Tajemnice stolicy świata/Tom IV/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Sandok po kilku, tygodniach wyzdrowiał, rana jego zagoiła się. On jeden nie wierzył w śmierć Furscha i barona, i pojmiemy to niedowiarstwo, skoro usłyszymy, że na swoją rękę jeszcze raz całą nadbrzeżną okolicę Sekwany aż do Hawru poddał gruntownemu zbadaniu.
Przy téj sposobności nie zaniedbał mianowicie wstępować do licznych chat rybackich, i zdołał wynaleźć dwóch żeglarzy, którzy w owéj nocy podczas eksplozji dopłynęli do brzegu. Od nich dowiedział sié tyle, że mógł zaraz wrócić do Paryża i tam daléj odbywać swoje poszukiwania. Tak przytém postępował tajemniczo, że nawet sternika Marcina o swojém powodzeniu nie uwiadomił.
To miało ważny powód. Najprzód wiadomości dotąd zebrane były tego rodzaju, że Marcin mógł je wyśmiać, a powtóre, postanowił] nie prędzéj wyjawić wszystko, aż sprawdzą sié słowa, które dawno już powiedział sternikówi „Germanii:“ — „W przeciągu roku anioł w St.-Cloud udusi barona, albo Sandok utopić się w Sekwanie!“
Chciał dotrzymać obietnicy. Żadna myśl nie dręczyła tyle murzyna księcia, ile wyśmianie przez Marcina; wszystko mógł znieść, byle nie szyderstwo i na nic nie zważające urąganie.
Było to podczas dżdżystego, jesiennego wieczoru. Około godziny ósméj Sandok ostrożnie wyszedł z pałacu przy ulicy Rivoli — przekonał się, że nikt nie zważa ani na niego, ani na drogę, którą iść zamierza. Miał na sobie ciemny płaszcz, którym się okrył, bo powietrze było wilgotne chłodne.
Karety i fiakry pędziły ulicami, ku którym zwracał się murzyn, mocno nasunąwszy na głowę ciemny kalabryjski kapelusz.
Widocznie bardzo mu się śpieszyło, bo mimo natłoku tak porywczo dążył daléj, że kilka osób zawadzających mu, bez ceremonii na bok odtrącił.
Nakoniec skręcił na wielki dziedziniec jakiegoś domu. Był na nim napis wielkiemi literami, że w dzień i w nocy można tu dostać wszelkiego rodzaju powozów.
Sandok widocznie znał już wnętrze tego domu, bo zaraz udał się do téj części jego, w któréj były stajnie.
— Powóz do St.-Cloud, zawołał przy oknie pokoju zarządu: z dwoma dobrymi biegunami — ale natychmiast! Tu jest złoto! I rzucił kilka dziesięcio-frankówek na płatniczą deskę przy oknie.
W kwadrans stał lekki powóz na podwórzu, zaprzężony w parę wybornych, młodych koni.
Sandok zajął w nim miejsce, rozkazawszy stangretowi zatrzymać się przy murze zamku St.-Cloud.
Konie ruszyły, a powóz potoczył się jak strzała po Ulicach, następnie zaś po drodze do parku St.-Cloud.
Gdyby Sandok piechotą tę drogę odbywał, byłby późno przybył na bal, na który chciał sprowadzić swojego brata Mora: na to poświęcił z radością kilka oszczędzonych dukatów.
— O, dobrze się jedzie w powozie, bardzo dobrze! kruczał sam do siebie i wyciągał się wygodnie; — zwykle siadywał na koźle, albo stał na stopniu — teraz czuł, sobie jedzie jak pan.
Wkrótce przebył drogę do St.-Cloud. Wysiadając z powozu, kazał stangretowi, aby kilka minut pod murem poczekał, bo go zabierze na powrót razem z towarzyszem, którego zaprosił do Paryża na salę Valentino, w któréj się odbywa bal maskowy, późno się zaczynający, a kończący nad ranem.
Poczém pośpieszył do zamku i poszedł do skrzydła w którém mieszkał Moro.
Mogło być około godziny dziesiątéj — większa część okien zamkowych była jeszcze oświetlona.
Sandok szybko wstąpił na znany nam flizowany korytarz i otworzył ostatnie jego drzwi po lewéj stronie.
