Tajemnice stolicy świata/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Upłynęło kilka tygodni po tém, cośmy opowiedzieli. Łaskawy czytelnik niech raczy udać się z nami do Niemiec.
Przecudny, słońcem rozjaśniony dzień sierpniowy, uśmiechnął się nad bogato przystrojoną stolicą. Z okien i domów powiewają sztandary, po nad ulicami unoszą się kwieciste wieńce, całe wielce ożywione miasto wystąpiło w uroczystych strojach, pałace bogaczów i chatki ubogich jaśnieją świątecznie.
Król, który po śmierci swojego osiwiałego ojca objął rządy kraju, po przyjęciu hołdu, wraca z małżonką swoją do stolicy, dla wstąpienia na tron i zamieszkania w zamku ojców. To uroczystość dla ludu; od samego rana ciśnie się on przez ulice w stronę ogromnego miasta, którą ma przeciągać orszak królewski. Rzemieślnicy i cechy gromadzą się pod swoje chorągwie, aby wyruszyć z muzyką na przyjęcie monarszej pary, — na placach pełno życia, i radości — dzisiaj widzowie złotem popłacili za okna i balkony, a każdy tłoczy się jak może, byle tylko przypatrzyć się wjazdowi.
Ma on nastąpić nie przez wysoką z imponujących filarów utworzoną królewską bramę, jak zwykłe dawniéj tego rodzaju uroczyste pochody, lecz przez położoną na drugim końcu miasta bramę aleksandryjską, przy któréj urządzono łuk tryumfalny, u góry ozdobiony chorągwiami, girlandami, emblematami i promieniejącym od złota królewskim herbem. Ulice wysypano kwiatami i zielonemi gałązkami, a w pobliżu zamku znajduje się druga brama honorowa, po któréj bokach urządzono trybuny, dla, starszyzny miejskiéj i dla dostojnych osób.
Nakoniec około południa daleki huk dział zapowiedział zbliżanie się królewskiego orszaku.
Konni policyanci i galowo ubrana żandarmerya oczyszczają ulice i po obu ich stronach usuwają widzów na chodniki. Piechota z powiewającemi u hełmów kitami, tworzy na całéj drodze nieprzenikniony łańcuch. Wszystkich oczy patrzą w stronę, z któréj tak radośnie oczekiwani zbliżyć się mają.
Dźwięki janczarskiéj muzyki poruszają serca ludzkie — jéj tony są coraz głośniejsze, coraz silniéj brzmiące i upajające — fanfary przerywają je — orszak przybywa do tryumfalnego łuku — rozlegają się nieskończone okrzyki i roznoszą daléj, na przepełnione ludem ulice i place, na których głowa stoi tuż przy głowie — z okien i balkonów powiewają chustki i kapelusze.
Chóry muzyki grają hymn narodowy, tony jego wzruszają...
Król nadjeżdża. Każdy pragnie Widzieć go. Każdy pragnie podziwiać jego okazały, potężny orszak.
Pochód rozpoczynają czteréj marszałkowie na białych jak śnieg koniach. Za nimi w niejakiém oddaleniu jedzie oddział gwardyi z muzyką i rozpostartym sztandarem; w téj chwili powtarzają się znowu tysiączne odgłosy ludu.
Król w bogatym generalskim mundurze wjeżdża na pysznym arabie — przed nim czteréj reichsgrafowie niosą insygnia państwa na ciemno-czerwonych aksamitnych poduszkach.
Król ma około pięćdziesięciu kilka lat — czoło bardzo wysokie, podbródek nieco występujący, na twarzy wyraz życzliwości, a uśmiechające się usta niezarosłe, nosi ledwo dostrzegalne ciemnawe faworyty — na wszystkie strony łaskawie się kłania i widocznie cieszy go tak piękne przyjęcie, z jakiém po złożeniu mu hołdu występuje stolica.
Za nim na pysznych rumakach książęta królewskiego domu i bogata świta.
Znowu czteréj marszałkowie na białych koniach, a za nimi imponujący oddział kirassyerów, których mocno obsadzona muzyka dmie w rogi, naprzemian z muzyką gwardyi.
