<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Tajemnica Doktora Hiwi
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
ZBURZONE PLANY.

W Teatrze Wielkim w Warszawie dobiegał do końca ostatni akt „Tristana i Izoldy“. Kilka akordów orkiestry wstrząsnęło jeszcze widownią, potem umilkły, jak wbite w ziemię. Kurtyna wolno zaczęła się opuszczać, a główny żyrandol zajaśniał pełnem światłem. Zwarta masa ludzka zakołysała się lekko, z krzeseł padły pierwsze oklaski, które wkrótce przemieniły się w istną burzę dziękczynną dla artystów. Publiczność wywoływała swoich ulubieńców przed rampę sceny.
Po kilku minutach entuzjazm przełamał się i publiczność zaczęła cisnąć się ku wyjściu.
Strogow pomagał pani Luizie przebić się przez falę ludzką i bacznie uważał, by ktoś nie potrącił jego towarzyszki. W oczach baronowej błyszczały jeszcze iskry zadowolenia, a na bladą twarz wystąpił rumieniec emocji. Przeżywała prawdopodobnie w dalszym ciągu losy bohaterów starogermańskiego mitu.
— Doprawdy nie przypuszczałam, — mówiła prawie szeptem, — że w stolicy Polski potrafią tak pięknie wystawić Wagnerowską operę. Jestem zachwycona...
Strogow uśmiechnął się pobłażliwie i ujął swoją towarzyszkę mocniej pod ramię.
Docisnęli się do garderoby. Strogow otulił panią Luizę w miękki płaszcz szynszyllowy. Szybko ubrał się w palto i popłynęli wraz z falą ludzką ku wyjściu.
Mimo późnej godziny, plac Teatralny kąpał się w falach jasnego światła, które spływały obfitą strugą z kandelabrów ulicznych. Od strony ulicy Wierzbowej i Bielańskiej, jarzyły się barwne światła reklam dancingów i kinoteatrów. Strogow chciał przywołać dorożkę, ale pani Luiza wstrzymała go za ramię.
— Pójdziemy pieszo, — prosiła. — Pogoda taka piękna, chcę się przejść trochę...
— Nie pójdziemy do „Sawoyu“? — spytał zdziwiony.
— Wolę zjeść kolację u siebie w hotelu. Po „Tristanie i Izoldzie“ nie chcę wsłuchiwać się w wrzask jazz-bandu.
Masz rację.
Szli w kierunku Placu Saskiego. Tłumy ludzi przesuwały się przez ulice Warszawy. U zbiegu Ossolińskich musieli czekać długą chwilę na wolne przejście w zwartej kolumnie automobili i dorożek. Pani Luiza patrzyła z radością na ten żywy, pstry korowód ludzki, cieszyła się, że i ona w nim uczestniczy.
— Wiesz Dymitrze, Warszawa to doprawdy piękne miasto. Tylko te restauracje i hotele już mi obrzydły. Pragnę bardziej ustatkowanego życia...
— Piliśmy życie zbyt wielkiemi haustami, — przyznał Strogow. Żyliśmy w ostatnich tygodniach jedynie w teatrach, restauracjach i dancingach, nie dziw więc, że teraz następuje przesilenie... Ale trudno, po kilku miesiącach spędzonych w pustyni berlińskiej musieliśmy nacieszyć się życiem i hałasem. Powinnaś jednak rozważyć moją propozycję... Interesy zatrzymają mnie dłuższy czas w Warszawie. Możemy tu urządzić sobie mieszkanie, takie właśnie, jakie pragniesz: miłe, spokojne, wygodne. Wierzę w to, że szczęście w nim zagości... Dziś nawet w „Cristału“ proponował mi jeden ze znajomych sprzedaż mieszkania w Alei Szucha. Chyba nie masz powodu dłużej zwlekać...
— Muszę jeszcze ochłonąć po ostatnich przeżyciach... — szepnęła cicho i przeskoczyła na inny temat rozmowy.
Strogow zrozumiał, że pragnie uniknąć drażliwej rozmowy na temat wspólnego mieszkania. Nie nalegał i przeszedł do wrażeń przeżytych w teatrze.
