<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.


W Krystynopolu nad Bugiem, dziedzictwie jednego z najmożniejszych panów polskich, Franciszka Salezego Potockiego, wojewody kijowskiego, starosty bełzkiego, rubieszowskiego, robczyckiego, dobrzyckiego, i t. d., i t. d., stary, obszerny pałac, rezydencya głowy domu, nie wyglądał wspaniale. Były to zlepione z sobą obszerne domostwa, kilku podwórcami otoczone, ocienione staremi drzewy, więcéj imponujące obszernością niż pięknością budowy. Przepych zjawiał się tu tylko, gdy się z nim popisać było potrzeba; na powszednie dni nie kuszono się o zbytek, a największym pono mógł się nazwać liczny dwór, który wojewodę otaczał... Jego gwardye, wojsko nadworne, urzędnicy pańscy, dworzanie, służba mnoga, acz z wielką utrzymywana oszczędnością i rygorem, tak kosztowały magnata, jakby był małym królikiem.
Zwano go téż na Rusi tém imieniem, bo posiadłości dziedziczne, starostwa, osady, ogromne kraju przestrzenie zajmowały... Nad znaczną częścią jego w istocie panował... W owych czasach bezpieczeństwo własne i tak wielkich posiadłości, zmuszało do ciągłego czuwania. Wewnętrzne urządzenia nie zapewniały ich dostatecznie... Musiał więc wojewoda utrzymywać pułki, miał na swym żołdzie dragonię, ułanów, kozaków, piechotę i służba w tém wojsku nadworném liczyła się na równi z koronną. Fortragowanie zawisło niby od hetmańskiéj władzy, ta się jednak niewiele mieszała do wojsk nadwornych takich jak pan Potocki i Radziwiłł magnatów oni sami rozporządzali się tu podług własnego widzi-mi-się.
Wojska w części u boku pana, częścią po dobrach ukrainnych rozstawione były. Oprócz milicyi liczny dwór wojewody, utrzymywany był z rygorem nadzwyczajnym, w karności daleko większéj niż wojska Rzeczypospolitéj. Charakter dumnego pana odbijał się i odzwierciedlał w jego otoczeniu. Dostojność, potrzeba obrony i przewodzenia nad drugimi, zmuszały do trzymania na żołdzie służby bardzo licznéj; liczono ją w Krystynopolu na tysiące. Nie wyglądała ona zbyt świetnie, karmiona była skromnie, — sam wojewoda, który w danych razach krociami sypał, o tynfa się czasem targował, a rachował szczelnie z każdym groszem... Na wielkie uroczystości mógł przypiąć wielkie guzy z soliterów, ale na codzień chadzał w szaraczku i butach kozłowych, a gospodarstwem dóbr swych zajmował się tak pilnie, iż żaden korzec jagieł extra, bez kwitu jego nie był wydany.
Kradziono mu ich pewnie stami, lecz rachować je musiano co do garnca. Nie wiem czy na tém gospodarstwie drobnostkowém, trochę śmieszném, dobrze wychodził pan wojewoda — bo mu często na większe sprawy czasu zabrakło, ale chciał o wszystkiém sam wiedzieć i na nikogo spuszczać się nie lubił. W każdéj ważniejszéj okoliczności panowie gubernatorowie (tak zwano naówczas rządzców) odnosili się do jaśnie wielmożnego pana, listów od nich codzień przybywało mnóztwo, na wszystkie odpowiedzi sam pan wojewoda albo dyktował, lub choć po kilka słów odpisywał...
Osobliwa mieszanina przepychu azyatyckiego i skąpstwa, a raczéj oszczędności maluczkiéj cechowała dwór i gospodarstwo pana wojewody. Umiał być wielkim panem, ale stare szlacheckie tradycye brały nad nim górę co chwila... Szczególniéj na dzień powszedni, powierzchowność jego odpowiadała zupełnie temu charakterowi, w którym niepomierna duma, marzeniami wzbijająca się do tronu mieszała się z zabiegliwością i skrzętnością chciwego dorobku szlachetki. Miał to sobie z tradycyi podane pan wojewoda, że szlachcic a bodaj pan, starać się powinien nie tylko fortunę utrzymać, ale ją zwiększać i dorabiać koniecznie. Zbytek a marnotrawstwo były mu w ohydzie i wzgardzie lecz tam gdzie szło o podniesienie powagi domu, okazanie potęgi jego i możności, sił, jakiemi rozporządzał — tam miliona rzucić nie żałował...
Surowy dla siebie i dla wszystkich — życie domowe wiodł wedle najściślejszych prawideł jakie prastare tradycye przyniosły... Nie godziło się od nich ani na włos odstąpić. Więc najprzód wszystko co z wiarą i religią stało w związku, poszanowane było i uświęcone. Obserwowano praktyki, zachowywano posty, odprawiano pielgrzymki, nie opuszczano nigdy żadnego nabożeństwa, a dzieci pod dozorem duchownym i w bojaźni bożéj chowano, i dwór musiał iść w ślady pańskie, boby mu najmniejszego zwolnienia nie przebaczono. Oboje państwo sami byli przykładam... Nikt tam w piątek, wigilię i suche dni, na stole nietylko mięsa, ale nawet nabiału nie zobaczył. Dzień się rozpoczynał od modlitwy, mszy świętéj, pieśni pobożnych, i na modlitwie kończył. Trzaskający mróz nie zwalniał od kościoła, a dwór pana i fraucymer pani, chyba obłożna choroba, poświadczona przez doktora Macpherlana, od Gorzkich Żalów i Nieszporów uwalniała...
