Szpieg (Kraszewski, 1864)/10

<<< Dane tekstu >>>
Autor B. Bolesławita
Tytuł Szpieg
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1864
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wypchnięty od naczelnika Presler błąkał się po mieście jak oszalały, po głowie jego najdziksze wiły się myśli, najśmielsze snuły projekta, bądź co bądź bodaj ofiarą życia chciał syna ocalić, myślał się udać bodaj do samego cara aby mu wydrzeć tę ofiarę. Chwilami wiała nań jakaś nadzieja że sam naczelnik syna mu uwolni, że jego zasługi otrzymają nagrodę, to znowu oddawał się rozpaczy przypomniawszy, że z gardła katom żadna nie wracała ofiara. Tych których wypuścili raz, wzięli powtóre i potrzecie, nie jeden z podejrzanych tylko, po kilka razy Sybir oglądał. Na młodzież szczególniéj byli łakomi, żadnemu nie przebaczano. Widziano synów urzędników wysokie zajmujących stanowisko, zakutych w kajdany i pędzonych na wygnanie. Preslerowi wszystkie wypadki, o których słyszał, przychodziły na pamięć. Błądząc od kancelaryi do domu naczelnika, wszędzie pytając o niego napróżno, sam nie wiedząc jak zawlókł się do domu, ale tu chwili wytrzymać nie mógł, pustka była straszliwa, przypomnienia powiększały zgryzotę.
Matki nie było w domu, Rózia siedziała w oknie z zapłakanemi oczyma, Kachna płakała w drugim kącie, drzwi stały otworem, na kuchni nie było ognia, wszędzie smutek jak po umarłym którego tylko co wyniesiono na cmentarz. Presler nie śmiał pójść na górę bo by musiał przechodzić koło drzwi izdebki syna. Cichym głosem zapytał córki gdzie matka, dziecko odpowiedziało mu że nic nie wie, i porucznik z obłąkanym wzrokiem, z zaschłą wargą wyszedł znowu do bióra przy ulicy Długiéj. W tym dniu jak wiek długim, potracił godziny, zgubił pamięć, zapomniał o wszystkiem, pamiętał tylko że był katem własnego dziecięcia. Przechodząc gdzieś około zegarmistrza spotkał się z godziną w któréj zwykłym obyczajem naczelnik powinien był być w biórze. Pospieszył więc, ale zaraz przy drzwiach zastał ustawionych policyantów którzy mu na próg wnijść nie dali, napróżno prosił i nalegał, odpowiedziano mu, że jeśliby się ważył hałasować, mają rozkaz odprowadzenia go na ratusz. Na wielkie prośby, po kilku poselstwach w towarzystwie dwóch stróżów został wprowadzony przed oblicze pana naczelnika.
Było ono straszliwie groźne, chmurne, zagniewane. Porucznikowi kazano mówić od progu a pan Radca dla bezpieczeństwa trzymał się w drugim końcu sali, poglądając bojaźliwem okiem na swego podwładnego. Widocznie scena poranna i owa pięść która mu tak blisko oczów mignęła, jeszcze się przypominały. Presler widząc te wszystkie przygotowania stał się bardzo pokornym.
— Panie naczelniku, rzekł, pan mi przyrzekłeś! zlituj się nademną!!
— Wybij ty to sobie z głowy żeby dla twoich pięknych oczu, rzekł surowo naczelnik, rząd miał schwyconego z bronią w ręku buntownika uwolnić. Podziękujesz Panu Bogu jeśli go z drugimi nie powieszą, a o przebaczeniu ani myśleć.
— Aleś mnie pan przyrzekł! przerwał Presler.
— Nic ci nie przyrzekałem, a teraz ci to tylko przyrzec mogę, że jeśli mi się poważysz raz jeszcze przyjść z temi piskami i czas zajmować to cię każę tam zasadzić zkąd niełatwo wyliziesz...
