<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Sukcesorowie skąpca
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Przez zakurzone okna z trudnością dostawało się słońce do sypialni pana Dominika, a gdy dzień był pochmurny, to w izbie panował mrok zupełny.
Właśnie był ranek czerwcowy, posępny, na niebie gromadziły się chmury, zapowiadające burzę, stary zegar godzinę siódmą wskazywał. Pan Dominik wstał, ubrał się w szlafrok i poszedł otworzyć mocno zaryglowane drzwi i zdjąć łańcuch, o tej porze bowiem Grzegorz — punktualny jak najlepszy zegarek — przychodził. Właśnie gdy pan Dominik z wewnątrz łańcuch odczepiał, on już z zewnątrz za klamkę trzymał; i tak się spotykali przy tych drzwiach codzień, o tej samej minucie, a prawie że i sekundzie.
Zgrzytnął rygiel w zamku, brzęknął łańcuch, Grzegorz wszedł i ukłonił się pokornie:
— Moje uszanowanie panu radcy.
Zawsze radcą pana Dominika, jeszcze z biurowych czasów, tytułował.
— Jak się masz, stary, cóż słychać?
— Dziś wszystko, do usług pana radcy, niepomyślnie.
— A cóż się stało?
— Niby nic, a przecież...
— Mówże.
— Chociaż pan radca, jako człowiek edukowany, w takie rzeczy nie wierzy, ale ja już wypraktykowałem, że ile razy mi się żaba śni, tyle razy coś brzydkiego stać się musi nieodmiennie, a właśnie dziś żaba mi się śniła.
— Pleciesz sam nie wiesz co. Pewnie opiłeś się piwska na wieczór i miałeś sen niespokojny.
— Do usług pana radcy — rzeczywiście trochę się piło, trochę na Dunaju, a trochę na Mostowej. Wczoraj bo jeden mój przyjaciel imieniny obchodził; ale piwo piwem, a żaba żabą, i właśnie od samego rana złe znaki są. Naprzód jest pochmurno i tylko patrzeć chlapaniny i błota, powtóre — o!
— Cóż?
— Pana radcy but z lewej nogi pić chce. Wczoraj jeszcze, kiedym go czyścił, był calusieńki, a dziś oto gębę rozdziawił, dycht, pisz, maluj, jak żaba.
— A to łajdak! — mruknął pan Dominik.
— Święta prawda, tylko że, do usług pana radcy, nie wiem dobrze kto...
— Szewc! szewc! wyraźnie ci powiadam, że szewc! Co to za rzemieślnicy dzisiaj są, wszakże to prawie nowe buty, wprost z kopyta, kiedyż ja je sprawiłem?...
— Zaraz przypomnę... aha! już wiem, wiem doskonale, jak dziś pamiętam, na święty Marcin będzie tym butom akurat cztery lata.
— No widzisz i już naprawki, już reparacye!
— Godziłoby się je podzelować, panie radco.
— Zwaryowałeś stary, czy co? Pokaż no ten but bliżej.
Pan Dominik wziął but do ręki, pilnie go obejrzał i rzekł:
— Żadnych zelowań nie potrzeba... tu oto zeszyć, tu łatkę dać i dość. Założyłbym się, że już przy robocie poderznął skórę nożem, żeby prędzej pękła...
— Oni tak robią, do usług pana radcy, o robią. Ja to wiem, bo jeszcze jak byłem młody, to miałem ciotkę za szewcem. Pomarli oboje, świeć Panie nad ich duszami, ale na fuszerkę tam szło.
— Dajże mi pantofle, tamte lepsze, a jak pójdziesz po bułki, buty daj do zeszycia, a targuj się, pamiętaj, targuj się...
— Dobrze, panie radco — a bułeczki?
— Czerstwe; tylko wybieraj duże, co największe...
— Podług starszeństwa ząbków, mógłby pan radca czasem parę świeżych bułeczek skonsumować. Bardzo dobra taka świeża bułeczka do herbaty.
— Grymasy, grymasy, mój stary. Niema na świecie twardych bułek.
— Juścić temi, które się dla pana kupuje, możnaby, bez urazy, ulice brukować.
— Głupie masz koncepty. Kosztują taniej, a rozmoczone w herbacie są bardzo mięciutkie. Jeżeli masz mówić bez sensu, to lepiej nic nie mów.