Weszli do olbrzymiego hallu w hotelu „Bristol”. Portjer podał usłużnie pani Luizie klucz od jej mieszkania i zawiadomił Strogowa:
— Jakiś pan kilkakrotnie zgłaszał się tu do hotelu w jakimś pilnym interesie do pana. Zostawił swoją kartę.
Strogow spojrzał na bilet, zbladł i szybko schował go do kieszeni. Na jego twarzy odmalowało się silne zmieszane.
— Wyglądasz zaniepokojony, — zauważyła baronowa Teitelberg. Kto był ten pan?
Rzucił jakąś wymijającą odpowiedź. Domyśliła się natychmiast, że skłamał. Potem jakby chciał zyskać na czasie, zaczął się usprawiedliwiać:
— Za chwilę będę u ciebie, tylko zamówię kolację.
I nie czekając na odpowiedź, skierował się do szklanych drzwi restauracji, z poza których przeciskały się do hallu dźwięki jazz-bandu.
Pani Luiza stała chwilę wpatrzona w drzwi, za któremi znikł jej przyjaciel, potem zażądała od boya, by przewiózł ją windą na pierwsze piętro. Weszła do swego apartamentu, zadzwoniła na pokojową, by pomogła jej przebrać się w inną suknię. Czuła silne zmęczenie. To ustawiczne, od kilku miesięcy trwające życie hotelowe, dokuczyło jej silnie. Myśl o własnem mieszkaniu wydawała jej się teraz coraz bardziej ponętną. Trudno jej jednak było zgodzić się na propozycję Strogowa. Czuła, że przyjaciel jej, w ostatnich czasach skrzętnie coś przed nią ukrywa. Choćby nawet ta scena na dole z biletem... Tajemniczość Strogowa tworzyła w ostatnich dniach niemiłą przeszkodę w ich wzajemnym stosunku. Tyle razy prosiła go, aby zwierzył się ze swojemi troskami. Niestety zawsze bezskutecznie.
Pani Luiza od dłuższego czasu obserwowała, że jej przyjaciel mocuje się sam ze sobą, otwiera usta, jakby chciał jej coś powiedzieć i nagle zacina się, milknie i wybiega do miasta pod pozorem interesów, w które ona nie wierzyła. Za tę tajemniczość czuła głęboki żal do Strogowa. Dała mu przecież dowody swej miłości i przywiązania, wybierając się z nim w daleką podróż do kraju, którego nie znała. Dlaczego więc jej nie ufa...?
Początkowo myślała, że Strogow walczy z kłopotami pieniężnemi, chciała mu nawet przyjść z pomocą. Udowodnił jednak, że rozporządza poważną gotówką. Najbardziej gniewało panią Luizę, gdy Dymitr udawał przed nią doskonały humor i podniecał się sam swoim sztucznym śmiechem, jakby chciał coś w sobie zagłuszyć. Wtedy pani Luiza wolała już raczej, by przyznał się przed nią do zbrodni, aniżeli, by dłużej odgrywał jakąś niesamowitą rolę. Scena z biletem wpłynęła ostatecznie na nią decydująco. Postanowiła za wszelką cenę dziś poważnie rozmówić się z przyjacielem.
Zaledwie pokojówka podała pani Luizie szlafrok, Strogow zapukał do drzwi.
— Doskonały był twój pomysł Luizo, — mówił dziwnie podniecony, — zjemy raz wreszcie kolację poza krzykliwą salą restauracyjną.
Pani Luiza wyczuła, że znowu udaje dobry humor i zbyt głośnem zachowaniem stara się odwrócić jej uwagę od swego zdenerwowania. Dlatego też, gdy pokojówka usunęła się z pokoju, ujęła go za rękę i z niezwykłą u siebie stanowczością prosiła:
— Dymitrze! Twoja tajemniczość w Warszawie zaczyna mnie już dławić. Wiem, że odwiedził cię ktoś, kogo niebardzo spodziewałeś się, a może nawet chciałbyś uniknąć spotkania z nim. Na moje pytanie dałeś mi w hallu tak wymijającą odpowiedź, że czuję się nią nawet dotknięta...
— Ależ Luizo...
