Tajemnice stolicy świata/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Czarownie na spadzistości lasu położony zamek myśliwski Charlottenbrunn, oddalony był o dwie mile od stolicy. Król zatém ze swoimi gośćmi i orszakiem zwykle udawał się tam dopiero przed rokiem zbudowaną, drogą, żelazną, przechodzącą tuż przed wspomnionym zamkiem. Jazda za pomocą pary była jeszcze nowością, bo w całym obszernym niemieckim kraju, oprócz téj małéj linii szyn żelaznych, istniała tylko jeszcze jedna, zaledwie także kilka mil ciągnąca się.
Na zamierzone polowanie rozesłano liczne zaproszenia do osób bliżéj dworu stojących, aby korzystały z królewskiego pociągu, a tymczasem koniuszych i żokejów z końmi i psiarnią, już dniem pierwéj do myśliwskiego zamku wyprawiono.
Król, który właśnie nie był czcicielem szlachetnéj myśliwskiéj sztuki, podobnie jak i w Bogu spoczywający jego ojciec, poczytywał sobie za akt pobożności zwiedzać raz w rok w jesieni Charlottenbrunn, który od zmarłéj krôlowéj nazwę swą otrzymał, a czynił to nie tyle dla polowania ile dla pamiątki, bo podobnie jak inni członkowie królewskiego domu, ten dzień jesienny zawsze w myśliwskim zamku przepędzał. Król w ogólności był tak tkliwy i uczuciowy, iż korzystał z każdéj sposobności, aby żyć wspomnieniami. Królowa towarzyszyła mu, równie jak książę. August, księżniczka Karolina z matką ściśle przestrzegającą etykiety i książę Waldemar ze swoim szambelanem. Widziano tam także po części w bardzo eleganckich, a po części w dziwnie ubierających myśliwskich kostiumach, lorda Wooda, księcia d’Etienne, kawalera de Villaranca, a także hrabiego de Monte Vero, jak wchodzili na platformę dla zajęcia miejsc w powozach.
Eberhard, który wysłał Sandoka ze swojemi wybornemi wierzchowcami do Charlottenbrunnu, ubrany był w czarnym, spiczastym kapeluszu z piórem złoto i zielono połyskującém, w zielonym, bogato haftowanym fraku, w ozdobnych aż do kolan sięgających butach ze złotemi ostrogami, i miał przy boku mały, lecz bogato brylantami u rękojeści wysadzany kordelas. Strzelby jego, wytwornością wszystko przechodzące, Sandok zabrał ï sobą.
Eberhard na platformie powitał uprzejmie księcia Waldemara i jego bladego, wiecznie uśmiechniętego szambelana, złożył ukłon księżniczce Karolinie, która nieco zamyślona przyglądała się przybywającym współuczestnikom z okna salonowego wagonu królowéj, wreszcie po przyjacielsku zwrócił się do kawalera de Villaranca, który ubrany był w nieco fantastyczny, niewygodny strój myśliwski, oraz ciemno-zielony aksamitny półpłaszczyk, tak bogato haftowany, że ciężki być musiał.
Lokomotywa już dymiła i gwizdała przed pociągiem, urzędnicy stali w galowych mundurach w należytém oddaleniu, gotowi na skinienie; wtém szybko zajechał jakiś powóz — strzelec zeskoczył i otworzył drzwiczki — pośpieszyło kilku adjutantów — król z małżonką wszedł na platformę i zwykłém poruszeniem ręki powitał obecnych, którzy wszyscy oddali mu ukłon.
Księżniczka Karolina zbliżyła się dla ucałowania ręki królowéj i powrócenia z nią do przeznaczonego dla nich salonowego wagonu, a król zamienił kilka słów z księciem Waldemarem i baronem von Schlewe. Poczém zaszczycił kilku łaskawemi słowy wielkich łowczych, i wreszcie wsiadł do powozu.
W pobliżu stali hrabia de Monte Vero i kawaler Villaranca, rozmawiając z panami dworu; umilkli, aby złożyć królowi należny hołd.
— Ach — pan de Monte Vero! z życzliwym uśmiechem rzekł król, i zatrzymał się na chwilę, jakby go hrabia jakąś niezwykłą siłą ku sobie pociągał. Prosimy pana towarzyszyć nam! Jakiż to gustowny ubiór myśliwski! Doprawdy, panie hrabio, pan jesteś pełen wyłącznéj, przyjemnéj harmonii!
Eberhard uśmiechnął się lekko i ukłonił — jego piękna postać rzeczywiście, w tym ubiorze wydawała się lepiéj niż dawniéj — odkrył głowę i przez to uwidoczni się jego piękny, pełny włos i jego wysokie czoło, które szlachetnemu i wykończenie pięknemu obliczu męzkiemi nadawało swobodny wyraz.
— Towarzysz pan nam! prędko powiedział król ubrany w generalski mundur bez ozdób i prawie zawsze noszący czapkę.