Błyszczący od słońca złocony pojazd, ciągniony przez sześć przepysznych ogierów, z których na każdym siedzi żokej, postępuje w niejakiéj odległości; w nim na bujającém wysłaniu siedzi królowa — i ona także łaskawie odpowiada na powitania narodu — ale zdaje się, że na jéj lekko zarumienioném licu i oczach ciemnemi powiekami zasłonionych, osiadł jakiś bolesny wyraz.
Królestwo są bezdzietni — może ta myśl w téj chwili mocniéj dolega krôlowéj, tronującéj w swoim złocistym powozie.
Następują potém paradne ekwipaże księżniczek, sióstr i siostrzenic królewskich — daléj dwór, a wreszcie znowu oddział gwardyi.
U wspaniałéj wysokiéj bramy tryumfalnej, przyjmują królewską parę deputowani stolicy — biało ubrane dziewice sypią kwiaty — obywatele i rzemieślnicy huczną muzyką witają wjazd, a szumny nieskończony okrzyk przeprowadza go aż do ogromnego i wysokiego zamku, który zewnątrz starożytną siwą ma barwę, wewnątrz jednak promienieje przepychem i wspaniałością.
W tronowéj sali król przyjmuje czołobitność zagranicznych posłów i ambassadorów, a każdy z nich w imieniu swojego monarchy składa dostojnéj parze zapewnienia najrzetelniejszéj przyjaźni i współczucia.
Po skończonéj ceremonii, udano się do stołu, do którego zaproszono samych tylko członków rodziny, gdyż wieczorem dopiero miało nastąpić wielkie przyjęcie, teatr i bal, pierwsza od czasu śmierci zgasłego króla uroczystość, na którą wydano mnóztwo zaproszeń; — owszem nawet uprzejmy monarcha, którego przyjęcie nadzwyczaj dobrze usposobiło, jeszcze pomnożył te zaproszenia, gdy po rozmowie z posłami, dowiedział się o przybyciu do stolicy w ostatnich dniach wielu znakomitych osób. Może też, jako niechętnie właściwie lubiący widzieć w około siebie liczne zgromadzenie, zapragnął na téj uroczystości dworskijé zjednoczyć wszystko, co godne było ukazać się na dworze. Król wołał raczéj sztukę i interesującą rozmowę, w mniejszém więcéj dobraném kółku, aniżeli świetne uczty i parady; królowa zaś zgadzała się ze swoim dostojnym małżonkiem, tómbardziéj że i sama piękne i szlachetne przenosiła nad strojny zgiełk.
Ale na pachnących, kwiatami i chorągwiami przyozdobionych ulicach ciągle jeszcze panowała radość. Tłumy ludu z okrzykami zebrały się przed zamkiem, a król ulegając powtórnie prośbom tysiąców głosów, pozdrawiając ukazał się na zamkowym balkonie.
O zmierzchu tłumy rozeszły się: — zaczęła się illuminacya, najświetniejsza jaką kiedykolwiek w stolicy widziano. Współubiegano się w rozwinięciu przepychu, z jakiém miasto jakby w dzień oświetlono. Pałace wysokich urzędników państwa wywoływały powszechne podziwienie, bo czarowały ustawieniem na nich kwiatów, obrazów i ogniów. Lecz główna ulica stolicy, daleko od zamku i do spacerowego ogrodu, aż do jaśniejącéj bengalskim ogniem bramy królewskiéj, wyglądała jak ogniste morze, z pomiędzy którego wystawały liczne przezrocza i marmurowe popiersia królewskiéj pary.
Wesoło usposobione tłumy, pełne podziwienia przechadzały się po ulicach i ścieśnione stawały przed najpiękniéj przystrojonemi domami.
Wkrótce powozy z trudnością utorowały sobie drogę do oświetlonego jak dzień zamku, w którym uwijała się wszędzie bardzo zajęta służba. Zaczęło się przyjmowanie królewskich gości.
Wybrano trzy obszerne salony na przyjęcie świetnego zgromadzenia, w którém obok zdobnych orderami generalskich mundurów, okrywających ludzi, zktórych wielu pod zmarłym królem w walkach z Napoleonem Bonapartem znakomicie się odznaczyło — znajdujemy także i cywilne fraki. Ministrowie i szambelani, posły i dygnitarze, książęta i znakomici uczeni, przechadzają się wiodąc półgłośną rozmowę, po okazałéj sali Krystyny, tak nazwanéj od naturalnéj wielkości portretu księżniczki, obecnym po większéj części nieznanéj — a w któréj źwierciadlanych szybach tysiąckrotnie odbija się światło promieniejących koronnych świeczników i kandelabrów. Pod ścianami ustawiony jest szereg miękkich krzeseł ze złoconemi poręczami, a pod okazałym portretem stoją: koronami odznaczające się wspanialsze fotele królewskiéj rodziny.