Groźba ta podziałała widać na Preslera, całą jego nadzieją były własne starania, zląkł się aby go nie zaaresztowano. Naczelnik, który w téj chwili na niego spojrzał, postrzegł na bladéj twarzy dwa strumienie łez, które cicho płynęły i po dwóch zmarszczach głębokich schodziły do ust zaciśniętych. Gdyby był miał trochę serca byłby się poruszył widokiem tego człowieka; egoista zakamieniały pocieszył się tylko tem że już drugi raz pięści koło twarzy swéj nie zobaczy.
Presler szukał w głowie innego ratunku, nic już nie mówił i gdy się pan radca spodziewał jeszcze długich skarg i pisku, odwrócił się nagle do drzwi i wyszedł.
To jego wyjście tak nagłe po gwałtownéj scenie rannéj zdawało się naczelnikowi nienaturalnem, podejrzanem, czuł że ten człowiek tak dziwnie prędko uspokoić się nie mógł, trwoga go jakaś przejęła, pomyślał nawet czy nie wypadałoby go aresztować, ale potem dał pokój. W głębi jednak był bardzo niespokojny.
Presler mijając pośrednie stopnie wprost postanowił udać się do jenerała który naówczas był na czele komisyi i od którego los jego syna całkowicie zależał.
Radbym tu przy téj zręczności skreślić charakterystykę panów Jenerałów wojsk moskiewskich, którzy tak znakomitemi czyny odznaczają się w walce z odradzającą Polską.
Dzienniki pełne są okrucieństw żołnierza, barbarzyństw pijanéj tłuszczy, przemocy nad bezsilnemi, zbrodni w żadnéj od dawna wojnie nieznanych. Litość jest dziś uczuciem zabronionem, miłosierdzie chrześciańskie słabością kary godną. Próżnoby o to obwiniać to głupie żołdactwo które po pijanemu samo nie wie co robi, system i jego wykonanie są dziełem starszyzny, tych jenerałów właśnie o których wspomnieliśmy, równie walecznych na placu boju gdy idzie o dobijanie rannych i rozstrzeliwanie bezbronnych, jak znakomitych w indagacyach sądów wojennych, w wyrokach, i w administracyi powierzonego im kraju. Ani turek ani tatarzyn nie mógłby być nad nich okrutniejszy, żadne też plemie mongolskie głupszem od nich być nie może. Z wielkiéj gorliwości na usługi swojego cara jenerał moskiewski gotów zgwałcić wszystkie prawa boskie, byle za to mógł dostać błagodarność lentę, a w ostatku donacyą. Chociaż w postępowaniu jenerałów nie widzimy wielkiéj różnicy i zdawaćby się mogło że wszyscy w jednéj formie odlani, są ich, jak małp, rozmaite gatunki.
Nie jesteśmy grzeczni w porównaniu, ale godzi się za to mordy i pożogi choć słowem wzgardy odpłacić.
Jenerałów rosyjskich podzielić można na klas kilka, wszyscy przecie do drapieżnych zwierząt należą. Choć jedni powierzchownie wyglądają na łagodnych, drudzy umyślnie dziko pokazać się pragną, w ogóle cechą determinującą podziały i stanowiącą charakter, jest język jakim mówią. —
Jest, jenerał mówiący tylko po rosyjsku, drugi który umie po francuzku, trzeci co woli niemiecki język, bo z tym się w gębie urodził, naostatek jenerał mówiący wszystkiemi językami, nawet po polsku.
Pierwszy który zwykle dosłużył się z nizkiego stopnia jest sobie człowiek prosty chodzący regularnie do cerkwi, zwykle dosyć stary, ubóstwia cara, popów całuje po rękach, żyje z pensyi, posłusznie wykonywa wszystkie rozkazy, ale miewa serce w piersi i jest po trosze człowiekiem o ile car mu nim być pozwala.
