Tajemnice stolicy świata/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Zbiegowisko.

Usiłowania Eberharda, wspieranego przez wiernego Marcina, względem wykrycia pobytu kancelisty Furscha, pozostały nadaremne, pomimo że aż do późnéj nocy nie spoczywając śledzili tego włóczęgę. Natomiast zaś znaleźli tyle nędzy, że Eberhard nietylko wydał całą gotowiznę, jaką miał przy sobie, lecz i następnego wieczoru ponowił swoją szczodrobliwość. Błogo mu było, że tu i ówdzie ulżył losowi nieszczęśliwych i ubogich, témbardziéj gdy sam zbolały tém, że jego dziecię także może cierpi głód i niedostatek — może przypadkiem, nie domyślając się tego — między poratowanymi, wybawił je z najostateczniejszéj nędzy.

Eberhard i Marcin przebiegłszy park zwierzyniecki, ten wielki do lasu podobny zakład, rozciągający się od jednéj do drugiéj rogatki i służący zakurzonéj stolicy za miejsce spoczynku, za nadejściem wieczoru wrócili do domu po nadaremnych według wskazówek poszukiwaniach. Policyanci już od kilku miesięcy szukali Furscha, nakazywano już liczne obławy w nadziei znalezienia tego złoczyńcy w parku lub na przyległych drogach — ale dotąd wszystko było nadaremne, chociaż otrzymywano wiadomości, że poszukiwany, podejrzany o zamordowanie w pobliżu karczmy jednego z wiejskich roznosicieli listów, nocować będzie w parku albo na również przeszukanéj, nieco daléj leżącéj Sarniéj łące. Owszem, przypuszczano nawet, że ten przebiegły zbrodzień sam pisywał owe listy, dla wprowadzenia policyi w błąd, i dla tego postanowiono, że skoro nowy list nadejdzie, przeszukane ostaną wszystkie przez włóczęgę używane kryjówki, któych w listach nie wymieniono.
To nadaremne śledzenie i poszukiwanie ciężko zmartwiło Eberharda — cokolwiekby go to kosztowało, musiał wynaleźć swoje dziecię — musiał je mieć znowu i wynagrodzić za wszelkie cierpienia i nędzę, jaką wycierpiało u obcych ludzi, nie uczuwszy nawet szczęścia rodzicielskiéj miłości! Wszakże to jego dziecię, jego córka, tak długo było osierocone! Okrutna matka, nie troszcząc się przez lat tyle o krew swoją, powierzyła ją haniebnym rękom — gdy po męzku szlachetna i piękna dusza Eberharda rzeczywiście mimo wielkiéj krzywdy, jaką mu Leona wyrządziła, żywiła jeszcze jakieś dla niej współczucie...
Teraz była ona dla niego obcą, umarłą.
Dusza jego drgała... najszlachetniejszy człowiek swojego czasu gotów był nienawidzieć!
— Moje dziecię między zbrodniarzami — wołało przeraźliwie jego serce — moje dziecię może już upadłe, może już zgubione...
Marcin szedł obok niego — Eberhard ręką przecierał oczy i brodę — bo sroga przeciwność straszliwie nim wstrząsnęła, lecz nie zdołała mimo to pohamować jego potężnéj siły czynnéj — owszem zahartowywała ją jeszcze bardziéj.
Obaj wracając do domu, przechodzili przez jaśniejącą ulicę, szeroko rozciągającą się od Królewskiéj bramy aż do zamku i z wieczora z powodu przepysznego oświetlenia sklepów wspaniale wyglądającą. Teraz udali się ku osiwiałemu zamkowi, a wreszcie skierowali się na szeroką i wysokiemi, eleganckiemi domami objętą ulicę Marszałkowską.
Gdy uszli kilka kroków, Eberhard i Marcin zmierzali ku wysokim, w mur wsuniętym drzwiom, przyozdobionym w różne sztuczne ozdoby i z obu stron mającym nisze w murze, w których znajdowały się posągi.