Eberhard wszedł za nim do okazałego wagonu salonowego, nad którego drzwiami błyszczał herb królewski.
Kilku adjutantów powtórzywszy urzędnikom królewski rozkaz, do odjazdu, również tam weszło, ale zostawili w salonie króla samego z hrabią, a sami udali się do przyległego pokoju, oddzielonego od salonu ciężką portyerą.
Wygodne krzesła zdobne koroną w koło były ustawione, a obok nich małe u spodu przytwierdzone stoliki marmurowe; wielkie, bogato złocone lustra, wisiały na ścianach między oknami, które można było zasłaniać ciemno zielonemi firankami, dla nadania salonowi przyjemnego światła.
Gdy zamknięto drzwi wagonu a machina gwizdnęła, król zdjął czapkę, przystąpił sam do okna i zasunął firankę.
— Siadajmy panie hrabio! Mamy prawie pół godziny na rozmowę, i chciałbym ją jak można najprzyjemniéj z panem przepędzić. Wyznać panu muszę, poufnie mówił daléj król, siadając i ręką wskazując hrabiemu, aby bez żeny usiadł obok niego: wyznać panu muszę, że mnie to mocno zainteresowało, gdy usłyszałem, że na niedawnym balu, który w tak szczególny sposób uczyniłeś mi pan pamiętnym, oprócz zdobiącego cię orderu, miałeś pan na sobie jakiś amulet.
Przerażony Eberhard spuścił piękne, wielkie, łagodnie świecące oczy, które spotkały się ze spojrzeniem króla.
— Szczególny amulet, zdaje mi się mający trzy znaki — postanowiłem zapytać pana o niego, bo kiedyś podobną ozdobę na innej piersi widziałem.
— Wasza królewska mość zaszczycić mnie raczyłeś bystrém spojrzeniem, odpowiedział Eberhard. Rzeczywiście noszę amulet, mający trzy symboliczne znaki!
— I cóż one przedstawiają?
— Krzyż, słońce i trupią głowę, najjaśniejszy panie.
— Dziwna rzecz — taki sam znak! Czy nie będzie panu przykrém pytanie, jakim sposobem przyszedłeś do posiadania tego amuletu?
— Nie manie, najjaśniejszy panie, na co odpowiedzieć byłoby mi przykro, lub cobym musiał ukrywać!
— Szczęśliwy kto tak mówić może, panie hrabio!
— Ten amulet darował mi mój ojciec, najjaśniejszy panie; o jego początku nic się dowiedzieć nie mogłem! To tylko dodać mogę, że widziałem jeszcze drugi tego samego rodzaju znak, zupełnie do mojego podobny.
— Któż go posiada?
— Obywatel tutejszéj stolicy, złotnik Ulrych!
— Może w jego rodzinie wyrabiano te tajemnicze ozdoby — lub może posługuje się niemi jaki tajemny związek?
— Zdaje się, że przed laty musiało to być coś podobnego.
— Opowiadano mi panie hrabio, że ze swoimi przyjaciółmi zawarłeś także jakiś rodzaj związku?
Eberhard nieco zdziwiony, śmiało spojrzał na króla.
— Następstwa niedawno odbytego zebrania ludowego, musiały wywołać ten raport — rzeczywiście, najjaśniejszy panie, mam szczęście posiadać kilku przyjaciół, którzy pospołu zemną dążą do jednego celu.
— Wolnomyślnych — co? prędko i krótko zapytał król.
— Obawiam się, najjaśniejszy panie, aby słowu temu nie nadano niekorzystniejszego znaczenia, aniżeli na to zasługuje.
— Więc objaśnij mi pan swoje jego pojmowanie!
— Jeżeli kto usiłowanie rozkrzewiania oświaty, pociechę z niewinnego dopomagania skrzywdzonym i dążność do niesienia usług ludzkości nazywa wolnomyślnością, wtedy najjaśniejszy panie...
— No, co wtedy — panie hrabio?
— Wtedy, jestem takim jakim mnie przedstawić usiłowano, najjaśniejszy panie, chociaż mój pobyt tutaj liczy się na tygodnie!
— Widzisz pan, że mi dobrze służą — jednak lud zrozumie dobrze dążenie, o którém wspomniałeś?
— Niebezpieczeństwa, najjaśniejszy panie, grożą1 każdemu przedsięwzięciu; trzeba starać się je pokonać, jeżeli się mą poznać konieczność tego przedsięwzięcia!
— Zdajesz się być bardzo pewnym, panie hrabio — a gdzież znajdujesz tę konieczność?
— Po tamtéj stronie morza i tu, najjaśniejszy panie — wychodcze okręta pomnażają się, nędza wzrasta!
— Szczególna rzecz, pan wszystko widzisz w czarnych barwach — ubóztwo istniało we wszystkich czasach!
