<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.


Od pierwszego ukazania się na scenie młodego starosty warszawskiego, lat dziesiątek upływał. Od tego czasu zmieniło się znacznie położenie, okoliczności, stosunki osób i rodziny, ojca Brühla rachuby i postępowanie; — lecz to co obiecywał dwunastoletni chłopak, owego pamiętnego dnia, gdy go łaska królewska i ojcowska potęga dziecięciem upełnoletniły i na taką godność wyniosły — dotrzymały lata następujące.
Nigdy nadzwyczajne dary natury świetniéj się w nikim nie rozwinęły. Nie popsuło go to, że był, jakby królewicz jaki, kołysanym na rękach pochlebców, że miał do trwonienia krocie, że życie zdawało się miękkim kobiercem rozkładać pod jego stopami.
Młody Brühl był w istocie wyjątkowém zjawiskiem: — okoliczności składały się na to, ażeby z niego pospolitego uczynić panicza, ładną lalkę z głową pustą: on sam wychował się na człowieka niepospolitego.
Uwielbiająca go matka, ojciec próżności pełen, który dla swojego najstarszego i przyszłego spadkobiercy nic nie żałował, król, który go kochał i psuł jak własne dziecię — zdawali się go popychać na drogę szału, lekkomyślności, rozmiłowania w świecie, w rozrywkach, zapomnienia o poważnym życia celu. Młody Brühl miał w sobie coś tak samoistnego, energicznego, że się zwichnąć nie dawał. Umysł przedwcześnie dojrzały, bo zawczasu rozbudzony, wskazywał mu drogę własną — niezmierna żądza wiedzy i nauki, ocalała go od pragnień zawczesnych innego rodzaju. Otoczony królewskim dworem, młody Alojzy wysłany został najprzód na uniwersytet do Lipska. Z Drezna mogli rodzice śledzić tu każdy krok jego — nie napędzano go zbytnio do nauki — on sam jéj pragnął, tak, że go wstrzymywać musiano. Ojciec sądził, że przebieży tylko audytorya i w tajniki nauki zbyt się głęboko zapuszczać nie będzie. Stało się całkiem przeciwnie: młody panek zapalił się do nauk, rozkochał w nich — przylgnął... Matka zaczęła się obawiać pedanteryi, lecz gdy na ferye przybywał do domu, tak umiał z siebie otrząsnąć pył książkowy, tak się stawał salonowym roztrzepańcem, dowcipnisiem... dosiadał konia tak śmiało... dworował przy paniach z takim wdziękiem, iż w nim trudno było studenta odgadnąć. Zmieniał z nadzwyczajną łatwością zajęcia, twarz, mowę i zastosowywał do tego co go otaczało. Sztukę tę wysoko oceniał ojciec.
— Uniwersalny będzie człowiek! mówili wszyscy, i proroctwo to nie zawiodło w istocie.
Z Lipska posłano go do Lejdy. Tam, choć go zawsze taż sama pańskość i przepych otaczał, profesorowie mniéj mieli powodów akkomodowania się synowi ministra i pobłażania obcemu paniczykowi — i tu wszakże za cudo uchodził.
Mentorowie jego i nauczyciele prywatni — poważne głowy w perukach, nawykłe do powolnego trawienia, których on żywością umysłu prześcigał — wlekli się za nim raczéj, niż go prowadzili... Młody Alojzy nie stał się nawet przez to zarozumiałym, nie okazywał nigdy swéj wyższości, aby nią drugich upokarzać — zdawał się do tego zbyt wielkiéj nie przywiązywać wagi, co inni cenili bardzo wysoko.
Zdaje się, iż w téj główce, takiemi siły obdarzonéj, już naówczas zdobyta świeciła prawda — że cała mądrość ludzka, wielce względna, jest wartości bardzo wątpliwéj, a ten kto sądzi, że ją zdobył — nigdy posiadać nie będzie ani odrobiny... Jedno wybitne znamię go odznaczało — był niesłychanie ciekawy, pragnął się wtajemniczać we wszystko, a gdy się dobił do celu — zdobyte niemal lekceważył. W téj pogoni za wiedzą, niemal chorobliwéj — niekoniecznie dobierał się do wierzchołków i niedostępnych szczytów, — uczył się z chciwością filozofii, lecz z równą namiętnością badał historyę sztuki i wszystkie drobne tajemnice najpospolitszego rzemiosła.
Podobne to było do ścigania prawdy, chowającéj się przed nim po kątach, które wszystkie przeglądać musiał, ażali jéj tam nie znajdzie gdzie przyczajonéj.