Drzwi się otworzyły, chociaż odźwiernego za niemi nie postrzegano, otworzył je jakiś tajemny mechanizm, i zamknął znowu, skoro Eberhard i jego towarzysz weszli do przysionka przyćmionego i niewiadomo jakim sposobem oświetlonego.
Hrabia Monte Vero, przybywszy przed kilku tygodniami do stolicy, odkupił go od starego budowniczego, który go z najwymyślniejszym komfortem był urządził, i poczyniwszy w nim niektóre zmiany i urządzenia, wprowadził się doń ze służbą.
Z lekko oświetlonego przysionka, okrągłego i podobnego do kościelnego dziedzińca, wychodziło się w trzy rozmaite przestrzenie, bo w głębi znajdowało się troje rzeźbionych drzwi. Przy nich nie było widać żadnéj klamki, żadnego zamka, a jednak kto się do nich zbliżył, przekonał się, że były mocno i pewno zamknięte.
Drzwi lewe prowadziły na wschody ukraszone bujnemi kwiatami i roślinami, z których po rozsunięciu portyery wchodziło się do pracowni Eberharda, a których cudzoziemskie urządzenie szczególny widok przedstawiało. Pokój ten wyglądał jakby przeniesiony z dalekiéj Brazylii, aby ciągle przypominał ów piękny kraj południowy, w którym przy pomocy swojéj siły i męzkiego charakteru, został Krezusem.
Sztucznie tkane rogóżki wiszą na ścianach i okrywają podłogę — strzelby i pistolety bogato złotem i drogiemi kamieniami wysadzane, wiszą w dobranym porządku — cudownie rzeźbione krzesła z jasno-kolorowego drzewa łykiem wyplatane, stoją przed okrągłemi stołami, na których zapraszająco przyzywają do siebie tu wino i lody, tam owoce.
Biurko dopisania, z kosztownego pachnącego różanego drzewa, z najrozmaitszemi kryjówkami, klapami, i szafkami, zajmuje większą część jednéj ściany, a po bokach stoją palmy i wielkolistne, czerwono kwitnące aloesowe rośliny — w głębi szumi nieprzestannie zimna woda, wytryskająca z naturalnie wielkiéj lwiéj głowy w wielką marmurową czarę, z któréj zwieszają się bujne pnące się rośliny. Obok wznoszą się dwie złote drabinki, na których bujają, pstre papugi i oswojona małpa, wyprawiająca najśmieszniejsze grymasy.
Druga ściana służy za tło mozaikowego obrazu z różnych kamieni ułożonego, a przedstawiającego pracujących murzynów. Za naciśnięciem sprężyny ukrytéj przed okiem patrzącego, obraz ten mający dno stalowe, obraca się na zawiasach, i wtedy widać głęboko w murze osadzoną szafę, któréj obecności nikt się nie domyśli, jeżeli obraz znowu się zamknie.
Tu leżą rulony złota nagromadzone obok muszli, w których promienieją dokładnie podług wielkości przez inspektorów z Monte Vero uszykowane niezliczone brylanty i szmaragdy — tu leżą tajne dokumenta, listy i wszystko co dla Eberharda ma jakąś wartość.
Środkowe drzwi przysionka prowadzą do bajecznie pięknéj i po książęcemu urządzonéj sali, do któréj wejdziemy w następującym rozdziale, a teraz pójdziemy za panem Eberhardem przez mozaikowaną ścianę do drzwi prawych. Otwierają się one przed nim jak najciszéj — postrzegamy schody marmurowe ostawione zwrotnikowemu roślinami i kwiatami; schody te nakształt przecudnego terrasu ogrodowego, rozwidnia łudząco naśladowane czarowne półświatło księżyca. Kosztowny przetykany złotem kobierzec zagłusza odgłos kroków. Na wysokości schodów stoi murzyn Sandok oczekujący na pana, i wśród malowniczéj zieleni zwrotnikowych roślin, uderzające sprawiający wrażenie. Kłania się i naciska sprężynę, która rozdziela przed Eberhardem na dwie części szeleszczącą portyerę, i wprowadza go do salonu.