— Czyliż to ma być powodem do nieujmowania się za niém? mimowolnie prędko wymówił Eberhard.
Czoło króla zachmurzyło się — szczególniejsze spojrzenie rzucił na hrabiego, który wyglądał jakby tajemniczym uśmiechem otoczony — poczém powstał szybko, a Eberhard uczynił to samo. Król chciał powiedzieć coś cierpkiego, ale gdy spojrzał w oblicze Eberharda, które znowu szczególne w nim zrodziło uczucie, ucichł.
— Gdybym nie wiedział, żeś bogaty w doświadczenie, mógłbym cię mieć panie hrabio za marzyciela... mówmy z sobą otwarcie...
— Za młodocianego marzyciela, za fantastyka, chciałeś raczéj powiedzieć mój królewski panie, w nierozważnéj gorliwości uganiającego się za ideałami!
— Młodzież zawsze skłonna jest do fanatycznéj wolnomyślności — ale pan, panie hrabio...
Eberhard delikatnie uśmiechnął się — król widocznie z niecierpliwością czekał jego odpowiedzi.
— Jest najjaśniejszy panie stanowisko, którego się wówczas dopiero dosięga, kiedy w sobie i w około siebie wiele się przeżyło i przetrwało. Nazwiéj je, mój królewski panie, wieczną młodością, zgadzała się — dostąpienie takiego stanowiska jest zawsze tryumfem! — Ale nic nie może i nie zdoła powstrzymać mnie od dążności do podźwigania uciśnionych, od pomagania im o ile to w mojéj mocy, od obstawania za słusznością i prawdą! mówił ożywiony Eberhard, a wtém pociąg zatrzymał się.
Hrabia Monte Vero stał jako obrońca wielkich planów, jako prawdziwy rycerz światła i prawdy — jakiś blask promieniał z jego twarzy, z jego szlachetnych i śmiało błyszczących oczu.
Król przez chwilę badawczo patrzał w jego oblicze; zdawało się, że toczy z sobą wewnętrzną walkę, że go przejmują i w kłopocie stawią słowa, rzadko do uszu jego dochodzące — ale nakoniec przystąpił do hrabiego, a tymczasem adjutanci otwierali drzwi salonowego wagonu.
— Chcielibyśmy, panie hrabio, nazywać pana naszym przyjacielem — powiedział prędko i podał rękę Eberhardowi, patrzał mu w oczy i stał przed nim — czy przyjmujesz moją przyjaźń?
— Za wielka to łaska mój królewski panie! odpowiedział wzruszonym głosem hrabia Monte Vero, kłaniając się, a dwór po większéj części, w należném oddaleniu, był świadkiem tych niezwykłych względów.
— Teraz już pojmujemy, dla czego pana tak lubiono i szanowano na owym dalekim cesarskim dworze, iż niechętnie widziano odjazd pański. Pan posiadasz jakąś właściwą sobie potęgę, panie hrabio de Monte Vero!
Po tych gorąco wyrzeczonych słowach, król wyszedł z wagonu na taras, obok którego pociąg zatrzymał się. Eberhard udał się za nim, wszyscy ciekawie wpatrywali się w niego, — zazdrośni panowie dworu rozmaicie między sobą szeptali, a poseł francuzki książę Etienne, uznał za stosowne zbliżyć się bardziéj do zagranicznego hrabi, który codziennie pozyskiwał coraz więcéj wpływu, i tym sposobem w danym razie mógł mu być użytecznym.
Kiedy Eberhard przyjaźnie z nim rozmawiając, przechadzał się po terrasie osławionym pomarańczowemi drzewami i strojném ich jesienném kwieciem; a król mówił z wielkim łowczym von Trümpstein, tymczasem damy królewskiego domu zbliżyły się do zamku inną podobną drogą. Pomiędzy temi dwiema drogami leżał klomb kwiatów, a wysokie pomarańczowe drzewa co krok przeszkadzały wzrokowi; zdawało się jednak Eberhardowi, że księżniczka Karolina, ubrana w długą, morsko-zielonego koloru obcisłe przystającą suknię, spojrzała na drogę, po któréj szedł obok księcia Etienne.
Zamek leżał na wzgórku, z tyłu lasem otoczonym, a z przodu roztaczał z terassu zachwycający widok na uśmiechające się pola i lasy, które mimo spóźnionéj pory roku, jeszcze się przedstawiały w całéj letniéj okazałości. W dole przebiegał je olbrzymi parowy rumak, który ze swoim szeregiem powozów, swojém parskaniem i pędem, wyglądał jak bajeczny wąż — a w dali leżał las, spokojnie cichy, jesiennie zarumieniony i złotem słońcem rozjaśniony.
