Sylwandira/Tom III/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Roger spotkał Cretté’go, czekającego nań na ostatnim stopniu schodów.
— I cóż? — zapytał margrabia.
— I cóż, mój przyjacielu, to była ona, — rzekł Roger.
— Spodziewałem się tego. I czegóż żąda?
— Rzeczy niepodobnych.
— Ale przecie.
— Sześćkroć sto tysięcy liwrów za dwie godziny.
— Sześćkroć sto tysięcy liwrów za dwie godziny, — powtórzył Cretté, — dobrze!
— Jakto! dobrze; lecz mam tylko trzy kroć sto tysięcy u siebie, a jeżeli za dwie godziny nie znajdę drugich trzykroć, co niepodobna abym dokazał!..
— No, więc jeżeli nie znajdziesz tych trzykroć, to cóż uczyni?
— Przybędzie tu, i każe zaanonsować się publicznie jako pani Rogerowa d’Anguilhem.
— Nie uczyni tego.
— Dla czego?
— Nie wiém sam; lecz gdyby mogła, byłaby już tak zrobiła.
— Ah! mój przyjacielu.
— Żąda pieniędzy, nie odzywa się z swojemi prawami, ukrywa się, w tém musi być cóś.
— Ależ nie ukrywa się, skoro mi powiedziała, że za dwie godziny przybędzie jako moja żona.
— Tak, wiém, to jest niepokojące.
— Mój przyjacielu, pójdę do siebie i wypalę sobie w łeb.
— Zawsze będziesz miał czas do tego, pozwól mi przeto działać.
— Lecz cóż uczynisz?
— Nie wiém sam, lecz będę się starał ocalić cię.
— Ach! mój przyjacielu, mój jedyny przyjacielu, mój drogi Cretté! — zawołał Roger rzucając się w objęcia Crette’go.
— Dobrze, dobrze, wiém o tém, — odrzekł Cretté; — lecz nie mamy wcale czasu na rozczulanie się.
— Cóż mam czynić? zdaję się na ciebie, rozkazuj, a będę ci posłusznym.
— Zatrzymaj gości w salonie, dopiero jest w pół do dziewiątéj, to ci łatwo przyjdzie; staraj się o ile możności mieć dobrą minę i niech nikt nie wchodzi do twojego salonu, dopóki się nie rozmówi z Bretonem.
— Postawię go na straży przy drzwiach.
— Teraz daj owe trzykroć sto tysięcy liwrów w wekslach; wszystkie jakie posiadasz klejnoty i gotówkę. Jadę do siebie wypróżnić kassę, oraz do mojego notaryjusza wezwać pomocy jego worka. Djabełby się chyba wmieszał, gdybyśmy nie zebrali potrzebnéj summy.
— Tak, tak Cretté; znajdź mi tę summę, sprzedaj wszystko, a ocal mię.
I Roger udał się razem z przyjacielem do swojego pokoju, i wziął trzykroć sto tysięcy liwrów; ztamtąd poszli do pokoju Konstancyi i zabrali wszystkie dyjamenty, jakie Roger ofiarował żonie. Potém skoczywszy do powozu, do którego przez ten czas kazał konie założyć, Cretté popędził na miasto.
Roger powrócił do salonu, i jak mu zalecił Cretté, starał się o ile możności zachować dobrą minę.
Przez ten czas, Cretté pojechał do siebie i wziął dwadzieścia pięć tysięcy liwrów, ztamtąd udał się do swojego notaryjusza, który mu dał piędziesiąt tysięcy. Wszystko to z trzydziestu tysiącami gotówki, którą mu oddał Roger i dyjamentami oszacowanémi podług inwentarza, czyniło blisko sześćkroć sto tysięcy liwrów.
Wszystkie te kursa zabrały półtory godziny. Nie było przeto czasu do stracenia.
Wyszedłszy od notaryjusza, kazał się zawieść do pałacu ambassadorów, gdzie w pięć minut stanął.
Wszedł na schody. Była to godzina o któréj, dzięki zmianie zaprowadzonej w przyjmowaniu, kobiety schodziły.
Spotkał pannę Pussetkę, która odbywszy właśnie wizytę, wracała do swojego powozu śmiejąc się do rozpuku.
Cretté chciał ją ominąć, obawiając się aby mi nie zabrała drogiego czasu; lecz nie mógł tego dokazać; panna Pussetka spostrzegłszy go rzuciła mu się na ramię, zanosząc się od śmiechu.
