisji przeciw lichwie był rozkoszny żart. Chłopak mówił do swego kolegi z nadzwyczaj poważną miną: „Jak sądzisz, czy u nas jest tego dużo?“, na co kolega odpowiadał: „Nie można być dość ostrożnym!“ Łatwo sobie wyobrazić, jak to działało na sumiennego, ludzkiego i jak najlepszej woli gospodarza klasy. Z drugiej strony, człowiekowi, który faktycznie starał się pozyskać szacunek wszystkich swych podwładnych, nie może być nadzwyczaj przyjemnie, gdy słyszy — choćby z daleka — jak smagły, czernowłosy Celt o wartkim języku opisuje go jako „Popularnego Prouta“. Takiego człowieka, oczywiście, musi zaniepokoić pogłoska, iż chłopak nie cieszący się jego zaufaniem opowiada o zmroku jakieś dziwne, niesłychane historie, i nawet rafinowana a subtelna uprzejmość — uprzejmość, z jaką wyrozumiali dorośli traktują lękliwe dzieci, a jakiej Stalky używał wobec Prouta — nie mogła przywrócić mu spokoju umysłu.
— Mam wrażenie, jak gdyby ton klasy zmienił się — zmienił się na gorsze — zwrócił Prout uwagę Harrisonowi i Craye’owi. — Nie zauważyliście tego? Ja bynajmniej nie imputuję —
On nigdy w ogóle niczego nie imputował, z drugiej strony jednak nic innego nie robił i ożywiony zresztą jak najlepszymi zamiarami doprowadził prefektów swego domu do takiego stanu zdenerwowania, do jakiego tylko można zdrowych chłopców doprowadzić. Co gorsza, zaczęli chwilami przemyśliwać nad tym, czy jednak Stalky nie ma racji, nazywając Prouta smutnym osłem.
— Wiecie dobrze, że nie należę do ludzi, wyskakujących ze skóry z lada powodu. Ja wierzę, że klasa sama własnymi siłami dojdzie do równowagi — oczywiście, wspomagana dłonią lekko trzymającą cugle — zdaje mi się jednak, jak gdyby dawało się odczuć pewne rozluźnienie — niższy ton w sprawach dotyczących honoru klasy, coś w rodzaju pewnej zatwardziałości.
Oh, Prout to wielki pan, wielki pan, wielki pan,
Kopytko wielki pan —
Ma z tej przyczyny dużo do roboty —
Bo jego popularność,
Bo jego popularność,
Bo jego po — pu — larność
Zależy od tej cnoty.
Drzwi pracowni były otwarte i z klasy słabo dolatywał śpiew nucony przez dwadzieścia czystych głosów. Mikrusom podobał się refren; słowa były Beetle’a.
— Rozumny człowiek nie może mieć, oczywiście, nic przeciw temu — rzekł Prout z zakłopotanym uśmiechem — ale — po lecącej plewie poznać, skąd wiatr wieje. Czy możecie przypisać to jakiemuś bezpośredniemu wpływowi? Mówię do was w tej chwili jako do przewodników całej klasy.
— Dla mnie to nie ulega żadnej wątpliwości! — wybuchnął Harrison. — Domyślam się, co pan przez to rozumie, panie profesorze! Wszystko zaczęło się od chwili, kiedy Nr 5 przeniesiono do wspólnej sali. Co mrugasz, Craye. Ty sam wiesz to równie dobrze jak ja.
— Faktycznie, czasem zalewają nam sadła za skórę — odezwał się Craye. — Harrison ma, oczywiście, na myśli głównie ich sposób zachowania się.
— Czyżby wam przeszkadzali w wykonywaniu obowiązków?
— Prawdę mówiąc — nie, proszę pana profesora. Oni się tylko przyglądają, uśmiechają i na każdym kroku kpią sobie z nas.
— Więc to tak? — rzekł Prout z współczuciem.
