Tajemnice stolicy świata/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gęste massy chmur piętrzyły się na niebie i zasłaniały słońce; wicher zwykle poprzedzający burzę, którego boją się marynarze, bo na wodzie wyradza się w pustoszący uragan, rozpostarł swoje potężne skrzydła i gnał przed sobą falę Północnego morza coraz wyżéj i wyżéj; szumiąc i gwiżdżąc pędziły one do wschodniego brzegu Anglii i tam rozbijały się z hukiem piorunu.
Doskonale silny i pięknie zbudowany bryg parowy walczył z dziko rozhukanym żywiołem, trzymając się drogi z Pas de Calais do Londynu. Pianą okryte bałwany to podnosiły go do wysokości domu, to znowu ciskały w otchłań wody, roztwierającéj się pomiędzy falami, jak straszliwy, wilgotny grób.
Silfrym okrętem huk wody i burzy miotał nieustannie, jak orzechową łupiną, tak gwałtownie rzucały nim bałwany do góry w powietrze, to znowu na dół w głębinę.
Na czarnych linach trzymali się majtkowie, z narażeniem życia wykonywając rozkazy wodą zlanego kapitana. Herkulesowa postać sternika, chociaż bałwany często groziły sprzątnięciem go z pomostu, stała niezachwiana na tyle okrętu. Silną dłonią kierował on „Germanią“ w pośrod nieustannego huku fal, starając się wszelkiemi siłami trzymać ją z dala od wybrzeża, którego niebezpiecznych miejsc dosięgła.
Bryg parowy „Germania“ znajdował się właśnie w pobliżu wyspy Chernes, do londyńskich doków już było blizko — ale zdawało się, że potężne koła machiny napróżno działają — burza i bałwany tamowały ich siłę!
Pioruny biły tak głośno, że zaledwie mężna było dosłyszeć rozkazy stojącego na swoim pomoście kapitana.
Wielkie krople deszczu przeinaczały i tak już mocno wodą zlaną okrętową osadę.
Z dnia zrobiła się noc ponura, — aż do głębi wzburzone morze huczało straszliwie.
Słuszny, pięknego wzrostu mężczyzna, silnie o przedni maszt „Germanii“ oparty, bez zadrgania, bez obawy, patrzał na toczącą się w koło niego zajadłą walkę. Bałwany ciągle nań pryskające, przemoczyły mu ciemny pled, okrywający jego piersi i ramiona, tudzież szerokoskrzydły kapelusz, mocno na czoło naciśnięty; — prawą ręką objął on maszt, i zdawało się, że owiewający go wicher i walka żywiołów przyjemność mu sprawiały, tak spokojnie przypatrywał się falującemu morzu, które jemu i jego okrętowi okropną śmiercią zagrażało.
Błyskawice złowrogo przyświecały, a niezmiernie szybko i gwałtownie z hukiem przelatujący promień światła, gwiżdżąc niby uderzał w piętrzące się bałwany.
„Germania“ zbliżała się do miejsca wybrzeża, na którém, w czasie kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, nie opodal od śluzy londyńskiego doku Katarzyny, leżał dom retmana i inne urzędowe budynki. Ztamtąd śledzono losy walczącego ze wzburzoném morzem parowca.
Urzędnicy celni i oficer ód marynarki stali na brzegu, blizko swojego kutteru, zwykle używanego na dopłynięcie do zbliżających się okrętów, lecz na który teraz wstąpić nie śmieli, bo nawet majtkowie z poważną modlitwą szli do niebezpiecznéj roboty na rozhukaném morzu.
— Dziwna rzecz, powiedział pierwszy z celnych urzędników patrząc przez lunetę: nazwa okrętu niebardzo zgadza się z jego flagą!
— Masz pan słuszność, odrzekł drugi: teraz wyraźnie już można rozpoznać parowiec — Germania i brazylijskie barwy! Ha, jeżeli wywinie się burzy, to obaczymy przecięż co nam przynosi, — zdaje się, że dzielnie zbudowany! Raz, dwa, trzy.... i naliczył sześć dział na pokładzie.
