<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział II
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jest dom, w którym osobliwego nic nie ma. Drewniany, poczerniały od starości, nizki; podwaliny w ziemię, zda się, wrosły, na dachu mech się pokazuje, w szybach okien tyle lat przyglądało się słońce, że przepaliły się i wyglądają, jak spłowiałe, — są jednak ludzie, którzy powiadają, że ten dom jest piękny.
Wewnątrz nie zdobi ścian jego ani malowanie, ani bogate tapety, pokoje są nizkie, podłogi z prostych desek sosnowych, tu i owdzie łatane, piece ze staroświeckich kafli zielonkowatej barwy, kominek ceglany; nie masz nic takiego, coby zapewniało komfort, żadnego przedmiotu zbytku. Meble staroświeckiego fasonu, włosienicą kryte, kilka portretów, namalowanych nieudolną ręką, białe firanki w oknach, trocha kwiatów, — a jednak są ludzie, którzy powiadają, że ten dom jest najwygodniejszy.
Gdyby tę chałupę rozebrać i sprzedać na drzewo i cegłę, to może jaki chłop dałby za nią sto rubli z wielkim targiem, a może i nie, — a jednak są ludzie, którzy utrzymują, że ten dom jest najdroższy, że każda w nim belka, każdy gwóźdź, każdy grat nie ma ceny...
Dla czego? Cóż w nim jest?
Może ruchomości? Może ten kantorek gdański z czarnego drzewa z mnóstwem szufladek i skrytek, może zegar szafkowy, który cały kąt sobą wypełnia, może wielka ława dębowa i stół ogromny, może te portrety namalowane niezdarnie, płasko, z wadami rysunku i kolorytu? może nareszcie poczerniały wizerunek Matki Bożej, co od dwustu lat podobno wisi na ścianie?
Alboż ja wiem!
Szafy odwieczne, graty stare, fotel skórą obity, ciężki, z ogromnie wysokiem oparciem, dywan turecki, trochę sreber, papierów zbutwiałych.
Nie oddaliby tego za żadne skarby, tak im to drogie było.
Gdyby zapytać matki Janka, powiedziałaby, że w tym domu nie ma nic, prócz pamiątek, że o te ściany odbijały się okrzyki radości i jęki smutku, że tu dziadkowie i dziadkowie dziadków rodzili się, żyli i umierali, a przez to właśnie domek nie ma ceny.
Bywają i takie uprzedzenia.
Ogród, który się za domem rozciąga, także ma mnóstwo pamiątek. Pod cieniem jego starych lip igrała dziatwa, szeptali narzeczeni, opowiadali dawne dzieje starcy. Co rok wyrastały nowe liście, ale pień i konary były te same. Toż i z domem; pokolenia mijały, a on stał. Tulił w swych ścianach dziadów i wnuków, widział kolebki i trumny.
W ogrodzie do każdej gruszy, do jabłoni każdej była przywiązana jakaś legenda, a gdyby mogły przemówić te ławki z ciosowego kamienia, te altanki, w zwojach dzikiego wina i powoju tonące!... te świerki, klony, graby i dęby!
Gdy wiosna przyszła, gdy się te drzewa zielonością pokryły, gdy zapachniały bzy — prześlicznie tu było. Dom tonął w zieleni, słońce z trudnością przeciskało promienie swe przez gałęzie, słowiki przyśpiewywały w gęstwinie...
Do tego to starego domu weszła młoda para, i, zdawało jej się, że drzwi raju otworzyły się przed nią. Matka przyjęła ich pocałunkami i błogosławieństwem, służba dobrem słowem i życzeniem.
Nie odbywali podróży poślubnej, nie dążyli do pięknych krain, by się zachwycać wspaniałemi widokami gór, lub morza; w głowach im to nawet nie postało. Na co? Szare niebo jesienne wydawało im się jasnem, płaski krajobraz malowniczym, nizki domek zaczarowanym pałacem. Kochali się.