Ze wszystkich gatunków, tego jeszcze nad innych przenieść można. Owe półświatełko wymałpowanéj cywilizacyi bez wiary, zasad i przekonań jeszcze na jego skroń nie padło, nie wyrzekł się on ani starych przesądów, ani starych życia prawideł; ślepe, jak wszyscy, narzędzie każe w pień wyciąć gdy ukaz przyjdzie wycinać, ale po cichu zapłacze. —
Już ten drugi, który się nauczył po francuzku, i udaje liberalnego, który w nic nie wierzy i gotów rodzonego brata sprzedać za gwiazdkę na szlifach, daleko od pierwszego jest gorszy. Szczególniejszym fenomenem życia tych ludów autodidaktów, które porządnego wychowania nie przechodziły, którym tyrania służyła za niańkę, jest to właśnie, że z oświaty i cywilizacyi zamiast brać miód, biorą gnoje. Moskal cywilizowany nie nauczy ci się nic zdrowego, nic co silnym i potężnym czyni człowieka, zlizuje tylko zgniliznę cywilizacyi, bierze z niéj próżność, pychę, zamiłowanie zbytku, rozpustę, wszystko co stanowi ułomność, a nie co daje siłę. Nie jest to winą cywilizacyi że z niéj truciznę wyciągnąć można; z jednych materyałów pszczoły wyrabiają miód, a węże jady.
Jenerał który umie po francuzku często bywa liberalny w słowach, ale spytaj jego służących jak się z nimi obchodzi, żony jak z nią żyje i podkomendnych jak ich kradnie! W salonie, którego język i tuzinkowe frazy łatwo chwytają, są to ludzie przyzwoici, niektórzy z nich czytali nawet wiele, ale nauka nic na życie nie wpłynęła. Gatunek ten dałby się na wiele podgatunków rozdzielić, musimy tę wielką rozmaitość zostawić przyszłemu monografowi téj dzikiéj istoty, — dodamy tylko że jak urzędnik moskiewski w salonie a w biurze jest istotą zupełnie różną, tak jenerał ów w kraju i za granicą całkiem do siebie niepodobny. Jest to cechą tych istot służebnych, że wszędzie z sobą noszą swe niewolnictwo, przed carem są to lokaje, a często rajfury, u wód gdzieś w Nicei lub Londynie udają ludzi. Trzeba ich widzieć gdy z téj rekreacyi powracają ad limina Carorum, gdy kapelusz okrągły lub dżokejską czapeczkę mieniają na ostatniéj stacyi wkładając kaszkiet z gwiazdką i mikołajowskie palto. Kto ich spotkał na ulicach Paryża a zobaczy potém w Wierzbołowie lub Sosnowcach może ich śmiało niepoznać. Z dobrodziejstw cywilizacyi przywożą do domu najczęściéj szczotkę do paznokci, trochę pomady, a czasem wstawione zęby i umalowane włosy. —
Jenerał który umie po niemiecku jest naturalnie niemcem, a że połowa jeśli nie więcéj Rosyi jest niemiecka, on tu sobie jak w domu. Zdaje się, że sąsiedzi nasi germanowie robiąc u siebie porządek, skrzętni gospodarze, wymietli wszystkie śmiecia za moskiewską granicę.
Jest wiele szlachetnego i zacnego w tych Niemczech których nie lubim, ale proszę mi pokazać jednego człowieka Niemca w służbie rossyjskiéj? Od dawna uznani za pedagogów Moskwy niemcy uważają się tu za istoty szlachetniejszego rodu i przodkują wszędzie moskalom.
