Tajemnice stolicy świata/Tom II/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslara
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
Rewolucya.

Jak w życiu pojedynczego człowieka, tak też i w życiu narodów następują burzliwe zwroty, których spełnienia wymaga żelazna konieczność.
W kilka dni po wjżéj opowiedzianych wypadkach, przebiegła nagle po caléj Europie okropna burza, burza wiosenna, tak silna i niepowstrzymana, że nic się jéj oprzeć nie mogło!
Widzieliśmy, co w rozlegléj stolicy, w ktôrój dzieje się rzecz naszego opowiadania, coraz bardziéj wzburzało umysły, i że potrzeba było tylko jednéj zapalnéj iskry, aby nagromadzony żar jasnym płomieniem wybuchnął.
Iskra ta padła z Franćyi, z Paryża, gdzie zawrzała rewolucya w całéj swojéj okropności, a jakby na skutek umowy, i tutaj na wszystkich rogach nastąpiła straszliwa uliczna walka.
Nim w zamku przedsięwzięto stanowcze środki, wyrastały na wszystkich głównych ulicach z pod ziemi barykady, z nadzwyczajną szybkością nagromadzone z kamieni, przewróconych powozów, powyrywanych drzwi i wszystkiego, czego rozwścieczone ręce dosięgnąć mogły.
Powyrywano bruk. Szeregi szalonych mężczyzn i kobiet z groźnemi twarzami biegały po ulicach z dzikim wrzaskiem, wpadały do domów, żądały broni, i wkrótce w rękach tych potworów zabłysły zardzewiałe pałasze i strzelby, któremi rozpocząć chcieli bratobójczą walkę. Inni we wszystko niszczącéj wściekłości burzyli żelazne kraty, i porywane ich sztaby w pięściach swoich w broń przemieniali.
Król widocznie nie mógł się zdecydować na zbrojne wystąpienie przeciw rozpoczynającemu się buntowi, a to wahanie się sprawiło, że gdy nakoniec wydano pułkom rozkaz siłą oczyścić ulice, nastąpić koniecznie musiała okropna rzeź, bo bunt co minuta silniejszéj nabierał rozciągłości.
Barykady gęsto osadzono dobrze uzbrojonymi ludźmi, a na ulicach uorganizowały się odwodowe oddziały, a na placach miewali podburzające mowy owi najniebezpieczniejsi nieprzyjaciele ludu, nazywający się jego zbawcami, i wnet gromadzili w koło siebie tysiące narodu. Głośno wyjąca wrzawa zadowolonego ludu świadczyła, że ci mówcy ludowi korzystając z chwili, mieli zapas wybornych piorunujących słów, jeden zaś z tych bohaterów, człowiek z jasną brodą, próżniak, o którym późniéj słusznie utrzymywano, że go Schlewe podstawił, aby ten cały bunt wywołał, iżby nie tylko można było wystąpić z armatami, lecz i dostarczyć baronowi wiele obiecującej możności przedstawienia się za dni kilka jako zbawca korony, w towarzystwie wściekle wyjących tłumów, przylepiał na wszystkich pałacach i rządowych gmachach szybko wydrukowane, a może i zawczasu już przygotowane słowo: „Własność ludu,“ czém do najwyższego stopnia rozdrażnionemu ludowi rzucał łakocie, które owoc swój wydały!
Dziki okrzyk tryumfu napełnił ulice i place, a zaślepione tłumy, po części pijane, rabując i pustosząc, jak tygrysy i wilki wpadły do sklepów piekarskich, do dystylarni, do piwnych szynków i do sklepów broni.
Paniczna trwoga przejęła teraz część ludnością która coś posiadała — zamykano drzwi i sklepy, chowano się po najodleglejszych izbach, a na zewnątrz powstanie coraz bardziéj wzrastało.
Wtém dały się słyszeć pierwsze strzały, i nastąpiły salwy z broni, dając znak walki, bitwy w ciasnych ulicach, potyczki brata z bratem, syna z ojcem.
Nastało zamieszanie, rozlew krwi, srogością swoją wszystko przechodzący — każdy pragnął zapomnieć, że to ludzie ślepo się mordują!
Wtém z daleka dochodzący okrzyk tryumfu zapowiedział, iż jednéj rocie udało się zdobyć i otworzyć arsenał stolicy, a nagromadzona tam broń doskonała i niezmierne zapasy ammunicyi nagle nadały walce zgrozę wywołujący obrót! Gdy po upływie kilku godzin nastręczyła się nadzieja, że ze wszystkich stron nadchodzące półki zdołają uśmierzyć bunt i nie dopuszczą rozlewu krwi, teraz powstały na wszystkich rogach i końcach tak srogie bójki, że dotąd namyślające się wojska widząc padających obok siebie ludzi, również się rozwściekły — strzelały nie tylko do wszystkiego co im w drogę weszło, lecz nadto bez względu na niewinnych do każdego, kto się ukazał w oknach domów lub na dachach, bo ztamtąd lano gorący oléj i smołę.