W tym czasie, gdy się jeszcze w Lejdzie znajdował, trafiło się, iż jednego pięknego poranku znikł swym mentorom i dozorcom — wyśliznął się im z rąk, ulotnił — w pierwszéj chwili przerażenie całego dworu, obawa odpowiedzialności przed rodzicami była niewysłowiona... Zaalarmowano miasto i okolicę. Szczęściem dopatrzono w czas kartki na stoliku, w któréj uspokajając tych panów, zapewniał ich, że wkrótce powróci, i prosił, by go nie szukano daremnie.
Chociaż chłopak młody był bardzo, ulękli się mentorowie, aby się w jakie przedwczesne, niebezpieczne uwikłać nie dał miłostki — na wsze strony rozesłano gońce i szpiegi, — nigdzie nie znaleziono ani śladu. Domyślać się nawet nie umiano co mogło spowodować i ułatwić ucieczkę...
Gdy się to w Lejdzie działo, o mil kilkanaście ztamtąd, w słynnéj naówczas lejarni dział, zjawił się młody parobczak, dosyć niepocześnie ubrany, wyglądający ubogo, ale zdrowy i silny — wpraszając się za prostego w fabryce robotnika. Poszedł przyjęty pracować z innymi około pieców i form — parzyć się i smolić przy ogniu, spełniać najtwardsze roboty i podzielać życie najbiedniejszych wyrobników. Zbytnie jakoś białe, choć nadzwyczaj krzepkie i silne dłonie zwracały nań uwagę, ale więcéj jeszcze niepospolita pojętność, z jaką chwytał i uczył się wszystkiego...
Po kilku tygodniach z prostego robotnika, nieznajomy chłopak postąpił na dozorcę, wzięto go do kierowania innymi — zrodziła się ztąd zazdrość, spory, odgróżki, prześladowanie. Towarzysze dawniejsi, których wyprzedził, zasadzili się nań, aby mu dać naukę, jak niebezpiecznie jest być od innych bystrzejszym. Nieznajomy robotnik napadnięty, wyzwany, dwóch napastników obalił, zgniótł, wyszedł z tryumfem spokojny, i nikomu się na to nie poskarżył. W kilka dni potém inni spiskowi z grobli go w kanał rzucili, a z niego wypłynął dawszy nurka tak swobodnie, jakby się na majtka urodził i w wodzie wychował. I tę napaść pokrył milczeniem... Dano mu pokój — lecz o niewiele szło, by go za ubielonego djabła nie miano, zwłaszcza gdy wkrótce potém jednego z synów dyrektora koń obalił na ziemię, a młody robotnik chwyciwszy go i dosiadłszy — jak dziecię poprowadził.
Odtąd byli dlań wszyscy z poszanowaniem wielkiém, i już mu bardzo korzystne czyniono propozycye — gdy jednego poranka ów uczeń tajemniczy, zostawując dla dawnych towarzyszów summę dosyć znaczną — znikł nie wyjawiając nazwiska, a współcześnie zjawił się w Lejdzie młody Brühl i siadł na ławce słuchaczów.
Wybryków takich dla nauki rzemiosł, drugim wcale nieponętnych, popełnił Brühl wiele. Przestano się im dziwić w końcu, i fantazye te płazem puszczano... Kto go znał bliżéj i dłużéj, każdy w nim, rad nie rad, wyższość niezmierną nad pospolitych ludzi uznawał — chociaż pokryta była pozorem lekkości, powierzchownością światową i dowcipem a wesołością, niedającą się domyślać, iż coś poważniejszego w nim mieszkało. Rzadko kogo natura wyposaża tak szczodrze — bo siły i zdrowie miał niezwyczajne, nie chorował nigdy — i cielesna ta moc rozwijaniu się ducha nie przeszkadzała...
Wychowując się za granicą, młody Brühl nie zapominał Polski i węzłów, które go z nią łączyły... Do starostwa warszawskiego, w lat kilka przybyła mu, po Szołdrskim wojewodzie inowrocławskim, chorągiew pancerna, a razem prawie order Ś-go Aleksandra.
W rok potém szlachta w Zakroczymiu obrała go posłem na sejm, który nie doszedł tak jak inne.
Tymczasem świetna gwiazda ministra przyćmiewać się zaczynała. Saksonię zagarnięto, król i Brühl uchodzili do Polski przed gburowatym Fryderykiem, który teatr wojny przenosił na obcą ziemię, i głosząc się przyjacielem, nic poszanować nie chciał, a do przemocy dodawał szyderstwo...
Zawrzała ta siedmioletnia wojna, któréj szczęśliwy koniec winny były Prusy raczéj jakiemuś nadzwyczajnemu zrządzeniu Opatrzności — cudem ocalającéj je od zagłady — niż geniuszowi Fryderyka, który już z rozpaczy życie sobie chciał odebrać.
Młody Brühl, w którym się obok innych rycerskie obudziły instynkta — wyprosił u ojca aby z wojskami austryackiemi i tym jedynym pułkiem saskim, który z Polski uratowany poszedł na pole bitwy walczyć przeciw Prusom.