Była chwila, gdy nienawiść ku nim krajowców dochodziła już prawie do exasperacyi, ale w teraźniejszéj walce z nami niemcy nie ustąpili moskalom i zarobili sobie znowu na prawo obywatelstwa. Jenerał niemiecko-ruski nie jest tak pokaźny, nie tak fanfaron jak poprzedzający; pracuje, bierze pieniądze ostróżnie, stara się o jakąś specialność, narodowości swéj łatwo się wyrzeka, wiary wypiera, z ochotą żeni się z moskiewką bogatą, dzieci daje na łup prawosławiu i służąc wiernie carowi dobija wysokich pozycyj, wielkiego wpływu i znacznego majątku. Z niemiecką systematycznością na zimno wyrozumowując gotów rznąć, zabijać i palić podpierając się w potrzebie filozofią historyi, historyą filozofii, ekonomią polityczną, Machiawelem, Gansem, Heglem i kim wreszcie chcecie — jest to mąż uczony i wytrawny, nadewszystko wytrawny. Wielki czciciel siły, jenerał niemiecki ugina przed nią czoło, służy jéj a w przypadku gdyby mu trzeba zmienić mundur lub opinią, na wszystko gotów.
Ma jednak słabostkę, choć się niby zaparł swéj narodowości, pomaga po cichu wszystkiemu co niemczyznę szerzyć może w Rossyi. W istocie przekonany on jest, że Imperium rossyjskie omyłką tylko liczy się do państw słowiańskich, a rzeczywiście jest to przez niemców zawojowana Mongolia. Może on ma i słuszność. —
Ostatni gatunek jenerała wychowanego tak szczęśliwie że umie i po angielsku i po włosku, może ze wszystkich jest najniebezpieczniejszy. Człowiek ten co się wiele a powierzchownie uczył, najwięcéj téż nabrał zarozumiałości, wierzy tylko w siebie, cara już nie ma za bóstwo ale za narzędzie które zręcznie spożytkować umie; poważny, zamknięty, szanujący się mocno, wie on, że z jemu podobnych robi się w Moskwie wszystko począwszy od kuratora uniwersytetu, ministra oświecenia aż do naczelnika wojennych zakładów, gospodarza skarbowych majątków, dyrektora banku lub wodza wszystkich cesarskich teatrów. Wie on, że może pojechać do Chin za ambasadora, do Paryża po ładną aktorkę lub na Sybir na wielkorządcę. Pamiętny wielkich swych przeznaczeń, szanuje on w sobie to drzewo, z którego może wystrużą jakie maleńkie berełko, lub jaką wielką szubienicę. —
Jenerałowie tego rodzaju z równą łatwością zmieniają suknię wojskową na cywilną, jak frak na mundury. — Są to ludzie z których wszystko się robi w Rosyi, a że wojskowość jest podstawą wszystkiego, ci co chcą dojść wysoko, muszą służyć w wojsku, bo ci którzy tylko byli w służbie cywilnéj zawsze kulawo jakoś idą do góry.
Nie wyczerpaliśmy wcale tego przedmiotu a przecież ponętna jego rozmaitość może nas za daleko uniosła. Dużoby tu jeszcze było do powiedzenia (co się gdzieindziéj jeszcze powiedzieć może) tymczasem wrócim do powieści.
Jenerał do którego postanowił udać się Presler, należał do drugiego gatunku, umiał on po francuzku, ale nauczywszy się późno od jakiegoś francuza rodem z Pskowskiéj gubernii wymawiał: Fiermie la port i t. p. Był to jeden z tych siepaczy których rząd używał zwykle do krwawych posług, przekonany że jak tylko największa zgroza przez władze jest nakazana, już tem samem staje się godziwą, bił, siekł, głodził, straszył, zarzynałby był i palił, byle na to miał ukaz z pieczęcią cesarską. Wierząc że wszelka władza pochodzi od Boga, służył władzy jak Panu Bogu, sprzedał jéj swój rozsądek, którego miał niewiele, i sumienie z którém się nigdy nie rachował. Nałóg srogości wyrobił w nim taką obojętność jaka się rzadko w ludziach spotyka, nabywają jéj czasem, na cierpienia fizyczne, chirurgowie przywykli codzień ręce i nogi piłować, i jenerałowie moskiewscy po tych cytadelach tajemniczych, których męczeństwa płaszcz postrachu okrywa. Był to człowiek lat podpiędziesiąt, z twarzą głupią, bladą, nalaną, przywykły do szerzenia postrachu i swojéj wszechmocności, niewielkiego umysłu, niezbyt nawet przebiegły ale ideał nierozumującego służalca.