Grzegorz westchnął.
— Monitum dostałem od pana radcy — rzekł. — Przeklęta żaba, zawsze mi coś niedobrego wywróży, a tu jak na złość wszystko się składa na to, żeby pan radca się gniewał dzisiaj.
— Cóż nowego?
— Cukier już widzę wyszedł, węgli tak jakby nie było, na nastawienie samowara nie starczy — a herbaty to już miałem honor wczoraj meldować ani krzty.
— Węgli kupisz.
— A herbata?
— Ile razy naparzana wczorajsza?
— Już dwa razy.
— Tylko dwa razy! to naparz ją jeszcze dziś.
— Bardzo wymoczona.
— Grymasy! Zalej-no ją tylko bardzo gorącym ukropem, to jeszcze pełny imbryk esencyi wypuści. To tylko u nas panuje taka głupia moda, żeby codzień herbatę zaparzać świeżą. W Chinach, trzeba ci wiedzieć, to po siedm razy zaparzają i tyleż razy suszą i taką jeszcze sprzedają za granicę masami.
— W Chinach? Przepraszam, do usług pana radcy; czy pan radca wojażował kiedy po Chinach?
— Czym wojażował, czy nie — to moja rzecz; a co do herbaty, to się znam.
— A jakże z cukrem będzie?
— Nie ma nic?
— Ani okruszynki.
— Ha, skoro tak, to trudna rada, trzeba się zatrzymać dzisiaj. Wypiję bez cukru. Tu cukier drogi i źle ważony; będę po południu na mieście, to kupię sam. Znam jeden doskonały sklep, w którym wszystkiego tanio dostanie, jeżeli kto się umie targować.
— Wiem, wiem...
— Co wiesz?
— Ha, wiem ja gdzie ten sklep i czyj ten sklep i panią Malcerowę znam. Wiem, ja wiem, że tam dla pana radcy zawsze taniej.
— No to kiedy wiesz, to trzymaj język za zębami i siedź cicho.
Grzegorz
udał, że nie słyszy.
— Śliczności to była panienka swojego czasu, oj śliczności, ja zawsze mówiłem, że takiego gustu jak pan radca ma, to nikt drugi na świecie niema. I później, gdy za Malcera wyszła, jeszcze bardziej wypiękniała — a i teraz jeszcze jest na co popatrzeć.
— Jest, powiadasz?
— Dalibóg jest, panie radco, i niechby się co chciało, to działo, ja bym...
— Cóżbyś ty?
— A no, do usług pana radcy, jakby którego dnia miał tam iść, tobym się herbaty z cukrem też napił, słowo uczciwe.
— Bestyo! kusicielu, kupżeż tego cukru.
— Funt.
— Zwaryowałeś na starość; kup za sześć, a z szewcem się targuj, nie daj mnie obdzierać — pamiętaj...
— Łajdak! — mruknął pan Dominik po wyjściu Grzegorza — na taki wydatek mnie naraził... Mój Boże, Melcerowa, Melcerowa. Dawne dzieje i piękne dzieje; sam sobie winien jestem, nie trzeba było bawić się w Cunctatora, ale iść do celu odrazu i jak Cezar, veni, vidi, vici. Melcer miał większy rozum, nie pytał się i nie ociągał. Teraz przepadło, przepadło na zawsze, na amen. Dobrze mi tak, bardzo dobrze, nie trzeba być głupim. Bardzo dobrze.
W kącie sypialni znajdowała się staroświecka fajczarnia, a na niej z dziesięć cybuchów. Wybrał pan Dominik najdłuższy, fajkę grubym tytoniem nałożył i zapalił.
— Obrzydliwy nałóg — monologował półgłosem — ohydny, ale cóż, nie mogę się oprzeć, to już nad siły moje. A tyle pieniędzy z dymem idzie. Aj, panie Dominiku, panie Dominiku, gdzie twoja siła woli? gdzie twój charakter? Głupiej fajki nie możesz się pozbyć. Czyż naprawdę nie możesz. O tak, nie mogę, nie mogę. Może dla tego że głupia, nie zdołam obejść się bez niej.