— Mnie się zdaje, panie profesorze — mówił Craye śmiało przystępując do rzeczy — że byłoby znacznie lepiej odesłać ich do ich pracowni — znacznie lepiej dla klasy. Za starzy są, żeby się włóczyli po wspólnych salach.
— Są przecie młodsi niż Orrin, Flint i tuzin innych, o ile sobie przypominam.
— Zapewne, proszę pana profesora, ale to nie to samo. Oni wywierają pewien wpływ. Mają dar przewracania wszystkiego do góry nogami w taki sposób, że im ani słowa za to powiedzieć nie można. Przynajmniej, jeśli się chce —
— Więc wy myślicie, że byłoby lepiej odesłać ich z powrotem do pracowni?
Tak Harrison jak Craye podtrzymywali ten wniosek z zapałem. Jak to później tłumaczył Harrison Craye’owi:
— Podkopywali naszą powagę. Za starzy są, żeby im można dać w skórę. W tej głupiej historii z lichwą wykiwali nas na wariatów i cała szkoła dziś się z nas śmieje. Ja i tak na przyszły kurs już idę do szkoły wojskowej w Sandhurst. Połowa czasu, który mi zostawał na naukę, przepadła mi wskutek ich — ich kawałów. Jak się wyniosą do swej pracowni, będziemy mieli trochę spokoju.
— Servus, Harrison! — wyskoczył nagle zza rogu M’Turk, gotów zawsze korzystać z każdej sposobności. — Trzymasz się ciepło? To byczo. Tylko się nie poddawać! Tylko się nie poddawać!
— Czego chcesz?
— Masz trochę zmartwioną minę! — mówił M’Turk. — Pewnie, zawiadywanie honorem klasy, to rzecz bardzo wyczerpująca. Dużo wsypaliście już zbrodniarzy?
— Słuchaj! — odezwał się Harrison licząc na natychmiastową wdzięczność. — Doradziliśmy Proutowi, aby was odesłał z powrotem do pracowni.
— A-żeby was szlag trafił! Jakim prawem stajecie między nami a naszym gospodarzem klasy? Jak Boga mego, wy dwaj dajecie nam szkołę — ale tak, nie ma co gadać! Nie wiemy, do jakiego stopnia nadużyliście swego stanowiska, aby uprzedzić do nas Mr. Prouta, ale jeżeli rozmyślnie zatrzymujecie mnie, żeby mi powiedzieć, że poza naszymi plecami — w tajemnicy — układacie się z Proutem — doprawdy — doprawdy — nie wiem już, co mamy zrobić.
— To już ostatnia niegodziwość! — zawołał Craye.
— Ale? — M’Turk zrobił nadzwyczaj poważną minę, która znakomicie licowała z jego smagłą, chudą twarzą. — Dajcie się wypchać! Ja myślałem zawsze, że co innego prefekt, a co innego belfer — ale u was to, zdaje się, wszystko jedno. Wy polecacie to, polecacie tamto, wy mówicie, dlaczego i kiedy my mamy wracać do swej pracowni...
— Ależ, Turkey, my myśleliśmy, że tego chcecie, jak Boga kocham. Myśmy myśleli, że wam tam będzie znacznie wygodniej.
Głos Harrisona był nabrzmiały łzami.
M’Turk odwrócił się, aby ukryć wzruszenie.
— Rozbici w puch! — opowiadał złapawszy Stalky’ego i Beetle’a w jakiejś komórce. — Mają tego po szyję! Prosili Kopyciarza, żeby nas odesłał do Nr 5. Aż mi się ich żal zrobiło! Biedacy!
— Gałązka oliwna! — tłumaczył Stalky. — Nie ma co gadać, to biała flaga. Chodźmy naradzić się nad tym, przefasonowaliśmy ich trochę.