Rozdzierające serce wrzaski ranionych okropnie mieszały się z wrzaskami jak szalone szukających po ulicach matek i żon — wśród tego odzywały się rozkazy komendantów i przywódców na barykadach, oraz złowrogo brzmiące sygnały trąb — a dla zupełnego zagłuszenia, ze wszystkich wież rozległéj stolicy huczały spiże!
Zgubne zamieszanie panowało nie tylko w domach i pałacach, z których zagrożona szlachta przebrawszy się uciekać zamierzała i wkrótce dostawała się w ręce rozwścieczonych a poznających ją tłumów, lecz i na zamku, który dotychczas ze wszech stron otaczały gwardyjskie półki. Lecz już dały się słyszeć bliżéj pojedyncze strzały, i doniesiono królowi, który z królową, i książętami znajdował się w sali Krystyny, gdzie okna nie wychodziły na ulicę, że pojedyncze kule już do przedpokojów wpadają.
Komendant, któremu ze sztabem udało się utorować sobie drogę przez królewską bramę, aby z sąsiedniéj góry kierować walką, kazał artylleryi wyruszyć, i już kule dolatywały do miasta, bijąc w domy i niszcząc nietylko zbuntowanych, ale także trafiając w żołnierzy!
Coraz to nowe pułki wchodziły na ulice, a także i na równinach po za bramami miasta — wybuchła okropna walka!
Już pojedyncze oddziały wojska objawiały chęć przejścia na stronę powstańców — już stracił odwagę jeden półk zdziesiątkowany, widząc że kule nieprzyjacielskie przerzedziły go wtenczas gdy nadaremnie usiłował zdobyć potężne i ze śmiertelną odwagą broniowe barykady — już zdawało, się, że wściekłe tłumy odniosą zwycięztwo!
Adjutanci króla biegali tu i owdzie, aby mu w każdéj chwili zdawać raporta o przebiegu walki, coraz bardziéj zbliżającej się ku zamkowi. Królowa niepocieszona pośpieszyła do zamkowéj kaplicy na modlitwę, księżniczki płacząc klęczały, a król, niedowierzający możliwości téj rewolucyî, zbladł i do głębi był wzruszony.
Wyszedł z sali Krystyny, zostawując w niéj załamujące ręce damy i udał się do swojego pokoju, którego okna wychodziły na plac zamkowy.
— Zaklinam cię najjaśniejszy panie, prosił Schlewe obecny przy królu, wtenczas gdy generałowie i ministrowie pozostali w przedpokoju: nie narażaj się w tym pokoju na niebezpieczeństwo — tłumy rozszalały!
— To też chcę widzieć, dokąd ich ten szał doprowadzi! odpowiedział król mocno zdecydowany, i tak dalece zbliżył się do okna, że wygodnie mógł widzieć plac i przyległe ulice.
Widok musiał być pełen zgrozy, bo król nie znoszący wszelkiego przelewu krwi, z przerażenia i boleści obu rękami twarz zakrył.
Na moście zamkowym zawrzała straszna bójka, a krew zarumieniła już rzekę. Zdawało się, że rzeczywiście plac oczyszczono, ale na ulicy Stajennéj i innych, przytykających do placu, na których znajdowały się wysokie barykady, wrzała zaciekła walka dzikim płomieniem. Przytém powietrze napełniało się ponurym dźwiękiem dzwonów, hukiem armat i szczękiem broni.
W téj chwili wszedł do pokoju adjutant.
— Co mi pan zwiastujesz? spytał król szybko i krótko.
— Najjaśniejszy Panie, półk Altorf przeszedł na stronę powstańców — przed bramami panuje w półkach zamieszanie, donosił adjutant.
— Jesteś pan posłańcem nieszczęścia, co minuta przynosicie mi coraz gorsze wiadomości, rzekł król blady i widocznie zakłopotany.
Wtém wpadł do pokoju przysłany od komendanta generał — mundur miał poszarpany, hełm przestrzelony, prawą rękę, w któréj trzymał pałasz, zranioną.
— Najjaśniejszy Panie, zawołał i padł na kolana: jedna tylko pozostaje droga utrzymania i uratowania twojéj stolicy!
— Mów pan! głucho rozkazał król.
— Racz rozkazać bombardować miasto — wtedy tylko będzie można opanować je!
— Nigdy! gwałtownie odpychając ręką zawołał zasmucony król; dopóki oddycham, nigdy! Czyliż zapomniałeś pan, że spokojna, do mnie przywiązana część ludności wtedy zginie razem zemną?
— A zatém wszystko stracone, najjaśniejszy panie! miał jeszcze siłę odpowiedzieć klęczący generał, a potém wyczerpany utratą krwi płynącéj z rany, padł zemdlony.
Król wzruszył się do najwyższego stopnia, ale miara stanowiska Hioba jeszcze się nie napełniła!