— Cóż to takiego? — zapytał Cretté, — co cię pobudza do takiego śmiechu?
— Ah! drogi margrabio, — zawołała panna Pussetka, — rzecz najniespodziewańsza, najcudowniejsza, najmitologiczniejsza, najbajeczniejsza...
— O mój Boże, — rzekł do siebie Cretté, — czyby przypadkiem poznała Sylwandirę?
— Cóś podobnego, tylko w romansach albo w bajkach Tysiąca i jednej nocy napotkać można; wiem że mi nie uwierzysz, margrabio.
— I owszem, zawołał Cretté, — uwierzę ci; tylko mów prędzej, moja prześliczna, gdyż się śpieszę.
Idziesz do ambassadora?
— Tak.
— A więc, przypatrz mu się dobrze zbliska, tak jak ja teraz na ciebie patrzę, odejmij mu w myśli brodę i wąsy, i przyjdź do mnie jutro rano, to ci tylko powiadam, albo nawet dziś wieczór jeżeli wolisz, panie margrabio, — dodała z lekkiém uściśnieniem ręki i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Jakto! — rzekł Cretté, — abym się przyjrzał ambassadorowi zbliska, abym mu odjął brodę i wąsy... Pussetko najdroższa, czy znasz przypadkiem ambassadora?
— Czy go znam!... Jak znam ciebie, jak znam d’Herbigny’ego, jak znam Chastellux’a... jak znałabym bezwątpienia waszego przyjaciela Rogera, gdyby chciał być przystępniejszym.
— Pussetko, moje serce, — zawołał margrabia, — możesz mi ocalić życie.
— Tobie, margrabio?
— To jest nie mnie wprost, lecz moje nie wszystko jedno... Rogerowi.
— I cóż mam uczynić?
— Powiedz mi tylko nazwisko tego ambassadera. Dwadzieścia tysięcy liwrów i względy najpiękniejszego szlachcica w Paryżu, obiecuję ci to w jego imieniu; jeżeli on nie dotrzyma, to ja zapłacę. Pussetko, moja luba, jak się nazywa ten ambassador?
— Ah fe! masz mię za tak interesowną, margrabio, zasługujesz...
— Pussetko, jego nazwisko? a jestem u ciebie o północy z dwudziestoma tysiącami liwrów, czekaj na mnie.
— A więc, margrabio, to jest... nie uwierzyłbyś nigdy...
— Pussetko, zlituj się.
— Wystaw sobie, że to jest Indyjanin.
— Co za Indyjanin?
— Indyjanin, wiész dobrze, mój kochanek z pargaminową cerą.
— Przeciwnik Rogera? Afghano!
— On sam.
— Ah! Pussetko, życie moje, chodź niech cię uściskam!
I Cretté uścisnął ją w swoich objęciach, nie dbając o to, czy go widzą osoby schodzące od ambassadora.
— Lecz czy jesteś pewna tego? — rzekł jeszcze, nie mogąc wierzyć tak szczęśliwej nowinie.
— Powiadam ci margrabio, że go poznałam, pomimo brody którą zapuścił, pomimo uczernionych zębów, pomimo paznogci ufarbowanych na czerwono, i chociaż udawał, że mnie nie widzi, potwór! Ah! margrabio, margrabio, jak mężczyźni są niewdzięczni!
— Kochana Pussetko, — rzekł Cretté, — chcę abyś miała o mnie zupełnie przeciwne mniemanie; o północy będę u ciebie; czekaj przeto na mnie z kolacyją.
— A jeżeli Cbastellux przyjdzie?
— Powiesz, że masz migrenę.
— Jak dobrze wszystko umiesz załatwić, panie margrabio, rzekła panna Pussetka starając się zarumienić.
— Nie tak dobrze jak ty, jestem o tém przekonany, moja Wenus, przeto spuszczam się zupełnie na twoję przezorność.
Bądź zdrowa, Pussetko, jeżeliś mi powiedziała prawdę, uczyniłaś mi przysługę, któréj nie zapomnę do śmierci.
Panna Pussetka poszła do swojego powozu, Cretté zaś wbiegł spiesznie na schody. Przy drzwiach prowadzących do ambassadora, murzynek zatrzymał go.
— Co pan chcesz? — rzekł, — godzina w któréj Jego Ekscellencyja przyjmuje mężczyzn, minęła.
— To téż nie żądam widzieć się z Jego Ekscellencyją, — odrzekł Cretté, — tylko z niewolnicą jego faworytą.