W pokoju nie było nikogo. Moro zapewne miał jeszcze do czynienia w zamku. To było fatalnie, Sandok musiał czekać, choć go niecierpliwość dręczyła.
Na stoliku w pokoju paliła się świeca. Czekający zatém mógł dla przepędzenia czasu przypatrzyć się przestrzeni, w któréj mieszkał Moro.
Był to bardzo przyzwoity pokój. Wygodne łóżko, kilka stołków i stół oraz rzeźbiona szafa w nim się znajdowały. Na téj szafie jakby dla ozdoby stały dwie trupie głowy, dwie z wypadłemi oczami czaszki ludzkie. Moro zapewne je gdzieś wynalazł i tam ustawił.
Sandok, jak każdy czarny, lubował się w tych ozdobach — jest to czarnym wrodzone, że podzielają gust cudzy i téj zawisłości nie tracą, chociaż od dawna są z ojczyzny wyrwani. Sandok przypatrując się tym trupim głowom powziął dobrą myśl — uśmiechnął się i wziął obie czaszki w ręce. Były mocne i nieuszkodzone. Żółtawo białe części kości okropnie wyglądały przy jamach oczu, nosa i ust.
— Bardzo dobrze — bardzo dobrze, szeptał sobie ciągle Sandok: będzie wielka radość! Baron będzie drżał, a Sandok śmiał się!
Nakoniec Moro wszedł do pokoju — zdziwił go widok murzyna książęcego u siebie, powitał go zatém ze wszelkiemi oznakami wielkiéj radości.
— Bardzo pilno, szepnął Sandok: czy mój brat Moro ma jeszcze służbę w nocy?
— Żadnéj służby, zupełnie wolny, odpowiedział czarny.
— Bardzo dobrze! Mój brat Moro pójdzie z Sandokiem na bal maskowy! O, bardzo piękny, bardzo rozmaity! Sandok i Moro będą także przebrani, niebiesko, czerwono i biało złotem wyszywane!
Ten opis bardzo wielkie wrażenie zrobił na czarnym, którego rasa lubi pstre kolory. Tańcując kilka razy podskoczył i przewracał oczami.
— Dobry Sandok myślał o mnie! powiedział potém.
— Baron jest w sali Valentino i rzucił okiem na piękną dziewczynę!
— O, Moro rozumieć! Brat Sandok chce barona zwabić do pułapki?
— Do St.-Cloud, do anioła dusiciela. Moro pomoże!
— Ale baron obaczyć murzyńską skórę i domyślić się złego?
— Nie widzieć murzyńskiéj skóry, tylko widzieć piękne białe pończochy, ciasne i pełne, tylko widzieć piękne kształty! Czarne maski na twarzy! Baron myśleć o pięknych kobietach — a w nich tkwić będą Moro i Sandok! Przyprowadzą tutaj barona i umieszczą na łóżku pod aniołem!
Moro zrozumiał zamiar Sandoka, z radości i rozkoszy skakał dziko. Plan podobał mu się, bo nastręczał mu sposobność, znalezienia się raz w różnobarwnéj odzieży w pośród maskowego zgiełku, który wprawdzie często widywał u dworu, lecz nigdy tak swobodnego nie miał udziału.
— Brat Sandok wie na pewno, że baron odwiedzi salę Valentino? zapytał.
— Najpewniéj! Biedni żeglarze uratowali barona i Furscha. Baron skoczył z pokładu przed wielkim ogniem na „Rekinie“ i machał łapkami jak pudel. Biedni żeglarze płynąc zabrali z sobą barona na brzeg. Fursch musiał być ten drugi co uszedł śmierci, bo trzéj majtkowie zostali zabici!
— O, przeklęty Fursch uciekł! zgrzytnął Moro.
— Dokąd — Sandok nie wie! Ale baron wrócił do swojego pałacu i Sandok codzień szpiegował. Wtém wczoraj wieczorem baron wyszedł z pałacu podczas deszczu na bulwary — wieczorem wiele dziewcząt na bulwarach.
— Sandok ścigał barona?
— Zawsze tuż za baronem! Ładne dziewczęta podczas deszczu — podniesione suknie — baron biegał za białemi pończochami i małemi nóżkami. Sandok wszystko widział!
— Dla białych pończoch baron na bulwarach? śmiał się Moro; chciał widzieć piękne nóżki i zamoczył swoje własne!