Tak rozmyślał pan Dominik, paląc fajkę i monologując, gniewając się sam na siebie i rozkoszując jednocześnie dymem, który sinawemi kłębami wlókł się po stancyi. Gdy tak palił i dumał i perorował do siebie, usłyszał przededrzwiami żywą sprzeczkę. Rozróżniał w niej wyraźnie dwa głosy: gruby baryton i cienki sopran kobiecy.
Zanim zdążył zmiarkować co jest, do pokoju wpadł Grzegorz, dziwnie zaaferowany i zmieszany.
— A, proszę pana radcy, do usług, tego jeszcze u nas nie bywało!
— Co?
— Tak, owak, rozmaicie można sądzić, ale wizyt pan radca nie przyjmował.
— Jakich wizyt u licha. Czyż to ja jestem matka córek na wydaniu?
— Ja tam nie wiem; dość że pani jakaś przyszła i dobija się koniecznie. Powiedziałem, że pan radca jest owszem w negliżu, że o tej porze nie przyjmuje, ale ona nic i, za przeproszeniem pana, nazwała mnie gamoniem i niedołęgą.
— Cóż to za jedna, jak wygląda?
— Co za jedna nie wiem; wygląda jakby nie tutejsza, a tak rozkazuje jakby...
— Stara? młoda?
— Trudno dojrzeć, bo u nas na schodach nie bardzo widno, tak sobie jednak, średnia. Powiada, że ma pilny interes i że pan radca jest jej jakoby stryjaszek. Co mam z nią zrobić, bo się znowuż dobija?
— Ha, cóż, proś. Niech tu posiedzi, ja się w drugim pokoju cokolwieczek ogarnę. Cóż? ten szlafrok nie wygląda zbyt świeżo.
— Piękny jeszcze, ale obniszczony grubo, do przyjmowania dam nie bardzo pasuje.
Gdy przebrawszy się w czarny odwiecznego kraju garnitur, pan Dominik wyszedł do pierwszego pokoju, zastał damę, która z okrzykiem wielkiej radości rzuciła mu się na szyję wołając:
— Stryjaszku, najdroższy stryjaszku!
— Bardzo mnie to cieszy — odrzekł — że jestem najdroższym stryjaszkiem, ale ś. p. brat mój Melchior miał kilka córek, radbym przeto wiedzieć z kim mam tedy honor?
— Więc mnie stryjaszek nie poznał? Mnie? swojej tak niegdyś ukochanej Julci?!
— No proszę, ktoby się spodziewał, taka kobieta! Niechże pani siada, to jest siadaj, proszę, pomówimy. Przedewszystkiem, cóż cię moja piękna kuzynko sprowadziło w ubogie progi starego odludka?
— Chęć zobaczenia stryjaszka, dowiedzenia się o jego zdrowie.
— No, no.
— I zamiar zaproszenia, serdecznego zaproszenia do nas na wieś.
— Mnie?
— A tak, chociażby tylko na parę tygodni. Bardzo, bardzo serdecznie prosimy, całem sercem zapraszamy.
— Hm... bardzo pięknie — a dalekoż to?
— Jednego dnia staje się na miejscu. Zresztą co mam dużo opowiadać, nasze okolice dobrze są stryjaszkowi znane.
— Zapomniałem już, kiedy tam byłem. Dawne czasy, bardzo dawne. Oczywiście mieszkasz w swoim majątku.
— Cóż tam taki majątek, mająteczek raczej. Na wyżywienie wystarcza, ale synów mamy dwóch, których w świat trzeba puścić i córeczka też podrasta.
— No proszę, dwóch synów i córeczka — a jakże się miewają twoje siostrzyczki?
— Helenka ta, co za Szczygielskim w Zawrotkach — wcale nieźle, a Terenia, co za Łopuszką w Woli Kociubskiej — majątek zbija.
— To ślicznie, to bardzo ślicznie. I jakżeż ona go zbija?
— Widzi stryjaszek, właściwie ona to nie, tylko on. Stryjaszkowi wiadomo, że my, kobiety z pewnej sfery, mamy pewne obowiązki, musimy się liczyć z różnemi względami; on zaś swego chowu człowiek.
— Jakto swego chowu?
— A no tak, jakże powiedzieć? Swego, dziwaczy i na nic nie zważa, aby tylko pieniędzy nie wydać. Ach, stryjaszku, nasza dola kobieca nie jest słodka.