— To pan przybywasz...
— W imieniu kawalera d’Anguilhem.
— Skoro tak, wejdź pan.
I murzynek wprowadził Cretté’go do pokoju umeblowanego na wschodni sposób, poczém zostawił go mówiąc że uprzedzi osobę, z którą żądał si ęwidzieć pan margrabia.
Jakoż, w pięć minut, Sylwandira weszła.
— Ah! to ty, panie margrabio, — rzekła Sylwandira; — miałam przeczucie, że będę miała przyjemność widzenia pana. To przeczucie nie zawiodło mnie. Czy masz pan sześćkroć sto tysięcy liwrów?
— Nie, — odrzekł śmiało margrabia.
— Po cóś pan więc tu przybył?
— Chcę pomówić z Jego Ekscellencyją, samym Mehemetem-Riza-Begiem.
— A to w czyjém imieniu? jeżeli wolno się zapytać, — rzekła Sylwandira drwiąco.
— W imieniu pana Voyer d’Argenson, naczelnika policyi w królestwie.
Sylwandira zbladła; Cretté dostrzegł skutku jaki sprawiły jego słowa.
— Jego Ekscellencyja nie może przyjąć w téj chwili, leży w łóżku.
— Skoro tak, — rzekł Cretté, — znajdę kogo, co go podniesie.
— Zaczekaj pan, — rzekła Sylwandira, — zobacz?, czy można się widzieć z Jego Ekscellencyją.
— Wybacz piękna damo, — rzekł Cretté, — lecz mam swoje powody, że chcę wejść razem z tobą, inaczej...
Postąpił krokiem ku drzwiom.
— Wejdź pan, — rzekła Sylwandira.
I otworzyła drzwi wychodzące na korytarz.
Margrabia poszedł za nią i dostał się aż do salonu ambassadora, który siedząc na macie, puszył się i niezgrabnie przybierał pańskie miny.
— Zaczekaj pan, — rzekła Sylwandira, — przywołam tłumacza.
— Nie ma potrzeby, — rzekł Cretté.
— Jakto, umiesz po persku, margrabio?
— Nie, lecz Jego Ekscellencyja będzie łaskaw mówić po fraucuzku.
— Nie zna naszego języka.
— Tak pani sądzisz? — rzekł Cretté.
I zbliżając się do ambassadora:
— Nie prawdaż, kochany panie Afghano, — rzekł uderzając go po ramieniu, — że dla mnie zrobisz tę grzeczność i przypomnisz sobie, że mówisz po francnzku?
Ambassador wyciągnął nogi, oparł się na jednej ręce i spojrzał na Cretté’go bledniejąc.
— Oj, oj! — rzekł Cretté. — Gdybym był wiedział, mój drogi panie, że twarz dawnego znajomego sprawi na tobie takie wrażenie, byłbym prosił pani, aby cię uprzedziła.
— Czego pan chcesz? — rzekł Indyjanin.
— Widzisz pani, — rzekł Cretté do Sylwandiry, — wszak mówiłem, że Jego Ekscellencyja zrobi dla mnie wyjątek! Co chcę, kochany panie Afghano, — rzekł zwracając się znowu do fałszywego ambassadora, chcę cię uprzedzić, że król, którego oszukałeś, za godzinę dowié się, że zażartowałeś sobie z niego.
Indyjanin zsiniał i położył rękę na sztylecie.
— No, no, — rzekł Cretté, — daj pokój tragedyi, kochany panie Afghano, proszę cię, na nicby ci się to nie zdało; gdyż uprzedzam cię, że jedna jeszcze osoba zna całą twoję historyją, i uda się do Wersalu za godzinę, jeżeli w tym czasie nie powrócę do domu; jednak niech cię to nie wstrzymuje, zabij mnie jeżeli ci to sprawi przyjemność. Nie mogłem dotąd niczém uświetnić mojego nazwiska, a śmierć podobna uczyniłaby mnie niemal nieśmiertelnym. Margrabia de Cretté zabity przez Jego Ekscellencyją Mehemeta-Riza-Bega, ambassadora nadzwyczajnego, najpotężniejszego szacha Perskiego. Do djabła! Byłoby to nadto szczęścia dla mnie. Nie, składasz broń; masz spokojniejsze zamiary. A więc zgoda, jestem dobry człowiek, zgadzam się na wszystko. Mówmy tedy o interesach.