I tu młody Alojzy nie okazał się pośledniejszym od innych — nie zbywało mu na zapamiętałéj odwadze... Dodani przez ojca aniołowie stróże musieli go hamować — zatrzymywać, prosić, oszukiwać — aby wielkiego domu nadzieja nie stała się łupem zbłąkanéj kuli jakiego ciury Fryderyka. Kilka razy wymknął się im młody Brühl, jak w Lejdzie — nabawił ich strachu, powrócił posiekany, zakrwawiony, śmiejący się i szczęśliwy.
Wojna ta go kusiła jak wszystko czego się dotknął — lecz pomimo chwilowego zapału nie roznamiętnił się do niéj tak, aby z niéj zadanie życia uczynić. Z doniesień, jakie szły do ojca o rycerskiéj gorączce, Brühl wniósł, że bezpieczniéj było syna powołać nazad do Polski, niż go narażać na niepewne téj walki losy. Obawiał się tego rozognienia, z jakiém Alojzy rwał się do wszystkiego czego się dotknął. Kazano więc powracać, a pan starosta z równą obojętnością, z jaką rzucał inne zawody, zaledwie rozpoczęte — rozstał się z tym. Pożegnał wesoło swych towarzyszów, zwinął obozik i posłuszny udał się nazad do Polski.
Tu dawne Brühlowskie stosunki zupełnemu uległy przewrotowi.
Przymierze z familią, która pragnęła instytucyami nowemi, trwałemi, silnemi kraj zamieszany i rozbity długim nieładem odrodzić — przymierze nieodpowiadające interesom i planom ministra, pragnącego jak najdłużéj łowić ryby w mętnéj wodzie — zostało nadwerężone a nakoniec zerwane.
W miejsce przyjaźni gotowała się, zapowiadała wojna nieubłagana. Ci sami, co niegdyś prowadzili młodego Brühla na starostwo, wojewoda ruski, książę kanclerz, wojewoda mazowiecki, zmienili się w zajadłych nieprzyjaciół wszechmocnego ministra, jego syna i dworu...
Starego Brühla ten zwrot nieszczęśliwy równie mało obszedł jak wojna siedmioletnia. Tu, jak tam, nie było mu trudno o sprzymierzeńców — tak się przynajmniéj zdawało. Stosunkowo nagłe dźwignięcie się familii do znaczenia w kraju i potęgi, która możniejszym i nawykłym do przewodzenia przynależeć się zdawała — zrodziło nieprzyjaciół, współzawodników, zazdrosnych. Umiano liczbę ich przymnożyć ze sztuką wielką. Z drobnych i rozbitych sił, sklejając je w jedno, można było łatwo, do przeciwważenia familii, ulepić partyę, która z ministrem na czele do boju wystąpić mogła.
Brühl znał dobrze wielkie syna talenta, w którym także widział narzędzie, potrzebniejsze mu daleko w zawichrzonéj Polsce, niż w zawojowanéj Saksonii. Tak samo jak przed laty dziesięciu poświęcił córkę, oddając ją Mniszchowi, teraz postanowił syna oddać na pastwę swéj polityce... Gotów był nań zlać dostojeństwa i siłę, jaką mu w kraju dawały ogromne posiadłości, w nagrodę za straty w Saksonii, ofiarowane w Polsce przez króla... Syn za niego mógł być czynny tam, gdzie minister sam występować nie mógł lub nie chciał.
Król August, chcąc mu zapłacić za to, co pochłonęła siedmioletnia wojna, za spalone zamki i splondrowane pałace, zniszczone skarbce, złupione kontrybucye — osypywał go starostwy, a Brühl je przelewał na syna... Tak nań zaczęły przechodzić po jednemu z kolei Lipnickie w Krakowskiém, Bolimów w Rawskiém, Błonie pod Warszawą na Mazurach, a nawet Spiż po śmierci królowéj, oddany Brühlowi, przelany być miał na jego syna.
Szło o to, aby on silne stanowisko zajął w polskiém obywatelstwie i mógł być głową stronnictwa, któreby wszelką reformę hamowało... Czy dobór syna był trafny — jest rzeczą wątpliwą; ale ojciec nawykły był do biernego posłuszeństwa, nie przypuszczał oporu, rachował na to, że Alojzy bronić musi interesów rodziny.
Ofiary czyniono z obu stron. Gdy familia ofiarą jednego ze swych najdroższych klejnotów, pięknéj wojewodzianki Izabelli Poniatowskiéj, sądziła, iż potrafi sobie pozyskać hetmana Branickiego — Brühl najstarszą córkę, najmilszą, równie znakomicie jak Alojzy obdarzoną, piękną, wychowaną do świetnienia na największéj scenie, Maryę Amelię, przyjaciołkę Winckelmanna, oddawał Mniszchowi marszałkowi nadwornemu.