Myśliwski zamek Charlottenbrunn był niewielki i zewnętrznie nieozdobny. Królewska para i jéj goście podeszli ku wielkiéj łące, na któréj jaśniały wielkie lustrzane kule, a za nią widać było wysoki portyk z łukowemi filarami. Po nad nim umieszczona była olbrzymia jelenia głowa o wielu rozrosłych rogach, a każdą arkadę okna zdobiły sarnie głowy. Na dachu powiewała pyszna chorągiew na znak, że król przybyć ma do zamku, a służba od najstarszego łowczego do najmłodszego ogrodniczka, po obu stronach ustawiła się szeregiem — przybrana w najlepszą odzież, a jéj po części koszlawe ukłony pobudziły króla do skrytego uśmiechu, którego ta wrodzona naturalność zawsze wielce boawiła .
Żokeje i służba z końmi i wszystkiém do polowania potrzebném, oczekiwali po drugiej stronie zamku, tuż przy brzegu lasu, zkąd późniéj razem miano rozpocząć tak zwane łowy. Przedewszystkiém należało posilić się śniadaniem, które wielki łowczy von Trümpstein, co stracił siły w uniżoności i posłuszeństwie, w wielkiéj sali zamkowéj przyrządzić kazał.
Zna on się doskonale na użyciu życia, i dla tego postarał się o najwyszukańsze potrawy i napoje. Najlepszy kawior, najświeższe ostrygi, najsmakowitsze pasztety i pieczywa, ustawione były w okrąg na stole, przy którym zajęła miejsce królewska rodzina i dwór według stopni. Hrabia de Monte Vero stosownie do życzenia króla, siedział prawie tuż przy nim, naprzeciw księżniczki Karoliny, która znowu siedziała między swoją matką i kuzynem Waldemarem.
Gdy wielki łowczy, który dla swojéj gorliwości i dumnego wzruszenia, nie miał czasu ani kąska skosztować, a tylko skrycie na boku dla wzmocnienia się wychylał po kieliszku ciężkiego wina, donosił królowi o pysznym rogaczu, książę tymczasem zaprosił powtórnie swoją ładną kuzynę, by piła. Lokaje niezmordowanie napełniali kielichy według upodobania każdego, aż nakoniec szampan powszechnie przeważył i humory wszystkich rozweselił. Król był także bardzo ożywiony, i jak zawsze przy takich okolicznościach, tryskał dowcipkami.
Tym sposobem przekąska trwała dłużéj niż zamierzano — król podniósł się dopiero po upływie kilku godzin, a gdy wszyscy zeszli na dół, aby wsiąść na koń, słońce stało już wysoko na lazurowém niebie. Orzeźwiające powietrze wiało z drzew i robiło przyjemność damom i panom, którzy przy pomocy masztalerzy umieścili się na siodłach, a tymczasem rogi ochoczo zagrały, łowcy zaś i psiarnia stali w pogotowiu.
Z leśnéj łąki ruszyła czarowna kalwakata dla ścigania dzikiego zwierza. Król jechał w lekkim powozie z łowczymi, a goście i damy towarzyszyli mu konno. Księżniczka Karolina z wielką wprawą jechała na pysznie zbudowanym, wdzięcznie tańczącym siwku, skromnie a jednak silnie trzymając wodze w drobnych ręku, i w swojéj długiéj zielonéj sukni, której obcisłość kazała podziwiać jéj wykończony wzrost, przedstawiała zachwycający widok. Na ciemnych, pięknych włosach, miała kapelusik z białém piórem i ozdobną spicrutę w ręku. Koń jakby znał swój godny zazdrości ciężar, bo rżąc dumnie i śmiało, słuchał najmniejszego skinienia jadacéj na nim.
Książę Etienne, jadący na bułanym koniu wysokiej wartości, pozostał przy jéj boku i rozmawiał z nią po francuzku, Eberhard zaś na doskonale pysznym karoszu w małéj odległości zdążał z niektórymi panami dworu.
Na boku książę Waldemar usiłował poskromić nieco niespokojnego konia swojego, przyczém chcieli mu pomódz niektórzy masztalerze, — kazał im jednak ustąpić i zdawał się bawić wspinaniami się młodego konia.
— Pan temu winieneś, baronie! zawołał do szambelana von Schlewe, który się szybko do niego zbliżył, i tak chytry miał wyraz na twarzy, że można go było posądzić o wszelkiego rodzaju tajemne galanckie myśli.
— Przepraszam waszą królewską wysokość!
— Nie ma za co, przygotowujesz mi pan dzisiaj szczególniejszą rozrywkę! Wszystko, co pan wymyślisz, ma pewien powab, ja lubię takie żarty!
— Za wielka pochwała, królewska wysokości, dla najuniżeńszego sługi! bardzo naturalnie odpowiedział baron, i gdy koń uspokoił się, zbliżył się do księcia.
— Powiedz-no mi baronie, co to się dzieje z tym obcym hrabią? pół głosem mówił Waldemar do swojego poufnika. Nie można być z niego mądrym! Zdaje mi się, że nie jestem w błędzie, ale mój królewski stryj podał niedawno rękę temu hrabiemu, a ten uściskał ją jak rękę przyjaciela!