Nadbiegły adjutant doniósł, że książę August, któremu już pierwéj król odmówił żądania, aby miasto do szczętu zburzyć, przebrany wyjechał z zamku, i że mu się udało uciec z kilku bardzo na pozór usłużnymi dygnitarzami, którym król wyświadczał wiele dobrego i łask.
— A więc wszystko mnie opuszcza! pomruknął ugięty tą wiadomością monarcha, i ponuro patrzał przed siebie.
— Wszystko — tylko nie wierny sługa, który śmie do ciebie królu tak przemawiać! poszepnął baron Schlewe, wówczas gdy królowa łkając w kaplicy zamkowéj padła w objęcia przybyłéj z klasztoru Heiligstein przełożonéj.
— Będę umiał, baronie, wynagrodzić twoją wierność! wielce łaskawie odpowiedział król, i zręcznemu, nędznemu złoczyńcy, na którym się nie poznał, podał rękę do pocałowania.
Schlewe rzucił się na kolana i poniósł rękę króla do ust swoich.
— Tylko po moim trupie, najjaśniejszy panie, potępieńcy znajdą do ciebie drogę! rzekł; ale co to jest? ogień ręczny nagle ucichł; dodał szybko, bo rzeczywiście ustało w téj chwili bezprzestanne strzelanie. Miałyżby wierne wojska waszéj krôlewskiéj mości zmusić buntowników do milczenia?
Król i baron przystąpili czémprędzéj do okna. Przedstawił się im dziwny widok i jednocześnie doszedł do nich daleko rozlegający się i długo trwający okrzyk radości.
Na barykadzie przy ulicy Stajennéj, ktôréj można było dostrzedz z okien zamku, stał dający znak wojsku i zarazem pojawieniem się swojém uspakajający dziką tłuszczę, która się cofnęła — Eberhard de Monte-Vero.
Podobny do zagniewanego boga, nie zraniony, bo przed chwilą padające strzały ani włoska mu z głowy nie strąciły, wysoko wyprostowany i majestatyczny, stał bez broni, z odkrytą głową, na wysokości barykady, jak na zakrwawioném rusztowaniu.
Walczący, krwią zbryzgani przeciwnicy, tu i tam z podniesionemi pałaszami z wycelowanemi karabinami, stanęli jak wryci; potém z pomiędzy, nieprzejrzanych mass bliżéj podchodzącego ludu, rozległ się w powietrzu radosny okrzyk, jaki zwykle słyszeć się daje za ukazaniem się władcy lub ukochanego króla.
Eberhard de Monte-Vero przemówił kilka słów do ludu cichego jak w kościele i potém zeszedł, a półki otworzyły mu drogę; opuściwszy zakrwawioną barykadę powoli i spokojnie udał się do zamkowego partyku.
Król patrzał na tę szczególną, prawie wzniosłą scenę, ze wzrastającém, niemém zdziwieniem, szambelan Schlewe zaś z uśmiechającą się nienawistną miną.
Książę zbliżył się do zamku — wpadł w pułapkę, z któréj sam baron zręcznie chciał skorzystać.
— Wasza królewska mość nie raczyłeś wierzyć mojemu zdaniu, że wpływ tego człowieka mieć może zgubne następstwa — on w téj chwili lepszy tego dał dowód, niż wszystkie moje słowa!
— I mniemasz pan, że temu wszystkiemu winien książę? Nie, nie, panie baronie, czarno widzisz rzeczy! Książę bardzo być może wolno-myślnym człowiekiem, który przez swoje dla ludu niezrozumiałe pojęcia wyrządza mi szkodę, ale on niema żadnych planów tchnących zdradą stanu.
— Książę de Monte-Vero! zameldował Bittelmann, wierny i zaufany sługa królewski, wchodząc do pokoju, właśnie gdy Schlewe na ostatnie słowa króla, mimowolném uczuciem nadziei przejętego, odpowiedział pytającém wzruszeniem ramion.
— Książę pan może wejść! rozkazał król.
Bittelmann otworzył drzwi — ukazała się w nich wysoka i wspaniała postać Eberharda. Jego twarz napiętnowana głęboką powagą zachmurzyła się, gdy tuż obok króla ujrzał barona Schlewego, który go przyjął nienawistnym uśmiechem.
Eberhard wiedział, że fen czołgający się szambelan był to zły duch zamku, i że on, tudzież ściśle z nim związani ministrowie, którzy mu swoje teki zawdzięczali, byli najgorszymi doradcami króla i wywołali rewolucyę.
Książę de Monte-Vero, którego dusza od owego wieczoru, kiedy dowiedział się, że jego dziecka poszukiwano jako złoczyńcy, doznawał boleści szarpiących ojcowskie serce, lecz mimo to żal jego przytłumiły okropności, nagle z całą zgrozą wybuchłéj walki ulicznéj. Sprawiły one, że zapomniał o boleściach, w obec tego, co mu się w pełnych zgrozy obrazach przedstawiło.