Tak samo chciał syna polityce swéj poświęcić — dzieci były dlań narzędziami, które wchodziły w rachunek... Starosta warszawski miał naówczas lat dwadzieścia jeden, lecz z pewnością umysłem od rówienników swych był starszy, choć tak się umiał trzpiotać jak oni. W chwilach wolnych zwiedził już był całą niemal Europę, podróż ta królewiczowska kosztowała miliony... Jedna fantazya służenia jakiéjś angielskiéj lady, którą Alojzy na drodze spotkał chwilowo się nią zająwszy — opłacona została 80,000 funtów szterlingów...
Czas było może pomyśleć o ożenieniu pięknego kawalera, którego serce, jak umysł, żywo się zajmowało spotykanemi przedmiotami — i równie rychło rozczarowywało. Z nauką i z miłością starosta warszawski postępował sobie jednakowo — ciekawy był serc i wiedzy — ale oboje zaspokoić nie mogło. Szukał ciągle czegoś nowego...
Nie miał też nadziei, aby w małżeństwie serce jego udział jaki mieć mogło. Znał nadto swe położenie i plany ojcowskie, by nie wiedział iż go ożenią dla polityki — tak jak siostrę temuż poświęcono... choć ta daleko energiczniéj ojcu opierać się umiała... Z tém przeznaczeniem, Brühl — dosyć obojętny na wszystko — zgodzić się musiał... wyzwolić się było mu niepodobna...
Dotąd projekta ministra osłonione były tajemnicą... być może, iż się nie zdradzano z niemi zawczasu, bo pierwsze jakieś spełzły na niczém i wiele żółci napsuły. Domyślać się łatwo było, iż wybór padnie na rodzinę przedstawiającą wielka siłę, mającą wpływy przeważne. Na Litwie ponętni byli dla Brühla w położeniu jego tylko Radziwiłłowie, w Polsce i na Rusi Potoccy.
Ostatnia z tych rodzin, już od kilku pokoleń rosła w majętności i coraz większe znaczenie... Brühlowi zresztą nie szło o samo imię i kolligacyę, lecz zarazem o związek z taką rodu gałęzią, w któréjby się cała jego potęga i żywotność skupiała.
Szeptano o Potockich. Dukla niedaleko leżała Krystynopola, a pani Mniszchowa mogła łatwo usłużyć ojcu i bratu...
Brühl młody zasłyszawszy to imię — mimowolnie przypomniał sobie ową małą, śliczną Marynię, któréj oczy jeszcze mu gdzieś na dnie duszy świeciły... Miałoż to być jego przeznaczeniem? Nie badał... ojciec dotąd milczał...
Stary Brühl kochając swe dzieci, był dla nich bez litości; minister w nim zawsze ojca zwyciężał... Jedną z najdroższych była mu ta marszałkowa Mniszchowa, któréj sercem rozporządził nie pytając o nie, którą późniéj w listach zmuszał do przypodobywania się tym, których przez nią dla siebie chciał pozyskać... Istota zupełnie innego świata, żyjąca sztuką, pieśnią, marzeniem, czcią piękna — córka Brühla musiała jechać do Polski, która kobiecie obcéj wydawała się pustynią przerażającą. Wzdychała do Florencyi i Rzymu — wysłano ją do Dukli... Nie mogła tu znaleźć tych uczonych, z którymi lubiła rozprawiać o sztuce greckiéj, o kunszcie u Rzymian... Ojciec słał jéj w listach instrukcye, ocukrowane prośbami i pochlebstwy, ucząc jak się ma uśmiechać do wąsatych wojewodów i rozmiłowanych kasztelanów, aby ich spętać, upoić i popchnąć gdzie on każe. Taki sam los, twardszy może, miał spotkać młodego Brühla, bo dla córki, nieubłagany ojciec miał jeszcze pewne względy i wyrozumiałość, których z mężczyzną zachowywać nie potrzebował. W życiu niewiasty uczucie było usprawiedliwioném — polityk i statysta winien był, w przekonaniu ministra, wszystko umieć poświęcić temu celowi, który się dlań najwyższym nazywał... Celem tym była potęga okupiona bodaj najdroższemi ofiarami sumienia, obowiązków, godności własnéj. Dla władzy godziło się złożyć i święcić wszystko — aby od niéj potém wymagać wszystkiego co ona dać mogła...
W tych zasadach stary Brühl wychowywać pragnął syna, nie głosząc ich jednak jawnie, lecz praktycznie raczéj na sobie poznać mu je dając. Zbyt wielkim był znawcą serca ludzkiego, by nie wiedział, że nagie i suche wypowiedzenie prawdy absolutnéj daleko mniéj jest skuteczne, niż wpajanie jéj zwolna w żyły sączącą się trucizną. Z lekkością i dowcipem sobie właściwym, stary polityk wpół żartem, pół seryo próbował zaszczepiać w synu pryncypia, których się trzymał.