Jej tak było ładnie w skromnej sukience, w fartuszku gosposi, z kluczykami u pasa. Objęła odrazu zarząd domem, a matka cofnęła się dyskretnie na plan drugi.
Młoda gosposia niecierpliwie oczekuje na męża, który do gospodarstwa pójść musiał. Nieznośne stodoły i obory! nieznośne szare zagony na polach, kradną chwile szczęścia. Kradnie je też ekonom, stary nudziarz, który co moment z jakąś wiadomością przychodzi, kradną parobcy, fornale, gajowi, żydzi, którzy za kupnem zboża przyjeżdżają; wszyscy jakby zmówili się na to, żeby przerywać chwile szczęścia.
Lecz trudno, trzeba się z losem pogodzić, jesteśmy na dorobku i mamy zbierać. Młoda gosposia postanowiła to sobie; przekona ojca, że się mylił, że nie miał wcale słuszności. Czy im dziś co brakuje?
Jest jesień, stodoły pełne, sterty na polu, młocarnia po całych dniach warczy, w stajniach, w oborach za drabinami pełno, a na polu ślicznie się zieleni młodziutka ruń żyta i pszenicy.
Gosposia wie o tem, bo mąż zabrał ją z sobą i obwoził po całem dziedzictwie, pokazywał granice, a przytem opowiadał bardzo zajmujące dzieje swego majątku. Miał on tę szczególną własność, że się zmniejszał i zmieniał figurę. Za dziadka było sto włók z górą, w tem ogromny las; za ojca sześćdziesiąt i bardzo duży las; teraz, za syna, trzydzieści i las przetrzebiony, — ale za to wszystko w jednym kawałku, dogodnej figurze.
Janek powiada, że na małem gospodarować łatwiej; ma przytem na myśli rozmaite ulepszenia: wyszlamuje sadzawki, znalazł margiel, nawiezie nim pola, osuszy mokre łąki, a na nieużytkach zasieje las. Trzeba na to, naturalnie, czasu i kapitału. Pierwszy tak jakby już był, — o drugi należy się postarać — na to są przewidywane dochody. Mówi o swoich projektach, a młodziutka żona słucha tego opowiadania, jak najciekawszego romansu. Jadą sami, bez stangreta, okoliczność ta pozwala im się kiedy niekiedy pocałować, co niesłychanie uprzyjemnia dyskurs o gospodarstwie.
— Widzisz, Maryniu, — mówi, pokazując na pola, — tu jest pusto; nie ma nic i nic być nie może. Niegdyś, w tem miejscu las rósł, ale go wycięto, przez kilka lat potem obsiewano zbożem z lichym rezultatem, boć to piasek. My na tem miejscu zasiejemy las. Będą tu drzewa rosły, może nie dla nas, ale dla dzieci, dla wnuków.
— Śliczna myśl! ty jesteś genialny, mój Janku, — kocham cię!
On dalej projekta rozwijał.
— Sadzawki wyszlamuję — mówił, — margle powydobywam, inwentarza dokupię, zobaczysz, co się z naszego folwarczku zrobi. Będzie zboże, dochody, a dalej, dalej... stanie gorzelnia, opasy...
— O, nie sądź tylko, że ja z założonemi rękoma siedzieć będę — wezmę się także do roboty. Czego jeszcze nie umiem, tego mnie mateczka twoja nauczy. Jestem zdrowa i silna...
— Ty silna! — rzekł biorąc ją za rękę — a cóż ty zrobisz taką kocią łapką, delikatną, mięciutką?
— Nie kształt o sile stanowi. Ileż wypracowała matka twoja, chociaż ma rękę nie większą od mojej! Sam mi opowiadałeś, że umiała być ona panią i sługą. Ja chcę wstępować w jej ślady. Jesteśmy niebogaci, dorabiać się musimy — my dwoje, a raczej my jedno, bo ja nie wyobrażam sobie siebie bez ciebie, a ciebie bez siebie. Nieraz mi dziwaczna myśl przychodzi do głowy... oto wyobrażam sobie, że Bóg dał nam obojgu jedną duszę. Między nami nie może być nigdy nieporozumień i niezgody.