Czego się obawiał, czemu całą rozporządzała ą siłą i wszelkiemi środkami zapobiedz usiłował, to się jednak teraz stało!
Krew płynęła po ulicach, a nie byłaby przelana, gdyby oszukany monarcha nie był całém swojém zaufaniem obdarzył ludzi, którzy nie szczędząc środków, dążyli do wzbogacenia się i kosztem zgnębionego ludu w rozkoszy opływali.
Od dawna nie było to dla ludu tajemnicą, że nie tylko minister skarbu, lecz i inni na giełdzie spekulowali i zaufania króla haniebnie nadużywali, że kassę skarbową pustoszono, a rozpisywaniem podatków, potém ludu znowu ją napełniano, zamiast zmniejszać i tak już panującą nędzę przez wznoszenie budowli i pomoce rządowe.
Teraz groźne, czerwone widmo na prawdę nagle ukazało się i wymagało tak okropnéj ofiary, tak srodze kosiło ulice, że dusza Eberharda krwią się zalewała, a on przedewszystkiém usiłował powstrzymać to straszliwe spustoszenie!
W tym zamiarze, tą myślą zajęty, wszedł do pokoju króla. Wszelkie względy znikły przed tym celem — on, który na zamku w obecności króla okropności wycierpieć musiał, wszedł tam, aby usłużyć żelaznéj konieczności, przed którą wszelkie inne względy nikną i milkną.
Oddał ukłon królowi, który patrzał nań z miną zdradzającą wewnętrzną walkę — czy miał ufać księciu de Monte-Vero i kochać go, czy też go się obawiać? Nasienie Schlewego i jego kreatur już w nim kiełkowało.
— Czy przynosisz nam, mości książę, poddanie się zbuntowanych, czyli też wiadomość, która nas zmusi chwycić się ostateczności? spytał król.
— Ani jedno ani drugie, najjaśniejszy panie; nie jestem posłannikiem nieszczęśliwego ludu, jestem w téj chwili człowiekiem tylko i ulegającym naciskowi własnego serca!
— Uważamy, że pan wywierasz uderzający wpływ na lud! Donoszą nam także, iż jesteś czémś na kształt jego przywódcy i reprezentanta; czy takie są owoce pańskich idei i działań, mości książę?
— Przeciw takim oskarżeniom nie mam broni, mój królewski panie! rzekł oburzony Eberhard. Jakto! mianożby mnie przypisywać okropne spustoszenie, i w waszą królewską mość wpajać przekonanie, że jestem zdrajcą waszego tronu? Jeżeli tak mniemasz, najjaśniejszy panie, to razem z głową moją składam prośbę u stop twoich: rozkaż wyprowadzić jak najsurowsze śledztwo!
— Faktów nie słów! krótko według zwyczaju swojego odparł król. W pańskim pałacu odbywały się zgromadzenia przywódców owych niezadowolonych tłumów, czy mnie fałszywie uwiadomiono?
— Prawda, że w moim domu najjaśniejszy panie, rozwiązano towarzystwo moich przyjaciół, towarzystwo, w ktôrém chciałem porozumieć się z dobrze myślącymi i wpływowymi ludźmi, jak zapobiedz nieszczęściu, które teraz niepowstrzymanie wybuchło.
— Toś je pan znał, bo wiedziałeś o niém z góry? Szczególna rzecz, mości książę! Sądzimy, że się sam oskarżasz!
— Ja oskarżam doradców waszéj krôlewskiéj mości! śmiało odpowiedział Eberhard.
— Racz przebaczyć, mój królewski panie, rzeki Schlewe do monarchy, uważając to na czasie. Słychać jeszcze ciągle wojenną wrzawę — czyby nie było stosownie, jakim bądź sposobem, przedewszystkiém ją powstrzymać? Jestem przekonany, iż potrzeba tylko, aby książę ukazał się, a przelew krwi ustanie. Mniemam, że tu na balkonie...
— Przeceniasz mnie, panie baronie! Sądzę, że do tego błędnego przekonania przyszedłeś pan przez to, że przed kilku dniami, kiedy powóz pański przejechał biedne dziecko, uwolniłem pana z rąk oburzonego ludu — była to tylko niewinna przegrywka do krwawego dramatu, który się teraz przedstawia! Moje ukazanie się na balkonie nie powstrzyma zbuntowanego ludu, nie utamuje jego gniewu; widok krwi rozgrzewa, panie baronie, i przyzwyczaja do niéj oko! Pomyśl pan tylko o bitwach, w których przyjaciel i nieprzyjaciel zarówno się mordują, — rzeź i bitwa nie tylko w znaczeniu słowa są jedném i tém samem; mordercę sprawiedliwie karze się śmiercią. Mordowanie zaś na wielką skalę jest nie tylko dozwolone, lecz zarazem jest orderami wynagradzaną zasługą, jeżeli je usankcyonował rozkaz człowieka!