— Rozmaicie to bywa — i męzka także.
— A przepraszam, panowie mężczyźni, to zupełnie co innego, niczem nie skrępowani, robią co im się podoba. Ale na seryo, mój stryjaszku, czy możemy się spodziewać, że nasza prośba będzie uwzględniona, że stryjaszek zaszczyci swoją obecnością nasz ubogi zakątek. Na umówiony dzień powóz oczekiwać będzie na stacyi.
— Powóz, to wy powozami jeździcie?
— A mamy stary grat, jeszcze kawalerski mego męża. Nie stad nas na karetę, musimy się więc obywać czem można. Stryjaszkowi pobyt na wsi dobrze zrobi na zdrowie, bo tu w Warszawie jest trochę duszno, zwłaszcza na Starem Mieście.
— Grymasy, moja pani, chciałbym ja mieć tyle tysięcy, ile ludzi tu żyje i dobrze wygląda. Pokazałbym ci, mężczyźni jak ćwiki, a kobiety jak róże.
— Jednak doktorzy mówią, że na wsi powietrze dużo zdrowsze.
— Co oni tam wiedzą! Grymasy, wymysły niepotrzebne i nic więcej. Ja tyle lat tu siedzę i czuję się zdrowym zupełnie.
— Jeżeli więc nie dla zdrowia, to dla przyjemności, kochany stryjaszek raczy z nami czas jakiś wspólnie przepędzić.
Pan Dominik uśmiechnął się trochę złośliwie.
— Ciekawym — rzekł — co za przyjemność, wy, młodzi, moglibyście mieć ze mną, starym człowiekiem?
— O to niech się stryjaszek nie troszczy; wszakże są związki krwi — jest głos krwi, która woła: kochajcie się. Czytałam niedawno prześliczną książeczkę pod takim tytułem.
Z godzinę trwała wizyta pani Julii, zaproszenie powtórzone było kilkanaście razy i ostatecznie stryjaszek musiał przyrzec, że przyjedzie.
Pożegnał synowicę z prawdziwą radością, rad, że się ta wizyta już skończyła — skoro tylko wyszła, zawołał na Grzegorza, aby herbatę czemprędzej podawał.
Stary woźny uśmiechał się znacząco.
— Czegóż się wykrzywiasz? — zapytał rozdrażniony pan Dominik.
— Owszem, proszę, do usług pana radcy — ale nic, tak sobie tylko.
— Przecież...
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to z tego, że jednak dziś wyśniła mi się żaba, do usług pana naczelnika.
Dzień następny przyniósł nową wizytę. Tak samo w godzinach porannych zjawiła się dama, tak samo spierała się z Grzegorzem, dowodząc, że pan Dominik jest jej stryjaszkiem. Była to pani Michałowa z Zawrotków. I jej również przyszła myśl zaproszenia stryjaszka na wieś, na świeże powietrze, dla poratowania zdrowia, jako też dla zrobienia całej rodzinie największej przyjemności.
Okazało się jednak, że pani Michałowa była lepszą dyplomatką, aniżeli jej siostra z Suchej Wierzby; przyjechała ona do stryjaszka nie z próżnemi rękami, ale z ogromnym koszem, w którym znajdował się doskonały chleb, masło, konfitury, trochę wędlin, miodu, słowem takich smakołyków, jakich pan Dominik prawie nigdy nie jadał, a nigdy nie kupował.
Stryjaszek zrobił uwagę, że to niepotrzebne koszta i zbytki, ale, ostatecznie, kosz przyjął i przyobiecał, że przyjedzie na wieś za kilka tygodni.
Pani Michałowa, uszczęśliwiona z obietnicy, odjechała do domu, pożegnawszy stryjaszka jak umiała najczulej.
— No i cóż, Grzegorzu — rzekł pan Dominik, wskazując na kosz, przez kuzynkę zostawiony — piękna spiżarnia, co?
— Do usług pana radcy, to nawet nie spiżarnia, ale cały spichlerz. Godna to musi być pani i szczera, skoro miarkuje, że w Warszawie drożyzna i że za każdą prowizyę trzeba gotowym groszem płacić. Wspaniała pani, ja to zaraz poznałem.