Cały jego dzień upływał na badaniach w cytadeli, które gdy obwiniony był mocniéj podejrzanym, a rządowi pilno dowiedzieć się było prawdy, kończyły się zwykle chłostami i katostwem. Jenerał bywał tym exekucyom przytomny, a krzyki nieszczęśliwych wcale już na nim nie robiły wrażenia. Gdy po dniu tak uczciwie spędzonym wracał na łono rodziny na czaj wieczorny, nigdy mu na myśl nie przyszło narzekać na rząd barbarzyński, ale klął tych niegodziwych Polaków co się na dobrodziejstwach moskiewskiego rządu poznać nie umieją. Nie łatwo to było docisnąć się do takiéj matadory (bez kalamburu) ale Presler miał różne stosunki i wychodząc z domu, jakby przeczuciem zabrał ze stołu pieniądze o których żona zapomniała. — Wiedział on dobrze, że po wszystkich moskiewskich większych i mniejszych juryzdykcyach począwszy od stróża aż do jenerała, wszystkim się najuboższy opłacać musi. Pełniąc ohydne obowiązki oprawców ludzie którzy się na nie poświęcili, ciągną zyski i ze strawy więźnia i z niewygód jego i z ostatniéj koszuli i ze wszystkich co doń chcą przystąpić. Gdzieindziéj na świecie znajdzie się zabłąkana litości iskierka, tu litość kupować trzeba za gotowe pieniądze. Sprzedajność równa się barbarzyństwu.
Pod wieczór dnia tego gdy jenerał, mówiąc ich językiem, oddychał, co znaczy odpoczywał, przekupiony sługa wpuścił doń Preslera. Gabinet tego pana życia i śmierci tylu ludzi, wcale nie był podobny do wytwornego buduaru pana naczelnika. Nie znać tu było najmniejszego starania o jakąkolwiek wygodę, plugawa stara kanapa z wysiedzianą poduszką skórzaną służyła za tron panu jenerałowi, prosty stół zarzucony papierami stał przed nim, jedno wygodniejsze krzesełko, szafa bejcowana, zegar lada jaki — otóż i wszystko. Drzwi tylko ten pokój dzieliły od zajmowanych przez jenerałowę z rodziną.
Mikołaj Siergujewicz w surducie mundurowym bez szlif, palił cygara i czytał Inwalida. Gdy Presler wszedł, długo na niego patrzał. Zwyczaj badania nie opuszczał go i teraz, chciał się domyślić człowieka nim z nim miał mówić. Ale postawa porucznika nic go nauczyć nie mogła.
— Nu, czego tam chcesz? zapytał w końcu.
Nim rozpoczął mówić Presler, przyszedł pokornie, a raczéj przypełznął, aż do jego kolan i całował je płacząc.
— Nu, gadajcie!
— Panie jenerale, jestem ajentem policyjnym, służyłem rządowi wiernie przez lat kilkanaście, mogę powiedzieć, żem i wiele za to zniósł i dosyć się nieraz przysłużył, ale mnie srogie dotknęło wczoraj nieszczęście. — Ja sam doniosłem że się tam w fabryce jednéj młodzież zbierała na mustrę, pomiędzy tą młodzieżą schwytano własnego mego syna, syna — jedynaka. Panie jenerale, weźcie życie moje, ale przebaczcie temu dziecku!
Gdy Presler to mówił, jenerał wciąż nań patrzał żując cygaro. Chociaż od lat kilku miał do czynienia z więźniami polskimi, nie nauczył się był dobrze po polsku; z trudnością rozumiał język a gorzéj jeszcze nim mówił.