— A jednak, niedalej jak wczoraj, zadąsałaś się na mnie...
— Boś był niedobry, nie widziałam cię od rana aż do samego południa. Przyznaj, że ciężko jest rozłączać się na tak długo... Mówisz, że dąsałam się na ciebie; mogło to tak wyglądać, ale w gruncie rzeczy, było zupełnie co innego, — ja byłam tylko smutna, bom się stęskniła za tobą... Dąsy krótko trwały; pierwsza wyciągnęłam rękę do ciebie...
Szybko upływał czas mieszkańcom niepokaźnego domu. Zima była ostra i mroźna, ale pod poczerniałym dachem rozkosznie i ciepło. Gdy wieczór przyszedł, a pan Jan załatwił się z ludźmi i dyspozycye na dzień następny wydał, gromadzono się w największym pokoju, przy kominku, na którym ogień płonął. Rozmawiano, czytano książki i gazety; czasem gość zajrzał, w miłej pogawędce chwile szybko biegły. Ojciec pani Janowej dość często przyjeżdżał i cieszył się szczęściem córki; czasem znów państwo Janowie z matką sąsiadów odwiedzali. Dni mijały, niezakłócone niczem, szczęśliwe. Było cicho, zgodnie, spokojnie; matka Janka przylgnęła do młodej synowej całem sercem... nazywała ją najdroższą córką, pieściła... A niech-no którego dnia Marynia wyglądała trochę gorzej, niż zwykle, niech-no jej buzia pobladła, — już niepokój był wielki i przerażenie. Staruszka z pośpiechem wydobywała z szafy różne ziółka własnego zbioru, wypróbowane, niezawodne, skuteczne.
Kilka razy nawet, nie dowierzając umiejętności swej, po doktora posłała.
Był w najbliższem miasteczku doktór Ditto, zabawna figura, trochę dziwak, ale bardzo dobry i szczęśliwy praktyk.
Powierzchowność jego nie była zachwycająca. Mały, pękaty, na krótkich nóżkach, miał ogromną głowę, całkiem łysą, twarz wygoloną, nos wielki, gruby, oczy małe, zerkające bystro z po za szkieł w złoto oprawnych.
Ubierał się z przesadną elegancyą, nosił kamizelki w kwiaty, obwieszony był brelokami i łańcuszkami, na palcach dźwigał kilka kosztownych pierścieni, pudrował się i miał o sobie przekonanie, że wygląda jak Apollo...
Gdy pierwszy raz przyjechał do Stawisk, znalazł oboje państwa i matkę przy stole, a po przywitaniu zapytał:
— Któż tu jest chory w tem zgromadzeniu zdrowych?
— Ach, panie doktorze — odezwała się matka, — Marynia pomizerniała, w nocy ją dręczył kaszel, i, zdaje mi się, że miała gorączkę.
— O... o, zaraz kaszel... zaraz gorączka! Proszę mi rękę podać. Jestem zachwycony. Puls jak zegarek, możesz pani być dumną z takiego pulsu. Kto tu opowiadał o gorączce? Śmiać się z tego. Nie udaje mi się mieć pani za pacyentkę. Czy pamiętasz, pani, jeszcze za panieńskich czasów, temu z pół roku, na zabawie w domu ojca pani, żartowała pani ze mnie.
— Nie śmiałabym.
— Pani nie śmiała, a ja pamiętam. Gniewałem się na panią i pragnąłem zemsty. O, myślałem sobie, poczekaj, piękna panno, przyjdziesz na moje podwórko. Czy będzie potrzeba, czy nie, zaordynuję bańki cięte, synapizma, wezykatorye, pijawki, żeby pani popamiętała doktora...
— Ma pan teraz sposobność — rzekł pan Jan.
— Kiedy mnie już gniew ominął i, prawdopodobnie, nic nie przepiszę.
— Jednak ja jestem pewna, że Marynia jest chora — wtrąciła matka.
— Powoli, pani dobrodziejko, powoli; choćby była chora, mamy jeszcze czas. Zaręczam, że to nie jest ani apopleksya, ani paraliż, ani...