Zatém szło ślepe posłuszeństwo rozkazom pańskim, które spełniał każdy nie wchodząc ani w ich następstwa, ani w trudności, jakie miały go w tém spotkać. Nie było odpowiedzi, gdy dyspozycya wydaną została, chociażby wojewoda coś najdziwaczniejszego nakazał. Spełnienie pańskiéj woli nie obciążało sumienia podwładnych — a ktoby się wahał, ten na dworze nie długo popasał. Rygor był niesłychany. W szaréj kapocie, z głową podgoloną i podstrzyżoną, wojewoda z twarzą swą zwiędłą, zżółkłą, rzadko kiedy uśmiechem w życiu wyjaśnioną, nie obudzał sympatyi, ale umiał wrażać uszanowanie i trwogę... Powierzchowność jego na pozór niczém nie zdradzająca pańskości (bo wszyscy officyaliści pokaźniéj od niego chadzali nawet na dzień powszedni), samą tą prostotą i zaniedbaniem odbijała od tłumu; a wpatrzywszy się w tę twarz niby pospolitą i nie odznaczającą się rysami bardzo wybitnemi, czuł każdy, iż w człowieku mieszka wola silna i energia niezłomna... Wojewoda nie mawiał wiele, zwłaszcza do niższych, rzadko się w dłuższą wdawał rozmowę — objawiał rozkazy zadawał pytania, nie dopuszczał dysskusyi. Nie cierpiał też szczebiotania, musiano mu odpowiadać krótko a węzłowato — inaczéj brwi chmurzył, a gdy nogą tupnął, ten kto go do tego zmusił, tracił łaski na długo, jeśli nie na zawsze.
Zwano go despotą — może sam to znał do siebie, lecz znajdował, że w swém położeniu innym być nie powinien, i nie mógł. Na barkach pańskich spoczywała odpowiedzialność za wszystkie te tysiące bożego ludu, któremi władał. Wprawdzie płacił za to tém, że go los wszystkich co go otaczali, niemal jak własnéj rodziny obchodził. Władza pańska daleko się szerzéj rozciągała, niżby domyśleć się można. Tak naprzykład kto był choćby gubernatorem w majątku wojewody, szlachcic często możny i niezależny — jak skoro w służbę wstąpił, już w niczem sobą bez wiedzy pańskiéj nie rozporządzał. Chciał się naprzykład ożenić, musiał się wprzód w Krystynopolu submitować i wziąć błogosławieństwo, wojewoda pisał się opiekuńczo do intercyzy, i datkiem to sowitym opłacał. Dzieci trzymano do chrztu, panny z fraucymeru wojewodzina wydawała i po trosze wyposażała. Sieroty wychowywano, ale niemi rozporządzano wszechwładnie. Posagi, dary nie były znaczne, wyprawy skromne, ale tyle ich się do roku zbierało, że tylko Potocki mógł na nie starczyć. Cokolwiek na ziemiach jego mieszkało, musiało niemal poddaństwu ulegać.
Pani wojewodzina Anna, Potocka z domu, wojewody poznańskiego córka, która wniosła ogromny spadek po matce, ostatniéj z Łaszczów, z charakteru i przez pożycie z mężem, tak mu była podobna, iż nigdy może zgodniejszego małżeństwa świat nie widział. Niemniéj surowa, może w tém męża przechodząca, podejrzliwa, kapryśna, wojewodzina tak ostro trzymała swój fraucymer, iż rzadki dzień się w nim obszedł bez rózeg, a pomniejsze kary spotykały dziewczęta co chwila. Klęczenie na grochu było chlebem powszednim. Liczny dwór żeński wojewodziny Anny, tuż obok jeszcze większego męzkiego pana wojewody, trzeba było w istocie nadzwyczaj trzymać surowo, aby się gorąca młodzież nazbyt nie kumała z sobą. To też nawet chodzenie pod oknami panien najmocniéj było wzbronione, a ochmistrzyni pani Wałowska oczy i wejrzenia śledziła. Nie zbywało i na innych szpiegach. Trzydziestu dworzan zawsze stało na usługi gotowych; marszałkiem dworu, de nomine, od uroczystości, był ubogi książę Włodzimierz Światopełk Czetwertyński, któremu za to wojewoda starostwo Ułajkowskie wyrobił, a trzymał go i płacił, aby sam żadnego nie używając tytułu rodowego, mógł się tém przed gośćmi pochwalić, iż mu posługiwali książęta. Oprócz tego na starostach we dworze nie zbywało... Zastępował Czetwertyńskiego niemniéj dobrego rodu starosta zawidecki, a łowczy pan Sadowski tytułował się Ropczyckim. Na tych łowczych, podłowczych, szlachcie posessyonatach, ludziach poważnych, jak na królewskim nie zbywało dworze. Ci, dla miłości „wysokiéj protekcyi“ pana wojewody, przy małych po większéj części pensyjkach, obowiązki lekkie pełnili...