Alojzy słuchał cierpliwie, nie dając znaku życia, nie przecząc im, nie dziwiąc się, nie unosząc niemi, a czasem pozwalając sobie w żart je obracać. Przyjmować się je zdawał, jako smutne konieczności położenia. Ojcu ten chłód wydawał się dobrą wróżbą.
Miał on jednak wcale inne znaczenie, niż stary Brühl sądził. Starosta z rodzajem rezygnacyi patrzał i słuchał tych smutnych prawideł, ale duszą i sercem był gdzieindziéj. Wszystko to, co minister miał za najważniejsze, dla niego było prawie obojętne. Natura, jakby na urągowisko losowi, co go uczynił synem ministra, stworzyła marzycielem i poetą — jednym z tych ludzi, których blask nie bawi, których kłamstwo dławi, którzy wkładają szyte suknie wzdychając, a zrzucają je z radością. Młody Brühl znosił to, ale tęsknił ku czemu innemu... Pragnął nauki, a kazano mu uczyć się intrygi — lubił sztukę a musiał się bawić polityką ojcowską — był poetą w duszy, a po szyję wkopano go w brudy i zawikłania... Targać te więzy, któremi go pętano od młodości, ani mógł, ani chciał, szanował władzę ojcowską — brał więc życie jak się bierze lekarstwo, non tam libenter, quam reverenter, z pogodną twarzą umiejąc się zastosować do swojego położenia, a zamiast rozpaczać, uśmiechał się wśród bolu, którego poznać nie dawał. Uśmiech ten i szyderstwo samego z siebie — stało się dlań koniecznością, nałogiem. Był to ten powiew chłodny, co trochę ranę ostudza.
Rok 1759 się poczynał, król August III wygnany siedmioletnią wojną, siedział znudzony w Warszawie... Jednego dnia szambelan dał mu znać, że nań Najjaśniejszy Pan oczekuje — i kazał wezwać do siebie... Bywał on codziennie prawie na dworze, wezwanie nic w sobie nie miało nadzwyczajnego, oprócz oznaczonéj godziny, która domyślać się kazała lub szczególnego polecenia, albo jakiejś nagłéj sprawy.
Pieszczoszek królewski, ile razy do chrzestnego ojca przychodził, przynosić musiał wesołość z sobą. Samo spojrzenie na tę wdzięczną, rozjaśnioną, różową twarzyczkę króla JMci rozpromieniało. A były to czasy w których i taki promyk radości wielce się stał dla króla pożądanym. Wojna niszczyła Saksonię, Fryderyk nielitościwie nękał państwo jego dziedziczne — biedna królowa zmarła patrząc na to na zamku drezdeńskim. August w Polsce czuł się gościem i wygnańcem...
Szczędził mu wprawdzie Brühl zmartwień, nie dopuszczając doń innych nad pomyślne wiadomości, w potrzebie tworząc je — starano się o rozrywki... Gdy nie było zwierzyny, ściągano pod mur psy miejskie, aby król mógł do nich strzelać. Mimo to wzdychał do swych starych lasów bukowych około Moritzburga i Hubertsburga, do swego zamku, teatru, baletu, bażantarni i ogrodów, miejsc, do których przyrósł nałogowo.
Godzina była przedwieczorna i światła właśnie zapalić miano, gdy młody Brühl, który jako szambelan miał zawsze prawo wchodzić na pokoje — oznajmił się przez pazia i natychmiast został wpuszczony.
August od obiadu siedział na pół drzemiąc w fotelu u komina, na którym palił się ogień ogromny... Część jego przysłaniał ekran z blachy srebrnéj... z czasów lepszych Augusta Mocnego. Szklanka jakiegoś napoju stała przed nim... Dowiedziawszy się o Brühlu, obrócił ku wchodzącemu twarz, jak zwykle, rozpromienioną. Gdy młody szambelan przystępował do ucałowania ręki pańskiéj, poklepał go po twarzy przyjacielsko i poufale...
— A co? spytał lakonicznie — zimno!
— Najjaśniejszy Pan raczył kazać mi przybyć... Stawię się na rozkazy.
— Tak, tak — prawda! coś ci miałem powiedzieć... zawołał August... i długo patrzał mu w oczy namyślając się.
— Tak — dodał — mam ci coś powiedzieć... nie domyślasz się.
— Nie Najjaśniejszy Panie, oprócz że co mi W. Kr. Mość rozkażesz spełnię, i będę z tego szczęśliwy...
— Ty dobry jesteś, mój Aloizy! tak... począł namyślając się August III; a ja cię kocham...