— Wiesz, Maryniu — odezwał się pan Jan — nim ci doktór co przepisze, uprzedź go i zaordynuj mu śniadanie.
— Doskonały jesteś, panie Janie, do konsultacyi; sam Hipokrates nie zdobyłby się na lepszą dla mnie receptę.
Panie wyszły, a doktór, zniżając głos, rzekł:
— Szczęśliwy człowiek z ciebie... porwałeś najpiękniejszą pannę w okolicy... chociaż właściwie okolica niewiele na tem straciła.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — rzekł pan Jan brwi marszcząc.
— A, chcę to powiedzieć, że okolica ma dziś najpiękniejszą mężatkę.
Rzekłszy to, doktór roześmiał się, pokazując dwa rzędy ogromnych, zdrowych, białych zębów.
— Zrobiłeś świetny wybór — mówił dalej, — każdy ci zazdrości, panie Janie.
Panie powróciły do pokoju, wnet stół nakryto i doktór zabrał się do śniadania. Jadł dużo, opowiadał przytem różne nowinki, śmiał się, rozweselił wszystkich. Nawet ta, dla której go sprowadzono, ożywiła się i dostała rumieńców.
— Powiedz jednak, doktorze — zapytał pan Jan, — co właściwie mojej żonie jest?
— Nie wiem, jakby to wyłożyć... Wyobraźcie sobie państwo naprzykład młodego lekarza, który, na widok chorego, dostaje nerwowego drżenia; nie może ani jeść, ani spać, myśli ciągle o swoim pacyencie; gdyby się nie wstydził, odwiedzałby go dziesięć razy na dzień. Później, w miarę nabytego doświadczenia, traktuje zadanie swoje o wiele chłodniej, spokojniej, a jeszcze później, bo i to się zdarza, zaniedbuje po prostu swoje obowiązki, lekceważy je...
— Cóż to za związek ma?
— A przepraszam. Pozwólcie mi państwo przyjść do słowa; dam wam inny przykład, albo nie, powiem bez przykładów, wprost, a powiem to, co wiem z długoletniego doświadczenia i praktyki. Gdy jesteśmy w szczęściu, gdy nam nic nie brakuje, wówczas troszczymy się o swoje zdrowie, lub o zdrowie ukochanych, a później, w miarę przybywania innych trosk, niepokojów, kłopotów, kwestya zdrowia schodzi na plan drugi, trzeci, dziesiąty, ostatni. Jest to charakterystyczne. W pierwszym okresie robimy alarm i wzywamy lekarza w wypadkach, na które wybornie pomaga rumianek, lub kwiat lipowy — a dalej, gdy nas życie brzemieniem przygniecie, ciężkie nieraz cierpienia leczymy kwiatem lipowym — a właściwie, nie leczymy ich wcale. Jest to charakterystyczne, ale i naturalne, w moich oczach usprawiedliwione zupełnie. Zaobserwowałem, że im więcej kto ma obowiązków, tem mniej myśli o sobie i dochodzi z czasem do tego, że zupełnie o własnem ja zapomina.
Matka westchnęła.
— Znałem — mówił doktór — ojców rodzin, którym trzeba było miesięcy odpoczynku i systematycznej kuracyi, znałem matki zagrożone zupełną utratą zdrowia — pytałem — dla czego nie ratujecie się? Odpowiadali mi jednakowo, jakby powtarzając wyuczoną rolę: — Owszem, doktorze, pomyślimy o tem, tylko niechno wpierw Michaś szkoły skończy, niech Mundzia za mąż wyjdzie etc... Wreszcie stało się, o czem marzyli. Michaś przywiózł patent, Mundzia włożyła czepeczek. No, cóż teraz będzie? — pytałem, — a, doktorku kochany, jeszcze musimy się wstrzymać... ale niechno Berka zapłacę. Po Berku przyszedł Icek, po Icku Szmul, potem Michaś się żenił, więc trzeba było dla niego zbierać, a ci biedacy skrzypieli, cherlali i leczyli się... kwiatem lipowym. Wierzcie mi, moi młodzi państwo, żem widział setki takich przykładów, a przecież nie powiem, żeby sfera moich obserwacyj była bardzo duża; kręcę się w ciasnem stosunkowo kółku, praktykuję w promieniu trzech do czterech mil. Gdybym był poetą, napisałbym epopeję o rumianku.