Jeszcze tego samego dnia zaraz po herbacie Mr. Prout zawołał ich do siebie i oświadczył im, że o ile cel ich stanowi zupełne zwichnięcie sobie karier przez zaniedbanie studium, jest to ich własną rzeczą. Chciałby jednak bardzo, aby zrozumieli, że ich obecność we wspólnej klasie nie może być już ani godziny dłużej tolerowana. On osobiście daruje im czas, jaki teraz będzie musiał obrócić na zacieranie śladów ich złych wpływów. Do jakiego stopnia Beetle nadużył złych skłonności młodocianej wyobrażni, zostanie ustalone później, i Beetle może być pewny, że jeśli Mr. Prout wpadnie na ślad jakichś następstw zepsucia duchowego...
— Następstw czego, prosz pampsora? — spytał Beetle szczerze zdziwiony tym razem, podczas gdy równocześnie M’Turk nieznacznie kopnął go w kostkę nogi za to, że „dał się porwać“ Proutowi.
— Beetle — mówił dalej gospodarz domu — wie bardzo dobrze, co należy przez to rozumieć. Tak jak on — Mr. Prout — mógł rzeczy obserwować, kariery ich są krótkie i opłakane, wobec czego, znajdując się loco parentis w stosunku do ich nie tkniętych jeszcze tą zarazą kolegów, obowiązany jest do przedsięwzięcia pewnych środków ostrożności.
Orację zakończyło zwrócenie klucza od pracowni.
— Ale co mogła znaczyć historia z nadużyciem złych skłonności młodocianej wyobraźni? — niepokoił się Beetle na schodach.
— Nie przypuszczałem nigdy, że będziesz osłem do tego stopnia, aby się chcieć usprawiedliwiać — mówił M'Turk, — Zdaje mi się, że fajno obdrapałem ci kostkę ze skóry. Czemu idziesz z lada idiotą w tany?
— Daj się wypchać z tanami! Rozumiesz, musiałem mu czymś dogodzić, a nie wiem, czym — i to mnie boli! Gdybym wiedział, wsypałbym mu jeszcze więcej — ale teraz już za późno. To ci dopiero szkoda! Nadużycie złych skłonności. Co on przez to rouzumiał?
— Nic sobie z tego nie rób! Ja wiem tyle tylko, że przecie potrafiliśmy zupełnie uszczęśliwić jedną małą klasę. Przepowiadałem to — przypominacie sobie — ale; Boga mego, nie przypuszczałem, że nam się to tak prędko uda.
— Nie! — mówił Prout stanowczo we wspólnej sali nauczycielskiej. — Twierdzę w dalszym ciągu, iż Gillet jest w błędzie. Z drugiej strony prawdą też jest, że kazałem im wrócić do pracowni.
— Mimo swych znanych poglądów na odbijanie? — wykrzyknął mały Hartopp. — Co za niemoralny kompromis!
— Chwileczkę! — odezwał się Rev. John. — Ja — wy — my wszyscy przez blisko dziesięć dni zachowywaliśmy absolutne, rozdzierające serce milczenie. Ale teraz chcielibyśmy się czegoś dowiedzieć. Niech pan powie otwarcie — czy miał pan choć jedną chwilę szczęśliwą od czasu, gdy —
— Jeśli idzie o moją klasę, to, faktycznie, nie miałem — odpowiedział Prout — mimo wszystko jednak utrzymuję, że pan zupełnie błędnie ocenia tych chłopców. Chcąc być sprawiedliwym wobec drugich — w samoobronie —
— Ha! Przepowiadałem, że na tym się skończy — mruknął Rev. John.
— Byłem zmuszony wyprawić ich z powrotem do pracowni. Ich wpływ moralny był wprost nie do opisania — nie do opisania!
Powoli opowiedział całą historię, rozpoczynając od lichwiarstwa Beetle’a a skończywszy na prośbie prefektów.
— Beetle w roli Shylocka jest dla mnie nowy! — wtrącił King. — Słyszałem wprawdzie niejasne pogłoski —
— Przedtem! — wykrzyknął Prout.