— Spróbuj przynajmniéj, mości książę, z wysokości balkonu uspokoić tłumy, chyba że obawiasz się, abyś się niewydał siadającym na dwóch stołkach? powiedział Schlewe, w chwili gdy król chmurnie, z założonemi rękami patrzał na Eberharda, który ze swojemi pojęciami wydawał mu się coraz niebezpieczniejszym.
— Chętnie powstrzymam okropny rozlew krwi! odpowiedział teraz książę de Monte-Vero z dumą, wykazującą, że rzeczywiście przypisywał sobie wyższą niż król władzę. Te tłumy w téj chwili, podobne do stada krwi pragnących wilków, chętnie w baranków przemienię, ale tylko pod jednym warunkiem!
— Aha! ze złowrogim wykrzykiem przerwał król tę mowę: teraz zdaje mi się, dotarliśmy do samego jądra rzeczy! Warunki! Mów, mości książę, dzisiaj usposobieni jesteśmy do szczególnéj spokojności i cierpliwości!
— Obie będą bardzo potrzebne, najjaśniejszy panie, a oprócz tego jeszcze i łagodność! Nie nadaremnie mówią, że najwyższém prawem każdego monarchy jest łaska! A teraz warunki: Są cztery punkta, mój królewski panie, cztery czarne miejsca, które łaska twoja usunąć powinna.
— Wszystkie wstępy nudzą mnie! Mów pan!
— Pierwsze żądanie...
— Żądanie? z wyrachowaną nienawiścią powtórzył Schlewe, patrząc na króla i poufnie uśmiechając się: co za delikatne stopniowanie!
— Nazywaj to, panie baronie, jak się panu podoba! Nie zapominaj pan o tém, że proszę dla narodu, nie dla siebie! Najprzód więc, najjaśniejszy panie, nieograniczona amnestya dla wszystkiego co się w ostatnich dniach stało!
— To nie jest jednak pomyślane z taką bezinteresownością, jaką książę pan zawsze tak nadzwyczaj zręcznie objawiać umie! złośliwie słodziutkim tonem rzekł królewski doradca, aby ukryć swój zamiar: bo niewątpliwie pierwsze żądanie ma się rozciągać i do prześladowanéj córki księcia pana!
Eberhard zbladł z gniewu, teraz dopiero poznał dokładnie, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia.
— Czy doznaję łaski rozmawiania z królem, czy też zadaniem mojém jest traktować z nikczemnie myślącym dworakiem? śmiało zapytał książę de Monte-Vero.
— Pozostaw nam tę rozmowę, panie baronie! rozkazał król: chcemy raz obaczyć, czego od nas żądają!
— Amnestyi za polityczne przewinienia, za wszystko (dopełnił teraz Eberhard, nie zważając na Schlewego) co w ostatnich dniach w tym kierunku nastąpiło! Następnie wolności prassy, najjaśniejszy panie, i rewizyi, to jest ulgi w opodatkowaniu!
— Wybornie — a teraz czwarty punkt, który zapewne będzie koroną wszystkich innych?
— Dymissyi ministrów i doradców!
— Właśnie o tém myśleliśmy! Teraz przynajmniéj rozmowa ta przyniosła nam ten nieco szacowany zysk, powiedział rozdrażniony i przez Schlewego oszukany król, że przyjaciół od nieprzyjaciół odróżnić możemy! Zawsze nie tak otwarcie przemawiano do nas! Pan wybrałeś wyborne punkta, wymyśliłeś rzeczywiście bardzo skuteczne środki, i wdzięczni mu jesteśmy za ich udzielenie — jednak...
Bittelman wszedł, przerywając królowi i zwrócił się ku niemu z pytającym wzrokiem.
— Pan komendant! zameldował stary sługa.
— Oczekujemy pana hrabiego! odpowiedział monarcha, który jak się zdawało, powziął jakieś nagłe postanowienie, które przybliżający się do niego szambelan zapewne podzielał, bo z pewnym zwycięztwa uśmiechem, przyjął bardzo cicho wyszeptany rozkaz i wyszedł z pokoju, a wpuścił komendanta.
— Cóż nam pan przynosisz? spytał król nieco zdyszałego i bardzo bladego generała, a księciu de Monte-Vero na stanowczą odpowiedź czekać kazał.
— Najjaśniejszy panie, powtórną prośbę o dozwolenie bombardowania miasta, bo buntownicy co godzina większe odnoszą korzyści. Wieczór nadchodzi, noc może być okropna, jeżeli się nie powstrzyma rzezi! powiedział siwy komendant.
— Podamy wam, panie hrabio, lepszy sposób powstrzymania wszystkiego i uspokojenia! mówił król tak oburzonym głosem, iż można było dostrzedz drżenie jego ust. Niezgadzamy się na bombardowanie naszéj stolicy, bo przez to przysłużylibyśmy się tylko zamiarom naszych przeciwników. Nie szukaj pan ogniska krwawego buntu w podżegniętym tłumie. Baron i nasi ministrowie mają słuszność, jeżeli go nazywają tylko mimowolném narzędziem. Poznaliśmy to nakoniec! Ogniska tych groźnych czynów gdzieindziej szukać należy! Panie komendancie, każ pan na wszystkich punktach zapowiedzieć zbuntowanym, że książę de Monte-Vero jest naszym jeńcem.
