Starosta warszawski/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.


Stary hetman Branicki, który się nie łatwo ruszał z Białegostoku, gdzie królewskim niemal żył dworem, a rezydencyę tę, jak wiadomo, powszechnie dla jéj wspaniałości Wersalem polskim zwano, — nie byłby zapewne i na ten sejm ściągnął, gdyby się on burzliwszym nie zapowiadał od innych...
Siedmdziesiąt-trzech-letni starzec, choć wyglądał jeszcze świeżo, pańsko, a usiłował być młodszym daleko od swéj metryki, niechętnie zjeżdżał do stolicy. Tu, bądź co bądź, majestat królewski i prymasowski zaćmiewał nieco powagę wysoką hetmana, którą Branicki cenił... i umiał ją nosić dostojnie.
Gdy konieczność go zmuszała przenieść się na czas krótki do stolicy, dokonywało się to z takim przepychem i okazałością, aby i w Warszawie jawnie hetmana wielkość biła w oczy, odpowiadając wysokiemu jego stanowisku w Rzeczypospolitéj. Towarzyszyli więc, dla zaciągania warty, owi od złota przyodziani janczarowie hetmańscy, wybór chorągwi pancernych, wojskowy dwór liczny, kancellarye i sekretarze, dworzanie i cała czereda niezbędnych dla Branickiego rezydentów, w których wesołém towarzystwie nawykł spędzać długie u stołu godziny... Szły furgony z kuchniami i kucharzami francuzkimi, jechali szatni, kamerdynerowie, pazie, dworacy, hajduki, pajuki i najrozmaitsza gawiedź, któréj sama liczba już dworowi blasku przyczyniała.
Jak w Wersalu owym tak tu, przyjęcia były etykietalne, monarchiczne niemal, stoły otwarte, a klienci domu i słudzy pana hetmana stawić się musieli i dosiadywać na rozkazy...
Jeszcze August III siedział na tronie znużony, a już następstwo po nim obudzało antagonizmy i jawne współubieganie. Nie tajni byli nikomu kandydaci, chociaż jawnie się nie oświadczali z zamiarami swojemi. Partye różne wskazywały ich zawczasu. Przyjaciele Familii nie wątpili, że się im uda z pomocą Rossyi na tron wprowadzić jednego z jéj członków, chociaż nikt naówczas nie odgadywał może właśnie tego, który tron miał posiąść. Na Rusi wszechwładztwo wojewody kijowskiego i bogactwa jego, dozwalały mu marzyć także o koronie, choć się jeszcze do tego nie przyznawał. Naostatek pan hetman, popierany przez Francyę, sądził, iż samą dostojnością, jaką piastował, wyboru mógł być najbliższym i najpewniejszym. Mając pod dowództwem swém całą siłę zbrojną Rzeczypospolitéj, mógł jéj do pewnego stopnia użyć do poparcia swoich widoków. Ostatni z rodu, bezpotomny, myślał zapewne, że i to mu wstęp do tronu ułatwić może, uchylając obawy o dynastyę i spadkowe było wielkie przyjęcie na pokojach. Obiad w szczuplejszém gronie i assamble wieczorem, na które kobiety były proszone.
Z rana, co żyło dostojniejszego, przybyło z czołobitnością. Hetman, jakby odmłodzony, ze świeżą i promieniejącą twarzą, z obliczem zawsze jeszcze piękném, strojny wytwornie, otoczony adjutantami w świetnych mundurach, dworem swoim i domownikami, po kolei witał przybywających z różnych obozów, nie dając poznać, aby któremukolwiek z nich dawał pierwszeństwo. Wiedziano dobrze, iż nie szedł po prawa.