— Nie, później, kiedy już pan miał z nimi to zajście. Ale nie pytałem o nie nikogo. Jestem zasadniczo przeciwny mieszaniu się —
— Co się mnie tyczy — wtrącił mały Hartopp — to z całą przyjemnością dałbym mu pięć szylingów, gdyby mi potrafił bez trzech grubych błędów zrobić jedno zadanie z zakresu procentu składanego.
— Ależ — ależ — ależ — Mason aż się zacinał z dzikiej radości — wyprowadzili pana w pole tak samo jak mnie!
— I pan kazałeś przeprowadzić śledztwo? — pytanie Hartoppa padło tak szybko po uwadze Masona, że Prout nie pochwycił jej sensu.
— Beetle sam dał mi do zrozumienia, że w klasie dużo pożyczano — bronił się Prout.
— On jest mistrzem w tego rodzaju insynuacjach! — rzucił kapelan. — Co się jednak tyczy honoru klasy —
— Poziom w przeciągu tygodnia obniżyli. A ja przez długie lata pracowałem nad jego podniesieniem. Moi właśni prefekci klasowi — a chłopcy niechętnie się wzajem oskarżają — błagali mnie, abym ich od nich uwolnił. Pan mówisz, że pan posiadasz ich zaufanie; być może, że oni panu całą sprawę w innym świetle przedstawią. Co się mnie tyczy — mogą sobie iść do wszystkich diabłów, jak się im podoba. Dojechali mi do żywego i mam ich już po uszy! — skończył Prout z goryczą.
Do diabła poszedł jednakże uśmiechnięty, jak zwykle, Rev. John. Przyszedł właśnie w chwili, gdy N. 5, ukończywszy małą ale smakowitą ucztę (kosztowała dwa szylingi i cztery szóstki), zasiadał do preparacji.
— Prosimy, Padre, prosimy! — wołał Stalky podsuwając mu najwygodniejszy fotel. — Przez ostatnich dziesięć dni spotykaliśmy się tylko oficjalnie.
— Byliście pod pręgierzem! — tłumaczył Rev. John. — Ja nie odwiedzam zbrodniarzy!
— Rehabilitowano nas wreszcie — rzekł M’Turk. — Mr. Prout zmiękł.
— Nasza reputacja jest obecnie bez zmazy — odezwał się Beetle. — Był to przykry epizod, Padre, nadzwyczaj przykry.
— Ale teraz, mes enfants, poświęćmy temu wszystkiemu trochę uwagi i zastanowienia. Zaszedłem do was dziś wieczór, właśnie aby pomówić z wami o waszej reputacji. Mówiąc waszym własnym językiem: Co do diabła zmajchlowaliście w klasie Prouta? Nie ma się z czego śmiać! On twierdzi, że obniżyliście poziom domu do tego stopnia, iż musiał was odesłać do pracowni. Czy to prawda?
— Święta prawda, Padre!
— Tylko bez błazeństw, Turkey! Słuchajcie mnie. Ja sam niejednokrotnie wam powtarzałem, że w całej szkole nikt nie może mieć tak wielkiego — dodatniego czy ujemnego — wpływu na chłopców, jak wy. Wiecie także, że nie zawracam wam głowy etyką ani morałami, bo nie wierzę, aby takie szczeniaki ludzkie mogły się na tych rzeczach zrozumieć w tak młodym wieku. Ale mimo wszystko, bardzo by mi było przykro, gdybym się dowiedział, że wy psujecie młodszych od siebie. Beetle, nie przerywaj mi, pozwól mi skończyć. Mr. Prout ma wrażenie, że ty w jakiś sposób psułeś swych kolegów.
— Mr. Prout ma tyle wrażeń, Padre! — odpowiedział Beetle melancholijnie. — I cóż to znowu za wrażenie?