Zwłaszcza przy obcych na dni uroczyste, etykieta dworu niemal była monarchiczna. Zaledwie się ukazał wojewoda — na odwachu bito w bęben, występowało wojsko, prezentowano broń i oddawano honory dowódzcy. Nie było też wiele więcéj roboty przy wspaniałéj wjazdowéj bramie, od samego pałacu okazalszéj, gdzie straż czuwała dzień i noc... świadcząc o potędze pana.
Życie w Krystynopolu, zwykłemi czasy było dość jednostajne i nudne... uprzyjemniały je plotki, których wojewodzina była niezmiernie łakoma. Porządek dnia i godzin przeznaczonych na zatrudnienia, był ściśle oznaczony. Straże zaciągały, mieniały się, wybijano capstrzyki, szyldwachy chodziły zaspane, a żołnierz nie o wiele więcéj miał do czynienia nad to, że powozów w dziedziniec nie puszczał — chybaby kobiety jechały... Panowie wysiadali przed bramą, i w jakąkolwiek bądź porę, szli z rewerencyą do pałacu piechotą. Ekwipaże dam, wysadziwszy je, natychmiast za bramę powracać musiały... dziedziniec był w poszanowaniu.
Zgwałcił go raz tylko pan starosta kaniowski, gdy Żyda jakiegoś krystynopolskiego, poturbowawszy tak, że umarł, na skargę wojewody odpowiedział posyłając mu całą furę własnego chowu Izraelitów, których pod samym gankiem wyrzucić kazał.
Ani pan, ani pani nie próżnowali. Wojewodzina miała do utrzymania swój fraucymer, do wychowania córek cztery, faworytów i donosicieli mnogo, ploteczek do słuchania obfitość; wojewoda majątek do rządzenia olbrzymi, politykę dla zabawy i nadzór daleki nad wychowaniem syna jedynaka.
Z blizka się wpatrując w tajemnice pałacowe, dostrzegł łatwo każdy, iż tu, jak w większéj części polskich stadeł — nie ten był w istocie panem wszechwładnym, kto się nim wydawał. Wojewodzina rządziła mężem i wszystkiem, bez jéj porady nie stało się nic, woli jéj mógł, ani się myślał sprzeciwiać. Kochał ją i był dla niéj słabym... Pani Anna z tą siłą swą nie występowała nigdy na zbyt jawnie — owszem gotowa była z uszanowaniem uledz mężowi, lecz pan wojewoda myśli zgadywał, płaszczył się i słuchał, aby uniknąć chimer spazmów i historyj, które domem całym wstrząsały...
Ich dwoje w końcu stanowiło jakby jedną istotę — umysły się spoiły, nastroiły, uczucia zrównoważyły, natury obie łączyły tak ściśle, iż różnica zdań nie była możliwa. Było to jakby dwa zegary z jednemi kurantami, które co innego nad nie grać nie mogły. Ten fenomen małżeńskiego pożycia, po długich latach nieprzerwanego związku, trafia się często, a dawniéj był może niż dziś pospolitszy, gdy ludzie więcéj z sobą żyli, od innych wpływów odosobnieni. Skutkiem jedności téj uczuć i myśli, twarze nawet stawały się do siebie bratersko podobne wyrazem. Państwo województwo ruchy jedne, sposoby mówienia, jedne smaki, humor ten sam mieli oboje.
Panowanie wojewodziny było dla innych widoczne, dla wojewody prawie się ono czuć nie dawało, ulegał dobrowolnie — przybierało ono formy usługi, pomocy, współczucia, podziału pracy. Wojewoda mógł się czasem mniemać panem, ale w istocie nigdy nim nie był, chyba mu dopuszczono i pofolgowano — względem obcych się nim okazać.
W wychowaniu dzieci matka naturalnie pierwszy głos miała i kierowała niém wyłącznie; ona dobierała ludzi, odprawiała ich i z doniesień faworytów dawała o nich wyroki. Surowość, z jaką trzymano dwór, aby się nie śmiał rozpasać, jeszcze większa może była względem dzieci, nieustannie mianych na oku. Wojewodzina była w zasadzie tego przekonania, iż rygor jeden kształci, że jest konieczny, że nadeń innego środka wychowczego nie ma. Drżały one wszystkie na widok matki, chociaż je kochała, ale pokazać im tę miłość nazywało się słabością, strzegła się tego wojewodzina, za jéj przykładem mąż iść musiał.
Nie pieszczono więc ani dziedzica jedynaka, który miał być spadkobiercą téj potęgi, ani dziewcząt — jakby do najtwardszego uspasabiając je życia. Były to istoty zahukane, drżące, nieśmiałe, zmęczone ledwie ważące się podnieść oczy, a przez sługi trochę psute po kątach. Nigdy pono wojewoda nie pomyślał o tém, że syn który od dziecka żadnéj nie miał woli, kiedyś prawie nieograniczoną miał dostać i mógł jéj nie umieć użyć lub nadużywać.