Oficer kuttera stał tam blizko i także przez dalekowidz przypatrywał się parowcowi, który cały był czarno malowany, tak, że z daleka wyglądał jak potwór walczący z falami. Dwa maszty i liny także były czarne, czarne skrzynie na koła, po większéj części mułem wodnym pokryte, czarny pokład, na którym pomimo niesłychanego niebezpieczeństwa, osada z wojskową dokładnością wykonywała wszystkie rozkazy.
— Tak, teraz to już zgubiony! zawołał jeden z celnych urzędników, bo błyskawica i piorun jednocześnie wypadły, tak, że ludzie na brzegu potruchleli, retmanów nie widać; — po takiéj przeklętéj burzy, obaczymy tylko szkielet okrętu!
Po tych słowach nastąpiła głucha cisza, — angielscy urzędnicy mają dla morskich nieszczęść swojego rodzaju najgłębsze współczucie.
— A jednak, moi panowie — patrzcie, oto tam znowu ta „Germania“ wydobywa się z otchłani — teraz koła dotykają wody, zdaje się, że po tém ostatniém wstrząśnieniu, burza nieco się uspakaja — łódź z retmanami zbliża się ku temu czarnemu znakomitemu parowcowi!
Urzędnicy zdumieni ujrzeli, że parowiec, nie przyjął ich pomocy i coraz bardziéj brał górę nad falami.
Człowiek, który oparty o maszt, stał jak posąg szydząc z najstraszliwszéj śmierci, był albo właścicielem okrętu, albo jego passażerem, bo prócz niego nie widziano nikogo podobnego. Można było rozpozna’ jego wynisłą postać i zarosłą twarz.
— Dziwne towarzystwo, mruknął oficer; nie ociągajmy się panowie, wsiadajmy na kutter, bo pogoda zaczyna się wyjaśniać!
Urzędnicy usłuchali wezwania, aby zadosyć uczynić swojemu obowiązkowi, który im oficer przypomniał, gdyż bądź co bądź musiał widzieć i słyszeć, co to był za parowiec, płynący pod cesarsko-brazylijską Hagą.
Majtkowie gotowi byli na skinienie, i wkrótce ruszył kutter, bo można już było rozwinąć żagiel na ciągle jeszcze huczącém morzu.
„Germania” przysunęła się bliżéj, zostawując za sobą łódź retmańską, jakby chciała tryumfować z tego, że bez pomocy, bez obawy, śmiałą siłą i spokojnie doków dosięgnie.
Teraz urzędnicy celni ujrzeli, że się nie omylili — ozdobny i zarazem dobrze uzbrojony okręt zbliżał się coraz bardziéj.
Z pomostu kapitana dało się słyszeć gwizdnięcie.
— Stopp! zawołano — iw kilka minut wsteczne obroty kół sprawiły, że parowiec, pomimo ciągle jeszcze wysokiego morza, pomimo że raz był w górze, drugi raz, znowu w dole, stanął cicho w głębi, aby okręt celników o ile możności mógł się ku niemu przybliżyć.
Człowiek w ciemnym pledzie stał zawsze przy maszcie, same tylko jego wielkie i pełne wyrazu oczy świadczyły, że brał udział w tym ruchu.
Nakoniec spróbowano na jednym i drugim pokładzie przytwierdzić żelazny, silnemi hakami opatrzony mostek, roboty wybornéj jak wszystko na „Germanii“ aby po nim celni urzędnicy mogli wejść na parowiec, na którym teraz równie jak i pierwéj panował doskonały porządek, jakby tylko co z portu wypłynął.
Kapitan przyjął urzędników ze spokojnym uśmiechem.