— Widzisz, mówił mi, żeś ty szarówką opowiadał chłopcom szeptem we wspólnej sali jakąś historię. Kiedy przypadkiem otworzył drzwi, słyszał, jak Orrin mówił: „Zamknij paszczękę, Beetle, to świństwo!“ Cóż na to powiesz?
— Czy ksiądz przypomina sobie „Oblężone miasto“ panny Oliphant, tę książkę, którą mi ksiądz pożyczył zeszłego półrocza? — zapytał Beetle.
Padre dał znak głową, że tak.
— Cały pomysł powstał z tej książki. Tylko że ja zrobiłem z tego zamiast miasta liceum pogrążone w mgle — i oblężone przez umarłych chłopców, którzy za nogi wyciągają z łóżek swych kolegów w sypialniach. Wszystkie nazwiska były prawdziwe. Opowiada się to szeptem, rozumie ksiądz — z nazwiskami. Prawda, że Orrin tego poniekąd nie lubił. Nikt mi nigdy nie pozwolił skończyć. Pod koniec to się robi naprawdę straszne!
— Ależ dlaczego, na wszystko w świecie, nie wytłumaczyliście tego Mr. Proutowi, zamiast zostawiać go pod wrażeniem —
— Padre-sahib! — odezwał się M’Turk. — Nie ma najmniejszego sensu tłumaczyć cokolwiek Mr. Proutowi. On, jeśli nie ma jednego wrażenia, to ma drugie.
— I to z jak najlepszymi zamiarami. Jest przecie in loco parentis — wtrącił Stalky słodko.
— Ach, wy, młode diabły! — wykrzyknął Rev. John. — Z tego mogłoby również wyniknąć, że cała historia z lichwą jest również — tylko wrażeniem waszego gospodarza domu!
— Prawdę mówiąc, w tym wypadku tośmy mu trochę pomogli! — wyznał Stalky. — Byłem Beetle’owi winien dwa szylingi i cztery szóstki, to znaczy niby Beetle tak mówi, ale ja nigdy nie miałem zamiaru oddać mu tych pieniędzy. Rozpoczęliśmy o to na schodach kłótnię i — Mr. Prout przypadkiem wdepnął. Jak Boga kocham, Padre, tak było. Oczywiście, wypłacił mi zaraz gotówą jak hrabia (co mu nie przeszkodziło wytrącić sobie to z mej miesięcznej pensji), a Beetle, jak należało, oddał mu mój weksel. Co się potem stało — ja nie wiem.
— Byłem zanadto prawdomówny! — zaczął się skarżyć Beetle. — I to największa moja słabość! Padre-sahib, on już był pod wrażeniem i teraz ja znów mam wrażenie, że mogłem na to jego wrażenie jakoś wpłynąć. Ale z drugiej strony — czy ja istotnie mogłem być zupełnie pewny, że w jego klasie lichwy nie ma? Pomyślałem sobie, że prefekci muszą o tym wiedzieć znacznie więcej niż ja. No, i powinni by. Oni stanowią przecie to błogosławione „palladium“ szkół publicznych!
— Toteż zrobili wszystko, co było w ich siłach — odezwał się M’Turk. — Doprawdy, Padre, nie podobna znaleźć dwu tak sumiennych, uczciwych, szczerych i serdecznych chłopców jak oni. Cały dom przewrócili do góry nogami — Harrison i Craye — wszystko z najlepszych w świecie powodów.
— Mówili tak:
Mniejsza z tym, czy kto słucha,
My wrzeszczmy mu do ucha!
— scharakteryzował ich Stalky.
— Wiecie co? Gdyby szło o moje osobiste wrażenie, to powiedziałbym, że wszyscy trzej zasługujecie na stryczek! — rzekł Rev. John.
— Jak to? My przecie nie zrobiliśmy nic a nic złego! — odpowiedział M’Turk. — To wszystko zrobił Mr. Prout. Czy ksiądz czytał kiedy książkę o japońskich atletach? Mój wuj — oficer marynarki — dał mi ją...