Wśród tych trosk o rodzinę, o znaczenie w kraju, zdobycie sobie stanowiska odpowiedniego swéj potędze, o utrzymanie i rozrost majątków — nie miała pani wojewodzina innéj rozrywki, nad komeraże swych faworytów, nad plotki któremi je karmiono, i nieustanne jakieś drobne sprawy domowe do olbrzymich podnoszone rozmiarów.
Jątrzono ją, uspakajano, głupota jednych, złość drugich, próżniactwo, chęć zasłużenia się, nie dawały jéj pokoju i zrodziły nałóg tego karmienia się niezdrowym pokarmem. Wojewodzina była uległością męża popsutą, chymeryczna, dziwaczna, łatwowierna, a życie z nią prawdziwą męczarnią dla otaczających. Wiedziała o tém, że ją chymeryczką zwano i gniewała się za to na ludzi. Najmniejsze sprzeciwieństwo wywoływało gniew, omdlenia, płacze, narzekania, choroby, po których następowały błagania, pochlebstwa, tłómaczenia, przejednywania, i pokój wracał na kilka godzin, dopóki go nowa plotka nie naruszyła.
Kilka osób szczególniéj miało poważny wpływ na panią wojewodzinę, a największy kapelan i dyrektor sumienia ks. Russyan. Był to zakonnik skromny, cichy, dosyć energiczny, znający doskonale wszystkie wady swéj pani, i umiejący sam wpływać na nią i poskramiać je. Jemu wiele było wolno, czegoby nikt inny pozwolić sobie nie mógł. Nudził się biedny ksiądz ciągle niepokojony, aby łatał co drudzy popsuli; nieustannie napastowany o jakieś pośrednictwo i protekcyę, i dla tego, skoro mógł tylko, z Krystynopola wytchnąć do klasztoru uciekał. Wpływ ks. Russyana był tak wielki, że często i pan wojewoda się do niego w ważnych razach uciekał; nie podnosiło go to w pychę, upokarzało prawie... Czynił dobrego wiele, a męczył się swym położeniem okrutnie, lecz świadczono klasztorowi, był potrzebny wszystkim... nie puszczano go ze stanowiska.
Ktokolwiek miał sprawę w Krystynopolu, o radę go musiał prosić i protekcyę. Poczciwy Bernardyn nie nadużył nigdy swéj potęgi; ale w twarzy, ruchach, obejściu widać było brzemię, które nosił, i znużenie jakiego doznawał.
Po ks. Russyanie szła panna Terlecka, wielka pani faworyta, konfidentka, zręczna, przebiegła, umiejąca się przypodchlebić, padająca do nóg, grająca miłość dla pani niezmierną — a po cichu frymarcząca swą siłą i umiejąca ją na korzyść obrócić. Wojewodzina nałogowo do niéj przywykła... Nie najpierwszéj młodości, ale jeszcze świeża i dosyć przystojna, uboga wychowanica pani, miała mnogich starających się, którzy czuli, że wyposażenie mieć będzie znaczne z łaski dobrodziejki — odrzuciła ich jednak wszystkich, nie chcąc postradać stanowiska zdobytego... Przed panią zdawało się to miłością i ofiarą dla niéj. Wojewodzina chwaliła się tém, że ją tak kocha Terlesia, iż dla jéj miłości kawalerów, i to co się zowie powabnych, a dobrze sytuowanych, odrzuca... Terlesia dobrze wiedziała dla czego to czyniła... Po mału zbierały się podarki, sumki, oszczędności... a potém... w ostatku pewne było dożywocie i posażek...
Panna Terlecka, któréj we dworze lękali się wszyscy, w sekrecie donosiła nie szczędząc nikogo i głównem była źródłem plotek z całego świata. Zwykle po wieczerzy, gdy się wszyscy porozchodzili, ona i kilka osób zaufanych ściągało się do wojewodziny, gdzie z całego dnia sprawę zdawano, co kto powiedział, zrobił i t. p.... Na téj radzie tajemnéj w garderobie pani rozstrzygały się nieraz losy ludzi i rodzin całych.
Terlecka miała głos pierwszy i największą wiarę — wojewodzina patrzała na nią, a panna umiała zawsze przewidzieć co najmilszém pani być mogło. Terlesię jak ks. Russyana znali wszyscy, co byli zmuszeni dotykać Krystynopola — księdza zyskiwano dobrem słowem, faworytę prezencikami, które bardzo lubiła. Dawała ona rady, przyrzekała protekcyę, lecz trzeba było umieć do serca jéj przemówić...
Obok panny, ale w innéj zupełnie roli stała matka jéj, pani Katarzyna z Giedrojciów Terlecka, postać osobliwa, oryginalna, coś pomiędzy dewotką a waryatką pośredniego... osobka mała, krzywa, gadatliwa, niedorzeczna, pyszna ze swego pochodzenia od Giedrojciów, natrętna, napastliwa, nieznośna, ale w łaskach u państwa, którzy w niéj nabożeństwo dziwacznie i krew pańską szanowali. Staruszka umiała z tego korzystać...