We czterech rogach sali Krystyny, po za kosztownemi aksamitnemi draperyami urządzono bufety, z których lokaje podawali tu wina, tam łakocie i lody. Poseł francuzki, książę Etienne, żywo rozmawia z wielkim szambelanem o wspaniałości wjazdu — lord Wood, ten starzejący się, wiecznie spokojny Anglik, z blond faworytami, nigdy nie siwiejącemi, gawędzi bardzo przyjaźnie z posłem brazylijskim, kawalerem de Villaranca, a tylko co przybyły i przez wszystkich dworsko powitany książę Waldemar, bratanek króla, mówi ze swoim szambęlanem panem von Schlewe o pięknéj miss Brandon, która od kilku dni wszystkim pozawracała głowy.
— Wasza wysokość nie raczysz zapewne odmówić swojego współczucia dla téj królowéj lwów, bo bez wątpienia jest ona jedném z najszczególniejszych zjawisk, rzekł pan von Schlewe, błyskając siwém okiem i o ile możności usiłując ukryć, że kuleje na lewą nogę. Jego niezarosła twarz, zwiędła i pomarszczona, ostry nos i blade usta świadczyły, że to jest przeżyty rozpustnik; nieprzyjemne zatém w bezstronnym widzu robił wrażenie widok tego pięćdziesięcioletniego szambelana. jako najpoufniejszego doradcy tego więcéj niż o połowę młodszego księcia.
— Obciąłbym ją widzieć, niedbale odpowiedział książę, witając księcia d’Etienne; zamów pan w tych dniach dla nas lożę. Wiesz panie Schlewe, że ja nie bardzo gustuję w tych damach cyrkowych, które za wiele mają do czynienia z bielidłem!
— O wiem, że mój książę chętniéj widzi wiejską niewinność, i wkrótce nie zaniedbam donieść o owéj miłéj dziewczynce, którąśmy przedwczoraj na szossie spotkali.
— Zrób to, panie Schlewe! rzeczywiście było to tak miłe stworzenie, jakiego już od dawna nie widziałem; jéj obraz ściga mnie! Ach, moja droga kuzynko, zawołał książę Waldemar, oddając uprzejmy wojskowy ukłon młodziutkiéj księżniczce Karolinie, która z matką, siostrą króla, właśnie do sali wchodziła: szczęśliwy jestem, że mogę cię tu powitać! Słyszałem, że byłaś cierpiąca i mocno nad tém ubolewałem!
— Przeziębiłam się — ale to już minęło, odpowiedziała księżniczka Karolina, ładna, zaledwie dwódziestoletnia dama, z mocno czarnym, gładko uczesanym włosem, który tylko różyczki zdobiły.
Księżniczka ma piękne, niebieskie oczy, ocienione długiemi, ciemnemi rzęsami, lica nieco blade, pięknie wykrojony trochę garbaty nos, a usta tak miłe jak łuk Amora. Ma na sobie powłóczystą białą suknię przetykaną różami, oraz lekką mantyllę, która skromnie dozwla widzieć prześliczną, szyję i pięknie ukształtowane wyższe części ramion. Błyszczący naszyjnik brylantowy, spadający aż do wykroju sukni na oślepiająco biały stanik, o tyle uobojętnia naturalną piękność księżniczki, o ile podwyższa takową u innych dam ją otaczających.
— Przebacz wasza książęca mość mojéj niewiadomości, mówiła zbliżając się do księcia; ale czy nie wiesz co to za jeden ten pan w portugalskim stroju, którego kawaler de Villaranca tak uprzejmie wita?
Książę Waldemar spojrzał w przeciwną stronę sali, i teraz dopiero postrzegł słusznego, około czterdziestu lat mającego mężczyznę, z dużą ciemno-blond brodą. Miał on na sobie, podobnie jak poseł, używany przy takich ceremonialnych dworskich uroczystościach, bogato tkany aksamitny półpłaszczyk, z pod którego wyglądał błyszczący brylantami order. Ozdobna szpada ze złotą rękojeścią wisiała u jego boku.