— Tylko bez wykrętów, M’Turkey!
— Ani mi się śni, proszę księdza! Ja chciałbym księdzu dać tylko przykład, jak to robią kaznodzieje. Te draby-zapaśniki mają taki „trick,“ że swemu przeciwnikowi pozwalają robić, co mu się tylko podoba. A potem trącają go tylko z lekka i chłop sam leci na ziemię. Nazywa się to shibbuwichee, tokonama czy coś takiego. Mr. Prout dał się wziąć tym shibbuwichee. To nie nasza wina.
— Więc ksiądz wyobrażał sobie, że my z niesłychaną zawziętością psuliśmy dusze mikrusów? — pytał Beetle. — Przede wszystkim mikrusy duszy nie mają, ale nawet gdyby ją mieli, to już od dawna byłaby zepsuta.
— Dalibóg, zdawało się, że znam nieprawości wasze w całej ich rozciągłości, skoro jednak sami zadajecie sobie tyle trudu w gromadzeniu wszelkich pozorów przeciw sobie samym, nie możecie nikomu brać za złe —
— Nikomu nic za złe nie bierzemy, Padre. Czy odezwaliśmy się choćby jednym słowem przeciw Mr. Proutowi? — Stalky spojrzał po swych towarzyszach. — My go kochamy. I on nie ma nawet wyobrażenia, jak bardzo go kochamy.
— Hm. W każdym razie znakomicie ukrywacie się z tą miłością. A czyście się też zastanawiali nad tym, kto przede wszystkim wyrzucił was z waszej pracowni?
— Wyrzucił nas Mr. Prout — odpowiedział Stalky znacząco.
— Otóż właśnie ja, a nie Mr. Prout. Ja tego bynajmniej nie chciałem, obawiam się jednak, że wskutek pewnego mego odezwania Mr. Prout mógł mieć wrażenie...
N. 5 wybuchnął głośnym śmiechem.
— Znowu ta sama historia, Padre! — rzekł M'Turk. — W Mr. Proucie wrażenia powstają nadzwyczaj szybko. Ale z tego nie wynika, abyśmy go nie kochali, to nieprawda. W nim nie ma ani za grosz złości.
Ktoś zapukał dwa razy do drzwi.
— Pracownia N. 5 ma się natychmiast udać do kancelarii pana dyrektora! — zabrzmiał głos Foxy’ego, sierżanta szkolnego.
— Oj! — wykrzyknął Rev. John. — Obawiam się, że ktoś tu beknie, co się zowie!
— Jak Boga kocham, Prout pofagasował staremu! — oburzył się Stalky. — To już dwulicowość z jego strony. Wcale to niepięknie wciągać starego w wewnętrzne spory klasowe.
— Radziłbym umieścić książki... hm... na pewnej części ciała — rzekł Rev. John obojętnym tonem.
— Nie warto! Stary bije po plecach, a to by był hałas okropny — odpowiedział Beetle. — Dobranoc, Padre. Nasz rachunek jest wyrównany.
I znowu stali przed dyrektorem — Belial, Mammon i Lucyfer. Ale teraz mieli do czynienia z kimś znacznie sprytniejszym od siebie. Mr. Prout przez pół godziny skarżył się, mówiąc rozwlekle i z żalem, a rektor pojął od razu wszystko, czego nie mógł zrozumieć nauczyciel.
— Dokuczyliście do żywego Mr. Proutowi — mówił jakby z namysłem. — Gospodarze klas nie są tu po to, aby im chłopcy dokuczali więcej, niż trzeba. Ja również nie lubię, jak chłopcy dają mi się we znaki bardziej, niż trzeba. Nie lubię, jak się mi dokucza takimi historiami. Wy dokuczyliście mnie — a to bardzo ciężka wina. Rozumiecie?
— Tak jest, proszę pana rektora.