Funkcyą staréj Terleckiéj były modlitwy skuteczne; ona za wszystkich i na różne intencye modlić się, pościć, odprawiać nowenny umiała najlepiéj, ona jedna applikować trafnie nabożeństwo mogła do potrzeby; wiedziała kiedy należało się udać do Św. Antoniego, a kiedy do Św. Mikołaja, w jakim wypadku ten a ten patron był najlepszy, i jaki rodzaj ofiary mógł go zjednać... Udawano się do niéj na pewne...
Stara Terlecka przybierała wówczas poważną postać, zamyślała się i upewniała, że znajdzie drogi... Sekreta nowenn, postów, leżenia krzyżem, praktyk dziwnych były jéj tylko wiadome. Niekiedy unosiła się aż do pewnego rodzaju prorokowania ekstazy. Naówczas mówiła zupełnie bez sensu, ale z takim zapałem, że nie można było jéj nie admirować. Oboje państwo bardzo pobożni, szanowali starą Terlecką. Sam jéj pozór w sali pałacu dla obcych osobliwém być musiał wrażeniem. Staruszka wychodziła wykrygowana, z głową podniesioną, sztywna, nie uraniając ani na chwilę powagi — a im więcéj było obcych, tém się stawała dziwaczniejszą... Ogromny biały czepiec ze wstęgami, worek na ręku wypchany, różaniec u pasa nieodstępny, wielka głowa na małéj skrzywionéj figurce... czyniły ją doskonale śmieszną — nikt się tu jednak nie ważył inaczéj do niéj zbliżyć, niż z największém poszanowaniem. W kościele stara Terlecka, w zakrystyi, na nabożeństwie formalny réj wodziła... porywała świece, kierowała księżmi, intonowała pieśni, a pobożność jéj objawiała się taką mimiką gwałtowną... że trudno było pojąć, jak na dość podeszłe lata mogła jéj podołać.
Ręce wyciągnięte do góry czasem trzymała godzinami, biła się w piersi straszliwie, całując ziemię sztukała czołem, że się o czaszkę lękać przychodziło... Za to potém jadła z apetytem wybornym i piła ze smakiem... Terlecka często ale nie zawsze siadywała w Krystynopolu, korzystając z łask wojewodziny, odwiedzała inne dwory gdzie ją z tego powodu dobrze przyjmowano i obdarzano. Stara łakoma była niesłychanie i wcale z wyciąganiem datków nie czyniła ceremonii, przymawiała się do nich. A że uboga była, dawano jej chętnie suknie, pieniądze, łakocie... i t. p. Córce zawadzała nieco ta żebranina, lecz matka nie dała się skłonić, aby spokojnie siadła na dewocyi przy kościele, i żyła z ordynaryi. Nawykła do ruchu Terlecka, długo w jednem miejscu usiedzieć nie mogła...
Wpadała z okrzykiem do domów...
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Matka Boska nasza Królowa... Aniołowie święci niech ten domek okryją skrzydełkami... Na intencyę państwa moich dobrodziejstwa osobliwych odprawiłam Nowennę... że skuteczną... czuje to w sercu mojém uspokojoném... Miałam widzenie w czasie mszy świętéj... wszystko będzie dobrze! tak mi Boże dopomóż, bo państwo dobrodziejstwo o biednych i łaknących nie zapominacie... Duch święty podał to do serca mego... Czas się zbliża ukontentowania...
W dalszéj rozmowie umiała się przymówić i o sztuczkę atłasu, i „o wina antałeczek na mój żołądeczek.“ Pobożność ta nie przeszkadzała pani Katarzynie z Giedrojciów Terleckiéj znosić do Krystynopola ploteczek z okolicy... Wojewodzina miała słabość do niéj, ona téż — nogi osobliwszéj dobrodziejki całując, niedorzecznościami i pochlebstwy uszy napychała... Córka naówczas milczeć musiała... bo matka jéj się nie dawała powodować... Nie licząc pomniejszéj gawiedzi, która panią wojewodzinę otaczała, mniejszemi lub większemi jéj ciesząc się łaskami, — na ostatek trzeba tu jeszcze zapisać ulubionych jéj karłów dwoje — Bebusia i Bebę.
Bez tych dwóch istot wojewodzina równie jak bez Terlesi obejść się nie mogła. Popsute rozpieszczone, dziecinne, odegrywały one role, jaką gdzieindziéj pieski faworyty mają, z tą różnicą, że gryźliwy ich i niespokojny charakter nieustanne wywoływał wojny i swary. Bebuś i Beba kłócili się z sobą, szpiegowali fraucymer i sługi, donosili co podpatrzyli przez okno, co podsłuchali u drzwi, zasługiwali się pani, a zarabiali na nienawiść całego dworu. Wojewodzina jednak mimo słabości dla karłów, trzymała ich niekiedy tak surowo jak i innych... Bebuś wziąwszy rózgą do nóg padał, przepraszał, dostawał sucharek i szedł się mścić nad towarzyszką wierną, nad którą się znęcał bez litości. Nie cierpiano Bebusia i Beby, ale i im musiano się czasem przypochlebiać, zyskiwać ich sobie, aby nie pletli niepotrzebnych rzeczy i niepoddawali złych myśli... Bebuś był plotkarz i łgarz okrutny... ile razy dowiedziono mu długojęzyczność grzeszną, wojewodzina kazała mu wieszać na szyi czerwony sukienny język, z którym czasem chodził po kilka godzin za karę...