Sam król, którego hrabia do Monte Vero w dniu jego wjazdu zadziwił swoim nieoszacowanym podarkiem nie mógłby się poszczycić podobnym temu salonem. Kosztowny dywan, z jednéj sztuki w tak naturalne kwiaty utkany, iż możnaby myśleć, że je na podłodze usypano pokrywał całą tę obszerną przestrzeń. Wielki szczerozłoty świecznik i kandelabry przy ścianach, mile i czarownie oświetlały ją przez różowe dzwony.
Ciemno-niebieskie obicie stanowiło tło — ciemno-czerwone sofki i fotele przedstawiały staroświeckie połączenie barw, — wszystko tutaj przy mocnéj, ciemnéj zieloności kwiatowych dekoracyj, jeszcze pyszniéj wyglądało.
Większe i mniejsze marmurowe stoliki z bogato złoconemi nogami stały przed i przy krzesłach. W głębi znajdował się marmurowy komin zdobny na bokach przepysznie rzeźbionemi figurami. Nad nim wisiał zegar dziwnie kunsztownego wyrobu — wskazywał on nietylko godziny i dni, ale nadto miesiące i lata. Dwie wysokie statui Amora i Psychy wykończonéj piękności, stały na kosztownych piedestałach.
Ale na prawéj ścianie wisiał, zajmując całą jéj wysokość, naturalnéj wielkości wizerunek starca. Eberhard siadywał zwykle na bujającéj się otomance naprzeciw tego starca, a nad tą otomanką na lewéj ścianie bujał złoty orzeł, trzymający w dziobie nić złotą. Eberhard dotykał go zbliżając się do swojego ulubionego miejsca, i na ten tajemny rozkaz dawała się słyszeć cudna muzyka, niewiadomo zkąd pochodząca. Czarując słuch napełniała salon, w którym przebywał hrabia Monte Vero, już to łagodnie jak śpiew arfy, już hucznie jakby morze tonów.
Na marmurowych stołach leżały i stały najstarożytniejsze arcydzieła i najrzadsze kosztowności, jako to: krucyfiks, którego krzyż brylantowy, a Chrystus z rzadkiéj konchy perłowéj wyrzeźbiony — czary do picia — dziwnie pięknie wyrobiona broń dzikich naczelników — sztuczne wyroby korkowe — szachy szczerozłote, i bardzo wielka muszla, z któréj za naciśnięciem skrytego przyrządu tryskała fontanna pachnącéj wody.
Cichy szmer wody przy jakiéjś nadziemskiéj muzyce lubił Eberhard — kilka godzin, które mógł poświęcić spokojności i wspomnieniom, najchętniéj przepędzał w tym chłodnym pokoju, w obec tego przyjaźnie łagodnego, szanownego starca, który zdawał się na niego spoglądać, z nim rozmawiać biała, długa broda, szeroka, ciemna szata, błogosławiąco-pobożny wzrok, nadawały mu postać apostoła — a w jednotonnym tle obrazu wyglądał jak człowiek boży na pustyni.
Oblicze Eberharda rozjaśniło się, gdy spojrzał na starca — wyciągał ku niemu ramiona, jakby go całém sercem do życia przywołać i do siebie przytulić pragnął.
— Uśmiechasz się do mnie twoim łagodnym; kochanym wzrokiem, mój ojcze Janie! Ty mnie zawsze uspakajałeś, ty mnie podnosiłeś, ilekroć tym wzrokiem twoim w serce mi zajrzałeś. Tyś był wzorem moim, moim świetnym przewodnikiem w życiu — w dzieciństwie u ust twoich wisiałem, każde słowo twoje ssałem. Jako młodzieniec szedłem za twojemi radami. Jako mężczyzna dążyłem do wyrównania tobie miłością dla ludzi, czystością serca, szlachetnością. Godzina śmierci twojéj była dla mnie najboleśniejszą w życiu — tak ojcze mój, była to najcięższa godzina, cięższa niż owa, gdy ujrzałem się zawiedzionym w najświętszych moich uczuciach przez owo serce, które pospołu z tobą miłość moją dzielić miało... Ty, najszlachetniejszy z ludzi, mój ojcze, mój nauczycielu, przyjacielu — tyś mnie do siebie przywołał, tyś mnie przyciągnął do siebie i położyłeś na mojéj głowie słabe drżące ręce! Dręczyło cię jeszcze jedno wyznanie, które miałeś mi uczynić. Prawie bez głosu szepnąłeś mi:
— Ja nie jestem twoim ojcem!...