— Proszę cię, nie przerywaj. Nie rozumiesz chyba, że właśnie ta nieznośna sytuacja odracza moją decyzję pozostania w Warszawie. Nie chcę, abyś tu coś przedemną ukrywał. Dopóki nie wyzbędziesz się tych ustawicznych niedomówień, nie żądaj stanowczej odpowiedzi... Dlaczego naprzykład nie pokazałeś mi biletu, który przed chwilą oddał ci portjer?
Strogow wyjął z kieszeni kartę wizytową i niechętnie wręczył ją przyjaciółce. Rzuciła wzrokiem na bilet i w oczach jej odmalowało się zdziwienie. Na bilecie wydrukowane było nazwisko doktora Hiwi.
— Jakto, nie cieszysz się przyjazdem naszego doktora? — spytała urażona.
Odwrócił głowę, jakby bał się spojrzeć jej w oczy.
— Ale wytłumacz, dlaczego?
— Dlatego, — mówił unikając jej wzroku — że w okresie szczęścia, jaki z tobą przeżywałem, zapomniałem, że czas płynie i przychodzi termin dotrzymania zobowiązań. Ciężko mi je wykonać.
— Nie rozumiem...
— Zrozum, że doktór Hiwi przyszedł się dziś upomnieć o duszę Strogowa... zaśmiał się nieswoim głosem.
Zamilkli, bo rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Wszedł kelner, niosąc na tacy zamówione zakąski. Milcząc czekali, aż ustawi kolację na stole. Tymczasem pani Luiza obserwowała swego przyjaciela. Chodził głęboko zamyślony po pokoju. Wodziła za nim wzrokiem i teraz dopiero spostrzegła, że jej przyjaciel w ostatnich tygodniach znacznie się zmienił. W powodzi wypadków i wrażeń nie miała wolnej chwili, by nad tem się zastanowić. Dopiero w tej chwili zauważyła, że skóra na twarzy Dymitra zagięła się w głęboki fałd, który nadawał ustom wyrazu goryczy i sarkazmu. Skronie jego pobielały silnie. Tyle srebrnego pyłu we włosach nie miał na raucie u Lenckych...
— Czem się ten człowiek zamartwia? — myślała, patrząc z współczuciem na kochanka.
Gdy kelner wyszedł z pokoju, Strogow przerwał nerwową bieganinę po pokoju, zbliżył się do swej przyjaciółki i dotknął lekko jej ramienia. Przez cienki jedwab czuła, że ręka jego była zimna jak lód.
— Usiądź tu w fotelu, — prosił z kamienną rezygnacją na twarzy. — Wysłuchaj mnie, bo za kilka minut książę Dymitr Strogow ma zostać zgilotynowany... Tam na dole czeka już na moją duszę ten „żółtek“ ze swoim uśmiechem na twarzy.
— Co ty bredzisz? — przerwała. — Masz chyba gorączkę...
— Nie obawiaj się, jestem w pełni władania umysłem. Władam nim nawet teraz lepiej jak zwykle...
Chciała zerwać się i uciekać, ale przytrzymał ją prawie siłą. Gęste krople potu wystąpiły mu na czole i zlepiły włosy w kosmyki.
— Nie uciekaj, — prosił poważnie. — Musisz mnie wysłuchać do końca, bo za chwilę masz wydać wyrok. Dziś upływa termin, w którym zobowiązałem się zdjąć maskę. Kończy się, niestety, moja maskarada... Ja nie nazywam się Strogow! Strogow pozostał w mojem mieszkaniu w Berlinie, przykuty własną niemocą do fotelu. Ty bledniesz? Nie bój się, nie jestem awanturnikiem, nie zostawię plamy na twoim honorze kobiety... Jestem pułkownikiem w wojsku polskiem, nazywam się Andrzej Raszczyc...
Po tych słowach zbladła tak, że twarz jej przypominała rzeźbę w alabastrze. Szybki oddech rozsadzał jej piersi. Patrzyła półprzytomna w twarz przyjaciela, obawiając się, że człowiek ten, wskutek jakichś ciężkich przejść moralnych, dostał nagle pomięszania zmysłów.