W wielkiéj sali pałacu w Krystynopolu, Bebuś i Beba mieli swój appartament osobny. Słuszny mężczyzna mógł mu się przyglądać z góry, gdyż nie okryty był dachem... Składał się on z parawanów, papierem oklejanych, na którym poprzylepiano wystrzygane figurki dziwaczne zwierząt i ptaków... Stanowiły one tych starych dzieci zabawkę... W pośrodku mieli salonik ze stołowemi lilipuckiemi meblami i całe niby gospodarstwo...
Nieszczęśliwe to małżeństwo z babiemi twarzyczkami gębczastemi i obwisłemi, żyło z sobą jak pies z kotem, ale to na opak, Bebuś był tyranem i władzcą, a biedna Beba ofiarą... Obawiała się ona męża okrutnie, a ten że o cal od niéj był wyższy, znęcał się nad słabą towarzyszką. Przytém co mu dowiedzione zostało i za co był karany, stary, paskudny Bebuś, bałamut był i kochał się w pannach respektowych, dobierając zawsze dla effektów swych najsłuszniejsze wzrostem.
Gdy za parawanami rozpoczęła się wojna i wrzawa — bo karły miały charakter niespokojny — wojewodzina dobywała z szufladki stoliczka małą dyscyplinę i szła własnoręcznie sprawiedliwość wymierzać. Niestety — miała dla Bebusia pewną słabość, z któréj on korzystać umiał; zawsze więc prawie nieszczęśliwa Beba, choć rączki składała, zaklinała się i przysięgała, że była niewinna, musiała za grzechy męża pokutować. Bebusia ubierano po polsku, i mimo że szlachectwo jego było wielce problematyczne — chodził przy szabelce; Bebę strojono w czepce, fryzury, robrony, i trzeba przyznać, że im na sukienki nie żałowano. Kobiecina bardzo się stroić lubiła, a Bebuś próbny był, elegant śmieszny i lusterko w kieszeni nosił. Trapiło go to niezmiernie, iż mu wąsy rosnąć nie chciały; choć po kryjomu golić się kazał cyrulikowi — nic to nie pomogło.
Wojewoda słaby we wszystkiém dla żony, cierpiał to nieznośne stadło, do którego towarzystwa należał mops otyły i kaszlący, i papuga zahrypła... Beba pilnowała ptaka, Bebuś chorego przyjaciela, który cierpiał na wątrobę — chodził go przewietrzać na ganku... Pan wojewoda tolerując parawany, zdala się jednak od nich trzymał i krzywił czasami, gdy kakadu nadto wrzeszczała, a mops wyć z niecierpliwości zaczynał... Rzadko się to jednak zdarzało...
Bebuś i Beba nie próżnowali — odprawiali nabożeństwo z całym dworem, jejmość robiła pończochy i podwiązki, a on sam używany był do posyłek, roznosił rozkazy, a proprio motu, oboje się z za parawanów wyrywali w świat ze szczególném zamiłowaniem oddając szpiegowaniu ludzi wyższych wzrostem, których za nieprzyjaciół rodu swego uważali.
Wojewodzina nie zawsze mogła dopilnować tego co się działo za parawanami. Gdy długa panowała cisza, domyślała się dezercyi — naówczas albo sama się puszczała, lub wysyłała w pogoń jednego z dworzan, a zbiegi bezpasportowe za powrotem, jeśli się od dyscyplin wykupiły, musiały klęczeć, albo u stołu być pozbawione najmilszéj potrawy.
Wyliczyć główne postaci dworu pana wojewody, byłoby trudno; faworytów nie miał, pochlebców nie lubił, preferował jednak tych, co jak koniuszy Wilczek najgoręcéj spełniali jego rozkazy. W otoczeniu wojewody ludzi się liczyło seciny; najpokorniejsi i pochlebcy i tu szli górą, uniżoność bowiem i adoracyę ceniono ze wszystkich przymiotów najwyżéj. Kto umiał się zalecać submissyą niezmierną, kłaniał do ziemi, za kolana ściskał, oczu nie śmiał podnosić, olśniony blaskiem majestatu pańskiego — ten dał sobie rady. Najmniejszy tonik niewczesny pani wojewodzina w dworzanach karała na prędce ręką szybką, która wymierzała policzek... Nie krzywdziło to szlachcica, gdy od jaśnie wielmożnéj pani w papę dostał, ale nazbyt przyjemném nie było. Miłości téż wielkiéj ani wojewoda, ani ona nie zjednali u dworu — szanować się kazali — i — drżało wszystko przed nimi. Rygor zresztą był więcéj pozorny, niż rzeczywisty. Wyjąwszy nieznośne karły, cały dwór wzajem sobie rad był ulżyć téj niewoli. Naoko szło wszystko sprężyście, pilnie; posłusznie lecz umiano sobie folgować po cichu.