— I ja to widziałem, królewska wysokości, î dziwiłem się, bo miały nadejść wiadomości, przedstawiające tego szczególnego cudzoziemca jako przywódcę ludu. Podobało mu się nie uważać na mnie, natomiast ja z wielką bezinteresownością zwracam na niego tém większą uwagę! powiedział szambelen z uśmiechem, który jego żółtawéj pomarańczowéj twarzy nadał prawie złowrogi wyraz.
— Oryginalnyś zawsze! roześmiał się książę.
— Pan hrabia zasługuje na szczególniejsze zajęcie, i rzecz dziwna! zdaje się, że traf sprzyjać mi pragnie, bo mam nadzieję, że dzisiaj jeszcze będę miał niektóre objaśnienia.
— Dzisiaj jeszcze! a to jakim sposobem? zapytał książę.
— Idzie o małą schadzkę, za pozwoleniem waszéj królewskiéj wysokości, w jak, największym sekrecie, w pawilonie waszéj królewskiéj wysokości, tam tuż przy brzegu lasu!
— Znowu jakaś zajmująca przygoda? Doprawdy baronie, jesteś mistrzem w snuciu galanteryjnych stosunków, bo zapewne oczekiwać będziesz jakiéjś damy!
— Rzeczywiście, ale tylko w nadziei pozyskania od niéj zwierzeń, które i waszą królewską wysokość interesować będą.
— Obciąłbym bardzo zrobić sobie tę przyjemności zejść was niespodzianie, aby widzieć, jak dama wygląda i czy nie odstąpi od programatu schadzki, żartem ale z wiele znaczącém spojrzeniem powiedział książę; ale wiesz dobrze, że naraziłbym się na niełaskę, gdybym przed ukończeniem polowania opuścił mojego królewskiego stryja!
— Jedno spojrzenie mogłoby dostatecznie przekonać waszą wysokość, że tylko szczególniejsza chęć powzięcia wiadomości jest celem téj schadzki, — bo ową damą, która przybędzie do pawilonu, jest....
Szambelan von Schlewe bardzo cicho i ostrożnie wymówił jakieś nazwisko, gdy obaj jezdni śpiesznie ruszyli za powodem króla. Nikt tego wyrazu nie słyszał — z daleka tylko dochodził nieco zdziwiony, nieco pochwalający głos księcia i obojętna odpowiedź barona, którzy znowu zbliżali się do orszaku króla.
Był to czarowny, ciepły wieczór jesienny, zwykle przy tak jasném słońcu i orzeźwiającém powietrzu przyjemniejszy niż letni. Oczom dam i panów, gruppami po leśnéj drodze jadących, barwy lasu przedstawiły się w zachwycającéj rozmaitości. Czerwonawe promienie słońca padały przez gałęzie i drgały na liściach; ładna księżniczka Karolina z upodobaniem przypatrywała się wspaniałości otaczającéj ją natury.
— Przypatrz-no się pan téj tam przepysznéj cudowności, panie hrabio, rzekła do Eberharda, gdy król kazał poprosić do siebie księcia d’Etienne, może dla nastręczenia księżniczce sposobności do spotkania się z hrabią de Monte Vero, — co za przepyszne barwy! Muszę panu wyznać, że w téj chwili mocno czuję ubóztwo naszego złotem osypanego orszaku w stolicy! Zachwycająca to rzecz doprawdy, dozwolić wzrokowi naszemu spocząć tam na téj ciemnéj zieleni i na ciemno-czerwonych gałęziach!
— Mnie zawsze radowała najbardziéj przyroda z jéj pięknościami i tajemnicami, odpowiedział Eberhard; wzrosłem na jéj łonie, jeżeli tak śmiem powiedzieć, lubiłem ją jak dziecię matkę!
— Sądzę, że i zemną działoby się to samo, — gdybym częściéj przebywała w jéj wzniosłém towarzystwie!
— Spełnienie tego życzenia nie powinno być trudne dla pani, królewska wysokości! Mniemam jednak, że po zakosztowaniu ruchliwego dworskiego życia, skromna i spokojna natura wcaleby pani nie wystarczyła!
— Byłoby się więcéj skazaną na życie wewnętrzne, i przyznam się panu hrabiemu, że teraz takiéj zmiany wielcebym pragnęła! Jesteśmy sami! Wierzaj mi pan, że ten świat etykiety, wszystko przeważająca forma, potok pięknych słówek i dowcipkować, niezmiernie jest wstrętny!
— Mniemam, że pojmuję panią, łaskawa księżniczko! otwarcie rzekł Eberhard.