Pomimo swéj powagi i wielkiém towarzyskiém wykształceniem okrytéj dumy, w panu hetmanie znać było dawnego francuzkiego muszkietera i dworaka. Obyczaj francuzki łączył się w nim z powierzchownością zupełnie polską, miłą i ujmującą. Hetman, jako wesoły biesiadnik nie miał sobie równego, a obiady białostockie, przy których końcu zapomnieć było można, iż gospodarzem był pierwszy dygnitarz Rzeczypospolitéj — słynęły z wykwintności zarówno, dobrego tonu i wesołości, jaka je ożywiała. Pod koniec zwykle pani hetmanowa odchodziła z kobietami, a mężczyźni zabawiali się rozmową o polityce, o Francyi, w ostatku o pięknościach i awanturkach miłosnych, o których Branicki już teraz choćby pogawędzić lubił. Dawniéj nieco Wersal słynął z takiego Parc aux cerfs, jak Paryż, a dwór niewieści hetmana, niemniéj liczny od męzkiego, przezywano złośliwie jego serajem. Stary Gryf, którym młoda pani Izabella Poniatowska, mająca zapanować nad nim, owładnąć nie potrafiła — patrzał prawie obojętnie na nadskakującego jéj generała Mokronowskiego, który był najlepszym pana i pani przyjacielem... Małżeństwo było w najpiękniejszéj zgodzie, we wzajemném poszanowaniu, lecz hetman wolał weselsze twarzyczki, a pani Izabella nie życzyła sobie z niemi dzielić serca: którego wyrzec się wolała. Pożycie wielce etykietalne, pełne dowodów szacunku z obu stron, nie dziwiło i nie raziło nikogo, chociaż węzeł serdeczny dawno go już nie łączył.
Umysł hetmana zarówno jak zdrowie, już pod ten czas ucierpiał wiele, skutkiem wieku i życia, które sił wyczerpywało nad miarę. Sama młodość już je mocno nadszarpnęła... Stół i kobiety, których hetman długo się wyrzec nie umiał, przyprowadziły go do tego stanu zobojętnienia jakiegoś, z którego chyba gwałtowne wrażenie, lub wypadek wywieść go potrafiły. Powszednich dni całą swą działalność zdawał na ulubionego Mokronowskiego, który był prawą ręką, przyjacielem, zastępcą, który za niego myślał, działał, decydował, a umiał tak dobrze wniknąć w myśli i usposobienia starego, że nigdy nie znalazł w nim sprzeciwieństwa ani oporu.
Branicki wdzięczny mu był za to, że go od wielu trosk i zachodów uwalniał, że go we wszystkiém zastępował, i wcielił się niejako w jego idee i pragnienia.
Mokronowski kierował polityką hetmana, nim samym i jego postępowaniem, zawsze szczęśliwie i trafnie, tak, że trudno było wyrzec, kto tu kim kierował i kto komu był posłuszny.
Polityczne pojęcia różniły Familię od hetmana, starano się go sobie zyskać. Branicki pozostawał na stronie i wciągnąć się nie dawał. Stosunki były przyzwoite na oko, zimne w istocie — podejrzewano się wzajemnie, ale odwiedzano często, starając się ze zbliżenia wyciągnąć tę korzyść, aby się zręcznie wybadać. Hetman zresztą nie stronił od nikogo, z nikim nie zrywał i z wysokości dostojeństwa na równi wszystkich przyjmował, Brühla i księcia kanclerza, Radziwiłła i Ogińskiego. Dnia tego właśnie słuszny w tropy Familii, że oświadczał się z respektem dla króla i ministra — lecz wypadało mu ignorować tych, którzy w przeciwnym chcieli iść kierunku.
Między odwiedzającymi, jednym z pierwszych był wojewoda ruski książę August, który z wesołą twarzą wszedł na pokoje, z pańską postawą, a nieco szyderskim wyrazem... Na pierwszy rzut oka poznać w nim było można i potomka wielkiéj rodziny, i człowieka należącego wychowaniem do najpierwszego towarzystwa. Nie było uniżoności w jego przywitaniu ani uszanowania zbytniego, hetmana za równego sobie uważał i poznać mu to dawał. Powitał go nieco zimno, a chłodniéj jeszcze Mokronowskiego, jakby mu zawsze w sukurs był przyjść gotów. Rzuciwszy okiem po przytomnych, z niechcenia zapytał: — Jak hetman odbył podróż w czas tak brzydki? — niepotrzebnie, lub złośliwie przypominając mu podeszły wiek jego...
Branicki umyślnie poznać nie dał, że go to obeszło, wyprostował się tylko, i piękną, białą ręką powiodłszy po czole — odparł:
— Niestety! mości książę — wiek kazałby mi się już z Białegostoku nie ruszać, ale ja należę do tego starego plemienia, co do ośmdziesiątki na koniu harcowało, i powiem ci, że mój wiek mi nie cięży. Jeszczebym niejednego młodszego przesadził.
— Jak na hetmana przystało — dodał książę August — bo nie od czegóż nim jesteście...
— Cóż u was tu słychać w Warszawie? spytał Branicki, odprowadzając nieco na stronę...
— Nic tak dalece nowego: to, czego się było zawsze można spodziewać. Król przybity i sprawą kurlandzką i tą wojną, która mu jego kraje dziedziczne zagarnęła... a substytuci pana gospodarują u nas, wedle swego widzi-mi się.