— Co! zawołałem wstrząśniony — czyż mię chcesz pozbawić najwyższéj dumy mojego serca? Ty jeden mnie kochałeś i nawzajem kochać nauczyłeś — o ojcze Janie i chociaż rzeczywiście nie ty mnie wychowałeś — przecież jesteś i pozostaniesz zawsze moim ojcem!
Twoje usta poruszyły się — ale już mówić nie mogły. Opadłeś na posłanie, a tajemnica życia mojego zamarła razem z tobą — ale na błogosławioném licu osiadł jasny uśmiech, jakbyś po śmierci jeszcze chciał mi powiedzieć: „Kochałem cię jak ojciec najdroższego syna!“
Klęczałem przy tobie — tuląc twarz do zimnych rąk twoich, spoczywałem przy tobie i płakałem — tak przeleżałem długo, długo — przez całą noc!
Twoje błogosławieństwo owiewało mnie i uświęcało, — ale twoje ostatnie słowa coraz bardziéj ciężyły na sercu! Szukałem objaśnień, lecz nie znalazłem żadnych! Nadaremnie przejrzałem wszystkie twoje papiery, — znalazłem wszystkie twoje rozporządzenia, wszelkie zeznania — ale nic o mojém pochodzeniu.
Wtedy jakiś głos wewnętrzny przemówił do mnie: Nie szukaj, nie szperaj — pozostań mu wiernym i kochaj go wiecznie jak ojca!
Przeszedłeś do wieczności, a przy każdym czynie, przy każdém przedsięwzięciu, pytałem się przez gwiazdy, czy kontent jesteś z twojego syna? A kiedy przeżyłem ciężkie godziny, kiedy służyłem ludzkości, kiedy według twojéj nauki ojcze Janie, wiernie i szczerze obowiązek mój spełniłem, — wtedy nieraz wśród nocnéj ciszy zdawało mi się, iż z nieba zasianego gwiazdami powiew wiatru przynosi mi twoje pozdrowienie i błogosławieństwo bozkie!
Kiedy w świat wyruszyłem, zawiesiłeś na ranie talizman dotąd na piersi mojéj noszony, i wyrzekłeś upominające słowa:
— „Wiara, światło i odwaga przy śmierci“, mówiłeś. Te świetne znaki przewodniczą mojemu życiu — spojrzyj, mój ojcze Janie — tajemnicze, a jednak upominające, tak głęboko rozwidniały moje życie, że je uczyniłem moją przyświecającą gwiazdą!
Eberhard pociągnął za sznurek — po nad marmurowym kominkiem rozdzieliła się ściana — zajaśniało promieniejące, przez kryształowe odbicie się światła utworzone słońce, po obu jego stronach i przez nie rozwidnione stały krzyż i trupia głowa.
Symbol ten świecił silnie, tajemniczo i wielce upominająco — wzruszająco także brzmiała z góry spływająca cicha muzyka. Były to nadziemskie dźwięki i budujące znaki!
W téj chwili przez portyerę weszli do pokoju dwaj mężczyźni, — postrzegli symbol i oddali mu pokłon.
Jeden z przybyłych był słuszny i silnie zbudowany, twarz jego i ciemny zarost przypominały Eberharda. Wyglądał zamyślony, poważny, spracowaną rękę miał dużą i szeroką.
Drugi był mniejszy i szczuplejszy. Twarz miał niezarosłą bez zmarszczek — mógł być starszy od Eberharda o jakie lat dziesięć, ale towarzysz jego był młodszy.
Obaj byli przyjaciółmi hrabiego, — poznał ich jeszcze w młodości, a teraz znowu ich odszukał, aby obu wtajemniczyć w swoje plany, zwłaszcza że Ulrych, dziwném zrządzeniem losu, podobnie jak on, posiadał talizman z trzema znakami.