— Pozwólmyż sobie pozbyć się tego utrudzającego przyzwyczajenia, jakbyśmy oboje unikać go mogli, przynajmniéj dopóki nie znajdujemy się w towarzystwie wyznawców tego półbożka! Cieszę się, że nakoniec znalazłam w panu towarzysza, który od pierwszego spotkania wywarł na mnie wrażenie prawdy!
— Piękne to i podnoszące słowo, księżniczko!
— I rzetelnie uczute! Pozostańmy cokolwiek w tyle; ale jeżeli pan jesteś zapalonym myśliwym, to niesłusznie byłoby zatrzymywać pana!
— Jakież polowanie, chociażby nawet tyle niezwyczajne i zajmujące, jak na dzikie zwierzęta dalekiego południa, przeważyć może tę chwilę, księżniczko! Albo może mniemasz pani, że się ubiegam za takiemi tylko szlachetnemi upodobaniami, które są ideałem większéj części panów dworu? Nie, nie, dozwól mi pani rozkoszy pozostawania przy twoim boku!
Eberhard jadąc obok miłej i szczeréj księżniczki, doznał znowu udzielającego się mu uczucia, — błogo mu było widzieć tę serdeczność, tę skromność jéj poruszeń i zaufanie, jakie mu okazywała. On, który miał nieraz sposobność przejrzeć serce kobiece aż do najgłębszych tajników i poznawać je nauczył się, on, który zbadał duszę ludzką, przyjemnie wzruszył się urokiem księżniczki i szczerością Karoliny, tak, że chętnie z nią rozmawiał, chętnie poglądał na nią swojém głębokiém, piękném okiem, i razem z nią nie uważał na drogę. Oboje rozmową zajęci, puścili cugle, dozwalając koniom, aby się same kierowały za wyprzedzającym je królewskim orszakiem, nie widzieli zatem, albo też uważali za dobre, że oba konie w miejscu, w ktôrém się droga rozdzielała, udały się w prawą stronę, która ich coraz daléj w wieczorną, ciemną zieleń lasu prowadziła — szmer głosów i naszczekiwanie psów coraz daléj słyszeć się dawały — coraz bardziéj cichł tętent świadczący o blizkości orszaku, a oni na to nie zważali. Wkrótce nastała samotność lasu i cisza w około dwojga towarzyszy, tworzących rycersko — piękną, dostojną parę! Księżniczka na pysznie zbudowanym białym koniu, — Eberhard na wspaniałym karoszu, oboje w ozdobnych myśliwskich strojach. Wtém nagle w dali rozległy się strzały — i znowu w krótkich przerwach kilka innych — hrabia i jego towarzyszka przerażeni wstrzymali konie — znajdowali się blizko wąwozu, który z ich strony jak przepaść wyglądał.
Zanim przemówić mogli, zanim upłynęła chwila po strzałach, coś gwałtownie zatrzeszczało w krzakach od strony księżniczki. Gałęzie rozdzieliły się z szybkością błyskawicy — i wypadł ogromny jeleń z wielokończastemi rogami, widocznie postrzelony lub po strzałach rozwścieczony rzucił się ku koniowi Karoliny jak w ślepém szaleństwie, ścigany przez prześladowców i jedyną swoją broń, silne rogi, ku ziemi schylił. Nieustraszony śmiercią chciał sobie siłą utorować drogę, — za nim była zguba, wypadało mu więc rozpaczliwym krokiem ocalić życie!
Koń księżniczki postrzegł wściekłe zwierzę, — zarżał gwałtownie i podniósł się na tylne nogi, aby potężnym skokiem uniknąć uderzenia jelenia — ale oddalony by tylko o kilka kroków od przepaści, a jeśliby mocno rozwartém okiem zmierzywszy napadającego nieprzyjaciela chciał skoczyć w bok, byłby bez ratunku wpadł w przepaść z księżniczką — ta, śmiertelną trwogą przejęta, krzyknęła.
Wszystko to było dziełem jednéj chwili!
Hrabia de Monte Vero szybko postrzegł podwójne niebezpieczeństwo, grożące jego towarzyszce. Co mu pierwéj czynić wypadało? Jeżeli się rzuci naprzeciw jelenia, nastąpi to, co go jeszcze bardziéj przestraszało: przelękły, wspinający się koń z księżniczką wpadnie w przepaść i zabije ją!
Ale nie było czasu do namysłu. Tylko przytomność ducha mogła przyjść w pomoc!
Jeleń przez chwilę stał spokojnie — potém potrząsł z majestatycznym gniewem swoją zębato ukoronowaną głową i przyszykował swą broń, aby przynajmniéj drogo sprzedać życie. Był to potężny dwunastoletni zwierz, o którym nadworny łowczy opowiadał królowi.
Eberhard zsiadł z konia — szybkim rozpaczliwym ruchem wyrwał z pochwy kordelas i lewą ręką ujął cugle wspinającego się konia księżniczki — jeleń pochyliwszy głowę już ze ślepą wściekłością pędził ku niemu.