Zmilczał Branicki chwilkę.
— Juściż, nie bez woli i wiedzy króla — odezwał się obojętnie.
— Król... nie ma ani woli — ani wiedzy, odparł wojewoda...
Oba zamilkli znowu. Książę August głowę podniósł dumnie do góry... i szepnął:
— Ha — ale jakoś to będzie...
Hetman zimno dołożył:
— I ja tak sądzę... należałoby się tym, których opinije się różnią, zbliżyć — rozmówić — porozumieć... a kompromis mógłby przyjść do skutku...
— Czy pan hetman mówi to z natchnienia własnego — czy...?
— O! własnego! własnego! — pośpiesznie rzekł stary... ja stoję na boku i w niczyjém imieniu mówić nie mam prawa, a na oku tylko dobro publiczne trzymam.
— Jak my wszyscy, rzekł wojewoda — extra intruzów — co się mięszają do spraw naszych, żadnego do tego nie mając prawa...
Branicki popatrzył na mówiącego.
— Ha — odezwał się — to wina tych co intruzom — s’il y en a, — szeroką wysłali drogę sami...
Wojewoda trochę się zżymnął...
— Jakże zdrowie hrabiny Izabelli? — zapytał z przyciskiem zwracając rozmowę.
— Dziękuję, kwitnie jak róża — rzekł hetman — zobaczycie ją wieczorem, jeśli zechcecie...
— A jakże — odparł książę i rękawiczki nakładając dał znak, że chce pożegnać — nie wstrzymywał go téż pan hetman, i odprowadziwszy ku progowi, zawrócił się do swojego towarzystwa... Wchodzili witając inni... a twarz starego gotowa zawsze do uśmiechu, witała ich wesoło. Mokronowski pomagał do nużącéj téj rozmowy, w któréj każdemu coś powiedzieć było potrzeba — choć mówić nie było o czém. Powtarzały się też jedne niemal pytania i odpowiedzi. Zajechał książę wojewoda wileński z orszakiem, który tu wśród tego małego Wersalu dziko się nieco wydawał... Hetman był dlań niezmiernie grzeczny, ale zarazem bardzo zimny. Radziwiłł ze swą rubasznością umyślną — raził tych wykwintnisiów nieco zcudzoziemczałych... Głos jego, dykcya, śmiech rozlegający się szeroko, miny zawiesiste orszaku, pełnego buty i jakby wyzywającego — nie mogły się tu podobać, tembardziéj, że książę Karol ile się razy spotykał z przesadną elegancyą mowy i postawy, zawsze jeszcze przesadniéj bywał gburowatym. Można było być pewnym, że gdzie mu perfumy miały zapachnieć tam on z sobą dziegeć przyniesie.
Za Radziwiłłem zjawili się Rzewuscy, Lubomirscy, Potoccy... i niezliczone tłumy szlachty różnych ziem, przybywające witać pana hetmana, który widocznie frekwencyą tą wielką przyjemnie był połechtany.
Nikt tu gorących spraw nie wyprowadzał na jaw — zaledwie przemówiono gdzieniegdzie o wyborach posłów, zdając sprawę z ich wypadku. Nie wszędzie one poszły po myśli partyi dworskiéj, Familia umiała około nich chodzić pilnie i nie małą garść swoich wiodła, a tych, któremi pan Żudra miał kierować, pewna była, że dwa razy większą liczbę przekrzyczą...
Około południa skończyły się wreszcie przyjęcia — i hetman mógł spocząć przed obiadem nieco... tego dnia zaprosiwszy ledwo kilku poufałych. Obiad był jedną z ważnych chwil w domu pańskim, bo hetman jeść wykwintnie lubił i potrzebował być przy nim swobodnym. Wyszła i pani hetmanowa, którą mąż z galanteryą i czułością wielką powitał, sadzając na pierwszém miejscu; — jedna z siostrzenic jéj towarzyszyła... Kuchnia była francuzka, a że pora dozwalała, zaczęto od ostryg przywiezionych pocztą, na które się wszyscy chciwie rzucili. Nie było tu téj profuzyi jadła, jaka w innych domach polską kuchnię znamionowała, ale wykwint największy, i hetman z oprawnéj w srebro tabliczki, którą przed sobą trzymał, oznajmował każde danie, tłómacząc szczególne jego zalety i własności... Hrabina, choć się nie zdawała do tego osobliwéj przywiązywać wagi, jadła jednak ze smakiem, niekiedy piękne oczy, przymrużone nieco, zwracając nieznacznie na Mokronowskiego, który skinienie jéj odgadywać się zdawał...