— Chcesz wiedzieć, dlaczego cię oszukałem? — mówił cicho przez krtań zaciśniętą spazmem. — Muszę ci powiedzieć dziś wszystko, bo tam na dole czyha na mnie doktór Hiwi... Więc słuchaj. Przed dwoma laty odkomenderowany zostałem jako pułkownik do służby w przedstawicielstwie polskiem w Berlinie. Rozkaz musiałem wykonać i udałem się do tego miasta, które jest kuźnią intryg i najpotworniejszych planów wobec mojej Ojczyzny. Pracowałem na posterunku z całym zapasem swej energji i swych zdolności, ale nie było miesiąca, bym nie czynił w Warszawie starań o powrót do kraju. Tak upłynął mi rok. Jednego dnia otrzymałem w drodze poufnej bardzo mgliste informacje o organizowaniu w Niemczech niebezpiecznej akcji przeciw Polsce. Udało mi się sprawdzić, że wiadomość ta ma pewne cechy prawdopodobieństwa. Zacząłem szukać. Szczegóły, które mozolnie z dnia na dzień zdobywałem, zaczęły układać się wreszcie w całość, która mnie przerażała. Kręciłem się ustawicznie w labiryncie jakichś dwóch liter „P. Z.“, których znaczenia nie mogłem w żaden sposób rozgryść. Dostosowywałem je do zdobytych faktów, tłumaczyłem je arytmetycznie, starałem się dojść, jaki skrót słowa lub nazwisk zawierają, niestety wszystko napróżno. Litery te prześladowały mnie w dzień i w noc, spędzały sen z moich powiek, aż wreszcie, było to z wiosną roku zeszłego, uchwyciłem bardziej realny ślad. Prowadził on do fabryk barona Teitelberga w Berlinie i Nadrenji. Nie mogąc własnemi siłami prowadzić śledztwa, przybrałem sobie kilku zaufanych ludzi do pomocy i roztoczyłem sieć obserwacji nad potentatem giełdy berlińskiej. W czasie, gdy byłaś w zeszłym roku w Biarritz, miałem już tak poważne dowody zbrodniczych planów Geheimrata, że zmuszony byłem w tej sprawie wyjechać z raportem do swojej przełożonej władzy do Warszawy. Tam otrzymałem rozkaz, niespuszczania sprawy z oka. Po powrocie do Berlina przekonałem się, że pod własnem nazwiskiem nie mogę dalej występować, nie chcąc być zdemaskowany. Przybrałem więc nazwisko emigranta rosyjskiego, księcia Strogowa, któremu dopomagałem w Berlinie, by nie zmarł śmiercią głodową. Od niego otrzymałem wszystkie papiery na nazwisko księcia Strogowa. Pieniądze, które otrzymałem z Warszawy, i te, które czerpałem z własnego majątku, jak również arystokratyczne nazwisko, pozwoliły mi uczęszczać do najbardziej wytwornego klubu. Tam spodziewałem się, uchwycić dalsze nici śledztwa. Wiedziałem, że tajemnica liter „P. Z.“ promieniuje na wysokiego urzędnika ministerstwa dr. Rauburga, który w klubie lubił uprawiać hazard. W ciągu miesiąca zdołałem się zaprzyjaźnić z tym człowiekiem i wymóc na nim, że wprowadzi mnie na parkiety salonów hrabiów Lenckych.