— Brawo, brawo! śmiał się Sandok: nakoniec znalazł ładną dziewczynę! Nie była bardzo młoda, ale pięknie zbudowana. Powiedziała baronowi... dzisiaj w wieczór w sali Valentino jak Turczynka... Baron chciał iść!
— Znajdzie dziewczynę i nie pójdzie z Sandokiem i Morem!
— Baron musi tu do anioła do pokoju i tu musi umrzeć, gwałtownie zgrzytnął Sandok; wszystko pójdzie — podstępem albo gwałtem! Teraz znowu wpadnie w ręce złego nieprzyjaciela, Sandok ostrożny i...
Zamiast zakończyć murzyn księcia wydobył z pod płaszcza sztylet, i tak go gwałtownie ścisnął w nerwistéj pięści, że z tego ruchu sądzić można było, iż zamierzył położyć koniec życiu barona.
Moro pochwycił płaszcz i kapelusz i ruszył prędko za śpieszącym się Sandokiem, zagasiwszy światło.
Za kilka minut dwaj czarni byli w powozie, który ich prędko dostawił na ulice Paryża i wysadził przed salą Valentino.
Sandok zalecił stangretowi, aby przy najbliższym rogu czekał póty, aż trzy osoby wsiądą do jego powozu i rzucą mu sakiewkę, a kierownik biegunów chętnie przystał na ten projekt.
Dwaj murzyni pośpieszyli potém do jasno oświetlonego wchodu, do bardzo ulubionéj sali Valentino, przed którą już wysiadały liczne maski, aby się rzucić w wir zabawy.
Sandok i Moro kupili bilety wejścia i udali się do rozległéj garderoby, któréj jedna część zawierała obfity wybór gotowych kostiumów. Były tam także małe pokoje do ubierania się. Sandok już w ciągu dnia wywiedział się o wszystkich okolicznościach, obstalował dwie maski Turczynek, które mu zarządzający garderobą wręczył z poufnym uśmiechem.
Sandok wprowadził Mora do jednego z przyległych pokoików, zamknął drzwi i z wielkiém upodobaniem oglądał pstre jedwabne kobiece suknie, które niewątpliwie pasowały, bo dwaj murzyni nie byli zbyt wysocy. Pozrzucali więc swoją odzież i z niezmierném zadowoleniem wkładali nogi w białe pończochy a na nie trzewiki. Oglądali się wzajemnie i znaleźli, że przemiana tych niższych części doskonale im się udała, że każdy uważać je będzie za nogi dwóch pulchnych piękności.
Szerokie niebieskie jedwabne spodnie, bogato wyszywany krótki kostium, łańcuchy z półksiężycem, zalotne turbany, mocno podtrzymujące czarne maski okręcone woalami — wszystko to było tak wybornie zastosowane, tak ułatwiało złudzenie, że gdy obaj włożyli białe rękawiczki, jeden drugiego podziwiał i zdumiewał się. Maski były tak wyborne, iż nikt pod niemi nie mógł się domyślać dwóch mężczyzn, a témbardziéj dwóch murzynów. Nawet ubiór ten miał coś porywającego, témbardziéj że szyje i łona mieli owinięte tajemniczo szatami.
Murzyni często są pięknie i plastycznie zbudowani. To też Sandok i Moro mieli pięknie utoczone nogi, chwilowo okryte jedwabnemi spodniami, łydki dobrze zaokrąglone i wyrównywające najpiękniejszym kobiecym kształtom. Nawet w ruchach obie męzkie Turczynki nie potrzebowały sobie zadawać trudu, aby były miękkie i lekkie, co bardzo łatwo wyradza się w nienaturalność.
Wyszli prędko z gabinetu i pośpieszyli na korytarz, a potém z tłumem masek do sali, tak wielkiéj i rozległéj, że cała massa obecnych jeszcze się w niéj swobodnie poruszać mogła.
Były też tam i sale poboczne, które poprzemieniano w pachnące zimowe ogrody, — i do nich to udali się nasi dwaj przyjaciele, przeszedłszy kilka razy tam i nagłowną salę. Zbliżało się tam kilku kawalerów, ale barona nie było pomiędzy nimi.