Badawczemu ich wzrokowi nie uszło, że „Germania” aż do najmniejszéj żaglowéj liny, najdoskonaléj była urządzona i według najnowszych doświadczeń zbudowana, — wkrótce też dowiedzieli się, jakim sposobem nazwa i flaga okrętu razem się zjednoczyły!
— Najpierwszą naszą czynnością, przy wstąpieniu na okręt, jest żądanie wykazu jego ładunku i innych papierów! powiedział pierwszy celny urzędnik.
— Oto, panowie, jest jedno i drugie, odparł dóbrą angielszczyzną zagadnięty, i to mówiąc podał mu elegancką, wielką puszkę, na któréj jaśniał herb złocony.
Celni urzędnicy otworzyli puszkę i z kosztownego okucia wyjęli starannie złożone papiery. Gdy je przejrzeli, można było dojrzeć na ich twarzach ową mieszaninę zdziwienia i uszanowania, jakie zwykle przejmuje urzędników, kiedy niespodzianie widzą przed sobą coś wielkiego i wzniosłego.
Kapitan „Germanii“ dostrzegł tego ich wyrazu, a gdy oficer marynarki przybliżył się i spojrzał na papiery, nie mówiąc ani słowa, wskazał stojącego u masztu człowieka w pledzie, jakby chciał powiedzieć:
— Oto ten, do którego należy „Germania“ i który wam tak prędko nakazał uszanowanie!
Teraz dopiero Anglicy jeden po drugim spojrzeli z zajęciem na człowieka, który dotychczas prawie nie zważał na to co się dzieje. Postać jego miała coś imponującego, można było z niéj wyczytać, że należy do doświadczonego i Odważnego bohatera. Twarz miał ogorzałą od słońca, ciemno-blond zarost prawie dziko otaczał jego usta i brodę; oczy miał duże i ogniste, przytém spojrzenie pełne powagi i uprzejméj życzliwości.
— Czy formalności już dopełnione, moi panowie? zapytał pełnym, silnym głosem, zbliżając się do urzędników — a zatém witam panów i zapraszam na przekąskę. Sandok!
Na ten odgłos ukazała się nagle z pod podłogi okrętu głowa murzyna, a gdy trzej panowie z kutteru kłaniali się nieznajomemu, czarny cały się wynurzył i stanął przed swoim panem, dla odebrania rozkazów.
Nakryj do stołu, mam nadzieję, że teraz to jakoś pójdzie, rzekł nieznajomy po portugalska, a mówił tym językiem równie płynnie jak po angielsku: gdy się będzie wpływało do doków, sądzę że najlepiéj przepędzimy czas na pogadance przy butelce winą, moi panowie, bo „Germania“ nie ma na sobie nic prócz mnie i moich podróżnych zapasów!
Panowie urzędnicy bardzo chętnie przyjęli zaproszenie i gdy burza coraz bardziéj uspokajała się, dali kapitanowi pozwolenie zbliżenia się do doku Katarzyny, a majtkom swojego kutteru rozkazali wrócić do strażniczego domu. Następnie udali się za gospodarzem do salonu, wymownemi słowy chwaląc doskonałość parowca.
Chociaż ci panowie widzieli już niejeden kosztowny, po królewsku urządzony okręt — jednak zdziwił ich przepych i wspaniałość, teraz przed ich wzrokiem rozwijające się!
Szeroki i głęboki, przyjemnym chłodem owiany salon, napełniało cudownie przyćmione, z góry przez mocne kryształowe szyby spadające światło. Ściany z lekko pachnącego różanego drzewa i w kunsztownéj rzeźbie przedstawiały zwrotnikowy krajobraz willi bajecznéj piękności. Zapewne był to widok dalekiéj posiadłości tego Krezusa! Złotem przetykane fotele stały w koło stołu, który jak zaczarowany stoliczek „odkryj się,“ miał na sobie wszystko co do książęcéj uczty należało. Srebrne półmiski z kurzącemi się pasztetami i wszelkiego rodzaju pieczeniami, inne znowu z ozdobném ciastem, zapraszały do skosztowania, a świeżość tego ostatniego w podziwienie wprawiła oficera i celnych urzędników.