Eberhard cofnął się o krok, w chwili gdy król i zdziwidny generał na niego spojrzeli.
— I że go uważamy jako zakładnika, mówił daléj król. Dodaj pan nadto, że jeżeli nie nastąpi najzupełniejsza spokojność, książę de Monte-Vero jutro będzie trupem. Mniemamy, że ten środek skuteczniejszy będzie niż bombardowanie!
W chwili gdy komendant ukłonił się na znak posłuszeństwa, otworzyły się drzwi pokoju.
Za niemi stał w wojskowym porządku oddział halabardzistów.
Eberhard jak ktoś przebudzający się ze snu i nie wierzący w rzeczywistość, spojrzał na króla, a potém na sprowadzoną dla niego straż.
— Taki to był zamiar, tak to wynagradzają moje zaufanie? wyrzekł pognębiony i strasznie rozczarowany, — widzą, żem bezbronny i korzystają ze sposobności? Biada ci, mój królewski panie, że więcéj ufasz twoim fałszywym doradcom, aniżeli mnie, który z czystém sumieniem idę do więzienia, który w każdéj chwili bez bojaźni przed tronem Boga stanąć mogę! Ta ręka i to serce wierniéj służyły twojéj sprawie, aniżeli mojéj! Dobrze, masz królu moc ukarania mnie!
— Moc i prawo, mości książę!
— Prawo, mój królewski panie? Prawo w obec Boga, który zna nasze serca i nasze najtajemniejsze zamiary? Nie gniewam się na ciebie za to, bo nie ty sądzisz mnie, a może i zabijasz, nie ty ciężkie mi gotujesz chwile! Żal, mój królewski panie, na kulach chodzi, ale dla tego właśnie jest tém boleśniejszy! Oto jestem; rozporządzaj, panie, moją osobą i majątkiem!
— Czyń pan co rozkazałem, panie komendancie, rozkazał król. Zaprowadzić księcia de Monte-Vero do więzień naszego zamku i pilnować jak najsrożéj!
Gdy komendant oddalił się, aby wykonać to arcy stanowcze postanowienie króla, wystąpił oficer straży.
— Jestem pańskim jeńcem! pewnym głosem powiedział Eberhard.
— Racz książę udać się za mną! grzecznie odpowiedział oficer.
Nim Eberhard wyszedł z królewskiego pokoju, aby się udać do więzienia, jeszcze raz odwrócił się, jakby mu chciał coś powiedzieć, miał jeszcze jakieś słowo na ustach, słowo mające wyrazić wszystko czém był przejęty, tak że aż piersi mu się ścisnęły — z niepojętą więc miłością, wyciągnął ręce ku temu, który go osądził na skutek fałszywego podejrzenia.
Ale ani słowa niewymówił.
Król odwrócił się.
Czy w téj pełnéj zrządzenia chwili, potajemnie jakieś niepojęte, bolesne uczucie dotknęło także i głębi duszy króla?
Być może — lecz znikło w obec krwawego widoku, jaki mu się przedstawił, gdy odwrócony od księcia, ze skrzyżowanemi rękami i chmurną twarzą spojrzał na plac zamkowy i postrzegł dalekie w górę wznoszące się barykady.
Eberhard wyszedł z pokoju, do którego przybył dobrowolnie pełen szlachetnych zamiarów i ożywiony świętą powinnością, i przystąpił do brodatych halabardzistów, którzy tego księcia wysokiéj, wspaniałéj postawy, wzięli pomiędzy siebie. Czysty, niewinny, nieugięty, lecz pełen prawdziwéj, wzniosłéj dumy, jaką nadaje przekonanie o dobrém, wyszedł z pokoju monarchy, który go niegdyś swoim przyjacielem nazwał i z miłością uściskał — a dzisiaj rozkazał wtrącić do zamkowych więzień!
Nikt nie ulitował się nad księciem de Monte-Vero, gdy jako śmiercią zagrożony jeniec wstąpił na korytarz zamkowy — on, który tysiąc razy śmiało i z ufnością w Bogu, stawiał na szwank życie swoje, i kosztował najprzykrzejszych chwil tego życia, nie truchlał. Nie o siebie obawiał się, gdy widział, że go prowadzono do więzienia — z rozrzewnieniem myślał tylko o zaślepionym ludu i o zawiedzionym królu!
Męczennik swoich wzniosłych dążeń, swoich czystych idei, człowiek głośny, Eberhard de Monte-Vero, umiał i to w ruchliwém swojém życiu doświadczenie znieść z całą mocą duszy.
Cóż za niepotrzebny zachód, cóż za komedya ze strony nieprzyjaciół — otaczać go halabardzistami, ich śmieszną bronią, hełmami, pancerzami!