Brühl się skłonił... Nastąpiła pauza. Gdy trzeba było mówić o poważniejszych sprawach, król się nudził i zapominał.
— Masz lat...
— Dwadzieścia jeden Najjaśniejszy Panie...
— A tak! dwudziesty i drugi!...
Piękny wiek!...
Westchnął... Młody jesteś... co to za dobra rzecz ta młodość!... ale wszystko ma koniec... młodość, swoboda... rozumiesz? Nie chciałbyś ty się już ożenić?
Spojrzał mu w oczy — Brühl się uśmiechał milczący...
— Nie?? zapytał król — mów mi śmiało... mów...
— Najjaśniejszy Panie, odparł żartobliwie Aloizy, chociaż polskie przysłowie mówi, że kto się wcześnie ożenił, nie żałował... ja tak bardzo nie radbym się śpieszyć...
— I ja tak myślałem — mruknął król fajkę paląc, aby nie zgasła... ale widzisz czasem bo — trzeba się ożenić dla... wypada tak z okoliczności. Tacy ludzie jak ty, ulegają pewnym koniecznościom.
— Wiem to, Najjaśniejszy Panie — rzekł Brühl cicho... nie jesteśmy panami naszego losu.
— A tak — odparł król — ojciec twój jest mądry człowiek, on ci to powie... Masz wielkie szczęście, że jesteś synem takiego ojca... potrzeba go słuchać!..
— Nigdy mu się nie sprzeciwiam...
— Bo ty jesteś dobrym chłopcem — dodał August III. Ojciec twój myśli cię żenić...
Brühl ani się zdziwił, ani wymawiał, stał milczący królowi niedogodnie było mówić wiele, ale musiał.
— Myśli cię żenić, powtórzył... Ja wiem tybyś wolał pewnie poczekać, ja ciebie znam, lubisz swobodę, życie wesołe, podróże... (na nosie pogroził) twarzyczki ładne!! A widzisz...
Brühl odparł:
— A któż ich nie lubi?
— To kochaj się w malowanych — rzekł August seryo... żywych lepiéj unikać... a jedną wziąć jaką ojciec naznaczy i wybierze, Ty nam potrzebny jesteś na to, żebyś się ożenił... dodał poważnie... Ojciec ci to wytłómaczy... Cóż chcesz! ta nieszczęsna polityka wszystkich nas kuje w kajdany. A nie wolałbym ja za te pieniądze, które mi król pruski wydziera, kupić sobie obrazów do galeryi? Widzisz, widzisz! Myślisz, że mnie co królem jestem — lepiéj??...
Siedzieć tu w téj Warszawie? Co tu za opera? jakie polowanie? Lasy daleko! Obrazów nigdzie nie ma... ja się męczę... a cóż robić? co robić?...
Sięgnął król ręką po kufel, napił się trochę, splunął, pociągnął z fajki, zaopatrzył się w ogień i nagle zapytał:
— Jak ty myślisz? będzie ponowa? Hm! zapolowałoby się?
Nagłe przejście do innego przedmiotu zmieszało Brühla, choć do tego był przywykły.
— Ponowa? powtórzył. Wątpię...
Wstał August i ręką się zasłaniając wyjrzał oknem.
— Ehe! bąknął — szyby marzną... wątpię, żeby śnieg padał. Gdzie to tu — w téj Polsce! albo tu śniegi padają jak należy?
Westchnął, zamyślił się, głowę spuścił, zapomniał już widocznie, że rozpoczętéj nie dosnuł rozmowy. Dopiero po chwili podniósłszy oczy na Brühla, popatrzywszy nań, dobrodusznie mu się zaczął uśmiechać.
— Wszak ci mówiłem... rzekł: — gotuj się do tego, że cię ożenią... Ale co ci to szkodzi? Nie jest to tak straszna rzecz... przyzwyczaisz się — jesteś młody...
Starosta warszawski miał od dzieciństwa poufałość do króla, tak, że ośmielił się go zapytać:
Najjaśniejszy Panie! a nie wolnoby wiedzieć z kim mnie swatać mają? Dobrzeby się zawczasu z tą myślą oswajać.
Nie podnosząc oczu August począł kiwać głową.
— Ale kto to może wiedzieć? rzekł... jak się złoży i wypadnie!... Ojciec pewnie z lada kim cię nie poswata... zatém osoba będzie zacna, pięknie wychowana... i familii dobréj... O to możesz być spokojny...
Spojrzał zwolna na Brühla...
— Hm! tobieby się chciało ładnéj — rzekł cicho i poważnie — tak? A widzisz! A to najgorzéj... Ładna ci zbrzydnie... a gdy weźmiesz niepiękną, przyzwyczaisz się i wyładnieje... Mówię ci przyzwyczaisz się...