U stołu hetmana nie lano téż wina jednego od początku do końca obiadu gościom... był pewny system w rozkładzie napoju i podawaniu go po różnych potrawach. Burgund był podstawą, szampańskie już naówczas wchodzące w użycie zabawą, a stary węgrzyn naprawą... W miarę jak obiad się rozwijał rozbudzając życie, i hetman i jego towarzystwo, rzuciwszy rozmowy poważne — zaczęli dowcipować i bawić się miejskiemi plotkami. Lecz dopóki pani hetmanowa z siostrzenicą była u stołu, miano niejaki wzgląd na damy — szeptano cicho i ostrożnie. Dopiero gdy mężczyzni zostali sami, a hetman z resztą kieliszków przeniósł się do gabinetu, gdzie żądającym fajki tureckie na długich podano cybuchach, rozwiązały się usta.
Od dawna na dworze hetmana zostający niegdyś także muszkieter francuzki, dziś rezydent białostocki, faworyt hrabiego, siwy, ale rzeźwy i ruchawy, z twarzą mocno czerwoną kawaler de Rambonne, odznaczał się dowcipem. Była to chodząca kronika skandalów, wielki znawca kobiecych piękności, rozkoszniś, bel èsprit, i najmilszy w towarzystwie człowiek. Hetman po obiedzie bez niego obejść się nie mógł.
Właśnie coś mówiono o królu, a zarazem o jego poprzedniku Auguście Mocnym, ubolewając, że następca tak był przybitym, chorym i nieszczęśliwym.
— Wszystkiemu temu winno, — rzekł Rambonne — iż go w kuratelę wzięli i kazali mu być takim niezmiernie cnotliwym... Po nieboszczyku ojcu wziął temperament gorący... i spalił się dochowując wiary nieboszcze królowéj Józefinie.
Hetman się rozśmiał.
— Ale czy jesteś tego pewien? — zapytał.
Spojrzono po sobie — uśmiechy po ustach pobiegły.
— Dajmy temu pokój — odezwał się Hetman — są to tajemnice stanu...
— Któraż tu z pań obiecuje się czasu sejmu być piękności królową? — wtrącił Mokronowski.
Rambonne się zamyślił i głowę podniósł do sufitu.
Ma foi! odezwał się, tyle w téj Polsce pięknych twarzy, że wybór trudny... Francya tylko i ten kraj mogą się pochlubić takim wieńcem kwiatów anielskich.
Zaczęto wymieniać młode panie... ktoś nareszcie wspomniał Sołłohubową...
— Prześliczna jest! — zawołał żywo hetman — widziałem ją — podobała mi się bardzo, ma niewysłowiony wdzięk w twarzy i oczy pełne dowcipu.
— To téż — rzekł Rambonne — niewyłączając męża, najśliczniejsze ma grono adoratorów.
— Jakto, nie wyłączając męża? — zapytał hetman.
— Ha! bo to ten się w niéj kocha, jakby się o nią starał jeszcze, a mówią niestety — że — bez wzajemności.
Rozśmiało się kilku...
— Rambonne, żartujesz! — rzekł hetman — mów seryo.
— Mówię najzupełniéj seryo... biedny Sołłohub szaleje dla żony... a ona...
— A ona?...
— A ona? spytano ciekawie.
— Ona go traktuje jak nudnika... Bo téż nie ma śmieszniejszéj rzeczy w świecie, niż zakochany mąż, i kobieta, żeby śmieszną nie być, musi tę fantazyę karcić.
— Ale może i ona ma jaką fantazyjkę? — spytał hetman...
— Może ją i ma! nic nie wiem — począł Rambonne tajemniczo. Mówią — powiadają — plotą — domyślają się, że młody Brühl...
— A! nic dziwnego, — rzekł Mokronowski chłopak piękny i ma wszystkie przymioty, któremi się podobać można kobiecie... zacząwszy od powierzchowności bardzo miłéj.
— Dodajcie, że mu przypodobywać się żona nie przeszkadza — rozśmiał się hetman...
Tak — wtrącił Mokronowski — ta kaszle i ornaty szyje — najlepsza w świecie kobieta — ale dla Brühla...
— Wyszła z dobréj szkoły pani wojewodziny, szepnął hetman: to czysty pułkownik od dragonów...
— Lękam się tylko — dorzucił Rambonne — ażeby Brühl niebezpiecznego nie miał rywala...