— Zobacz-że co tam w środku jest, powyjmuj i poustawiaj w porządku.
Grzegorz otworzył kosz i wyjmował sztuka po sztuce, nie tając zachwytu, jaki w nim dary pani Michałowej wzbudzały.
— O, jaka szkoda — mówił — że się dziś po bułki chodziło, toż tu chleba bochen, do usług pana radcy, aż pachnie; musi to być znaczny dwór, skoro w nim takie chleby pieką.
— Znaczny, powiadasz. Podobno nie bardzo.
— Ale... a oto masło świeżuteczkie, tu takiego nie dostanie, żeby nie wiem jak przepłacać, a oni to mają bez kosztu. Dobra to rzecz wieś, bardzo dobra, bo pieniędzy nie trzeba wydać, a jest wszystko swoje, czego tylko dusza zapragnie. Żeby to pan radca kiedy wieś kupił, jabym z wielką chęcią w służbę poszedł do pana...
— Co ci w głowie świta, Grzegorzu, jabym wieś miał kupić!...
— Dla czegóżby nie; alboż to panu radcy kto zabroni.
— Ale za co? Wiadomo ci, że biedny jestem.
— Bieda biedą, a wieś wsią; gdyby zaś taka chęć przyszła, toby pan radca nie potrzebował ani ludziom się kłaniać, ani pieniędzy pożyczać. Ja to wiem dokumentnie.
— Cicho bądź, stary gaduło, nie pleć głupstw, wydobywaj co jest, bo ja na miasto zaraz wyjdę.
— O, do usług pana radcy, kiełbasa... żebym się nie powstrzymywał to bym ukąsił, tak pachnie! Ser z kminkiem, samo prawie do piwa — ale jaki! Na Piwnej takiego nie uświęci — a tu oto jakieś słoiki, flaszeczki, jakby z apteki, niech no pan je obaczy.
— To są konfitury — rzekł pan Dominik — postaw je na oknie rzędem, równo, słoik przy słoiku.
Grzegorz spełnił polecenie.
— O! — rzekł zaglądając znowuż do kosza — znów garnek tęgi... aha, czuję zapach, to jest właśnie miód. Nie żałowali, z garniec chyba nakładli, czysta patoka. Ciekawość, co pan radca z tem zrobi?
— Już wiem. Odniesiesz ten garnek jeszcze dziś.
— Owszem, do usług pana radcy, tylko że nie wiem dokąd, komu i na co.
— Odniesiesz do sklepu, o którym wspominałeś, komu — wiesz, a na co — niepotrzebna ciekawość.
Od czasu, w którym pan Dominik miał niespodziewane wizyty kuzynek, zaczęło się dla niego długie pasmo kłopotów. Przyjąwszy zaproszenia i obiecawszy przyjechać na wieś, trzeba było przyjąć i konsekwencye ztąd wynikające. Naprzód tedy odbył się bardzo staranny przegląd garderoby.
Grzegorz pootwierał szafy i powydobywał z nich całe stosy różnych efektów sukiennych i kortowych, bardzo dawnego fasonu, gromadzonych od lat kilkudziesięciu. Jaki pracowity badacz mógłby z tych ubrań ułożyć monografię mody męzkiej z przed lat czterdziestu, gdyż swego czasu pan Dominik był wielkim dandym i ubierał się ściśle podług żurnalów. Później wszakże wielki «dandy» zaprzestał się stroić, a moda poszła naprzód i daleko, daleko pozostawiła za sobą eleganta.
Przegląd trwał dosyć długo.
Grzegorz garderobę na stole rozkładał, a pan Dominik przyglądał się każdej sztuce i przez okulary i bez okularów, podnosił do okna, nareszcie zmęczony, westchnął ciężko i rzekł:
— Nie obejdzie się bez krawca...
— A nie — potwierdził Grzegorz — podług mego pomiarkowania, tylko krawiec będzie mógł coś wyspekulować.
— Ale który?
— Jest ich, do usług pana radcy, kopami, ja sam z piętnastu chyba znam.
— Więc jakże myślisz?
— Ha, inaczej nie będzie, tylko trzeba którego sprowadzić. Jednego znam, na Podwalu ma sklep, znaczny krawiec, do usług pana radcy, ojciec jego też krawcem był. Takie kury, to rodem czubate. Sprowadzić?