Mówiono o panu staroście zawideckim — który był mężczyzną ślicznym i galantem wielkim, że nawet w późnéj po capstrzyku godzinie ośmielał się oddawać wizyty fraucymerowi. Było to zuchwalstwo tak straszne i niebezpieczne, iż na nie chyba miłość prawdziwa zdobyć się mogła... Udawało się to czas jakiś, ale karły coś przewąchywały... Bebuś o cały fraucymer był zazdrosny. Wojewodzina coś podejrzewając, wyszła raz późną godziną na korytarz śledząc właśnie, gdy starosta z pokoju panien się wymykał. Schwytany na uczynku, że było ciemno, nie widział innego ratunku nad udawanie duszy z czysca na padół płaczu przybyłéj — znikąd ratunku nie mającéj. Jął więc zawodzić, jęczeć, stękać, chrapać; wojewodzina przestraszona upiorem uciekła a za duszę starosty nazajutrz uroczyste odprawiono nabożeństwo... Na drugi raz pewnie był ostrożniejszy...
Podobnych wybryków działo się pewnie i więcéj lecz jedni drugich jak mogli zasłaniali i bronili, a życie się wlokło. Kobiety, które w świat wychodziły z fraucymeru wojewodziny, trzymane w takiéj ryzie, rzeczywiście na niéj zyskiwały, i co późnéj życie im przyniosło, przyjemném wydawać się musiało, po surowéj klauzurze. W żadnym klasztorze reguła nie była tak ścisła jak tutaj.
Podlegał jéj i sam wojewoda, któremu żona najmniejszego wyłamania się z godzin i trybów życia nie przebaczała. Po wyekspedyowaniu kresów i listów wieczerzy i modlitwie, gdy na odwachu capstrzyk wybito, a konferencya jéjmości z faworytami była skończona, wojewoda z kancelaryi swéj, pozamykawszy wszystko, ze świecą woskową w maleńkim lichtarzyku, szedł przez pokoje do sypialni, do jéjmości. Tu zwykle jeszcze odbywała się narada poufna, pod wpływem wrażeń z konferencyi wyniesionych, spowiedź z dnia całego, i wojewodzina dawała instrukcye małżonkowi w sprawach wątpliwych.
Przez jeden pokój, w którym zwykle sypiała panna Mładanowiczówna, lub inna z młodszych panien respektowych — oddzielony był tylko korytarz wiodący do fraucymeru i pokoju córek. Tam gdy w téj porze powszechnego milczenia, najmniejszy szmer dał się słyszeć, wojewodzina wstawała sama ze stoczkiem lub bez stoczka, i narzuciwszy pudermantel, szła troskliwą rewizyę odbywać.
Niekiedy pannę w przedpokoju budził żwawy spór między małżeństwem wynikły — bo, choć się pan wojewoda akkomodował we wszystkiém, nie bez tego, żeby mu czasem mucha na nos nie siadła. Naówczas, ażeby prejudykatu nie zyskał, jéjmość śpieszyła z poskromieniem swawoli, i nigdy się nie trafiało, ażeby pokój przed spoczynkiem nie został zawarty, po zwycięztwie odniesionym nad wojewodą.
Wychowanie jedynego syna wojewody, na którym rodu spoczywały nadzieje, powierzone było czcigodnemu pijarowi ks. Wolffowi. Dodawano mu metrów, był dla języka Francuz kamerdyner przy paniczu, ale pieczę i nadzór główny dzierżył ów uczony a pobożny księżyna, człek najlepszych chęci, mający tylko tę wadę, że radby wszystkim dogodził nie wyjmując ucznia swego. Sam sobie zostawiony byłby pewnie energiczniejszym i lepszym mentorem ale matka mieszała się do wszystkiego, wtrącał po trosze ojciec, uczeń miewał wstręty i popędy różne a ksiądz Wolff nikomu się niechcąc narażać, na ciągłych był torturach. Spokojny człeczyna, łagodny do zbytku, surowość obojga rodziców starał się chłopięciu nagrodzić. Na pociechę w téj biedzie przychodził doń ks. Russyan na maryasza, a Feliś z kamerdynerem Francuzem baraszkował w przedpokoju.
Do panienek wojewodzina zmuszona była wziąć najprzód bonę Francuzkę, bo już naówczas francuzczyzna była warunkiem wyższego wychowania... Po bonie przyjęto madam...
Tę jéj nastręczyli Potoccy, u których już wychowaniem się zajmowała. Madam, pomimo posłuszeństwa i uległości, nie miała u wojewodziny tyle swobody co ksiądz Wolff, którego suknia duchowna po części od zbytniego despotyzmu osłaniała.
Wojewodzina wglądała we wszystko, a co do kształcenia charakteru, układu, wpajania zasad pewnych — sama córkami kierowała.
Madam Dumont od razu, gdy ją to szczęście spotkało, że do Krystynopola przywiezioną została i cztery dorastające panienki pod jéj dozór i naukę oddano — pierwszego wieczoru pojęła swe położenie, a zarazem starać się zaczęła zbadać usposobienie panienek, aby wiedzieć jak ma postępować z niemi.