— W kim...?
— Nie wiem czy mi się mówić godzi — uśmiechając się rzekł Rambonne.
— Wszystko się godzi... byle było zabawne — dodał hetman; — mów śmiało — kochać się nie jest przecie grzechem śmiertelnym, chybaby kto się kochał w koczkodanie...
— Łatwo zgadnąć, kto tu wszystkie kobiety bałamuci... i wzdycha do najpiękniejszych buziaczków mówił Rambonne... Pan stolnik litewski.
Hetman trochę się zmarszczył.
— Ale to smyk, niedoświadczony, gorączka, wietrznik... Tak jak on dziś jest... dla podżyłych niewiast sur le retour, u których więcéj temperamentu niż sentymentu, najlepiéj się kwalifikuje... Lecz zkądże wnioski?...
— A! bom na moje oczy patrzał, jak pan stolnik zobaczywszy ją nadzwyczaj był wzruszony, i jakie na nim uczyniła wrażenie. Latał jak oparzony, żeby go zaprezentowano... nie odstąpił jéj krokiem, choć dosyć go zimno przyjmowała.
— Ja Stasia znam — szepnął hetman cicho, do bliższych siebie — słomiany to ogień... Gotów się kochać we wszystkich kobietach z kolei po kilka godzin... Trzpiot...
— Ale ładny i podobać się może...
Branicki głową postrząsał...
— Tak — ma dowcipu dosyć, wychowanek pani Geoffrim i Williamsa... nie przeczę... Jeśli się to uformuje, ustatkuje... Zdaje się, że mu jakieś sukcesa głowę zawróciły — sądzi się irresistible i rzuca czasem zuchwale. Bardzo to jeszcze niewytrawne i młode...
— A! — zawołał Rambonne kręcąc wąsika, który sam jeden jeszcze u niego wydawał się dosyć młodo — a! ofiarowałbym się być niewytrawnym, byle mi kto młodość powrócił, panie hetmanie... Stolnik jest w samym rozkwicie młodości — i dla tego boję się bardzo o biednego Sołłohuba.
— A ja nic a nic — śmiejąc się rzekł hetman — bo pan Stanisław nie będzie miał wytrwałości nawet zakochany. Jutro go inna zbałamuci. Kocha się zawsze najmniéj we trzech: jednéj, która już go nudzi, drugiéj, do któréj mu się głowa pali, i trzeciéj, którą musi mieć w zapasie na wypadek.
Branicki ruszył ramionami, wszyscy się uśmiechali, Rambonne dworując przyklasnął...
— Coś już i ja o tém słyszałem — zamruczał Mokronowski — bo u nas tajemnica się nie uchowa — szczególniéj tego rodzaju. Stolnik ma być tém śmiertelniéj zakochany, że Sołłohubowa ani chce na niego patrzeć...
— Temu nie wierz — odparł Rambonne — kobieta może odepchnąć — ale żeby jéj niemiło było gdy hołdy odbiera... to przeciw naturze...
— Ta Potocka — widzisz — wtrącił hetman — to bo osobliwa kobieta... bardzo seryo, dowcipna, rozumna i wcale nie płocha...
— A młody Brühl? — zapytał Rambonne.
— O! o! gadania — przerwał jeden z towarzystwa...
Rozmowa zwróciła się natychmiast na daleko żywszą i więcéj kolorowaną, o tych paniach, o których tylko w towarzystwie męzkiém wspominać się godziło i o ich najtajemniejszych wdziękach i przymiotach. Hetman okazywał się niepospolitym znawcą, i mimo siedmiu krzyżyków, o tych boginiach odzywał się z wielkim zapałem...
Tak czas zszedł do godziny assamblów, i powozy już się przed pałac wtaczać zaczynały, gdy hetman wywczasowany, orzeźwiony, rozweselony, wyszedł na pokoje...
Gospodyni przepysznie strojna, i przy świetle wyglądająca jeszcze bardzo świeżo i młodo, już otoczona była kółkiem pań przybyłych i mężczyzn po większéj części we frakach i perukach... Co chwila otwierały się drzwi sali, i nowa para lub pojedynczy gość, wchodził pokłonić się pani hetmanowéj, gospodarzowi, aby natychmiast wmieszać się w rosnący tłum i dobrać sobie stosowne towarzystwo... Formowały się grupy gwarzące swobodnie, ale pewne decorum zachowywano teraz, po swobodzie gabinetu odbijające dziwnie. Sam hetman zmienił humor i postawę: tam był wesołym towarzyszem, tu niósł na ramionach dygnitarstwo i czuć je dawał. Kawaler de Rambonne przed chwilą tak poufały, stał w kątku tak pokornie; inni téż starali się jak najmniéj sobą miejsca zajmować...