Eberhard obrócił się i z przyjazną twarzą podał im ręce.
— Witam was przyjaciele, rzekł z łagodnym uśmiechem, który ciągle piękną jego twarz rozpogadzał: chodźcie i siadajcie przy mnie!
— Pięknie tu przy blasku tego symbolu i przy tych wzniosłych tonach! rzekł wysoki, i serdecznie uścisnął podaną sobie rękę Eberharda.
— Nie możemy tu długo zabawić! oświadczył mniejszy.
— Zawsześ taki prędki, doktorze Wilhelmi? Już tam znowu musi być coś nowego — w twojéj twarzy, kochany Ulrychu czytam niespokojność — gadajcież! Wiecie, że wspólnie działać chcemy!
— W kilku słowach wszystko opowiemy, twierdził mały doktor siadając. Za pół godziny odbędzie się Colosseum, zebranie ludowe; chcemy cię zabrać z sobą, panie Eberhardzie, abyś był na niém obecny!
— Będzie tam dosyć hałasu, dodał Ulrych; ten baron Schlewe....
— Szambelan księcia Waldemara? pytająco przerwał Eberhard.
— On dotkliwie obraził lud, usłyszymy tam jego oskarżenie! Powiem tylko, że chciał uwieść ładną córkę maszynisty Lessinga, bardzo pilnego i pracowitego człowieka, który urządził sobie maty warsztat machin. Dziewczyna i ojciec, mimo jego pogróżek, odprawili go kilka razy z niczém. Znakomity panek, który się spodziewał, że jego projekta przyniosą zaszczyt maszyniście, obraził się i rozgniewał jego odmową, i nędznik postanowił wszelkiemi sposobami tego człowieka znękać i do upadku doprowadzić. Kazał kupić dom tu na Młynarskiéj ulicy, w którym maszynista miał swój zakład, i wymówił mu komorne. Rozsiewano rozmaite plotki, za pomocą najhaniebniejszych machinacyj cofnięto maszyniście zamówienia, przecięto mu kredyt, tak, że nieszczęśliwy majster zaledwie miał kawałek chleba dla rodziny, ale nie miał czém opłacać robotnika, opowiadał silnie oburzony Ulrych.
— Bo go córka nie usłuchała! Ach, to niegodziwie ze strony szambelana! zawołał Eberhard.
— Nie pierwszy to jego czyn taki, zauważył mały doktor — wpadłem właśnie na ślad innego wypadku, który może będzie jeszcze bardziéj uderzający! Ale śpieszmy się: pewien pan Müller-Mühlhausen da się dzisiaj słyszeć ludowi, a byłoby rzeczą pożądaną, abyśmy go także słyszeli!
— Müller-Mühlhausen?
— Przyjaciel ludu, bo się tak nazywać każę, człowiek, który wszelkich środków używa, aby jak obaczymy, sam jeden bez niczyjéj pomocy lud uszczęśliwił, wstając mówił doktor Wilhelmi, z niejaką ironią na pomarszczonéj twarzy. Wkrótce też wyjedzie w artystyczną podróż po kraju, dla rozkrzewiania swoich poprawiających świat teoryj!
— Pan zdajesz się nie wierzyć w nie, doktorze? zagadnął Eberhard, i kazał sobie podać płaszcz.
— I ja także nie wierzę w nie, poważnie rzekł Ulrych, lecz tłum tymczasem wierzy! Pośpieszajmy, panowie, tyś go powinien słyszeć Eberhardzie — jeszcze kilka takich przyjaciół ludu, a dożyjemy bardzo złych czasów!
— Chodźmy tedy do Colosseum!
I wszyscy trzéj wyszli z domu hrabiego Monte Vero, któregoby nikt w jego lichém ubraniu nie poznał.
Doktor Wilhelmi w téj chwili był bardzo gorliwym przewodnikiem, i jak później obaczymy, rzadkim człowiekiem! Wyświadczał ludzkości wielkie usługi, nie tylko jako lekarz, lecz jako badacz przyrody i jéj tajemnic, a mimo to miał zawsze dosyć czasu na poznanie wszystkich znakomitszych zjawisk i znajdowanie się na wszystkich zebraniach ludowych.