Ambassador wstał i sam poszedł pozamykać drzwi na klucz.
— Rozumiem wszystko, — mówił dalej Cretté; — kupiłeś panią, i dobrze uczyniłeś, gdyż jest prześliczna; potém zapoznaliście się, i to jest bardzo naturalnie; następnie przekonaliście się, że oboje mieliście prawo mieć urazę do jednego człowieka, to jest do biednego Rogera. Wówczas powiedzieliście sobie: „Ponieważ nienawiść nasza jest wspólna, zemścijmy się także wspólnie.” Wtenczas właśnie usłyszałeś, że nie wiedziano już jak bawić króla, a że jesteś człowiekiem pełnym imaginacyi, zaimprowizowałeś tę ambassadę. Brawo, mój kochany, brawo! Mogliście wiele zyskać; tobie zostawały podarunki, jakie Jego Królewska Mość raczył ofiarować ci w zamian za fraszki jakie wręczyłeś mu w imieniu twojego pana, któremu zresztą bardzo nędzną zrobiłeś reputacyją. Ta pani zaś, rzekła sobie: Ja, każę oddać sobie dziedzictwo mojego ojca, co jest rzecz słuszna; i posag, co już wcale nie jest słuszném, gdyż pani nie miała żadnego posagu. Z temi zamiarami przybyliście do Paryża, i traf posłużył wam nadspodziewanie. Dowiedzieliście się, że pan d’Anguilhem miał się żenić, i czekaliście tak długo, aż małżeństwo zostało zawarte.
Potém, gdy już klamka zapadła, gdy już nie można było się cofnąć, wzięłaś się pani do odgrzebania téj kopalni złota, która otworzyła się pod twojemi nogami. Przeto najprzód wymogłaś na nim sześćkroć sto tysięcy liwrów przypomnieniem stryczka, który grozi temu, kto popełnia dwużeństwo. Lecz nie na tém koniec; nastąpiłoby wkrótce inne żądanie, potém znowu co innego, i żyłabyś do śmierci pod cieniem téj błogosławionéj szubienicy, postępując z kawalerem w ten sposób, że po trochu, dziedzictwo pana de Bouzenois, powróciłoby do rąk pana Afghano. Czyliż nie dobrze zgadłem, powiedzcie państwo? — dodał Cretté zatrzymując na przemian na obojgu spojrzenie, przez pół drwiące, a przez pół groźne.
Sylwandira i Afghano zdawali się przerażeni i chylili czoła przed Cretté’m, jak dwoje zbrodniarzy przed swoim sędzią.
— A teraz, — rzekł Cretté, — gdy położenie każdej osoby jest wyjaśnione. gdy kawaler może być powieszony jako winny dwużeństwa, gdy pan Afghano może być ćwiertowany jako fałszerz, gdy pani Sylwandira może być zamknięta u Śgo Łazarza, dla poprawy obyczajów, przystąpmy do interesów.
Zyskałeś blisko milijon od króla, kochany panie Afghano. Oto trzykroć sto tysięcy liwrów, dziedzictwo twojego ojca w tym pugilaresie, kochana pani d’Anguilhem. Masz prawie dwa milijony swojego majątku panie Indyjninie; co wszystko razem czyni, jeżeli umiem rachować, trzy milijony trzykroć sto tysięcy liwrów; jestto bardzo ładna fortunka, z którą można udać się na mieszkanie do Tripoli, Konstantynopola, Kairu, Ispahanu, Pekinu, słowem gdzie chcecie i wieść wszędzie życie sułtańskie. Nie sprzeciwiam się temu.
— Panie margrabio, — rzekł Afghano, — wyjadę jutro, przysięgam ci.
— Chwilkę, chwilkę. Odjedziecie, lecz pod dwoma małemi warunkami.
— Mów pan, słucham.
— Pan, przysięgniesz, że nigdy tu nie powrócisz.
— Przysięgam.
— Wierzę ci, gdyż twoję przysięgę poręcza obawa zostania odkrytym, nie będę przeto żądał od pana innéj rękojmi oprócz słowa, i pewny jestem, że cię nigdy już nie zobaczę.
Indyjanin ukłonił się.
— Lecz inaczej rzecz się ma z panią; gdy odjedziecie, gdy nie będę już w stanie dowieść, że ty jesteś oszustem, a ta jejmość twoją wspólniczką, gdy wreszcie rozłączy się z tobą, może jéj kiedy przyjść ochota powrócić do małżeńskiego ogniska, coby nam było nie na rękę, gdyż jest tylko miejsce na dwoje, nie poprzestanę przeto na słowie téj pani; lecz musi mi dać mały bilecik, który jéj sam podyktuję i gdy będę miał ten list w ręku, wolno jéj będzie udać się na koniec świata.