Jego, który dobrowolnie, bezbronny przybył do zamku, — jego, za którym sta tysięcy dalekich i blizkich modliły się — otaczać zamkową strażą!
Zaprawdę, ten Eberhard de Monte-Vero słusznie uśmiechał się tak łagodnie, jak każdy, co przebacza głupstwa, bo dla niego niepotrzebni byli halabardnicy, kiedy zewnątrz tronowi zagrażało niebezpieczeństwo!
Niestosowności te zawierały w sobie gorzką ironię — zamierzano ugiąć i obalić księcia, ale nieprzyjaciele jego tak się niezręcznie do tego wzięli, że otrzymali skutek zupełnie przeciwny!
Baron von Schlewe, nie chcąc pozbawić się pożądanego widoku! przejścia przed jego oczami prowadzonego a mocno mu nienawistnego księcia de Monte-Vero, stał przy złoconych poręczach przejścia, którem postępował otoczony strażą Eberhard — spodziewał się, że napawać się będzie widokiem zgnębionego, wściekłego, omdlałego — a ujrzał wyniośle wypogodzonego, dumnego, z przebaczeniem uśmiechniętego króla, który go nawet jedném spojrzeniem nie udarował.
Rozczarowanie jeszcze bardziéj rozdrażniło kulawego, pełnego nienawiści łotra; mruknął więc, spoglądając zezem siwych, przeszywających oczu:
— Zgniotę cię przecież — dumny twój uśmiech zniknąć musi!
Oficer przeprowadził uwięzionego księcia przez dziedziniec zamkowy, do owéj części potężnego, starego gmachu, w ktôréj znajdowały się kancellarye i kassa państwa. Te na równéj ziemi położone liczne pokoje, zewnętrznie rzeczywiście podobne były do najpewniejszych więzień, bo ich wysokie wprawdzie, ale mocnemi kratami opatrzone okna, wychodzące na zamkowy dziedziniec, i przy drzwiach ustawiona straż, uzupełniały to wrażenie. Rzeczywiście zawsze w nadzwyczajnych wypadkach, tych przestrzeni dawniéj więzienia zamkowe stanowiących używano na pomieszczenie więźniów, a teraz tém bardziéj się przydały, że ztamtąd pod żadnym względem Eberharda gdzieindziéj umieścić nie można było. Tłumy, na które on w téj chwili wpływ wywierał, byłyby zakamionewały ceklarzy tego jedynego człowieka! A prócz tego prawie wszystkie więzienia stolicy wyłamane były przez wyuzdane szeregi, które nie znały w niczém miary ani upamiętania, a więźniowie wypuszczeni; w szeregach tych znajdowało się przeto mnóztwo szkodliwych łotrów, którzy z krwawego powstania wielce korzystali!
Zaprowadzono Eberharda do jednéj z tych obwarowanych, starych, sklepionych przestrzeni, i zamknięto za nim drzwi z ostrożnością dowodzącą, że rada królewska surowo ją nakazała.
Eberhard pozostał na środku ciemnego, ponurego pokoju, którego pobielane ściany u góry sklepiły się w liczne luki. Obejrzał się, jakby chciał przekonać się, że go rzeczywiście uwięziono — uwięziono z rozkazu tego, którego zawsze spotykał z czołobitnością i miłością, dla którego byłby oddał życie, dla którego czuł głęboko zakorzenioną cześć.
Okratowane okna i żelazem obite drzwi, dziwny wpływ wywarły na Eberharda. W środku téj przestrzeni stał wielki, okrągły stół, pokryty zieloném suknem, a w koło niego kilka starych, rzeźbionych, z wysokiemi poręczami krzeseł. Przy filarach między dwoma oknami znajdowała się stara przez robaki stoczona szafa, niewątpliwie przeznaczona do przechowywanie akt. Siwy, wysoki piec i połowę łóżko, jakich używają żołnierze, a na niém wełniana kołdra, stanowiły sprzęty więzienia.
Ale cóżby znaczyły kraty i zamki, gdyby się ludowi podobało uwolnić człowieka, który rozumem i złotem swojém z radością mu dopomagał? Przy zjednoczonych usiłowaniach sztaby żelazne przemieniłyby się w źdźbła słomy, drzwi w słabe zapory! Za jednym głosem runęłyby mury — za jedném skinieniem pozornie tak pewne środki barona i jego nędznych kreatur skruszyłyby się jak dziecinna zabawka! Gdyby książę podobny był do nieprzyjaciół swoich, nie wahałby się ani chwili obrać taką drogę — a tak, był on o tyle wielkim i szlachetnym, o ile tamten wzgardzonym, i gdy wstąpił do niezasłużonego więzienia, modlił się, aby ten spotykający go cios mógł zakończyć przelew krwi i uciszyć bratobójczą walkę! Chciał cierpieć pocieszony tém, że przez to ustanie wojna domowa.