— Ze wstydem wyznać muszę, droga kuzyno, że jeszcze tego pana nie widziałem!
Widocznie jest to grand z owego dalekiego kraju brylantów!
— Jego powóz zaprzężony we cztery przepyszne rumaki, zajeżdżał razem z naszym na zamkowy dziedziniec; murzyn w niebieskiej liberyi siedział na koźle!
— Nie zaniedbam wywiedzieć się o nim i zaraz kuzynce wiadomość przyniosę, odpowiedział książę, długo żegnając się ze swoją piękną kuzyną.
W téj chwili otworzono podwoje — paziowie, występujący jeszcze na tego rodzaju dworskich uroczystościach, ukazaniem się swojém zapowiedzieli panującą parę.
Król, prowadząc małżonkę, wszedł do sali — a kapela dworska, umieszczona na wybitej czerwoném suknem galeryi, napełniła ją hucznemi dźwiękami narodowego hymnu — dostojni goście według stopni uszykowali się w półkole.
Król zwykle sarkastycznie uśmiechający się, dzisiaj wyglądał wesoło, i z łaskawie rozpromienioną królową, witał świetne zgromadzenie.
Wielki podstoli, marszałkowie i szambelanowie weszli do sali Krystyny zaraz po damach pałacowych, a wielki szambelan kazał otworzyć drzwi wiodące do przyległéj sali księżniczek i daléj do sali teatralnéj.
Czarodziejskie wywierały w téj chwili wrażenie te w morzu światła pływające przestrzenie — pyszny był widok poruszających się w nich królewskich gości.
Król przemówił uprzejmie kilka dowcipnych słów do stojących przy nim najbliżéj ministrów i generałów, a królowa rozmawiała z księżnymi. Każdy z obecnych z bijącém sercem oczekiwał, czy go królestwo spostrzegą, i do kogo pierwéj przemówić raczą; każdy z tych panów dworu wzdychał do téj łaski, aby się nią pochlubić w liczbie niewielu uprzywilejowanych.
Gdy muzyka grała jedną z ulubionych królowi uwertur, król badawczo spojrzał po obecnych, i rozmawiał nieco z bratem swoim księciem Augustem, tudzież z siostrzeńcem księciem Waldemarem.
Nagle oko króla zajaśniało — ujrzał nieopodal roztropnego i dla tego przyjemnego mu kawalera de Villaranca, i zdawało się przytém, że go coś uderza. Polecił jednemu z adjutantów, aby poprosił bliżéj pana posła, i z całą życzliwością przemówił do brunatnego południowca o chudéj, prawie spiczastéj twarzy, który mu się nizko kłaniał.
— Panie kawalerze, wyjątkowo przemówił król po francuzku, bo poseł nie mógł się płynnie tłómaczyć po niemiecku — panie kawalerze, przypominamy sobie, że prosiłeś nas dzisiaj o posłuchanie dla jakiegoś hrabiego.
Król niby namyślał się, wreszcie wzywająco skinął ręką.
— Dla hrabiego de Monte Vero.
— Prawda, będziemy pamiętali to nazwisko!... Że prosiłeś nas dzisiaj o posłuchanie dla hrabiego de Monte Vero, i że w skutek własnoręcznego listu naszego nam wielce miłego chociaż także wielce dalekiego monarchy, upoważniliśmy was przedstawić nam dzisiaj tak gorąco zaleconego — uczyń pan to, kawalerze! Siadajmy, moja kochana! dodał król obracając się do małżonki i przystąpił z nią do krzeseł.
Księżniczka Karolina i jéj osiwiała matka usiadły, razem z niemi i pozostałe damy dworu, książęta zaś stanęli w blizkości. Goście gruppami usunęli się daléj w tył, albo po większej części wyszli do chłodniejszéj sali księżniczek.
W téj chwili, gdy i książę Etienne przedstawił królewskiéj parze jakiegoś znakomitego generała francuzkiego, zbliżył się z kawalerem de Villaranca do króla ów pięknie wyrosły nieznajomy, który poprzednio wpadł w oko księżniczce Karolinie. Jego imponująca postać, znakomitość, teraz dopiero wystąpiły w całéj pełni blasku, gdy śmiało i dumnie szedł przez salę — zdawało się, że z błogą spokojnością zbliża się ku równemu sobie, nie tak jak inni panowie dworu, którzy przez czołobitność zapominali o swojéj własnéj godności — wyglądało to, jakby jego szlachetna postawa mówiła: „Korzę się równie głęboko tylko przed Bogiem, nie zaś przed ludźmi!“
Król badawczo spojrzał na słusznego nieznajomego — całe otoczenie wpoiło wzrok w gościa, występującego w portugalskim stroju.