Już grono pań dosyć było liczne i gwar a śmiech się z niego odzywał — gdy Sołłohub wprowadził żonę. Towarzystwo hetmana, po świeżéj o niéj rozmowie, ciekawo zwróciło oczy na tę piękność cale do innych niepodobną, nie starającą się zalotnością oczu ściągnąć, poważną i prawie smutną. Nadawało jéj to urok szczególny, w owych czasach rzadki... i niepokojący. Zdawała się mówić adoratorom, że jéj są najzupełniéj obojętni... Wśród pań téż nie starała się zająć stanowiska, coby ją uwydatniło; pokłoniwszy się gospodyni skryła wśród starszych... Mężczyzn więcéj daleko przybyło niż kobiet, wielu posłów chciało się okazać na pokojach hetmana, aby zbadać jego usposobienia i odgadnąć instrukcyę... Branicki jak z rana tak teraz unikał rozmowy o sprawach publicznych, z widoczną chęcią trzymania się neutralnie...
Salon już był pełen, gdy drzwi się raz jeszcze otworzyły i oczy wszystkich kobiet obróciły ciekawie na wchodzącego młodego, pięknego bardzo mężczyznę. Na pierwsze spojrzenie widać w nim było wychowanka obcych krajów, któremu szło o to wielce, aby nabyty polor — w całym okazał blasku... Twarz regularnych rysów, biała z oczyma ciemnemi, pełnemi ognia, po któréj wrażenia przesuwały się jak płomienie, co chwila ją mieniąc — uderzała rodzajem wdzięku zalotnego, właściwszego może niewieście niż mężczyznie... Cała postać zręczna, gibka, wyłamana, ułożona z rozwagą i rachubą, wydawała w nim więcéj rozmysłu niż uczucia, choć na pozór drgał cały, najmniejsze spojrzenie, słowo przyjmując z drażliwością sensytywy... Strój paryzki najświeższéj mody, mógł w młodzieży, zazdrość obudzić... Cały charakter pieszczony był i domyślać się kazał albo maminego jedynaka, lub najulubieńszego beniaminka rodziny, zepsutego uwielbieniami... Przy wnijściu widać było, iż starał się i miał nadzieję — wielką uczynić sensacyę — był jéj pewien... W istocie mężczyźni młodzi przyjęli go nadskakująco, a oczy kobiet ścigały gdy szedł do hetmana... Branicki powitał go dosyć obojętnie i niemal dumniéj niż innych.
Był to Stanisław Poniatowski, stolnik litewski, szwagier hetmana, a brat ulubiony gospodyni domu.
Branicki zaledwie się z nim przywitawszy, zaczął do kogo innego mówić, i stolnik zmuszony był po krótkiéj chwili oczekiwania udać się do siostry, która tém uprzejmiéj przyjmując go, zatrzymała przy sobie... Poniatowski mówiąc z siostrą, miał czas niezmiernie wdzięcznie pozować... czując na sobie oczy kobiece... Był tu w swoim żywiole... wiedział, że jest admirowanym... i rozpromieniał cały... Gdzie rzucił okiem, uśmiechały mu się usta i oczy... ścigały go wejrzenia...
Przychodził tu już wsławiony z piękności, dowcipu, wdzięku, nauki, rozumu, a rodzeństwo szczególniéj podnosiło go na najwyższy szczebel, wskazując jako nienaśladowany wzór dla młodzieży. W istocie pochwały nie były wielce przesadzone, a uwielbienie zasłużoném nazwać było można... Wszystkie przymioty pana stolnika biły w oczy i miały tę własność, że świetnie się objawiały... Trudno było zbadać głębokość nauki, oryginalność dowcipu, trafność sądu, ale uderzały strony błyszczące — pan stolnik umiał popisać się z tém co miał, i drugich zagasić. Pamięć niezmierna, przytomność wielka, wprawa w języki wszystkie europejskie, obeznanie z literaturą, czyniły go wyrocznią. Jakże te wszystkie piękne panie nie miały z obawą zwracać oczu na niego, a z chlubą się nie cieszyć, gdy on je na nie obracał? Stolnik oblężony przy pani hetmanowéj, uwiązł jak motyl w bukiecie kwiatów. Zdala hetman spoglądał czasem na niego — ale rozpoznać było trudno z jakiem uczuciem... Wyrywano sobie pana stolnika... Nagle oczy jego padły na skrytą w cieniu panią Sołłohubową, która jedna prawie nie zwracała nań uwagi. Siedziała zdala u okna w towarzystwie dwóch dam starszych. Stolnik ze strategią nader zręczną, nie okazując po sobie, że ku niéj zmierzał, kołował póty, póki się nie zbliżył, stanął przed nią i powitał.