— O, moi panowie, śmiejąc się odpowiedział właściciel „Germanii“, w ciągu mojéj podróży z Rio de Janeiro tu do Londynu, na niczém mi nie zbywało! W parowcu moim wszystko się zawiera, co tylko do wygodnego życia potrzebne, a przytém jest piekarnia i lodownia, z któréj Sandok przyniesie nam wina!
— W takich okolicznościach zapewne daleka podróż miłą być musi, wyrzekł oficer marynarki, Anglik, ceniący nadewszystko wygodę i dostatek.
— Skoro można mieć to wszystko, nie należy sobie odmawiać żadnéj przyjemności. Dosyć często zdarzało mi się, że w pustyni za szklankę wody byłbym oddał całą moją gotówkę, odpowiedział nieznajomy i lekko stanął na umieszczonéj obok niego w podłodze złoconéj sprężynie — w środku rozległ się czysty odgłos dzwonu — na ten telegraficzny rozkaz murzyn bardzo zgrabnie przyniósł na złotéj tacy kilka butelek i pięknie szlifowane kieliszki.
Towarzystwo zasiadło i kosztowało wybornéj małmazyi, a tymczasem „Germania“ po coraz spokojniejszych falach wiozła je do widnego z dala lasu masztów w dokach. Uszanowanie, jakie Anglicy okazywali cudzoziemcowi, tytułując go ciągle hrabią, wskazywało niewątpliwie, że właściciel „Germanii,“ podróżujący pod flagą brazylijską, należy do ludzi wyższej klassy.
— Jedno pytanie moi panowie, zawołał tenże w ciągu rozmowy, pogawędziwszy pierwéj o burzy i szczęśliwie uniknioném niebezpieczeństwie: zapewne słyszeliście co o miss Brandon!
— O téj poskromicielce lwów? A któż nie widział téj nadzwyczajnéj kobiety? odpowiedział oficer. Co do niéj ta tylko pozostaje wątpliwość, czy takiéj śmiałości przyczyną jest wstręt do życia, czy też upodobanie w okropnościach?
— Bardzo słusznie, i mnie to przychodziło na myśl, kiedy się dowiedziałem o jéj straszliwych przedstawieniach. A czy miss Brandon znajduje się tu jeszcze w Londynie? dodał cudzoziemiec patrząc w wypróżniony do połowy kieliszek, który trzymał w kształtnéj ręce.
— Przed trzema dniami odpłynęła parowcem do Niemiec, razem z towarzyszącymi jéj sztucznymi jeźdźcami, odpowiedział pierwszy celny urzędnik. Jest to tajemnicza, dziwna osoba! Miałem z nią do czynienia!
— No, to pan zapewne powiesz mi najdokładniéj, czy owa miss Brandon podobna jest do tego tu portretu? spytał właściciel „Germanii,“ i z małego, złotego pudełeczka wyjął ozdobną miniaturę, którą pokazał urzędnikowi.
Obraz mistrzowską ręką malowany przedstawiał twarz dziewicy wysokiéj piękności, ale właściwie ostro wyrazistych rysów.
— Niewątpliwie, zawołał urzędnik, i zdziwiony spojrzał na właściciela obrazu; zdaje mi się tylko, że ten portret musiał być robiony przed kilku laty, kiedy miss Brandon...
— Kiedy sławna władczyni królów puszczy była młodsza, tak jest! z właściwym sobie uśmiechem przerwał cudzoziemiec. Ale mimo to pan ją poznajesz?
— Tak jest, to ona, potwierdził oficer; te same szlachetne rysy, ten sam rozkazujący, ufny w sobie wyraz oblicza.