— Spełniam łaskawy rozkaz waszéj królewskiéj mości, przemówił kawaler de Villaranca; poczém cofnąwszy się nieco wskazał ręką: Oto hrabia Eberhard de Monte Vero!
— Eberhard — hrabia Eberhard! — powtórzył zdziwiony król — czysto niemieckie imię! — Mam zaszczyt i szczęście być Niemcem, który w dalekiém cesarstwie założył sobie nową siedzibę, rzekł Eberhard pełnobrzmiącym głosem.
— Rzecz ciekawa! przemówił król — musiałeś panie hrabio, brazylijskiemu dworowi wyświadczyć bardzo ważne i wielkie usługi, bo własnoręczne pismo twojego teraźniejszego monarchy jest wielce łaskawe, prawie z miłością dla ciebie skreślone. Masz pan wielkie posiadłości w dalekiém, obficie ubłogosławioném państwie?
— Rzeczywiście najjaśniejszy panie, Monte Veto obejmuje ośm niemieckich mil kwadratowych!
— To ogromny majątek, niejeden niemiecki książę nie ma takiego, z ironicznym nieco uśmiechem rzekł król — a wszystko zabudowane i uprawne?
— Po spełnieniu tego dzieła, przybywam odwiedzić piękną moją ojczyznę! Blizko dziesięciu tysięcy niemieckich robotników poświęca mnie swoje siły.
— A zatém cała kolonia!
— Wzniosła to rzecz, najjaśniejszy panie, — słyszeć tak łaskawe oznaczenie! Ona mnie ośmiela do proszenia o jedną łaskę!
— Mów pan, mości hrabio! Winniśmy podziękować kawalerowi za przedstawienie nam pana! Chętnie lubimy słyszeć o cudzych krajach, a témbardziéj kiedy tak szczególnie są z nami związane!
— Ośmielam się prosić, najjaśniejszy panie, o dozwolenie, abym jako Niemiec mógł złożyć u stop twoich mały haracz moich odległych posiadłości! Łaskę, jaką mi przez uprzejme, przyjęcie wyświadczyć raczysz, będę uważał za niezapomniane nigdy dobrodziejstwo!
— Haracz, pańskiłj kolonii? — żywo rzeki król, bo szlachetna, dumna śmiałość hrabiego de Monte Vero głębokie i szczególne na nim wywarła wrażenie, a także niezmiernie zainteresowało go oblicze tego pięknego mężczyzny — jesteśmy ciekawi! Prośbie pańskiéj niech się stanie zadosyć!
Pytający wzrok zdziwienia przebiegł z oka do oka, bo całe otoczenie króla zdumiało się, widząc takie znalezienie się obcego. — wszyscy więc niezmiernie byli ciekawi co się daléj, stanie.
Eberhard, hrabia de Monte Vero, cofnął się krokiem w tył — rozsunięto portyerę salonu, i zdawało się, że jedném jego skinieniem dzieje się wszystko co nastąpi.
Wszyscy spojrzeli ku wchodowi — nawet król i jego małżonka z uśmiechem spojrzeli ku wejściu, jakby im te dziwne intermezzo sprawiało przyjemną rozrywkę.
Na progu ukazał się murzyn w błękitnéj, bogatéj liberyi — w czarnych ręku niósł białą atłasową poduszkę, a na niéj leżały, rzucając magiczny blask, który ze wszystkich ust wywoływał mimowolnie cichy szept podziwu, trzy wielkie drogie kamienie, które przewyższając tęczowemi barwami całe światło salonu, świeciły jaśniéj niż gwiazdy.
Murzyn przeszedł przez salon blizko aż do króla, — wtedy upadł na kolana i pochyliwszy głowę aż do ziemi, trzymał przed nim aksamitną poduszkę z haraczem hrabiego de Monte Vero.