— Wobec tego ja spróbuję teraz dokuczyć wam i to tak z motywów urzędowych jak i osobistych, ponieważ zabieracie mi czas. Za starzy jesteście, aby wam wymierzać chłostę, wobec tego trzeba poszukać innego sposobu. Powiedzmy, po tysiąc wierszy na głowę, tydzień aresztu domowego i parę rozrywek tego rodzaju. Na chłostę jesteście już za starzy!
— Bynajmniej, proszę pana rektora! — zaprzeczył Stalky z zapałem, jako że tydzień aresztu domowego w lecie to ciężka kara.
— Bardzo dobrze. Zatem postaramy się zrobić, co tylko jest w naszej mocy. Pragnąłbym bardzo, żebyście mi już więcej nie dokuczali.
Były to uderzenia pełne, wytrzymane, równe, może trochę za powolne. Za niesprawiedliwość uważali chłopcy tylko to, że rektor gawędzi podczas egzekucji.
— Gdybyście — należeli do niższej sfery to — być może — naraziłoby mnie — na proces dyscyplinarny, Wy — nie zdajecie sobie nawet dobrze sprawy — ze swych przywilejów. Istnieje pewna granica — teraz Beetle — poza którą niebezpiecznie mścić się na własną rękę, bo — nie ruszaj się — prędzej czy później popada się — w konflikt — z władzą wyższą, która wie dobrze — z kim ma do czynienia. Et ego — proszę M'Turk — in Arcadia bixi. W moim postępowaniu — z wami — jest pewna krzycząca niesprawiedliwość — która powinna przemówić — do — waszych — temperamentów. Koniec. Zameldujcie swemu gospodarzowi klasy, że zostaliście wychłostani przeze mnie.
— Słowo daję! — mówił M’Turk rozcierając sobie łopatki przez cały czas, jak szli korytarzem. — Ale nam dał dziś szkołę. Ten Prusak Bates ma piekielny cel w oku.
— Czy ja nie głupio zrobiłem — pytał Stalky — że poprosiłem o lanie zamiast kozy?
— Co gadasz! Ja od razu wiedziałem, czym się to skończy. Z oczu staremu to było widać! — rzekł Beetle. — Słowo daję, jeszcze chwila, a byłbym się rozbeczał.
— Mnie też do śmiechu nie było — przyznał się Stalky.
— Zejdźmy na dół do umywalni i zobaczymy, jak to wygląda. Jeden może trzymać lustro, a inni będą się oglądali.
Zajęło im to jakich dziesięć minut. Pręgi, bardzo czerwone i bardzo równe, ani na włos nie różniły się między sobą tak co do pełni i regularności, jak też czystości rysunku cechującej zawsze pracę prawdziwego artysty.
— Co tam robicie na dole?
Mr. Prout, zwabiony pluskiem wody, stał na schodach wiodących do umywalni.
— To tylko pan rektor wychłostał nas, prosz pampsora, i my się obmywamy z krwi. Pan rektor kazał nam zameldować się u pampsora. Właśnie chcieliśmy iść do pracowni pampsora. (Sotto voce.) Nareszcie i Kopytko ma jeden punkt wygrany.
— A niech się i on ucieszy, biedaczysko! — mówił M’Turk wkładając koszulę. — Wypocił dzięki nam z pewnością ze dwadzieścia funtów przez ten czas.
— Ale słuchajcie, dlaczego my nie mamy urazy do starego? On sam powiedział, że to krzycząca niesprawiedliwość — i ma rację! — zawołał Beetle.
— Zacny chłop! — bąknął M’Turk za całą odpowiedź.
A Stalky roześmiał się naraz tak serdecznie, że aż się musiał chwycić za krawędź umywalni.
— Czego ryczysz, ośle jakiś? — zawołał Beetle.
— Przyszła mi właśnie na myśl ta krzycząca niesprawiedliwość!
∗ ∗
∗ |