„Tam poznałem ciebie i twego męża. Rozpoczęła się gra na wielką skalę. Teraz miałem możność dojścia do znaczenia dwóch tajemniczych liter i sparaliżowania zbrodniczej akcji. W klubie zaś rozpocząłem grać w „chemin do fer“. Pierwsze kilka razy przegrałem znaczniejszą gotówkę, potem szczęście mi dopisywało. Jednej nocy Rauburg przegrał do mnie poważną sumę i zobowiązał się zwrocie mi ją W ciągu dwudziestu czterech godzin. Wiedziałem z góry, że zobowiązaniu nie podoła. Wyszliśmy tego dnia razem z klubu. Szedł złamany, widziałem, że przegraną wziął głęboko do serca. Po drodze wstąpiliśmy do „Parisiana“. Dr. Rauburg pił dużo, by zalać robaka. Po pijanemu bredził najpotworniejsze rzeczy. Opowiadał mi, jako rzekomemu monarchiście rosyjskiemu, że lada moment Polska przemieniona będzie w pustynię i przestanie wciskać się klinem między dwa potężne państwa: Niemcy i Rosję. Dolewałem mu szampana i udawałem coraz większe zaciekawienie. Gdy wychodziliśmy z „Parisiana“, rozporządzałem już taką ilością dowodów zbrodniczej akcji „trustu P. Z.“, że mogłem wystąpić z jawnem oskarżeniem.“
„Gdy jednak z dr. Rauburgiem uporałem się łatwo, to o wiele cięższą była sprawa z Geheimratem Adolfem Teitelbergiem. Człowiek ten otaczał się taką siecią prywatnych szpiegów, że śledzenie go, dwukrotnie omal nie przypłaciłem życiem. Nadto obserwację nad Geheimratem pod złą zacząłem wróżbę. Zaraz w salonach Lenckych poślizgnąłem się, bo oprócz grubo ciosanej postaci Geheimrata poznałem tam jego żonę piękną, subtelną kobietę, której postać utkwiła mi w pamięci...“
Raszczyc przerwał na chwilę dla zaczerpnięcia oddechu. Ręce jego nerwowo poszukiwały papierośnicy w kieszeniach smokinga. Po długiej chwili znalazł ją, zaciągnął się dymem papierosa. Pani Luiza siedziała bez ruchu, rozumiejąc, że jej przyjaciel nie bredzi, lecz ważkie przed nią składa zeznania. Raszczyc starał się spojrzeć w jej oczy, ale przesłoniła je głęboko rzęsami. Po chwili on zaczął mówić dalej:
— Z salonu Lenckych wyniosłem nietylko znajomość z Geheimratem, ale i twój obraz w oczach. Przeszkadzał mi on straszliwie w dalszej mojej akcji. Niejeden cios, którym chciałem ugodzić potentata giełdy, ty swojem spojrzeniem obezwładniałaś... Rozpoczęła się we mnie straszliwa walka między obowiązkiem i honorem oficera, a uczuciem człowieka. Pamiętasz ten dzień, w którym pierwszy raz wszedłem pod dach willi na Grunewaldzie? Mąż twój jakby nic nie przeczuwał. Był dla mnie niezwykle serdeczny i wylany. Wiedziałem jednak, że ta jego serdeczność jest udaną, że pragnie mnie użyć dla swoich celów. Tymczasem stosunek między tobą a mną zacieśnił się coraz bardziej. Z nici sympatji, jakie nas łączyły, wyłoniła się głęboka miłość. Ale nieubłaganie nadchodził moment, w którym obowiązany byłem jako oficer zdać raport ze swoich posunięć. Odwlekałem z tem z dnia na dzień, aż czuby drzew w waszym ogrodzie pokryły się złotem. Zaczęła się jesień...“
„Jednego dnia, gdy odwiozłem ciebie i Erikę z teatru, zatrzymałaś mnie na herbacie. Była późna noc, gdy wyszedłem z waszego domu. Zamiast jednak skierować się do domu, poszedłem w kierunku jeziora Allensee. Był piękny wieczór, srebrne promienie księżyca łamały się w martwem lustrze jeziora. Tego wieczoru prześladowały mnie dziwne wizje. Byłem mocno niespokojny o ciebie. Wróciłem z przechadzki i długo krążyłem koło waszej willi. Nie mogłem się wyzbyć myśli, że tej nocy stanie się coś, co decydująco zaważy na losach nas obojga. Była już późna noc, a