— A! rzekł, to to z téj szajki miateżników co ich tu wczoraj z tym starym przypędzili — wszyscy pójdą w Sybir bez wyjątku!!
— Panie jenerale! jedyne moje dziecko. —
— Co tam panie jenerale! panie jenerale! (kłuło go że mu nie mówił: prewoschodytelstwo) ja dla was nic nie zrobię, nie trzeba było syna puszczać na takie szelmostwa, trzeba jego było lepiéj uczyć, ot co, poszoł won!
Presler jeszcze go ściskał za nogi, ale jenerał zniecierpliwiony już go niemi kopać zaczął. Krew burzyła się w starym, ale wzgląd na to, że los syna był w ręku tego człowieka, czynił go cierpliwym, dawał się kopać nie ustępując.
— Panie jenerale! wołał, ja wam odkryję wszystkie ich spiski. —
— Co ty możesz odkryć?
Na chwilę, zastanowił się.
— Ty nic nie wiesz, ale słuchaj, syn twój może być wolnym, niech tylko powie wszystko, niech wyda, swój ten komitet Centralny — ja jego uwolnię, oficerskie słowo. —
Preslerowi jakieś mdłe nadziei światełko zabłysło.
— Ja każę przyprowadzić twego syna, jego już dziś badali, ale milczy jak kamień; chodź ze mną.
Nic nie odpowiadając Presler ruszył się za panem jenerałem, który zawołał żołnierza, coś do niego poszeptał i skinąwszy na porucznika począł go prowadzić z sobą. Przeszedłszy dziedziniec, kilka strażą obwarowanych bram, drzwi i korytarzy, znaleźli się nareszcie w téj izbie znanéj wszystkim odwiedzającym więźniów, do któréj zwykle przyprowadzają ich aby przy katach świadczyli że ich nie katowano. Jenerał siadł a Presler stanął z bijącem sercem oczekując na przyjście syna. Długa jednak upłynęła chwila nim brzęk karabinów oznajmił że go wiedziono.
Ojciec rzucił się naprzeciw niemu, ale krata dzieląca salę przystępu broniła. — Juljan szedł blady z twarzą pełną uroczystéj odwagi męczennika, widać było na nim że w tym jednym dniu przeżył i przebył więcéj niż w życiu całem.
Jenerał wskazał nań ręką Preslerowi i rzekł:
— Nu, macie tego swego syna, powiedzcież temu łajdakowi, że jeśli chce świat oglądać niechaj prawdu gada i za swoje szelmostwo żałuje!
— Julku! krzyknął Presler zbliżając się do niego i załamując ręce, jeśli masz cokolwiek miłości dla rodziców, zlituj się nad nami, mów co wiesz! a pan jenerał przyrzeka że będziesz wolny.
Juljan dziwnie spojrzał na ojca.
— Ojcze, rzekł, ja nic nie wiem, wiem to żem sam może winien, ale nikt więcéj.
— Słyszysz, słyszysz, ot co gada buntowszczyk! krzyknął rozjuszony jenerał, tacy oni wszyscy! pójdziesz do taczek do kopalni... albo na szubienicę...
— Julku! ulituj się nad nami, jeśli nie nademną to nad matką!
— Ani ty ojcze, ani matka nie macie prawa żądać odemnie abym dla miłości waszéj podłością się skaził, rzekł młodzieniec; patrz! dodał nagle odsłaniając surdut i pokazując zakrwawioną koszulę, patrz, bito mnie dziś, bito ażem mdlał, alem nie zesłabł, alem wzmocniał, ale się dam ubić a nie powiem tym katom słowa!! Nie okupię wolności mojéj szkaradną zdradą, pójdę na śmierć i zostawię po sobie w miejscu dziecięcia waszego, czystą i poczciwą mogiłę. — Ojcze, mówił rozogniając się coraz bardziéj, możeszże odemnie tego żądać, ty stary żołnierz polski, coś za ten kraj walczył za który ja może umrę....