Marynia roześmiała się.
— Niech pani to bierze zupełnie na seryo — rzekł doktór, — mówię szczerze: poświęcenie, ofiara, zaparcie się siebie nietylko w poematach istnieją. W życiu jest ich mnóstwo; tylko trzeba je umieć widzieć, a ja mam do tego stokroć więcej sposobności, niż kto inny.
— Nie wiedziałem, że jesteś poetą, doktorze — rzekł pan Jan.
— Chyba poetą od pisania... recept, ale swoją drogą ja poezyę rozumiem i czuję, a widzę ją najczęściej tam, gdzieby nikt nie domyślił się jej istnienia, widzę ją w najpowszedniejszej prozie życia. Może to opaczne widzenie, ale ja takie mam i już się nie przerobię. Mnie się zdaje, że matka wyrobnica, która zastawia ostatnią poduszkę z pod głowy, aby chore dziecko ratować; że drwal, pracujący dwanaście godzin na mrozie, ażeby kupić chleba rodzinie, to poematy piękniejsze daleko i wznioślejsze, aniżeli owe romanse salonowe przy dźwiękach muzyki, w rytmicznych taktach walca... Pierwsze poruszają we mnie serce, drugie sprawiają ból głowy i rozstrojenie nerwów. Nie narzucam nikomu mego zdania, ale też od niego nie odstąpię.
— Do pewnego stopnia masz pan słuszność — rzekł pan Jan.
Doktór się roześmiał.
— W samej rzeczy — odpowiedział, — mam słuszność aż do stopnia... bezwzględnej słuszności.
— Ja wiem, że pan jesteś pesymistą i mizantropem — wtrąciła młoda mężatka.
— Ani jedno, ani drugie, tylko niekiedy bywam smutny. Życie mnie na taką nutę nastraja; ale po cóż ja to mówię? wybrałem bardzo nieodpowiednich słuchaczów. Wy, moi państwo, powinniście być weseli, o wesołych rzeczach myśleć, wesołej mowy tylko słuchać. Używajcie, póki jesteście młodzi, tyle waszego.
— Możnaby z tego wnosić, że pan doktór przepowiada nam smutną przyszłość, a ja w to nie wierzę, mój Janeczku.
— I ślicznie pani dobrodziejka robi, tem więcej, że ja nic nie przepowiadam, nie mam się za proroka, mogę mieć tylko zdanie o tem, co widzę, a widzę przed sobą śliczny poemacik, który tymczasem jest sam w sobie skończoną zwrotką, piosenką, może wstępem do dalszych, dłuższych pieśni. Widzę dwoje młodych ludzi w najpiękniejszej dobie życia. Widzę młodość, zdrowie, siłę i wdzięk, łączy was miłość, kochacie się oboje szalenie.
— A to panu kto powiedział? — zapytała Marynia z przekąsem.
— Powiedziały mi to wasze oczy i uśmiechy. Zresztą, zakochani mają tajemnicę swoją wypisaną na czołach; tylko trzeba umieć czytać te niepochwytne i nieujęte w kształty literki. Ja się znam na takim alfabecie, chociaż do mnie w ten sposób nie pisano nigdy.
Rzekłszy to, wstał od stołu.
— Czas na mnie — rzekł. — Pani mama dobrodziejka niech się nie trwoży, pani Marya zdrowa, nic jej nie jest — zmęczenie chwilowe, przejdzie bez leków, na co aptekarzowi kieszenie nabijać?
— Serdecznie panu dziękuję, żeś mnie uspokoił, a byłam w takiej obawie. Zostań pan jeszcze! dokąd tak pilno?