Wszystkie one ostro trzymane, onieśmielone były i biedne — gdy na ustach dobréj, ale płochéj dosyć Francuzicy ujrzały uśmiech miły a poczuły w niéj trochę serca, rzuciły się na nią jak na pastwę... Dumont była dobrą i słabą do zbytku — znalazła się więc w tém fałszywém położeniu, że panienkom chcąc ulżyć losu, musiała je uczyć kłamać.
System był przyjęty taki, że za najmniejszym w korytarzu szelestem, i w godzinach w których wojewodzina przychodzić zwykła — wszystko leżało w miejscu, zajęcia odbywały się wedle przepisów. Wcale jednak szło inaczéj, gdy panny same z panią Dumont pozostały. Wówczas trzpiotały się i robiły co się im podobało, oddychając swobodnie. Madam nazywała się u nich zawojowaną prowincyą. Francuzka lubiła czytać, nie trudna była w wyborze zajmowały ją szczególniéj romanse, a wiadomo jak różne one bywały w końcu XVIII wieku.... Książki te zakazane najsrożéj potępiono — nigdy się w pokoju madamy ani panien nie nastręczały oku surowéj matki — jednakże nie zaręczylibyśmy, żeby ich najstarsza panna Marya po kryjomu nie czytywała.
Siostry młodsze, żywszych temperamentów, bardzo jeszcze dziecinnie bawiły się lalkami; ona była nad wiek dojrzała. Niezbyt piękna, nie bardzo słusznéj, ale zręcznéj postaci, ciemnych oczu, włosy miała prześliczne, rączkę i nóżkę jak utoczone, wiele dystynkcyi i powagi, ale zarazem coś tak smutnego i zbolałego w sobie, iż patrząc na nią zdawało się widzieć istotę na męczeństwo przeznaczoną. Nie skarżyła się jednak nigdy, ale dzieckiem jeszcze nie znała wesołości, chodziła zadumana, a rzecz najmniejsza ją trwożyła. Cerę miała bladą, wyglądała mizernie; niekiedy kaszelek suchy i rumieniec wypalony doktorowi Macperlanowi dawały do myślenia. Naówczas jednak systemem było temperamenta delikatne hartować, a pani wojewodzina mocno wierzyła w to, iż chorób wszystkich pozbywa się walcząc z naturą. Dzieci więc w ogólności to najwięcéj jadać musiały do czego wstręt miały najmocniejszy, a narażano je na wszystkie życia nieprzyjemności, aby się z niemi oswajały. Sukienki zimą dawano umyślnie bardzo lekkie, pościółki twarde, futra żadnego, stół prosty, zimna woda w użyciu, czasem chléb razowy i boso spacerowanie po rosie...
Doktor Macperlan, tak samo, jak niemal wszyscy na dworze, poznawszy charaktery państwa, miał sobie za najpierwszy obowiązek wcale się im nie sprzeciwiać. Kłaniał się nizko przed wojewodziną, i co ona za dobre uznawała, teoryą swą naukową podpierał. Tak mu było wygodnie. Dzieci wyglądały dosyć mizernie, z tego jednak miały późniéj wyrosnąć... To wyrastanie należało do zasad pani wojewodziny, hartowano je tymczasem...
Madam Dumont, któréj pobyt w Krystynopolu przykrzył się wielce, bo nie miała do kogo poufale przemówić ani słowa, już to dla języka, już z obawy plotek — przywiązała się do starszéj swéj wychowanicy Maryi — bo ta jéj chętnie słuchała, rozumiała najlepiéj, a zdradzić nie mogła nigdy. Przed nią czasem nawet, bardzo po cichu, na tę klauzurę, klasztór, niewolę i uroczyste nudy, na te plotki i humory wojewodziny narzekać się warzyła... Wzdychały obie... Marya nie odpowiadała nic, bo w ogóle mało była mówiącą, ale słuchała chętnie wzdychała sympatycznie. Panienka już była dorosła ale zamknięcie w domu, sposób wychowania rygor matki, przed którą szczerze nigdy się z niczego wyspowiadać nie było można — czyniły ją nieśmiałą i dziecinną.
Tak stały rzeczy na krystynopolskim dworze, gdy jednego wieczoru Bebuś przybiegł od wojewodziny do madamy prosząc ją na rozmowę.
Wezwanie to miało w sobie coś tak nadzwyczajnego, że madam Dumont, która zobaczywszy karła, prędko książkę czytaną schowała — przelękła się niemało... W Krystynopolu szło tak wszystko wedle zegaru, a widzenia się z wojewodziną tak ściśle miały oznaczone godziny, iż się chyba czegoś straszliwego można było spodziewać. Dobre rzeczy nader się tu rzadko trafiały... Do nich liczyły się podarki na Nowy Rok i imieniny, a w pewne święta spodziewane niespodzianki, w czasie których bawiono się systematycznie pod okiem matki, w cztery kąty, cenzurowanego, ciuciubabkę, kotka i myszkę, posilając migdałami, rodzenkami i figami.
Madam Dumont drżąc cała, poszła do zwierciadła poprawić peruczkę, panienki strwożone otoczyły ją patrząc w oczy... jakby się już obawiały utracić... Francuzka westchnęła na intencyę, żeby jakiéj bury nie dostać — Bebuś czekał — wyszła...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.