Ale Ulrych był to człowiek z ludu, który wyszedł na najbogatszego i najpoważniejszego złotnika w stolicy, a mimo to pracował i dzisiaj z tą samą gorliwością i wytrwałością co dawniéj. Jako zostający w ciągłych stosunkach z ludem, znał on wszystkie poruszające go sprężyny, wszelkie skłonności, wszelką z każdym rokiem wzrastającą nędzę, miał głęboki pogląd na rzeczy i doświadczony sąd o nich.
Eberhard polubił go. Już od lat wielu, gdy go po raz pierwszy ujrzał, jakaś niepojęta siła pociągnęła go do syna rzemieślnika, a zewnętrzne podobieństwo przyjaźń ich utwierdziło. Nawet gdy Eberhard bawił w dalekiéj Brazylii, pisywali do siebie, a teraz tém łatwiéj co do swoich zamiarów i uczuć porozumiewać się mogli.
Gdy po długim pochodzie weszli nakoniec na szeroką ulicę w cyrkule rzemieślniczym, doktor Wilhelmi, idący ciągle o kilka kroków naprzód, rzekł: Jesteśmy na miejscu!
I gdyby nawet nie oświadczył tego, Eberhard byłby poznał, że stanęli u celu. Głośno rozmawiając dążyli po dwóch, po trzech rozmaici jeszcze od pracy posmoleni robotnicy, w niebieskich bluzach, lub w ciemnych surdutach i starych czapkach, do wysokiego domu, przed którym paliły się dwie latarnie.
Nad otwartemi drzwiami czytano wypisane wielkiemi, czarnemi literami, słowo: Colosseum!
Do tych drzwi przybywali zewsząd widocznie oburzeni ludzie. Z pojedynczych grupp dawały się słyszeć groźne słowa, inne zaś zapalczywie rozmawiając, pośpieszały przez przysionek, a potém przez widne małe podwórze do przeciwległego wielkiego budynku.
Zrobiwszy kilka kroków, wchodziło się do wysokiéj, bardzo obszernéj sali, mogącéj pomieścić trzy tysiące osób, bo oprócz dolnéj przestrzeni, miała w koło galerye, już także przepełnione.
Eberhard i Ulrych, poprzedzeni przez doktora, szukali na dole miejsc wygodnych, rozumie się do stania, bo krzesła i ławki po wynoszono dla zmniejszenia ciasnoty.
Rozmawiający półgłosem robili wielki zgiełk i niewyraźną wrzawę. W całéj sali był niezmierny natłok, a w głębi jéj urządzono wzniesienie nakształt trybuny dla mówców. Po prawéj stronie stał stół, przy którym siedziało przed papierami dwóch cicho rozmawiających mężczyzn.
— Oto człowiek ludu! szepnął Wilhelmi hrabiemu, który wraz z Ulrychem znalazł sobie nakoniec miejsce między stołem a trybuną.
— Ten krępy, silny mężczyzna, z jasno-blond dużą brodą i łysą głową?
— Jest to pan Müller-Mühlhausen. który zaraz mówić będzie.
Eberhard badawczo spojrzał w twarz człowieka, który założył sobie stanąć jako przewodniczący na czele robotników i być im pomocą. Eberhard doskonale pojmował ważność i trudność tego stanowiska; pojmował jak najlepiéj, bo go właśnie ożywiały najszlachetniejsze uczucia, najszczersze chęci, i rozumiał jakiej potrzeba siły i wielkości, aby być człowiekiem ludu i rzeczywistą pomoc przynoszącym doradcą.
Lecz im dłużej wpatrywał się w przebiegłe oko tego demagoga, im dłużéj badał jego rozum, tém mocnie zdawał się o nim wątpić.
Wtém mówca zadzwonił, z boków i z pod słupów dźwigających galeryę, wyjrzeli policyanci, — szmer cichł coraz bardziéj, — prorok wstąpił na mównicę.