Scena ta wywarła szczególniejsze, a rzec nawet można, silne wrażenie na obecnych. Wywołały je nietyle owe trzy brylanty czarne, chociaż były tak kosztowne i rzadkie, jakich nikt ze świetnego towarzystwa dotąd nigdy nie widział, ile raczéj postać klęczącego murzyna i wyprostowana postawa dumnego, pięknego cudzoziemca, którego pojawienie się i dar teraz dopiero czarownie się zrównoważyły.
Był to dar królewski, bo te trzy kamienie, każdy wielkości gołębiego jaja, pysznie szlifowane, tak, że promieniały całym przepychem cudownego blasku, warte były kilka milionów.
Król powstał — tego się wcale nie spodziewał.
— Zdaje się nam, że nagle przeniesieni jesteśmy w jakąś bajeczną powieść Wschodu, rzekł z uprzejmym uśmiechem, przystępując do murzyna i przypatrując się brylantom. Co za przepyszna gra kolorów! Doprawdy panie hrabio, nie bylibyśmy w stanie złożyć takiego haraczu, bo czarnych brylantów wcale nie mamy!
— Pochodzą one z wymywalni Monte Vero, najjaśniejszy panie, są zatém tylko płodem moich posiadłości! Wszakże te tylko trzy czarne kamienie dotąd jedynie znaleziono!
— Przyjmuję panie hrabio twój dar, odpowiedział! król, i niech jeden kamień zachowany będzie w muzeum, drugi przeznaczam dla mojéj małżonki, a trzeci zachowam dla siebie! A teraz proś i mnie pan o jakąkolwiek łaskę!
— Niechże, najjaśniejszy panie, przez czas pobytu w mojéj ojczyźnie wolno mi będzie ukazywać się u stop twojego tronu: abym przez to mógł dowieść waszéj królewskiéj mości, że Niemiec, chociaż daleko założył sobie nową siedzibę, pozostaje jednak na wieki wiernym synem ojczyzny!
Król skinął na wielkiego szambelana, aby przyjął poduszkę i pokazał królowéj piękne kamienie, i padał hrabiemu Eberhardowi rękę do pocałowania — ale Eberhard nie ukląkł, bo już to było dla niego za wiele, że Sandok, według zwyczaju murzynów, rzucił się na kolana — lecz pochylił się i przyłożył królewską rękę do ust swoich.
Kiedy się wyprostował, wzrok jego padł na wysoki piękny obraz księżnéj Krystyny; przez chwilę zdało mu się, że powinien podziwiać ten piękny obraz, tę skromną, miłą postać, że on go jakąś magiczną siłą ku sobie pociąga, na co pierwéj nie zważał.
— A więc zamierzasz pan zabawić tu czas jakiś? rzekł król przerywając milczenie, gdy tymczasem obok stojący, w części podziwiali kamienie, w części hrabiego, który niewątpliwie musiał być Krezusem.
— Tęsknota mnie tu przygnała, najjaśniejszy panie — i — tu przerwał Eberhard — o najświętszym, najwyższym powodzie swojéj podróży musiał przemilczeć — i prócz tego potrzeba przyniesienia moim majątkiem, tu i owdzie, jakiegoś pożytku!
— Ach! coś z istniejącego przed laty związku cnoty! No, panie hrabio, jeżeli możemy ci być w tém pomocni — nie zapominaj, żeśmy ci dłużni! Teraz niech; dadzą aktorom znak rozpoczęcia widowiska! Chodźmy do sali teatralnéj rzekł król do swojéj małżonki; rozmawiającéj z miłą księżniczką Karoliną. Pan hrabia de Monte Vero będzie łaskaw towarzyszyć nam, prowadząc księżniczkę.
— Tak wysoka łaska pognębia mnie, najjaśniejszy, panie!
— O! spodziewamy się często jeszcze widywać pana, bo wyznać musimy, że życzymy sobie wiele jeszcze posłyszeć od pana, rzeki król wielce przychylnie. Chodź pan z nami.
Eberhard skłonił się przed zarumienioną księżniczką Karoliną, któréj na towarzysza przeznaczono cudzoziemskiego hrabiego.
— Ubolewam, półgłosem rzekł Eberhard, że jako nieznanego narzucono mnie waszéj książęcéj mości!