— Dziękuję, nie chcę frontowych elegantów, tacy drą bez miłosierdzia.
— I to racya. Więc może prywatnego, na Ślepej ulicy mieszka, warsztat prowadzi, czeladników ma dwóch, też porządny majster.
— Także zdzierca.
— Tedy już sam nie wiem, kogo mam wołać.
— Kogo chcesz, byleby był tani, bo ja pieniędzy na wyrzucenie nie mam. Licho mnie skusiło przyjąć to zaproszenie na wieś, tylko wydatek niepotrzebny. Gdyby nie to, że dałem słowo, to doprawdy przeprosiłbym listownie. A możeby pojechać tak jak stoję — cóż o tem myślisz, stary?
— Nic nie myślę, głupie moje zdanie, a pan radca ma dość swego rozumu, żeby wiedział, jak ma postąpić.
— Pięknie mówisz, dobrze mówisz i subordynacyę znasz.
— Służyło się, panie radco, czterdzieści dwa lata i miesięcy sześć.
— Tak, tak, mój stary, ale chcę poznać twoje zdanie, daję ci przez to dowód zaufania.
— Dziękuję pokornie za honor. Otóż, mojem głupiem zdaniem, nie można jechać bez pięknej garderoby, bo na to nie pozwala godność pana radcy.
— Prawda.
— I nie tylko według godności nie można, ale i według prowizyi też nie wypada.
— Prowizyi?
— Właśnie, do usług pana radcy, według prowizyi. Osobliwie po tych prowiantach znać, że dom znaczny, państwo wspaniałe, goście też tam pewnie bywają, więc trzeba się pokazać. Niech na wsi wiedzą, że co Warszawa, to Warszawa. Zawsze wielmożny pan radca elegancko chadzał, a choć się trochę pod starsze lata zaniedbał, ale...
— Masz racyę stary... Elegancko, ale z kredką...
— Jeżeli z kredką, to już chyba najlepiej będzie zawołać Abrama. Że mi to odrazu na myśl nie przyszło!
— Cóż to za jeden?
— Krawiec, do usług pana radcy; na Krzywem Kole mieszka i można sprowadzić go każdej chwili, i o szewcu godziłoby się też pomyśleć — z tą przyszczypką pan daleko nie zajedzie.
— Licho nadało! Krawcy, szewcy, szczęście że kapelusz jeszcze dość świeży, a rękawiczek jest w komodzie kilka par. Pyszne rękawiczki, dziś już takich nie robią, skórka jak żelazo.
Powlókł się Grzegorz po Abrama, ale nie znalazł go zaraz, dopiero na drugi dzień przyłapał go w mieszkaniu.
Przyszedłszy, obejrzał całę szatnię okiem wytrawnego znawcy, cmokał ustami, gładził brodę, nareszcie po długim namyśle rzekł:
— Jabym panu radcemu poradził, że do tej garderoby jeden doktór nie wystarczy, trzeba zrobić konsylium.
— Cóż wasan pleciesz, co to za żarciki?
— Uchowaj Boże! Jabym śmiał robić żarty z takiej osoby? z takiego pana? Nie, nigdy!
— Więc czegóż właściwie chcesz?...
— Pan dobrodziej pozwoli; ja zawołam kilku handlarzy.
— Idź-że do licha z taką radą!
— Niech-no pan dobrodziej posłucha: ja nie sprowadzę takich zwyczajnych łapserdaków, co chodzą po podwórkach i krzyczą: handel! handel! ale porządnych, którzy tylko z delikatnemi osobami mają do czynienia. Oni tę całę kupę starzyzny od wielmożnego pana kupią, a jak wielmożny pan dołoży do tego kilkanaście rubli, to będzie mógł mieć bardzo ładny, całkiem nowomodny garnitur. Ja sam podejmę się zrobić.
— Co? jakto? całą garderobę sprzedać i kilkanaście rubli dołożyć i mieć za to jeden garnitur. Czy ja dobrze słyszałem?
— Bardzo wielmożny pan dobrze słyszał. Ja sam podejmę się ten garnitur zrobić z mojego materyału. Będzie na co popatrzeć. Na moje sumienie.