Echo rozniosło po sali witający go głos przyjęcia. Człowiek ludu podziękował uprzejmie, i przedewszystkiém zaczął zręcznie wychwalać swoją bezinteresowność. Potém opowiadał o samowolności szlachty i wysoko stojących, w pośród oklasku rzemieślników, przyszedł do wzmianki o maszyniście Lessingu, którego intrygi jednego rozpustnika doprowadziły do żebraczego kija, tak, że już od dwóch tygodni licznym niegdyś robotnikom swoim nie może wypłacić dobrze zasłużonéj nagrody, a tém samém rodziny ich pozbawia chleba!
Ponieważ przykład ten był uderzający i prawdziwy, tém więc silniéj działał i nastręczył mówcy sposobność rozgrzania tłumów, co też uczynił, gdy po każdym peryodzie, chcąc go niejako stwierdzić, wołał:
— Z ręką na sercu, bracia moi, — powiedzcie, czy mam słuszność?
— Tak — tak jest! odzywano się z pomiędzy rozgrzanych tłumów — brawo! To rzeczywiście nasz człowiek!
Eberhard spokojnie słuchał każdego słowa, — czoło jego zachmurzało się coraz bardziéj, gdy się przekonał, że ten człowiek ludu, zamiast wskazać środki i drogę do prawdziwéj pomocy, zamiast prawą drogą poprowadzić tłum, zużytkowywał niecny czyn szambelana na podniesienie siebie i na zgorszenie robotników, zamiast im przewodniczyć, kształcić ich i podnosić.
Gdy nakoniec zamknął rzecz temi słowy:
— Skupiajcie się odtąd często w około waszego najwierniejszego przyjaciela, który tak do was przemawia! rozległy się głośne okrzyki. Lecz Eberhard przystąpił do stołu, zameldował, że pragnie zabrać głos, i śmiało wszedł na trybunę, którą przewodnik ludu z miną zwycięzcy tylko co był opuścił.
Wszyscy zwrócili oczy na słusznego mężczyznę w robotniczéj odzieży, który pełnobrzmiącym, silnym głosem tak przemówił:
— Na to tylko zwrócić mogę uwagę waszą, rzekł z powagą i godnością, gdy zgromadzeni coraz bardziéj uciszali się: że prawdziwymi przyjaciółmi waszymi nie są ludzie pustego słowa, ale płodnego czynu! Nie wierzcie każdemu, który wam do gustu przemawia, który kierować wami pragnie! Nic to nie kosztuje powołać was tutaj od pracy i prawić wam piękne słówka. Kto uczciwie myśli, ten do was inaczéj nie zawoła jak: Oświecajcie się — umiejcie nad sobą panować i bądźcie zadowoleni!
Ozwało się kilka głosów ganiących, — przewodnik ludu śmiał się przeważny i niecierpliwy, ale Eberhard nie zważając na nic, spokojnie i pewno mówił daléj:
— Kto z was ma słuszną skargę do zaniesienia, niech się uda do majstra Ulrycha, którego wszyscy znacie i poważacie; co potém nastąpi, nie potrzebuję wam tu powiadać; dosyć na tém, że pomoc zyskacie!
— Kto jest ten nieznajomy? To także są pochlebstwa! obietnice! zawołano burzliwie.
— Jutro inaczéj myśleć będziecie, głośno i pewno powiedział Eberhard. Wracajcie do domów! Idźcie do pracy — a i wy także z warsztatów! Świat potrzebuje dzieł waszych rąk, pilność jest filarem szczęścia! Nie uwodźcie się tém, że bogaci hulacy pozornie zwyciężają. Pracą tylko można zyskać zadowolenie z siebie — pracą tylko, każdy w swoim rodzaju, okażemy, żeśmy godni daru bożego!
— Słyszycie — słyszycie! — szeptały tłumy. Kto jest ten człowiek?
— Fabrykant machin! mówił jeden.
— Rytownik albo malarz! utrzymywali drudzy — gniewne wołania cichły.
— Wy ludzie z fabryk, mówił daléj Eberhard, i teraz z większém zdziwieniem zwróciły się na niego oczy niezliczonego tłumu — dzisiaj wieczorem jeszcze otrzymacie chleb dla waszych dzieci, otrzymacie z trudem zapracowaną nagrodę z rąk waszego pracodawcy — idźcie, a ujrzycie czy prawdę powiedziałem!