— A Więc do Niemiec — dziękuję panom! Ach, zbliżamy się do doku! Co za ruch niesłychany! Na prawdę, miejsca wylądowania w Londynie, od czasu jak ich niewidziałem, znacznie się zmieniły!
— Od lat dziesięciu wyglądają jak dzisiaj, przemówił starszy urzędnik.
— Bo też rzeczywiście już przeszło lat dziesięć jak opuściłem te doki, odpływając do Brazylii, odrzekł cudzoziemiec, który zdjął pled i teraz dopiero wystąpił z całą okazałością swojéj postaci.
Trzéj Anglicy, zdawszy raport urzędnikom portu, aby nie czyniono „Germanii“ żadnych trudności, pożegnali jéj właściciela i rzekli do siebie z cicha, że ten cudzoziemiec musi być albo niezmiernie bogatym dziwakiem, albo jednym z owych awanturników, którym podczas walk o tron brazylijski szczęście sprzyjało. W każdym razie zachwyciła ich jego uprzejmość, ale powątpiewali o jego pochodzeniu, chociaż w okrętowych papierach wyczytali jego wysoko szlachetne nazwisko.
W godzinę później „Germania“ stanęła przy bulwarku doku.
Równie jak teraz niesłychanie ruchliwe życie panowało na placu wylądowania w Londynie już w roku 18.., w którym zaczyna się niniejsze opowiadanie. O ile oko dosięgnąć może, widziano tam niezliczone okręty z flagami różnych narodów i dziki gwar ludzi. Na brzegu leżały towary złożone jedne obok drugich, dalej baraki, windugi, paki i pudła. Oprócz doku, do którego wpłynęła „Germania“ widziano w dali jeszcze dwa indyjskie, tworzące tyleż jezior, do których przez śluzy wpuszczano i wypuszczano okręty.
Jeszcze daléj zaś leżała otoczona czarną mgłą, z wiecznie buchającego dymu węglowego powstającą, nawet niebo zachmurzającą i zasępiającą, ogromna stolica Anglii, na cztery prawie kwadratowe mile rozległa.
Z téj strony, stojący na swoim parowcu cudzoziemiec widział Tower, ową starą twierdzę z zapadłemi murami i wałami na północnéj stronie Tamizy. Z pośrodka téj twierdzy wznosił się poważnie ostrzegający biały Tower, ów pałac królów Henryka III i następców aż do Henryka VIII, w którym Anna Bolena i Joanna Gray wyzionęły ducha, a książąt Edwarda i Yorku z rozkazu króla Byszarda III uduszono.
Dreszcz przejął cudzoziemca, gdy mu te obrazy przed oczami stanęły, chociaż teraz Tower tylko więzienie stanu, arsenał i archiwum w swoich ciemnych murach przechowywał.
Murzyn Sandok stał w pobliżu swojego pana i również ciekawie przypatrywał się życiu na placu wylądowania. Miał, na sobie niebieską liberyę, bogato srebrem wyszywaną, głowa zaś jego z wełniastym, kręcącym się czarnym włosem, była odkryta. Tam nikt na niego mimo tego wszystkie go nie zwracał uwagi, bo murzynów, kreolów i Turków dosyć wielu kręciło się w barakach.
— Sandok, zawołał pan parowca, zbliżając się do mostku prowadzącego na ląd: przywołaj sternika Martineza!
Murzyn, z właściwą swojemu plemieniu zręcznością, znikł w głębi okrętu — a po kilku minutach wszedł barczysty, silnie zbudowany człowiek, i zdjął glansowany kapelusz „Germanii.“ Pójdziesz zemną na ląd, Marcinie, jeżeli oddalić się możesz, gładko po niemiecku przemówił cudzoziemiec do sternika.
— Jestem na usługi, panie Eberhard dopóki „Germania“ stać będzie w doku, nie mam nic do czynienia. Meldowałem się kapitanowi — podsternik zastąpi mnie.
— A więc, chodź za mną, Marcinie; ta, któréj szukam, wyjechała do Niemiec.