— O nie, panie hrabio, z tego powodu nie masz pan przyczyny do ubolewania, niezmiernie skromnie i miłe odpowiedziała ładna księżniczka, i oparła rękę na ramieniu Eberharda, i razem z nim obok członków królewskiéj rodziny przeszła za monarszą parą do przyległéj obszernéj sali teatralnéj, w któréj mnóztwo krzeseł ustawiono.
— Przypuszczać winienem, że pani chętniéj raczyłabyś podać rękę któremukolwiek z obecnych książąt, szepnął hrabia, gdy zajmował miejsce obok uśmiechającéj się Karoliny, chociaż łaską swoją wyświadczyłaś mi pani wielką radość!
— Przebacz, panie hrabio, ale wątpię o tém obojgu.
— Należę, wasza królewska wysokości, do owych ludzi, którzy śmiało mówią co myślą, a druga część słów moich, mnie dotycząca, pochodzi wprost z mojego serca!
— Jest to równie piękny jak rzadki dzisiaj przymiot, panie hrabio, i wyznać panu muszę, że tém milsze mi czyni pańskie towarzystwo! O ile na to dworska etykieta pozwala, i ja hołduję pańskiéj zasadzie!
Przedstawienie przerwało rozmowę. Śpiewano różne, pieśni, a potem nastąpiła komedya, z któréj dowcipu i przycinków król uśmiał się serdecznie, — także i księżniczka Karolina bawiła się bardzo, co spowodowało hrabię de Monte Vero do szczególniejszego uśmiechu. Był on to jakiś bolesny, to wesoły, w miarę jak hrabia w swojéj miłéj, młodéj towarzyszce, mimo jéj dostojeństwa, po strzegał nieprzymuszoną, wesołość. Damy i panowie dwaj, którzy i obok i za nimi siedzieli, zważali raczej na każde jego poruszenie, na każdą, zmianę twarzy, aniżeli na aktorów, bo hrabia Monte Vero, po dzisiejszym wypadku, był przedmiotem każdéj rozmowy, był lwem dnia! Łamano sobie głowy nad jego pochodzeniem, jakim sposobem doszedł w Brazylii do takiej godności i do tak ogromnych bogactw, i czego teraz w Niemczech szukał! Głośno robiono najdziwaczniejsze domysły, i jak to zawsze bywa między ludźmi, którzy nie lubią być zaćmiewani, dworskie kreatury także z uśmiechem na ustach — pozwalały sobie rozmaitych przymówek i rozmaitych przypuszczeń, mających na celu jedynie przedstawienie w dwóznaczném świetle nagle tak wysoko wyniesionego cudzoziemca.
Lecz Eberhard de Monte Vero nic tego wszystkiego nie słyszał, a gdyby nawet słyszał, byłby się odwrócił z wyniosłością, na jaką zdobywa się tylko siła duszy dojrzał w przeciwnościach losu! Zazdroszczono hrabiemu de Monte Vero, — bo i któż z niżéj od niego stojących wolny był od takich kolców?
Najsłynniejsza w stolicy aktorka, przy towarzyszeniu cichéj muzyki, melodramatycznie wypowiedziała poemat, który wywarł silne wrażenie na obecnych, a szczególniéj na czuléj usposobionych sercach kobiet, i zwilgotnił piękne, ciemno-ocienione błękitne oczy księżniczki Karoliny. Eberhard postrzegł tę oznakę jéj tkliwéj duszy, lecz szanował ją tak wysoko, że nie zakłócał świętości chwili.
Potém przedstawiono jakąś lekką sztuczkę francuzką, a wreszcie w sali Krystyny ozwały się trąby wzywające do tańca.
Lokaje podali lody i szampana, a damy i panowie rozmawiając uszykowali się parami, i pożywając chłodzące poziomkowe lody, popijali rozgrzewającém winem, co wywołało uprzejme słówka. Książę d’Etienne rozmawiał z księżną de Soest, namiętną damą, dworu królowéj; książę Waldemar przybliżył się do swojéj ładnéj kuzynki Karoliny, aby się dowiedzieć, jak jéj podoba się nowy ulubieniec dworu; szambelan Schlewe, stojąc na boku, rozmyślał, jakim sposobem najlepiéj i najzgrabniéj dostanie się do ładnéj niewinności z ludu, którą książę zawsze miał na oku, i postanowił nakoniec wezwać pomocy pewnéj pani Robert, która w podobnych rzeczach bardzo dobrze radzić umiała, i któréj wiele dam i panów dworskich we wszelkich delikatnych interesach używało.