— Śpieszę się do katarów, zapaleń, suchot, tyfusów... a wieczorem gości mara mieć. Moja pani siostra zaprosiła parę osób... mają urządzić mały koncert.
— Siostra pana muzykalna?
— O tak. Jest to stara panna. Los obszedł się z nią po macoszemu, ponieważ nie dał jej ani urody, ani majątku. Te dwa minusy skazały ją na samotność... Nie mając kogo kochać, pokochała muzykę; gra też rzeczywiście dobrze, a że mamy w miasteczku amatora-skrzypka i wiolonczelistę, więc urządzają we troje koncerta.
— Jak imię pańskiej siostry?
— Właściwie powinno być Ironia...
— Ależ takiego nie ma w kalendarzu!
— Ja wiem, to też mówię, że powinno być, rzeczywiście siostrze mojej dano imię Gracya... przy jej powierzchowności jest to istotnie ironia.
— Obmawia doktór siostrę — rzekł pan Jan, bo ja przecież znam pannę Gracyę z widzenia; bardzo sympatyczna osoba.
— I to prawda. Sympatyczna ona jest, a na bliższem poznaniu dużo zyskuje. Serce złote, charakter prawy, dusza zacna. Dziwaczka trochę, jak stara panna.
— Panie doktorze, — rzekła Marynia, — niech pan kiedy siostrę do nas przywiezie; mam nadzieję, że zaprzyjaźnimy się prędko.
— Ona prawie nigdzie nie bywa...
— Może dla nas zechce zrobić wyjątek, ja przepadam za muzyką... fortepian jest w domu! Cóż, wysłucha pan mej prośby?
— Owszem, skorzystamy z miłego zaproszenia.
— Siostra chyba niedawno mieszka u pana, bo dotychczas nie słyszałam o niej?
— Od roku niespełna.
— A poprzednio?
— Poprzednio, dużoby o tem mówić... Mieszkała i w kraju, i za granicą, i przez kilka lat aż w Azyi.
— Więc to podróżniczka?
— Nie, pani, tylko biedna guwernantka, którą los rzucał tak, jak wiatr liściem na jesieni; podróżowała nie dla przyjemności, lecz dla chleba. Od dawna prosiłem ją, aby porzuciła ten zawód gorzki i przykry, i aby osiadła przy mnie. Nie chciała mi być ciężarem! Zabawna kobieta, doprawdy!... pisałem do niej: Droga siostro! ja tyle żydowskich języków oglądam, że dochód mój starczy na to, abyś ty dzieciom francuskiego już nie pokazywała; przyjeżdżaj, chleba nam nie zbraknie. Nie przyjechała... przeszło parę lat, zrujnowała zdrowie do reszty, i dopiero uległa mym prośbom.
— Więc aż w Azyi była pańska siostra?
— A tak. Trafiła jej się posada, względnie korzystna, więc już bez namysłu prawie przyjęła.
— Panie doktorze — rzekła młoda mężatka, — nie odmów nam tej przyjemności i zapoznaj siostrę swą z nami.
— Owszem, ale...
— Co?
— Siostra moja, trzeba pani wiedzieć, ma dość dziwaczne usposobienie. Ona panią zaraz pokocha.
— A cóż w tem złego? i owszem, może pan być pewien, że jej najszczerszą wzajemnością odpłacę.
— Zastosuję się do pani życzenia, a teraz bywajcie państwo zdrowi.
Nie dał się namówić aby został — odjechał.
— Chwała Bogu — rzekła matka, — poczciwe doktorzysko! Zdjął mi ciężar z serca, bo, doprawdy, byłam w obawie o twoje zdrowie, Maryniu... I wiesz co, dla zupełnej pewności, ja jednak zaparzę dla ciebie ziółek od kaszlu. Powiadam ci, że są cudowne. Wypijesz?
— Jeżeli to mamie zrobi przyjemność.
— Dziękuję ci, moja jedyna. Jesteś poczciwe, dobre, najzacniejsze dziecko. Niech cię Bóg błogosławi, moja śliczna...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.