Gdy niedowierzające głosy wołały mocno wzruszone: „To byłaby rzecz szczególniejsza — chcielibyśmy to widzieć!“ Eberhard zszedł z trybuny i wrócił do swoich przyjaciół, a po kilku minutach znikł w natłoku ludzi rozmaicie swoje zdania objawiających.
Nadaremnie szukano go — nadaremnie tu i tam rozpytywano się, kto był ten człowiek, którego nikt nie znał? nadaremnie także pierwszy mówca chciał wmówić w obecnych, że to osoba podejrzana, chociaż z początku wielu chwiejących się za nim obstawało.
Jeszcze nie upłynęło godziny, gdy robotnik z fabryki przyniósł tłumom wiadomość, że każdy otrzymał swoją zapłatę i że daléj pracować będą.
Wiadomość ta silne wywarła wrażenie, przez to, że słowa Eberharda tak szybko sprawdziły się, i ten miała skutek, iż czynom u ludu nadała wielką ważność.
Gdy tłumy rozproszyły się, mówiono tylko o nieznajomym, i wielu postanowiło udać się do znanego powszechnie i w kółkach ludowych ulubionego majstra Ulrycha, aby go zapytać o nieznajomego. Teraz wszyscy mu przyznawali, że w wielu rzeczach miał słuszność, i przypominali sobie z miłym uśmiechem jego wysoką i piękną postać, jego godną spokojność i otwarcie wyrzeczone słowa, co wszystko wielce różniło go od innych mówców. Wprawdzie nie brakowało niedowiarków w gruppach wracających ze zgromadzenia, ale ostatecznie, chociaż lekko kiwając głowami, wszyscy na to zgodzić się musieli, iż zawsze pożądaną byłoby rzeczą widzieć go znowu na zgromadzeniach.
Oprócz tego pierwszego kroku do pozyskania przychylności, Eberharda wielce jeszcze tego wieczoru błogosławiono — mianowicie w rodzinie fabrykanta machin Lessinga, tak srodze prześladowaniami szambelana Schlewego dotkniętéj, w któréj rozpacz i nędza już się rozgościły. Ale ten człowiek z ludu, wołał raczéj umrzeć z głodu, niż narazić się na hańbę, niż dopuścić, aby choć najmniejsza plama skalała jego dziecię! I gdyby dzisiaj, gdy małe dzieci wołały o chleb, a głośniéj jeszcze robotnicy dopominali się o zapłatę, ów bogaty, pożądliwy pan był go zapytał: „I cóż, kochany przyjacielu, czy teraz inaczéj myślisz?“ byłby się przed nim jak przed złym nieprzyjacielem przeżegnał i zawołał: „Precz odemnie, kusicielu!“
Wtém zapukano do drzwi jego domu — nie wszedł pan von Schlewe, ale jakiś nieznajomy.
Mimo późnéj godziny Eberhard prosił, aby go oprowadził po swojéj fabryce, i pozwolił obejrzeć gospodarskie machiny, które pozaczynał, ale z biedy dokończyć nie mógł. Podobały mu się przyrządy do pługów, do młockarń, a gdy oprócz tego potrzebował dla swoich cukrowych plantacyj machin do gniecenia trzciny, a majster Lessing pomimo niepocieszonego i przygnębionego usposobienia okazywał wielkie praktyczne wiadomości, wyjawił mu przybyły swoje nazwisko i na próbę poczynił niejakie zamówienia, przyrzekając mu przyjść znowu za kilka dni dla odebrania tych pierwszych robot i wysłania ich zaraz do swoich dalekich posiadłości, tudzież dla poczynienia nowych zamówień. Majster Lessing nabrał nowéj odwagi — zdało mu się, że jego modlitwa o pomoc wysłuchana została! Hrabia Monte Vero, mimo wszelkiego wzdragania się Lessinga, nie dał sobie wyperswadować, aby nie zostawił żadnego zaliczenia, bo jak powiadał, majster go nie zna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.