— Pani hrabina?
— Miss Brandon, z naciskiem poprawił właściciel „Germanii.“
— Jestem na usługi, panie Eberhard, omyliłem się tylko!
— Muszę dowiedzieć się, do którego portu odpłynęła, a potém niezwłocznie udamy się za nią!
Pan Eberhard i sternik Marcin opuścili parowiec i poszli do biura portowego, gdzie spodziewali się dowiedzieć, dokąd udała się poszukiwana, bo właścicielowi „Germanii“ dużo na tém zależało.
Pan i służący, o ogorzałych od słońca, nerwistych rysach i silnych postaciach (bo sternik wyglądał jeszcze muszkularniejszy i wyższy od Eberharda), przesunęli się przez tłumy przybywających i odpływających, w blizkości których kręciło się mnóztwo nikczemnych łotrów, korzystających z każdéj chwili dla dopuszczenia się kradzieży lub kłótni i wyglądających jak prawdziwi szubienicznicy. Tacy ludzie nic nie szanują, prócz widocznie przeważnéj dla nich siły; ztąd też poszło, że niektórzy z nich obrzymiemu sternikowi i widocznie niemniéj silnemu jego towarzyszowi szybko i z całą gotowością z drogi ustępowali.
Właśnie gdy obaj zbliżyć się chcieli do urzędu portowego, pan Eberhard nagle zatrzymał się i spojrzał w oddaloną część bulwarku — dostrzegł tam gromadę ludzi, a pochodzące ztamtąd wołania mocno wzruszyły jego duszę.
I Marcin spojrzał w tamtą stronę.
— To są niemieccy wychodźcy, rzekł mimowolnie.
Byli to mężczyźni w długich niebieskich surdutach i kobiety w krótkich sukniach i czarnych chustkach na głowie. Obok nich i na ich ręku igrały i uśmiechały się dzieci rozmaitego wieku, jakby się w domu bawiły. Przewiacały się po ubogich skrzynkach i workach, w których rodzice ich unosili z sobą ostatnie mienie, i przemawiały do siebie swoim wiejskim językiem. Dziadek siwowłosy, który jeszcze odważał się na podróż do Nowego Świata, aby tam szukać szczęścia dobrobytu, którego tu nie znalazł, zaledwie mógł ukryć łzy w oczach świecące, gdy z załamanemi rękami ujrzał córkę, oddającą majtkom wielkiego okrętu resztki swojego majątku. Ale młodsi mężczyźni, już to z obawą, już z nadzieją spoglądali na drewniany, bujający budynek, któremu powierzyć mieli swoją przyszłość, swoje żony i dzieci, który miał ich zaprowadzić do nowéj ojczyzny, i wskazać drogę do uzyskania pracą tego błogosławieństwa, którego w swoim kraju nie znaleźli.
Na wszystkich twarzach wypisana była nędza, a na wielu głód nawet. Niektórzy, wydawszy ostatniego talara na daleką, niebezpieczną podróż, zaledwie jakąś wiązkę trzymali w ręku, zaledwie posiadali po kilka fenigów na zaspokojenie niezbędnych potrzeb następnych dni, bo złe żywienie biednych wychodźców na okrętach już było powszechnie znane.
Był to głęboko wzruszający obraz dla obu naszych podróżnych — scena życia portowego, nieopisanie zajmująca miłosierne serca.
Właściciel „Germanii“ zbliżył się kutym gruppom. Wychodźcy ci byli to rzeczywiście Niemcy; słowa, któremi do siebie przemawiali, sprawiły mu rozkosz słyszenia ojczystéj mowy w obcym kraju, rozkosz, która każdego Niemca przejmuje radością i dumą, gdy słyszy miłe mu dźwięki.
Ale właściciela „Germanii“ dźwięki te w owéj chwili dotykały poważnie i smutno! Dla czego tych przeszło stu mężczyzn i kobiet z dziećmi zapragnęło opuścić swoje domowe ognisko? dla czego błąkali się za niepewném i dalekiém?