Presler począł okrutnie płakać a jenerał tupiąc nogami wołał aby natychmiast więźnia wyprowadzono. Na Juljanie gniew ten wściekły żadnego nie robił wrażenia, żołnierze go popychali, on stał jak wrosły w ziemię.
— Ojcze daj mi rękę niech ją pocałuję, zawołał, a potem na wolą Boga. —
Ale Presiera chcącego zbliżyć się do syna żołnierz odciągał z drugiéj strony a okrutnemu jenerałowi przyszło na myśl pomścić się na szlachetnym młodzieńcu zadając mu cios okrutny. Postrzegł on z wyrazów wymówionych przez Juljana że o rzemiośle ojcowskiem nie wiedział i krzyknął w pasyi:
— A wiesz ty co to twój ojciec? hę?
Juljan odwrócił się z dumą ku jenerałowi —
— Stary żołnierz polski...
— Ha! ha! zakrzyczał zbir radując się zawczasu wrażeniu jakie miał uczynić... ty wiesz...
Już jego usta miały wymówić wyrazy, któreby były przebodły pierś młodzieńca najcięższym dla niego razem, gdy Presler wyrwawszy się z rąk żołnierza, skoczył do Mikołaja Siergiejewicza i zamknął mu usta obiema dłoniami.
Wielmożny ów Katownik uląkł się straszliwie, cofnął, a w tem zamieszaniu i wrzawie uprowadzono Juliana... pozostał rozjuszony zbir i porucznik którego żołnierze schwytali i trzymali zdaleka.
— Ha! zawrzeszczał z pięściami przyskakując do bezbronnego jenerał i tłukąc go niemi po twarzy — ha! jak ty śmiałeś dotknąć mnie! jak ty śmiałeś... ty... ty...
Presler znowu stał się pokornym jak baranek, znosił razy, milczał, przypadł nawet na kolana usiłując przebłagać groźnego wroga, który nie żałował pięści i razów, a naostatek rozkazał żołnierzom dać mu jeszcze kijami i wypuścić.
Zkąd ta wspaniałomyślność wzięła się mu, dla czego nie kazał Preslera zamknąć w cytadeli, tego trudno zrozumieć.
— Słysz, rzekł do niego w końcu odchodząc, jak ty mi piśniesz słowo o tem co tu było, każę ci rozstrzelać... rozumiesz... oficerskie słowo...
W końcu dodał jeszcze parę razy ulubione swoje paszoł won, a nieszczęśliwy ajent policyjny, wyciągnięty za kark przez żołnierzy, za drzwiami się im ostatkiem wykupić musiał od razów, które zastąpiły gęste kułaki.
Oszalały, oszarpany, wywlókł się tak ku wrotom cytadeli, sam nie wiedząc dokąd idzie i co daléj pocznie z sobą, gdy usłyszane nagle znajomym głosem wyrzeczone przekleństwo osłupiałego wstrzymało.
Blisko tego mostu nad którym powinienby stać napis jaki Dante położył u wrót piekła, pod ścianą, ujrzał siedzącą żonę... przez tych kilkadziesiąt godzin tak zmienioną boleścią okrutną, że trudno mu zrazu było ją poznać.
Postać to była nie zrozpaczonéj Nioby starożytnéj, ale furji któréj sił brakło na wściekłość. Widok sprawcy wszystkich jéj cierpień osłabłą przywiódł do tego stanu wściekłości. Z rozpuszczonemi włosami, z suknią podartą, z twarzą oblaną łzami, z zaognionemi oczyma, z pieniącemi usty, zdawała się chcieć porwać na niego aby go rozszarpać, ale sił jéj nie stało i padła z zaciśnionemi dłoniami miotając się w konwulsyjnych drganiach....