Co robić! Polityka! Ta nieszczęśliwa polityka wszędzie się wciska nieproszona... Akkomodować się trzeba.
Brühl stał uśmiechając się posłusznie, a August zamyślił się o czém inném...
— Nic — rzekł, jakby sam do siebie — ponowy nie będzie...
Starosta wyprostowany milczał.
— Nie będzie...
Po chwili podniósł król oczy...
— Żal mi cię mój Aloizy — ale co chcesz?... to nasza dola... Gdybyś się nie urodził synem ministra... byłoby co innego... Ojciec mnie prosił, abym cię przygotował i nakłonił do ślepego posłuszeństwa, ale ty dobrym jesteś chłopcem i... — będziesz się akkomodował — prawda wszak tak?
— Nigdym nie czynił inaczéj Najjaśniejszy Panie, rzekł Brühl — zapewne wolałbym się ożenić sam, niżby mnie żeniono — ale...
— Widzisz! zawołał król — ale ty jesteś synem ministra — to nie może być... Darmo! Co ci dadzą trzeba wziąć.
Tu król obejrzał się do koła, zniżył głos kiwnął na Alojzego, a gdy ten się zbliżył, szepnął mu bardzo seryo...
— Wszystkie one jednakowe... Słowo daję... przyzwyczaisz się... Polityka! rozumiesz? Trzeba się akkomodować.
Tak zbywszy się swéj missyi, westchnął August jakby mu ciężar spadł z ramion.
— Ponowy nie będzie — rzekł innym tonem... a do tych psów strzelać nudna rzecz... Powiadam ci, nudna... Trzeba czekać wieczoru? Do jednego wypalić wszystkie się rozlecą... i skowyczą nieprzyjemnie. Co to warto!..
Przeszedł się po pokoju. Brühl stał, August mu położył rękę na ramieniu...
— Już się nie bój — szepnął: ojciec ci wybierze dobrze, spuść się na niego, ja się na niego we wszystkiém spuszczam... Bądź spokojny, posłuszny — i żebyś nie wierzgał.
— Nie ma posłuszniejszego dziecka nademnie, nie chwaląc się Najjaśniejszy Panie — rzekł starosta.
— Ja to wiem, mój Brühl, i dla tego cię wszyscy kochamy — ja szczególniéj... Jak tylko się dowiem, kogo ci wybiorą, powiem w sekrecie.
— A dotąd niewiadomo, Najjaśniejszy Panie?
— Niepewne... odparł król rękę pulchną obracając na różne strony... są próby, traktowania... targi... Słyszałem coś o Potockiéj... ale nie wiem! i — sza! cicho! nie wiem!!
Starosta drgnął: na myśl mu przyszło owo zjawisko młodości, ta Marynia, któréj dziecięce wejrzenie jeszcze za nim goniło. Posądził na chwilę los, że mu może niespodziankę uczyni...
Poruszenie i żywy rumieniec, który na twarz wytrysnął, nie uszły baczności króla, który się uśmiechnął.
— Nie wydaj mnie! rzekł... Znasz jaką Potocką?
— Nie wiem o jakiéj mowa, przypominam sobie jedną... widzianą przed laty... dzieckiem... Cześnika córkę...
Król potrząsnął głową gwałtownie.
— Ale nie, nie — rzekł... Cześnikówna! to sierota! uboga! co ci po niéj? Ojciec wybierze pewnie inną... Jest bogatych Potockich dosyć... mnie i ojcu kolligacye potrzebne, bo nam tu „familja“ bróździ. Tacy ludzie niewdzięczni! On ci wybierze dobrą, skromną... a zresztą...
Ręką machnął.
— Powiadam ci — przyzwyczaisz się! Co to tam!!...
Pierwsze dygnitarstwo, jakie zawakuje, dam ci na podarek ślubny — a bądź grzeczny... Niech ci Bóg błogosławi!
Brühl schylił się do ręki, August go w głowę pocałował...
— Wszystko będzie dobrze, tylko ojca słuchaj, to... głowa!
Uderzył się po czole...
Szambelan wszedł oznajmując dwóch biskupów. August fajkę położył, szlafrok ściągnął, a Brühl usunął się na bok i tak się to posłuchanie skończyło.

∗             ∗

Tegoż wieczoru czekał nań ojciec. Stosunki ich były czułe, ale zewnętrzne oznaki poszanowania z jednéj, przywiązania z drugiéj strony — kryły rzeczywistą oziębłość. Wzajem się obserwowano. Gdy starosta wszedł, badając go oczyma, rzucił się uścisnąć minister...
— Byłeś u króla?
— Wracam od niego!
Spojrzeli sobie w oczy. Minister postąpił parę kroków...
— Cóż ty na to? spytał...