Odpowiedziano mu bardzo zimno...
Nienawykły był snać do tego i został w miejscu usiłując zawiązać rozmowę.
— Pani jesteś jak fijołek... ukrywasz się przed swymi wielbicielami — rzekł stolnik...
— Nie mam wielbicieli — krótko odpowiedziała pani Marya.
— Toby dowodziło, że ludzie oczu nie mają — ciągnął daléj grzeczny młodzieniec. Wśród tysiąca pani należy pierwszeństwo.
— Jest to galanterya, którą czuć Paryżem — uśmiechając się rzekła Sołłohubowa — ale pan stolnik pewna jestem, musiałeś już tym komplementem najmniéj nas dziesięć obdzielić.
— Przysięgnę pani, że to wyszło z serca i że wzrok jéj wydobył... najszczersze to uwielbienie.
Pani Sołłohubowa długo spojrzała nań, od stóp do głowy zdając się rozpatrywać galanta z obojętnością obrażającą.
— Odpowiedzieć nawet nie umiem — odezwała się pomilczawszy nieco. Jestem bardzo zardzewiała wieśniaczka, nie nawykłą do takich słodyczy...
— Trudno uwierzyć — odparł Poniatowski; prędzéj przypuszczam, żeś pani niemi przesycona, i tém sobie rodzaj wzgardy jéj tłomaczę. Ale dama jéj przymiotów, powinna rozeznać co płynie z tego zdroju, z którego wszystkie czcze czerpią się komplementa, a co z serca pochodzi...
Wysłuchawszy tych wyrazów, piękna pani spojrzała znowu, ziewnęła usta zakrywając wachlarzem i zapytała stolnika o jedną z pań, którą fama naówczas głosiła jako zapałów jego cel jedyny...
Poniatowski z uśmiechem źle pokrywającym urazę, odparł, że pani starościny... od dni kilku nie widział.
— Te się panu wiekami wydać musiały — dodała złośliwa pani — i wskazując niezbyt odległą berżerkę... uwiadomiła go, że tam właśnie osoba o któréj była mowa siedziała...
Stolnik upierał się jeszcze prowadzić rozmowę i błysnąć dowcipem, gdy go hetmanowa zawołała, a pani Sołłohubowa uwolnioną została od natręta. W czasie rozmowy téj właśnie, wszedł był młody Brühl, którego hetman powitał uprzejmie i zatrzymał chwilę przy sobie. Do wszystkich przymiotów swych cześnik koronny, łączył przy swobodzie wielkiéj, skromność pewną, która mu serca jednała. Znać było, że nie chciał się popisywać z niczém i zaćmić nikogo, rachując na to, że ludzie rozumni na nim się poznają, a o resztę nie dbając może wiele... Dla hetmana był z poszanowaniem. Branicki z poufałością przyjacielską się z nim obchodził. Za to pani krakowska, któréj mimowolnie wydawał się rywalem jéj ukochanego brata — dość zimno przyjęła cześnika... Kobiety spoglądały nań ciekawie, lecz nie z tém zajęciem, jakie w nich, stolnik obudzał.
Pomiędzy mężczyznami w salonie Branickiego, gdzie już oba obozy przeciwne były reprezentowane — poznać można było łatwo ludzi co się z sobą spotykać nie chcieli, i nawzajem unikali. Tak Brühl z wielką zręcznością obszedł nie widząc pana stolnika, a Poniatowski równie umiejętnie oczy zawsze obracał, aby się ze wzrokiem cześnika nie spotkały. Inni goście manewrowali także omijając się wzajemnie, umyślną rażeni ślepotą.
Brühl przeszedł tak kilka grupp, wśród których jednych pozdrawiał, drugich widzieć się nie zdawał, gdy zdala spostrzegł Sołłohubową, prawie osamotnioną, która mu znak dała, aby się do niéj przybliżył..
— Aleś pan niegrzeczny — rzekła do niego — jakże, czy i mnie, jak wielu innych osób, znać nie chcesz?
— Wymówka niesłuszna, bom kuzynkę pierwszą zobaczył — lecz — nie śmiałem się zbliżyć.