Cechą prawdziwéj wspaniałomyślności i anielskiéj szlachetności jest to, że człowiek pojedynczy bez zwątpienia i zwłoki zapomina o swojéj niedoli i pocieszony poświęca się dla ogółu!
Wysłuchana została modlitwa Eberharda — jego ofiara prędzéj wydała owoce, niż się nawet król spodziewał!
Oświadczono przywódcom zapalczywych tłumów, które na krótko tylko spokojnie się zachowały, aby potém jeszcze zajadléj walczyły, że książę de Monte-Vero wpadł w ręce komendanta i że go wzięto w niewolę jako zakładnika!
Wiadomość ta na właściwéj części ludu, z którą zgodzić się musiał i przybyły zły żywioł, sprawiła dziwne wrażenie! Kolumny cofnęły się i naradzały — usiłowano, walcząc na niektórych punktach, dostać nawzajem zakładników — lecz gdy potém zapowiedziano przy odgłosie bębnów, że w nocy już uwięziony wejdzie na rusztowanie, jeżeli do tego czasu spokojność nie będzie przywrócona, że król gotów jest wysłuchać, rozsądnych żądań, walka zaczęła ustawać!
Eberhard, słysząc z więzienia swojego wrzawę, strzelanie i dzwonienie, poznał nakoniec, że okropny zgiełk i mordy ucichły — i teraz dopiero przyszło mu na myśl jego położenie, które na tak długo w głąb odsunął.
Jego silna dusza z żelazną spokojnością zniosła wszystko co na niego spadło — nie ugiął się i nie zaparł, był to bohater szlachetny i dumny, gdy zuchwała ręka wszystko w koło niego w perzynę obracała — gdy z wyrachowaną złośliwością niszczyła i poniewierała to, co mu najświętszą nadzieją świeciło!
Teraz zaś, gdy spełnił swój obowiązek, gdy patrzały na niego upominająco puste mury więzienia, z przemożną okropnością i przerażeniem stanęły mu na myśli ostatnie dni!
Dziecię, którego z boleścią poszukiwał, było zbrodniarką — użyto uroczystości dworskiéj na zaprzeczenie im obojgu nazwiska — co większa! zhańbiono i zbezczeszczono jego rodziców — odebrano mu wszystko, wszystko co stanowi najdroższy klejnot życia każdego człowieka!
Opuszczony od wszystkich, zapoznany i wyparty, stał ten najszlachetniejszy swojego czasu mąż jak przekleństwem obciążony buntownik w więzieniu!
Eberhard ukrył twarz w dłoniach.
Stał tak długo myśląc, walcząc, rozpaczając. Tak go zajęły dręczące myśli, że nie słyszał, ani uważał, jak otworzono drzwi jego więzienia i ukazała się w nich jakaś mniszka — przez chwilę patrząc na Eberharda, stała ona nieruchoma, wreszcie drzwi się za nią zamknęły.
Leona ukazała się w więzieniu pognębionego księcia — gdy zdjęła kaptur z głowy, wyraz tryumfu przebiegł po jéj rysach — obejrzała się, jakby chciała się nacieszyć widokiem uwięzienia tego, którego śmiertelnie nienawidziła! Cicho zbliżyła się — Eberhard, plecami do niéj odwrócony, zdawał się zwycięzko wychodzić ze swojéj walki duszy — oczy jego rozjaśniły się, wzniosły w niebo, a ręce wydobyły amulet na piersiach ukryty.
Świetne jego znaki ulgę mu sprawiły, jakby pociechę przyniosły i siły dodały! W téj chwili zewnątrz przez portyk zamku przeprowadzano na dziedziniec, na który wychodziły zakratowane okna izby, jakąś chwiejącą się dziewiczą postać — zdawało się, że nogi nieszczęśliwéj, obok któréj postępowała straż, odmawiały posłuszeństwa — na ręku jéj wisiały kajdany — łysy miała blade i zmienione — błękitne, niegdyś tak piękne, pełne duszy oczy gorączkowo rozszerzone, pełne były przerażenia — tak chwiejąc się wyglądała jak ofiara na rzeź prowadzona, pod okropnym ciężarem szczękających łańcuchów.
Przełożona dotknęła ramienia Eberharda.
Spojrzenie jego z amuletu skierowało się na tę, która się mu nagle ukazała jak okropne widmo przeszłości.
Eberhard poznał Leonę.
— Patrz tam, lodowym tonem rzekła straszliwa, wskazując okno: szukasz twojego dziecka — oto zbliża się!
Książę de Monte-Vero spojrzał na zamkowy dziedziniec — przeraźliwy krzyk rozległ się po izbie.
Eberhard ujrzał łańcuchami skutą Małgorzatę.
Ale i rozgłośna dusza tego szlachetnego człowieka, była tylko duszą ludzką! Gdy Leona z wyrazem zadowolenia krokiem w tył odstąpiła, pokonany Eberhard padł na ziemię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.