— Kochany ojcze — odezwał się starosta z tą smutną wesołością, która była zwykłym tonem jego rozmowy z ojcem — zdaje się, że ja tu głosu nie mam...
— Mój drogi! to tylko dla tego — zawołał minister — że my starzy daleko się lepiéj znamy na tém, co szczęście dać może, co konieczne... co pożyteczne... Zresztą, mój Alojzy, królowie i my, co jak ja i ty, stoimy wysoko i do wyższych jesteśmy przeznaczeni losów, nie mamy swobody rozporządzania sobą... Więc...
— Więc — mój ojcze — odparł starosta... jestem na usługi téj wszechwładnéj pani.
— Tegom się spodziewał po twoim rozumie... Siadaj...
Starosta usiadł, ojciec jakby z obcym, począł od przymilań i uśmiechów.
— Nie masz się czego lękać — mówił zniżając głos — ja — i siostra twoja zrobiliśmy ewentualny wybór dla ciebie, który mojéj polityce jest na rękę... a raczéj — powiem — niezbędny...
Będę to winien téj nieoszacowanéj Maryi Amelii która jest moją prawą ręką, która gdyby nie była zachwycającą kobietą powinna by była zostać ministrem...
Jéj to rozum, jéj niezmierna ludzi znajomość.
Spojrzał synowi w oczy.
— Domyślasz się już?
— Tak, rzekł starosta, Dukla niedaleko od Krystynopola, a siostra często bywała u wojewodziny...
— I podbiła ją; zawojowała, oczarowała tę despotyczną chimeryczkę, rzekł stary z zapałem... Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że swaty do starszéj córki się powiodą... byleś ty chciał, umiał, poszedł za radami Amelii i trochę dołożył starania. Siostra ci tam wszystko przygotuje, da instrukcye.
Starosta westchnął...
— Bardzo brzydka? spytał ojca uśmiechając się.
— Nic a nic... pośpieszył Brühl z odpowiedzią. Pięknością nie jest, bo córce pana wojewody kijowskiego piękność niepotrzebna, ale młodziuchna nieszpetna... a co największa — pobożnie i surowo wychowana. Przyniesiesz jéj z sobą wyzwolenie z pod okrutnego despotyzmu mamy — i będzie ci niewymownie wdzięczna...
— Więc to już postanowiono? spytał starosta.
— Z mojéj strony jest to jedyne pragnienie. Wiesz co znaczy dla nas alians z Potockimi? Wiesz co są Potoccy? Wojewoda jest najbogatszym panem w Koronie... Lecz — entendons nous — tego szczęścia dostąpić nie łatwo...
— Cóż stoi na przeszkodzie?
— Zapytaj siostry — mówił minister... W domu panuje na pozór wojewoda, w istocie sama pani, a z nią cała klika faworytów i cały milion jéj chimer. Będzie nas ściskała rano, a odpychała wieczorem. Ktoś przyniesie głupią plotkę i jedno słowo może zerwać wszystko... Karlica jéj coś podszepnie, ksiądz zrobi minę, nie podoba się krój fraka...
Ruszył ramionami.
— To staranie — rzekł szydersko starosta — wymagać będzie studyów...
— Siostra ci je ułatwi... a ty! ty, gdy zechcesz, podobać się potrafisz...
Smutnie uśmiechnął się pan Alojzy... Ojciec go za rękę chwycił.
— Dla mnie to ożenienie — rzekł — jest to sprawa życia lub śmierci! rozumiesz? Familia czyha na mnie i grozi, muszę przeciw niéj stawić mur... któregoby ona złamać nie mogła... Tyś moją nadzieją całą!!
— Niezmiernie się lękam... oby ona nie okazała się zbyt wątłą...
— Tu idzie, ciągnął daléj minister, nietylko o mnie, o moją politykę, ale o twoją przyszłość, o wzmocnienie położenia twego, o siły! Z Potockimi ręka w rękę, jesteśmy pewni zwycięztwa!
— A raczéj oni z nami są go pewni! poprawił Brühl... Familia także była niegdyś nasza...
Brühl stary brwi zmarszczył...
— Oni nas chcieli użyć za narzędzie — to było trochę za śmiało... Zresztą, wystawiłem ich na próbę, dawałem im alians — odrzucili go obrażając mnie osobiście... Plany ich odkryte, czychali na to, aby mnie obalić...
Lada chwila walka wybuchnąć może... trzeba do niéj być gotowym...
Cóż ty na to?
— Jako żołnierz stanę z tobą do boju — rzekł starosta — na partyzanta przydam się może, na wodza nie mam ani doświadczenia, ani geniuszu...
— Nadto jesteś skromny...
— Znam siebie — odparł starosta...
— A zatém — zakończył minister... słowo — rachuję na ciebie...
Kroki się słyszeć dały — Brühl zmienił twarz — rozmowa była skończona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.