ja stałem ciągle w bocznej ulicy obserwując waszą barokową willę. Nagle zobaczyłem sylwetkę jakiegoś człowieka, który starał się wtargnąć przez okno do willi. Myślałem, że to złodziej. Czekałem jednak chwilę, by przekonać się, co uczyni. Cicho otworzył okno w parterze, tuż obok garażu i skoczył do wnętrza domu. Nie mogąc oprzeć się złym przeczuciom i ja przeskoczyłem sztachety i przedostałem się do okna, za którem znikł. Okno było do połowy uchylone. Jakaś wojłokowa zasłona tłumiła światło. Przez wąską szczelinę spojrzałem do wnętrza. Zobaczyłem dwoje ludzi, splecionych miłosnym uściskiem. Krew uderzyła mi do głowy. Myślałem, że to ty poddajesz się pieszczotom młodego człowieka. Potem spostrzegłem swój błąd. To był Hauner i Lotti. Spokojnie oddaliłem się w głąb ogrodu. Jeszcze raz rzuciłem okiem na willę i spostrzegłem, że na pierwszem piętrze, w gabinecie Geheimrata, pali się światło. To jasno oświetlone okno hypnotyzowało mnie jak oko cyklopa. Przypominało mi natychmiast mój obowiązek. Zatrzymałem się w ogrodzie. Po godzinie Hauner wyszedł, a światło w gabinecie twego męża jeszcze nie zgasło. Wykorzystałem tę samą drogę, którą bezwiednie wskazał mi Hauner. Wślizgnąłem się do wnętrza willi. Cały dom pogrążony był we śnie. W pierwszej chwili chciałem przez klatkę schodową przedostać się przed drzwi gabinetu twego męża. Wkrótce jednak spostrzegłem, że to jest niepotrzebne. Przez strzał kominka, jak przez olbrzymią tubę, dochodziła mnie rozmowa twego męża z jakimś człowiekiem o mocno ochrypłym głosie. Omawiali w czterech ścianach gabinetu jakąś tajemniczą akcję. W miarę ich słów ogarniał mnie dreszcz przerażenia. Po kilku minutach zrozumiałem cały zbrodniczy plan. Umawiali się, że za cztery dni jeden z administratorów przemyci do mojej Ojczyzny w walizce śmiercionośne bakterje. Słyszałem rechot ich śmiechu na górze. W pierwszej chwili chciałem przedostać się na górę, wydobyć rewolwer i zastrzelić obu zbrodniarzy. Potem doszedłem do przekonania, że to byłoby bezcelowe. Tą samą drogą wybiegłem do ogrodu, a stamtąd do miasta. Nie mogłem doczekać się świtu... Zaraz rano pojechałem do przedstawicielstwa polskiego, gdzie odbyłem ważną konferencję. Postanowiliśmy wezwać z Paryża wypróbowanego przyjaciela Polski, znanego bakterjologa japońskiego doktora Hiwi. Wiedzieliśmy, że ten wielki uczony nie odmówi, swej pomocy w tak ważnej sprawie. Potem nastąpił dalszy podział ról. Ja miałem w umówionym dniu wyrwać za wszelką cenę niebezpieczną walizkę. Podjąłem się tego, ale przyznam, że brakło mi sił do wykonania zadania. Przeszkodziła mi w obowiązku myśl o tobie. Wiedziałem, że jako morderca Adolfa Teitelberga, będę miał raz na zawsze zamknięty dostęp do twoich myśli... W tym celu udałem się do wywiadu jednego z państw obcych. Polecono mi niezwykle sprytnego człowieka, i gwarantowano, że potrafi on wykonać każde zlecenie. Znalazłem go w podrzędnej kawiarni na Coepenickstrasse. Znany tam był pod nazwiskiem „Ommy“. Za olbrzymią sumę zobowiązał się przynieść walizkę, żądał tylko, bym mu podał dokładny rozkład mieszkania i tryb życia mieszkańców. Uczyniłem zadość temu żądaniu, podałem mu dokładny plan sytuacyjny i godzinę, w której Geheimrat ma wręczyć walizkę swemu administratorowi. Chcąc zaś zyskać na swobodzie ruchów, uwiadomiłem ciebie, że wyjeżdżam do Paryża. Wyjazd swój upozorowałem w tak dokładny sposób, że rzeczywiście w tych dniach w Paryżu w hotelu „Majestic“ zameldowany był książę Dymitr Strogow“.