— A! cóż za bojaźliwość młodziuchna?
— Pani mnie powinnaś zrozumieć.
— Domyślać się mogę, ale nie zrozumiem... Była to przesadzona delikatność.
— Wiesz pani, że ludzie mnie posądzają o zbytnie dla niéj uwielbienie; nie chcę im dawać materyału do plotek...
— A! mój hrabio! czy im go dasz czy nie, oni sobie znajdą sami. Na cóż mamy tracić miłą chwilę — ja szczególniéj, która jestem skazana tu na samotną spektatorkę?
— A! przepraszam, przecież przy niéj widziałem najświetniejszą gwiazdę młodzieży, pana stolnika...
— Mdły i nudny... a! odparła Sołłohubowa. Jest to wielbiciel wszystkich piękności, a ja tych politeistów nie lubię... Siadaj hrabio koło mnie, w tym tłumie można być zupełnie samym...
— Ale tysiące oczu...
— Cóż nas one obchodzą!... Ja — mówiła młoda pani — ja przypatruję się salonowi i gościom co się tu tak w tańcu wymijają, rachując naszych przyjaciół i przeciwników... Lękam się...
— Mnie to nudzi! — rzekł Brühl. — Radbym, żeby zapowiedziany dramat skończył się jak najrychléj... kortyna podniosła... i...
— Jabym wolała, żeby nie było dramatu...
Sołłohub nadchodzący przerwał rozmowę, podał rękę Brühlowi — przywitali się, a że miał mu coś do powiedzenia tajemniczego, odciągnął go na chwilę od żony...
Zalewie się to stało, pan stolnik zajął szybko miejsce opróżnione.
Widział on jak Brühl był przyjęty; z ciemnych oczu jego, a więcéj jeszcze z ust zazdrość tryskała i złośliwość.
— Jużem zrozpaczył, abym miał szczęście raz jeszcze zbliżyć się do pani... a tak pragnąłem... choćby samą przytomnością u jéj krzesła dowieść, że pierwszym razem nie wypadkiem się tu znalazłem... Nie wiem tylko, czy mi pani pozwoli zostać... Są szczęśliwi, uprzywilejowani...
— A tak — mój mąż — odezwała się Sołłohubowa...
— Jeśli się nie mylę i ktoś drugi.
— Kuzyn mój...
— Zazdroszczę obu...
Marya spoglądała ku mężowi, jakby go wzywała o ratunek. Brühl zwrócił się do jednéj z pań bliżéj siedzących. Sołłohub zrozumiawszy żonę, podszedł ku niéj, ale tak, by mógł, stolnika nie widzieć... Podała mu rękę i wolnym krokiem poszli zmieniając miejsce wgłąb salonu...
Odprawa dana Poniatowskiemu była zbyt jawna, ażeby go boleśnie nie dotknęła. Piękność Sołłohubowéj i jéj obojętność draźniły go zarówno: uśmiechnął się jednak i wolnym krokiem udał się ku pięknym paniom, aby sobie nagrodzić nowemi wrażeniami doznaną klęskę.
Tu zetknęli się z księciem Adamem, który z dala widać ruchy kuzyna i jego niepowodzenie uważać musiał.
— Nieszczęści ci się coś z Sołłohubową, szepnął mu w ucho — a wiesz, że bardzo ładna!
Stolnik podniósł oczy.
— Brühl ma tam podobno więcéj łaski.
— Może przyjść kolej na innych — odezwał się stolnik...
— Tak — tam gdzie są koleje — rozśmiał się książę Adam oczyma wytykając pewne osoby — ale gdzie kolei nie ma??
Poniatowskiemu przykre było trochę to prześmiewanie.
— Brühl może... wkrótce być zmuszonym odjeżdżać do ojczyzny swych przodków, rzekł cicho — ojca lub matki; w takim razie Sołłohub niezabawny, a samotność wiele może...
— Sądzisz? spytał książę Adam... Masz widać ustalone teorye co do serca kobiecego — ja — nie! Ono jest dla mnie zagadką i podobno wiecznie nią zostanie...
Drzwi się otwarły i towarzystwo całe potoczyło się do jadalnéj sali, gdzie beczułki ostryg znowu odbijano. Były one w wielkiéj modzie i estymie a pan hetman lubił je bardzo; — nie w każdym téż z pańskich domów drogi ten przysmak się ukazywał — mówiono na cały kraj o tém, gdy je pocztą do Białegostoku lub Warszawy sprowadzono..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.