Sylwandira oburzyła się głośno na to.
— Tak być musi, — rzekł Cretté; — przyznaję, że to przykra konieczność dla osoby, która sama spodziewała się prawa dyktować; lecz jest to warunek sine qua non.
— A jeżeli ja odmówię? — rzekła Sylwandira.
— Ztąd natychmiast, udaję się do naczelnika policyi; opowiadam mu wasz figiel, i za pół godziny oboje będziecie w Bastylii.
— Ale mój panie, — rzekła Sylwandira, — nie jesteśmy tak odosobnieni jak pan sądzisz; przybywając tu, użyliśmy wszelkich ostrożności; mamy potężnych protektorów.
— Ponieważ nie może być mowa o panu de Royancourt, gdyż miałem honor przysłużyć mu się porządném pchnięciem szpady, przypuszczam, że o jezuitach chcesz pani mówić?
— Być może.
— Niestety! moja kochana pani d’Anguilhem, chociaż miałaś niejakie stosunki z tymi ludźmi, nie znasz ich jeszcze. Skompromitowałabyś ich nie żartem, udając się pod ich opiekę. Nie są głupcami, i poświęcą cię niechybnie.
— To prawda, aż nadto prawda, — pomruknął Afghano.
— A więc, — rzekła Sylwandira, — mam uczynić...
— To co pan margrabia żąda, moja kochana, — odrzekł Indyjanin; — wierzaj mi, to będzie najrozsądniéj.
— Lecz jeżeli dam panu ten list, przysięgniesz, że dozwolisz nam wyjechać z Francyi, razem z pieniędzmi?
— Przyrzekam to na honor, ja, Alfons margrabia de Cretté.
— Jestem gotowa, — rzekła Sylwandira siadając przy stole, na którym był papier, pióra i atrament. — Dyktuj pan.
„Przestań opłakiwać śmierć moję z tą boleścią, jaka, jak mi powiadano, odzywa się w całém twojém postępowaniu. Żyję jeszcze; i jeżeli wpadłam w morze, jeżeli udałam żem utonęła, był to podstęp w celu wybicia się z pod władzy męża, którego pomimo jego starań, nie mogłam kochać i przejścia nareszcie w objęcia człowieka, którego uwielbiałam. Dziś, zostałam jego żoną pod innemi prawami boskiemi i ludzkiemi, i nigdy mię już nie zobaczysz. Umarła dla wszystkich, chcę nią być jeszcze więcéj dla ciebie. Możesz się przeto uważać od téj chwili za istotnego wdowca, a zwłaszcza za zupełnie wolnego.
„A teraz bądź równie szczęśliwy, jak ja nią jestem, jest to ostatnie życzenie, jakie ci składa ta, która była,
„P. S. Ten list oddany ci będzie przez człowieka pewnego, którego mój mąż wysyła do Francyi.”
— Na cóż się panu przyda ten list? — zapytała Sylwandira, położywszy adres i przycisnąwszy pieczątkę.
— Dowiész się pani, — rzekł Cretté wziąwszy list, — jeżeli uchybiając zobowiązaniu jakie przyjęłaś, zmusisz nas kiedy abyśmy się do niego uciekli.
I ukłoniwszy się panu Afghano i Sylwandirze, poszedł do drzwi, otworzył je i z progu odezwał się do ambassadora, tak głośno aby był słyszanym od jego ludzi:
— Niech Wasza Ekscellencyja raczy przyjąć moje uszanowanie.
Afghano pozostał na tém samém miejscu, na którém się znajdował, tak był zmięszany sceną, jaka się odbyła. Lecz Sylwandira udała się za Cretté’m.
— Margrabio, — rzekła po cichu przechodząc z nim przez przedpokój, — powiédz mi otwarcie: czy jego żona ładna?
— Mniéj piękna jak ty pani, — rzekł Cretté, — lecz kocha ją bardziéj.
— Cóż robić! — odrzekła Sylwandira, chciałam być księżną.
— Jeszcze jedno małżeństwo nakształt tego, — rzekł Cretté, — a osiągniesz pani swój cel; jesteś już ambassadorową.
Sylwandira westchnęła i powróciła zwolna do pałacu.