Księżniczka zemdlała i padła na mech, a Eberhard wprawném okiem obrachowując bieg zwierzęcia, oparł nerwistą pięścią kordelas o kolano.
Natychmiast prawie wściekłe zwierzę wpadło na sterczącą broń — Eberhard z żelazną siłą, niezachwiany trzebił jelenia — ani jeden członek w nim nie zadrgał — powieka nawet nie poruszyła się.
Ogromne zwierzę padło chrapiąc. Obok niego stał jakby w łańcuchy zakuty koń księżniczki trzymamy lewą ręką Eberharda.
Teraz hrabia, jakby się nigdy nic nie stało, zwrócił się do swojéj pięknéj towarzyszki; leżała ona blada i jak bez życia, jak cudowny marmurowy obraz na zielonym mchu bok przepaści. Drzewa w około niéj rzucały cień głęboki. W pobliżu nie było nikogo. Eberhard teraz dopiero postrzegł, że się zupełnie od innych myśliwych oddalił.
Szybko uwiązał konie u jednego z najbliższych drzew, z obawą na swojéj szlachetnéj twarzy przystąpił do omdlałéj, — nadaremnie usiłował ocucić ją, Karolin, leżała jak bez życia.
Eberhard namyślał się — znajdował się w krytyczném położeniu. Nie było nikogo, ktoby mu mógł poradzić i przynieść pomoc. Dwór widocznie napędził kilki jeleni i udał się za nimi — a księżniczkę przecież trzebi było ratować.
W téj chwili nie mogący sobie dać rady Eberhard spojrzał na drogę śledząc jakiejś ludzkiéj istoty. Wkrótce zabłysł nagle w jego oku promień ratunku. Przy ostatnim złotym promieniu ujrzał prawie o sto kroków oddaloną świetną kopułę domu. Musiał to być jakiś leśny pawilon, nierzadki w parkach królewskich lub książęcych. Jeżeli się tam nie znajdą ani słudzy ani pokojówki, to zawsze znajdzie się przynajmniéj przy zbliżającéj się nocy bezpieczne schronienie dla księżniczki.
Czémprędzéj przystąpił do omdlałéj, lekko i ostrożnie wziął ją na ręce i szybko uniósł ku zapraszającéj kopule. Nie omylił się: był to domek w parku, o kilku pokojach i wejściach. Zdawało się, że ani wewnątrz, ani w pobliżu nie ma tam nikogo. Eberhard. z pięknym swym ciężarem pośpieszył do jednych szklanych drzwi, a gdy się otworzyły, wszedł do obszernego pokoju ogrodowego, w którym znajdowały się lekkie krzesła i sofka. Ostrożnie i troskliwie złożył na poduszkach powierzoną jedynie jego opiece i pomocy zemdlałą! Nie było czasu ani na pytania, ani na zwłokę — należało zapomnieć o wszelkich względach. Piękna księżniczka, z zamkniętemi powiekami leżała przed nim jak śpiąca — ciemne włosy malowniczo otaczały jéj miłą twarz — z jéj miękkich ust nie wychodził najmniejszy nawet oddech — omdlenie było ciężkie i mocne.
Eberhard szukał wzrokiem zimnéj wody, dla zwilżenia czoła Karoliny — lecz zkądże miał jéj dostać w niezamieszkanym pawilonie?
Przy drodze widział w niewielkiém oddaleniu leśny strumyk, zdecydował się więc pozostawić księżniczkę saną i pośpieszył tam, aby w swoim myśliwskim kryształowym kubku przynieść orzeźwiającéj wody, o ktôréj z doświadczenia wiedział, że skutecznie działa.
Gdy wyszedł z pawilonu, teraz dopiero postrzegł, że go otacza baryera — ale nie zważał na to, w téj chwili największego kłopotu nie obchodziłaby go wiadomość, że ten pawilon należy do parku księcia Waldemara.
Z późnego wieczoru zrobiła się noc; gdy doszedł do strumienia, i gdy z napełnioną czarką prędko wracał, księżyc rzucił na las swoje pierwsze srebrzyste promienie. Z bijącém sercem wrócił do pawilonu — pełen troskliwości szybko otworzył drzwi.
Wtém rozjaśnioném okiem ujrzał, że księżniczka prawie ocuciła się — lecz jeszcze była bezsilna i niezupełnie przytomna — drobne ręce swoje przyłożyła do twarzy...
— Co się zemną stało? gdzie jestem? poszepnęła; czy ja marzyłam?... Zdaje mi się, że tylko co słyszałam czyjeś głosy...
— Moja łaskawa księżniczko!... mówił Eberhard, powoli przybliżając się.
Karolina spojrzała na niego piękném okiem, — jakiś blask szczęścia zaświecił na jéj twarzy, na którą przez wysokie okno padało jasne światło księżyca, — w chwili gdy wyciągnęła ręce do Eberharda, chcącego przyjść jéj w pomoc, przedstawiała zachwycający obraz.