— „Przyszedł wreszcie oznaczony wieczór, mówił z trudem Raszczyc. — — Wraz z kilku towarzyszami podwieźliśmy Ommy’ego w okolicę willi. Zatrzymaliśmy automobil w jednej z bocznych ulic i kazaliśmy zgasić reflektory. Widziałem, jak Ommy w kostjumie pilota przeskoczył parkan i wkradł się do ogrodu willi. Czekaliśmy godzinę, a może i dłużej w skupieniu na jego powrót. Każda minuta oczekiwania zdawała mi się wiecznością. Modliłem się w myślach, by wyprawa Ommego skończyła się bezkrwawo. Zależało mi na walizce, a nie na życiu Geheimrata. Wreszcie usłyszeliśmy lekki szelest liści w krzewach parkowych, który wydawał mi się łoskotem. To wrócił Ommy z walizką w ręce. Puściliśmy w ruch automobil. Pędziliśmy jak szaleni do miasta. W automobilu Ommy opowiadał szczegóły sceny w gabinecie twego męża. Zasłoniłem rękami uszy, aby nie słyszeć jego opowiadania. Tak przybyliśmy do biur naszego przedstawicielstwa. Tam oczekiwał nas doktór Hiwi. Wręczyłem mu niebezpieczny bagaż. Tej tragicznej nocy odmówiłem wszelkich wyjaśnień. Włóczyłem się po lokalach nocnych Berlina i piłem, by stłumić rozstrój nerwów. Dopiero następnego dnia opowiedziałem japończykowi wszystkie szczegóły mego śledztwa, aż do przejść ostatniej nocy. Opowiadałem mu i o tobie. Doktór Hiwi rozpoczął natychmiast badania nad bakterjami. „Cuibo“ Ja rzuciłem się do dalszych poszukiwań nad wynalezieniem składów bandaży i waty, nasyconych „Cuibo“, które na szczęście nie doszły już do mojej ojczyzny. Moje gorączkowe poszukiwania okazały się jednak daremne, a i praca dr. Hiwi natknęła na trudności. Dla rozwiązania tej tajemnicy musieliśmy jeszcze raz posłać Ommy’ego do gabinetu Geheimratha Teitelberga. W czasie tej nocnej wizyty natknął się on w gabinecie twego męża na Haunera, który chciał ukraść pieniądze. Rozpoczęła się walka zakończona śmiercią złodzieja...“
Raszczyc urwał, pot spływał cienką strugą po jego bladej twarzy. Widać było, że opowiadanie wyczerpało zupełnie jego siły fizyczne. Zasłonił oczy ręką, jakieś drgawki nerwowe przebiegały przez jego ciało. Długa chwila upłynęła, zanim uspokoił się i mógł opowiadać dalej o wysiłkach lekarza japońskiego i swoich w celu zapobieżenia katastrofie. Niestety, siły ich były za słabe a tajemnica przechowywana przez Geheimratha zanadto wielka, by móc podołać sprawie. Wreszcie wybuchły tragiczne wypadki, których i ona była świadkiem. Przedstawiał jej w tragicznych słowach, jak wielkie przestępstwo ciężyło na sumieniu jej męża, a cięży do tej chwili na Joe Teitelbergu z Augsburga. Gdy skończył, spojrzał na swą przyjaciółkę.
Pani Luiza siedziała bez ruchu. Ręce jej zwisały bezwładnie poza poręcz fotela. Zdawało się, że omdlała. Długą chwilę trwało przygnębiające milczenie, które mącił tylko przyspieszony chrapliwy oddech Raszczyca.
— Czy nie masz Luizo mi nic do powiedzenia? — spytał wreszcie cicho.
Nie poruszyła się. Wtedy podbiegł do niej, ukląkł przed fotelem i całował jej zimną dłoń. Otworzyła oczy, spojrzała zalękniona, jakby patrzyła na kogoś obcego. Z rozpaczliwą namiętnością przytulii twarz do jej kolan i całował jedwab jej sukni.
— Zrozum, — błagał, — że nie jestem stworzony na zbrodniarza. Kocham ciebie każdą komórką mego serca i mózgu... Bez ciebie nie wyobrażam sobie dalszego życia. Pomyśl, że zniszczyłem tylko zbrodniarza i jego piekielne plany... Zrozum, że tak samo, jak kocham ciebie, kocham swój kraj, który własną krwią broniłem przed nieprzyjacielem. Nie mogłem dopuścić do zniszczenia swojej ojczyzny....