— Zkąd jesteście, dobrzy ludzie? zapytał jednéj gruppy, i dla czego opuszczacie waszą niemiecką ojczyznę?
Mężczyźni i kobiety spojrzeli zdziwieni na obcego, który daleko od ich ojczyzny, przemówił do nich macierzyńskim językiem.
— Ze wschodnich Pruss, szanowny panie, odpowiedział jeden wieśniak. U nas już nic nie idzie, podatki wysokie, a nędza wielka! Zebraliśmy więc resztki mienia i z żonami i dziećmi idziemy za morze!.
— A dokądże zamyślacie udać się?
— Do południowéj Ameryki, kochany panie; tam potrzebują pilnych rąk i płacą ziemią!
— A wy? spytał zwracając się do drugiéj gruppy.
— My pochodzimy z Niemiec południowych, a tamci znowu z Nassau — u nas w kraju tkactwo już się na nic nie zdało! Boże, zlituj się! Same tylko machiny, kochany panie! A więc i my ruszamy do nowéj ojczyzny.
— Jakkolwiek trudno to będzie w naszych latach, dodał kiwając głową jakiś starzec, trzymający zgłodniałego wnuka na ręku, ale zapłaciliśmy ostatnim groszem za przejazd do Brazylii!
— Do Brazylii — biedacy... mimowolnie wymówił właściciel „Germanii.“
— Głód dokucza, kochany panie, zajrzyj-no pan w oczy mójej córce tu i moim synom tam? Daléj już nie idzie, nędza wzrasta, głód gryzie!
Sternik Marcin z bolejącém sercem spojrzał na starego, po którego wynędzniałych policzkach toczyły się łzy.
— Niech pioruny zatrzasną, mruknął zacny marynarz: Boże odpuść grzechy! to dopiero bieda!
— A wy tam? poważnie i prawie ponuro zapytał właściciel „Germanii“ stojących na boku, którzy przez oszczędność pozdejmowawszy trzewiki i trzymając je na plecach, boso do zachwalonego im kraju wędrować chcieli.
— My jesteśmy z Czech, szlachetny panie; rzemieślnik tam ssie łapę! Powiadają że tam w Brazylii ma być lepiéj!
— O nieszczęśliwi! zawołał — pan Eberhard: sami idziecie na spotkanie upadku i śmierci! Wszystko co wam opowiadano, to kłamstwo; tam panuje nędza i niewolnictwo!
— O nie mówcie tego kochany panie! nie odbierajcie, nam ostatniej nadziei, błagała jakaś młoda kobieta, przytulona do męża — inaczéj chyba morze będzie naszą ucieczką!
Właściciel „Germanii“ widział wzruszającą miłość, wzajem tych biednych ludzi łączącą — zbudował go obraz téj wieśniaczki, znędzniałéj i strwożonéj, a obejmującéj męża swojego, i chciał zawołać: „Jest więc jeszcze miłość na ziemi!
Wesoły uśmiech osiadł na ustach brodatego i ogorzałego pana; a Marcin tymczasem, dawszy sobie w bok kułaka, odwrócił, się, nie chcąc aby widziano, że płacze podobnie jak stary wychodziec.
— Dokąd poniesie was okręt? spytał właściciel „Germanii.“
— Do Rio, zawołało razem kilka głosów.
— To dobrze, mogę wam nastręczyć zyskowną robotę! Wszyscy, wszyscy znajdziecie to, czego się spodziewacie, — ale jeżeli tak zawsze coraz więcéj was opuszczać będzie swoją ojczyznę, cóż się z wami stanie! Czy to podobieństwo, aby w tym pięknym niemieckim kraju, nędza tak dalece wzrastała? O Marcinie! prędzéj, mamy teraz podwójny powód niezwłocznie wracać do ojczyzny, któréj już od wielu lat nie widzieliśmy! Coś mnie tam gwałtownie pociąga, i sądzę, że będziemy tam mieli wiele do czynienia, skoro ją obaczymy!