Pan Dominik przygryzał wargi i chodził szybkim krokiem po pokoju, nareszcie zatrzymał się nagle przed swoim famulusem i rzekł bardzo poważnym i uroczystym głosem:
— Grzegorzu!
— Słucham pana radcy...
— Czy widzisz tego żyda?
— Widzę panie.
— Weź go tedy za kołnierz i w delikatny sposób wyprowadź za drzwi, a następnie zrzuć ze schodów.
Abram cofnął się ku drzwiom.
— Bardzo przepraszam — rzekł — bez urazy jasnego pana, to się nie opłaci. Po co pan Grzegorz ma się fatygować, kiedy ja pójdę sam, jak tylko skończymy interes — i po co mnie za drzwi wyrzucać, kiedy choćbym był wyrzucony, to potrafię powrócić.
— Jesteś bezczelny człowiek! — krzyknął pan Dominik w wielkiej pasyi.
— Ale bardzo doskonały krawiec; cała Warszawa mnie zna! Niech się pan dobrodziej zapyta, jak mnie zna?! Nietylko do takiego interesu co z nowości jest, ale do każdego łatania, cerowania, do przeróbki, do wywabienia plamy, do przenicowania, do wszystkiego. Kto jest pierwszy krawiec? Abram. Kto pięknie robi, a nie drogo bierze? Abram. Kto ze starego nowe zrobi? Abram.
— Kłamiesz, kłamiesz.
— Szczera prawda, jak to że dziś mamy od Pana Boga dzień.
— Ładnie przerabiasz, sprzedać stare, a kupić nowe, to podług ciebie nazywa się przeróbka.
— Alboż ja tak chciałem?
— A któż proponował sprowadzenie handlarzy?!
— Jam sądził, że wielmożny pan sobie tego życzy. Co ja miałem proponować? Wielmożny pan rozumie, że każdy człowiek ma swój fach; ja mam fach od reparacyi, ale nie od propozycyi.
Ten argument rozbroił pana Dominika.
— Odrazu trzeba było tak mówić — rzekł — obejrzeć, zastanowić się, zdecydować, jak ma być i, główna rzecz, zgodzić się.
— O to najłatwiej. W dwóch słowach skończymy; pan dobrodziej coś dołoży.
— Jeszcze nie wiem ile zażądasz, a już chcesz, żebym ci dokładał.
— Tak się mówi; pan dołoży, ja trochę opuszczę i znów pan dołoży i znów ja opuszczę, w jednej chwili zgoda.
Ta jedna «chwilka» przeciągnęła się kawał czasu. Abram aż ochrypł, dowodząc, jaka kolosalna robota go czeka, ile jego własnej pracy i pracy jego czeladników w nią wejdzie; jakie koszta pociągnie za sobą dodanie kawałka podszewki, kilku guzików, tasiemek. Zasapał się, zmęczył, tak dalece, że musiał usiąść, gdyż nie mógł się już na nogach o własnych siłach utrzymać.
— Oj! — jęczał — przepraszam wielmożnego pana. Widziałem ja już różnych panów i różne reparacye, ale takiej reparacyi i takiego pana ja jeszcze w życiu swojem nie widziałem.
Obraził się, wyszedł, powiedział, że jego noga nigdy w tem mieszkaniu nie postanie; że takie interesa odda jaknajchętniej swoim wrogom, aby je wychorowali; po chwili jednak znów powrócił i znów przerwaną nitkę rokowań nawiązywał.
Nareszcie dobili targu. Abram czerwoną chustką obtarł spocone czoło, pan Dominik z przyjemnością zapalił fajkę i uśmiechnęli się obadwaj przyjaźnie, jak szermierze po skończonej utarczce. Gracz gracza poznał.
Abram, zabrawszy przeznaczoną do odnowienia i przerobienia garderobę na rękę; nie udał się wprost do domu, lecz wstąpił do narożnej szynkowni i kazał sobie dać kieliszek dobrej, mocnej wódki. Zazwyczaj biedny krawczyna żałował sobie na takie zbytki i pierwej trzy razy grosz obejrzał, zanim go wydał, tym razem jednak nie namyślał się ani minuty i z przyjemnością wychylił kielich, uważał bowiem, że za tyle gadania, za tyle pracy, słusznie mu się to należało.
Miał najzupełniejszą racyę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.