Siedziała tu od poranka próżno, błagając aby ją do syna dopuszczono, gnana i bita, znosząc naigrawania pijanéj tłuszczy. Z serca jéj szał przechodził do głowy, głód i ból odbierał jéj powoli przytomność, — widok męża ją przywrócił. —
Porucznik cofnął się z przestrachem ale uciekać nie mógł; sam nieszczęśliwy zrozumiał jéj rozpacz, ulitował się... chciał ją podnieść z ziemi i uprowadzić. —
— Nie tykaj mnie! wrzasnęła przeraźliwie, widząc że się zbliża, nie tykaj zabójco... między tobą a mną nie ma już nic wspólnego... ostatni węzeł ty zerwałeś! nie mam dziecięcia... nie jestem żoną twoją... nie znam cię, szatanie — precz! precz! precz!!
Cóż było odpowiedzieć? Presler zapłakał, zatrzymał się, ale widząc że się jéj szał powiększa, odszedł powoli.
W chwili gdy on znikł z oczów kobiety, która płakać gorzko zaczęła, zbliżyła się do niéj czarno ubrana postać.
Była to podeszłego wieku niewiasta, jedna z tych tysiąców naszych świętych męczennic, które się poświeciły na usługę braciom... męczennic, gdyż każdy co jest zmuszonym ocierać się o żołdactwo moskiewskie, godzien się staje tego nazwiska. Ileż to przecierpieć musi każda spokojna, skromna, zacna kobieta, któréj przychodzi żebrać ich litości!
Nie mają oni ani poszanowania dla wieku, ani czci dla boleści, ani względu na słabość — a najlitościwszy z nich wstydzi się nawet pokazać że ma serce... — jeźli nie jest okrutnikiem, to okrutnika udaje. —
I ona z cytadeli wracała, i ona miała tam syna, i ona szła z wypłakanemi oczyma modląc się przez tę kalwaryjską drogę, która do krat żelaznych więzienia prowadzi — ale mimo własnego cierpienia postrzegła ubogą kobietę i schyliła się ku niéj żegnając ją krzyżem, bo wiedziała że na straszną tę rozpacz słowo byłoby już nieskutecznem.
— Biedna kobieto, rzekła, co ci jest? mów! wstań, nie poddawaj się.... opamiętaj. Bóg litościw!!
— Bóg i bóg nie ma litości! z dzikim śmiechem odpowiedziała Preslerowa... zabrał mi dziecko moje jedyne...
— Nie tyś jedna taką sierotą, odrzekła kobieta.... jam równie wyprobowana, syn mój jest tu także za temi murami, a ja nawet twarzy jego widzieć, głosu posłyszeć nie mogę. I przychodzę tu co dnia daremnie, i błagam ich, napróżno... i odchodzę bez nadziei. —
— A! chyba nie kochałaś syna...
— Ja! kobieto nie bluźnij... on mi był jeden na świecie... ja nie mam nadeń nikogo — ale ja ufam w miłosierdzie Boże... —
Tą razą kobieta podniosła na nią oczy nic nie mówiąc, a po chwili szepnęła:
— Módl się i za mnie, jam zapomniała się modlić...
— Chodź ze mną... ja cię nauczę, modlić się będziemy razem...
Pierwsze to było słowo pociechy jakie usłyszała nieszczęśliwa i posłuszna mu wstała powoli, jak dziecię słabe dając się prowadzić... Przyszła już była do tego stanu odrętwienia w którem długie dawniéj dni spędzała, ale stokroć było teraz straszniejsze, bo myśl nawet, ta czarna towarzyszka godzin samotnych, z głowy jej uciekła i ciemności oblały ją nieprzebite, — z szału przeszła w niemoc zupełną...
Potrzeba było litościwéj niewieście, która ją wyrwać chciała z tego miejsca, pomocy dwóch najętych ludzi, aby wsadzić do powozu i uwieść do miasta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.