— I ja tak myślę, panie Eberhard. Niech pioruny trzasną! te przeklęte, gorące łzy mimo woli cisną się człowiekowi do oczu!
— Ty poczciwa duszo! Zaczniéjmyż więc nasz powrót o ile można najlepiéj, Marcinie: zróbmy dobry uczynek!
Wychodźcy słysząc te słowa nieznajomego, który rozmawiał z nimi po niemiecku i litość okazywał, ciekawi, nadzieją ożywieni, okrążyli obu tych ludzi.
— Pan chcęsz nam nastręczyć zyskowną robotę, wołali niektórzy; o uczyń pan to, o dopomóż nam. jeżeli możesz!.
— Słuchajcie, zawołał właściciel „Germanii:“ jeżeli Bóg na niebie dozwoli wam szczęśliwie odbyć podróż, a przybędziecie do Rio, udajcie się z tą kartą do attaché pana von Weis, to Niemiec z krwi i ciała!
— Karta — kto weźmie kartę? wołali zewsząd nową nadzieją ożywieni mężczyźni i kobiety.
— Czekajcie — każdy naczelnik rodziny dostanie taką kartę. Oto masz, ty stary! macie wy! i wy! Pan von Weis, za okazaniem mu tych kart i skoro mu o mnie opowiecie, wyszle was do posiadłości Monte Vero!
— Monte Vero? powtórzyli niektórzy przekręcając to nazwisko.
— Macie na kartach wszystko wypisane! Pierwéj nim tam przybędziecie, już dojdzie do Monte Vero list odemnie, który wam da robotę, mieszkanie i chleb! Bądźcie pilni i uczciwi, przynieście zaszczyt waszemu niemieckiemu imieniowi. Znajdziecie tam zarządców i robotników z naszéj ojczyzny! A oto, stary, masz tu pieniądze, abyście w drodze nie bardzo znękani i bezsilni przybyli do Rio, a potém do Monte Vero!
Mężczyźni i kobiety, z razu z podziwieniem patrzący na karty i pieniądze, padli przed właścicielem „Germanii“ i z dumą poglądającym na niego Marcinem, na kolana, i wyciągnęli ręce do sukni i palców nieznajomego, okrywając je wdzięcznemi pocałunkami.
— Niech was Bóg prowadzi, wy dzieci Niemiec, wyrzekł pełnym, donośnym głosem, i ścisnął dłonie najbliższych — wreszcie szybko odwrócił się od uszczęśliwionych, którzy pocieszeni śmiało teraz poglądali w przyszłość, od ocalonych, którzy żegnali go wdzięcznemi słowy, i wszedł szybko razem z Marcinem do urzędowego domu.
Tam ze wszelką gotowością uwiadomiono go, którą drogą odpłynął parowiec, użyty przez sztucznych jeźdźców, i po upływie chwil kilku Eberhard ze sternikiem wracał na „Germanię” wołając:
— Daléj, do Niemiec!
Nie mógł teraz zatrzymać się ani na jeden dzień — coś go silnie naprzód gnało; przejmowały go i napełniały jakieś gwałtowne uczucia, najrozmaitsze cele, do których dążył! Okropna zemsta — bozkie uczucie miłości i ocalenia, święte pragnienie szczęścia narodu.
Jeszcze przed zapadnięciem nocy „Germania” wypłynęła z doku — niebo zupełnie się rozjaśniło, a gdy zabłysły pierwsze gwiazdy, a blada tarcza srebrzystemi strzępami odbiła się w morzu, z pomostu kapitana zabrzmiał znak odjazdu.
Sternik Marcin z radością skierował bieg jego w stronę niemieckich portów — silna machina sapała — koła jéj rozbijały wodę i uniosły „Germanię” do ojczyzny jéj właściciela.