— Jesteś pan tutaj? spytała rumieniąc się lekko; — gdzie moja matka? gdzie są moje damy dworskie i inni goście?
Eberhard ostrożnie i z uszanowaniem opowiedział jéj co się stało, i podał świeżą wodę, aby się nią orzeźwiła.
— Mocno dziękuję, panie hrabio, za pańską na takie narażenie się wystawiającą go opiekę! Czémże mogłam zasłużyć, abyś mi pan tak starannie i z tak szybkiém zdecydowaniem przyszedł w pomoc?
— Był to tylko obowiązek ludzkości! ceremonialnie kłaniając się i cofając, odpowiedział Eberhard; — sądził, że w téj szczególniejszéj chwili nie wypada powiedzie nic więcéj prócz tych kilku prawie cierpkich, spokojnych wyrazów.
— Ponieważ czuję się lepiéj, spodziewam się, że będę mogła w pańskiém towarzystwie wrócić do zamku Charlottenbrunn. Ale czekaj-no pan! Zdaje mi się, że słychać bliżéj głosy przywołujących rogów — pośpieszajmy do naszych koni.
I podała hrabiemu rękę.
— Racz pani łaskawie oprzeć się na mnie, rzekł do swojéj pięknéj towarzyszki, dla któréj te słowa musiały mieć ważne znaczenie, bo jej miła twarz cała krwią napłynęła, a ręka jéj drżała...
— Wszystko to zaraz przejdzie, poszepnęła, jeszcze to reszta osłabienia, a orzeźwiające nocne powietrze usunie to.
Eberhard otworzył drzwi i przeprowadził księżniczkę przez otwarty plac otaczający ku lasowi i jasnéj ścieżce, na któréj niedaleko znajdowały się konie.
Na przeciwnéj stronie, tuż przy brzegu lasu znajdował się mały pagórek.
Wkrótce hrabia Monte Vero stanął jak przykuty — rozwartém okiem spojrzał ku temu wzgórzu, i ujrzał na niém niby jakiś czarodziejski obraz najstraszliwszego rodzaju.
Księżniczka spojrzała tam także i zbladła.
Na samym brzegu lasu, blado oświetlona księżycem stała Leona, niby bajeczna postać bogini starożytnéj północy. Przy niepewném świetle wyglądała jeszcze wyższa i ogromniejsza niż była rzeczywiście — wyprostowana, z lodowatym uśmiechem na wyrazistéj twarzy, pałającém zemstą okiem patrzała na księżniczkę i Eberharda.
Stała tam jak potężne, nadziemskie zjawisko, jak zły duch w postaci nęcąco pulchnéj kobiety, jak sprzymierzeniec ziemski odpadłego od Boga anioła, który ludzi prowadzi do zguby...
A przy boku Leony, nieco w cieniu drzew, stał szambelan von Schlewe, który tylko co zawarł z nią, przymierze.
Księżniczka Karolina, któréj czysta jak anioł dusza obawiała się blizkości téj zgrozą przejmującéj kobiety, mimowolnie silniéj oparła się na ramieniu swojego silnego, wysokiego towarzysza, który wpatrywał się w Leonę, jakby dla przekonania się, że go żadne mamidło nie zwodzi.
— Chodźmy — chodźmy, hrabio Eberhardzie! — drżąc poszepnęła księżniczka — ja truchleję na widok tych postaci!
— Niech się wasza królewska wysokość nie obawia, z przeważną spokojnością odpowiedział hrabia Monte Vero: jestem przy pani!
— Kto jest ta straszliwa? wyjąkała Karolina.
— Miss Brandon, królowa lwów! powiedział Eberhard, prowadząc księżniczkę na leśną drogę.
Pełen zgrozy, tryumfujący i zemstą grożący śmiech rozległ się za nimi — w nocnéj ciszy brzmiał tak straszliwie, iż księżniczkę przejął zimny dreszcz...
Nakoniec dostali się do niecierpliwie szarpiących się koni i wkrótce znaleźli na łące strwożony dwór, który porozsyłał łowców z rogami i sługi z pochodniami.
— My sami jesteśmy winni, zawołał król uśmiechając się łaskawie: a raczéj nasz wielki łowczy, którego śniadanie dopiero tak późno dozwoliło nam wyjechać do lasu. A wyobraź sobie panie hrabio de Monte Vero, że dwunastoletni jeleń, którego nam pan von Trümpstein tak gorąco do zabicia polecał i którego tak wybornie razem z innemi zwierzętami na strzał nagnano, mimo to uszedł nam, i jakby czarami uniknął wszelkich po szukiwań!
— Leży tam daléj, niedaleko pawilonu, najjaśniejszy panie — panowie łowczy mogą go tam znaleźć!
— A więc pan byłeś bohaterem dnia! winszujemy panie hrabio! Wracajmy teraz do zamku.