Książę August, brat króla, rozpoczął bal z królową, bo król z powodu uderzenia krwi wołał nie tańczyć wcale; jednak pił szampana, który lubił jako napój podburzający.
Hrabia zaś Monte Vero stał w sali Krystyny z dala od tańczących, blizko ogromnego kandelabra, z założonemi rękami, oparty o filar pod galeryą; patrzał w obraz przedstawiający bladą, piękną, szlachetną postać kobiecą! Jéj ciemno-blond włosy zdobił perłowy dyadem, oczy błękitne, ciemne i marzące wyrażały głębokie cierpienie, a delikatnie wykrojony nos, miła twarz i różowo ubarwione usta były tak naturalnie odmalowane, iż wpatrzywszy się dobrze w oblicze księżny Krystyny, zdawało się, że jest żywe. Czarna, mocno przystająca suknia okrywała jéj wyniosłą postać — czarny welon niby spadał jéj z włosów na ramiona, — a na piersiach połyskiwała jakaś na wpół ukryta ozdoba.
Eberhąrd czuł, że coś pociąga jego oczy ku temu obrazowi, że zostaje pod wpływem jakiegoś szczególniejszego uroku, — zdawało mu się, że powinien pogrążyć się cały we wpatrywaniu się w te tajemną boleścią tchnące rysy, że mu błogo patrzeć w oczy jéj pięknéj damy.
A jednak były one tylko malowane — martwe.
Eberhąrd nie wiedział wcale kogo ten obraz przedstawia!
Wtém zdało mu się nagle, że ktoś wzywa jego spojrzeń — i zdarza się to często, gdy ktoś inny chciwie wzrok swój w nas wpoi!
Więc i oczy Eberhąrd a odwróciły się od obrazu i spotkały spojrzenia księżniczki Karoliny — postrzegła, że ją podpatrzono, i spuściła oczy.
Bolesne uczucie przejęło hrabiego de Monte, Vero, a w téj chwili sam nie wiedział dla czego — czy to ten obraz, czy całe zebranie, czy księżniczka, czy coś innego serce mi ściskało, co było celem jego podróży, a teraz znowu tak boleśnie duszy jego dotknęło? Dopiero kilka dni przebył w niemieckiéj stolicy, nie spotkał jeszcze ani mówił z Leoną, miss Brandon, — a jednak, spotkanie to byłe tak ważne, że bez zwłoki musiał się z nią widzieć!
Księżniczka Karolina nie tańczyła — czuł się jeszcze dla niéj obowiązanym, więc zbliżył się ku niéj powoi przeciskając się przez tłum gości.
Karolina ujrzała go, — Eberhard dostrzegł, że jéj łono podnosiło się i opadało — a przecięż przeszła tylko jednego poloneza z księciem Waldemarem — zkąd więc to falowanie?
Skłonił się jéj. Karolina przyjęła jego rękę, — lekka jak piórko poruszała się w jego objęciu podług ułudnych tonów wzniosłéj muzyki — słyszał jak głośno biło jéj serce — chwytał jéj oddech — ona coraz więcéj, coraz łatwiéj powierzała się jego kierownictwu — wirowo przebiegała salę pomiędzy innemi tancerzami, ta piękna, wyniosła para — sam hrabia Monte-Vero był także lekko wzruszony, lekko rozgrzał się tańcem, gdy z uśmiechem, pewną ręką odprowadzał księżniczkę do krzesła — i gdy się ukłonił na podziękowanie, z pod bogato haftowanego ubioru jego wysunął się błyszczący amulet, tak, że go księżniczka spostrzegła.
Była to kosztowna ozdobna z dziwnemi znakami!
Na złotém dnie, które obejmowały ramki owalne w środku z większych, a po bokach z mniejszych, błyszczących brylantów utworzone, znajdowały się trzy sztuczne perłowe znaki: krzyż, słońce i trupia główka.
Księżniczka zdumiała się — spoglądała to na amulet, to na oblicze Eberharda — i król zdawał się postrzegać tę ozdobę — Karolina miała zamiar coś jeszcze przemówić, a może zapytać o coś — lecz ten po niemym ukłonie, wprzód nim przemówił, już ją pożegnał i znikł z jéj oczu w tłumie gości....