Widziała ślady jego łez na sukni. Coraz spazmatyczniej obejmował jej kolana, jakby obawiał się, by go nie odtrąciła.
Pani Luiza wyswobodziła się z objęć przyjaciela, wstała i chciała przejść przez pokój. Siły jednak odmówiły jej. Poruszała ustami, jakby chciała coś powiedzieć.
— Czy przebaczysz mi? — pytał Raszczyc z rozpaczą w głosie.
Spojrzała na niego ze współczuciem, ale potem cicho, ale niezwykle stanowczo szepnęła:
— Nie pytaj mnie teraz o to. Odejdź stąd. Teraz nie mogę dać ci odpowiedzi... Mam wrażenie, że myśli rozsadzą mi czaszkę... To okropne, co mi opowiedziałeś... Proszę cię odejdź... Przyjdź jutro... Dam ci odpowiedź...
Nie nalegał dłużej. Wstał z klęczek zgnębiony i złamany, tylko oczami prosił, aby nie kazała mu odchodzić. Ale ona coraz natarczywiej żądała, by zostawił ją samą. Wyszedł z pokoju cicho, spokojnie, a kroki jego były chwiejne jak chód starca.
Gdy kładł już rękę na klamce, pani Luiza chciała go przywołać, bo nagle żal jej się zrobiło tego człowieka, który przecież ją kochał. Całym wysiłkiem woli musiała powstrzymać słowo współczucia.
Wyszedł. Skierował się jak lunatyk na schody. Potem szedł przez ulice Warszawy, aż dotarł do Alei Ujazdowskiej. Wiatr uderzał w jego pobladłą twarz, mierzwił mu kosmyki włosów. W Alei Ujazdowskiej usiadł na ławce. Siedział nieruchomo, nie mogąc opanować chaosu myśli i obrazów, które wirowały mu w mózgu.
— Jutro rozstrzygnie się... — szeptał półprzytomny.
Na ciemnym tle nieba znaczyły się już jasne smugi światła, gdy wstał z ławki i szybkim krokiem, jakby go goniły jakieś wizje, skierował się do swego mieszkania. W ciepłym pokoju siły opuściły go zupełnie. Był tak wyczerpany, że bezwładnie osunął się w ubraniu na łóżko i zdawało mu się, że zamiast powiek ma żarzące węgle na oczach.
— Jutro rozstrzygnie się wszystko, — szepnął jeszcze raz, a potem czuł, że zapada w czarną otchłań.
Było południe, gdy służący zbudził go z kamiennego snu. Wstał szybko i z lękiem przypomniał sobie przejścia wczorajszego dnia. Spojrzał w lustro i przeraził się swojej twarzy. Pod oczyma znaczyły się głębokie cienie. Skronie jakby wybielały zupełnie. Szybko zaczął się ubierać. Za godzinę popchnął już szklany kołowrót u wejścia do hotelu „Bristol“. Kazał się szybko zameldować u baronowej.
— Pani baronowa wyjechała dziś z Warszawy, — poinformował go uprzejmie portjer. Kazała panu doręczyć ten list.

Raszczyc rozerwał szybko kopertę. Pani Luiza pisała:
„Przeżyłam straszną noc. Starałam się wszystko tłumaczyć na twoją korzyść. Niestety, widok zamordowanego, tak, jak widziałam go wtedy przykrytego gobelinem na otomanie, przytłaczał wszystko... Tej krwawej wizji nie mogłam się wyzbyć do białego świtu... W imię dobrych chwil, które przeżyliśmy razem, nie staraj się zobaczyć ze mną... Może czas uleczy wszystko...
Luiza Teitelberg.“

Olbrzymi hall hotelowy zawirował i zakręcił się w oczach Raszczyca. Musiał chwycić się krzesła, aby nie upaść. Bezmyślnie schował list do kieszeni. Potem niepewnym krokiem wyszedł z hotelu na ulicę. Portjer patrzył zdziwiony na niego, nie mogąc wytłumaczyć sobie nagłego osłabienia.
Raszczyc wyszedł na ulicę, porwany wkrótce przez tłum przechodniów ulicznych...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.