Z dobrém wyrachowaniem zabrano się do dzieła. Moro wszedł do przyległéj sali na lewo, a Sandok umówiwszy się, że w każdym razie spotkają się w sali głownéj, udał się do sali leżącéj po prawej stronie, aby się tam pokazać.
Jeden tylko wypadek mógł powstrzymać dotychczas tak wybornie udające się plany dwóch murzynów — mianowicie możliwość, iż baron znalazł już właściwie oczekiwaną Turczynkę i z nią wyniósł się z sali Valentino. Byłaby to rzecz przykra, ale Moro odpowiedział na to przypuszczenie Sandoka, że mu ta noc w pośród zbiegowiska masek sprawia wielką przyjemność, jakiéj dotąd nigdy w życiu nie doznawał, i że dla tego niezbyt go to rozgniewa, jeżeli baron im ujdzie.
W salonach było jeszcze kilka innych Turczynek, Sandok więc nie tracił nadziei.
Liczba masek co minuta wzrastała, i tak było gorąco, że liczne wodotryski powietrza ochłodzić nie mogły, bo w salonach mnóztwo gazowych płomieni oświetlało je jak w dzień.
Kiedy Moro znajdował tak wielkie upodobanie w pstrym zgiełku i powabnych bachantkach, że zapomniał o właściwym celu swojéj tu obecności i wyznaczonym czasie, Sandok tymczasem przechadzając się w przyległym salonie, postrzegł jednego kawalera w staroświeckim francuzkim kostiumie, cokolwiek, jak mu się zdawało, kulejącego. Okoliczność ta wzbudziła w Sandoku nadzieję, że właśnie to jest poszukiwany.
Lecz nagle kawaler zwrócił się w stronę salonu, w któréj pod ścianą siedziała Turczynka; baron, bo on to był pod maską tego kawalera, zginął dla Sandoka, jeżeli w téj Turczynce znalazł poszukiwaną.
Szybko zdecydowany Sandok przebił się przez tłum, aby zajść drogę kawalerowi.
Nadeszła stanowcza chwila.
Połów znienawidzonego barona témbardziéj drażnił książęcego murzyna, że towarzyszyły mu niebezpieczeństwa i przebiegi, niezmiernie go zadawalające. O ile poświęcająca się i bogata w skutki była jego miłość i przywiązanie, o tyle pożądliwa i niewygasła także była jego nienawiść i chęć zemsty. A ten kulawy, szatański baron, ten blady w grzechach posiwiały łotr, ciągle podżegał nienawiść czarnego.
Przez wrodzoną chytrość i zgrabność Sandok umiał przesunąć się po posadzce tak lekko i wdzięcznie, że każdy byłby wziął tę Turczynkę za kobietę — szeroki ubiór sprzyjał niezmiernie rozległéj przestrzeni fantazyi ścigających ją spojrzeniami panów.
Mocno welonem otulona Turczynka, gdy się jéj droga skrzyżowała z drogą barona, lekko dotknęła jego ramienia — poczém szła daléj, jakby się nic nie stało.
Ale kawaler, oznajomiony z miłosnemi przygodami, postrzegł ruch ręki i zmienił drogę udając się za Turczynką.
Pod filarami blizko głównéj sali, gdzie było nieco inniéj ludzi, dopędził ją.
— Ej, piękna maseczko, poszępnął kawaler i tak raźno pochwycił rękę Turczynki, tak ją właściwie ścisnął, iż Sandok nabrał pewności, że znalazł w nim pożądanego: czyś to ty, któréj szukam?
Sandok nie mógł pozwalać sobie za wiele mówić, bo chociaż maska i welon szepcący jego głos nie do poznania zmieniły, jednakże wadliwa wymowa łatwo go zdradzić mogła.
— Zkądże mam o tém wiedzieć masko? odpowiedział cicho. Lecz jesteś ten, którego wczoraj spotkałam; więc na znak, że to ty jesteś, powiedz mi swoje nazwisko!
— Wybornie! zaśmiał się kawaler; patrzcie jaka przebiegła, ta piękna Turczynka — tak to się wypytuje ludzi! Lecz prawie sądzę, żeśmy się nawzajem szukali i znaleźli, żeśmy się wczoraj spotkali i do salonu Valentino zamówili. Przekonaj mnie i zdejm maskę i welon.
— Nigdy — precz! — poszepnął Sandok, i niby zasmucony odwrócił się — to się przeciwi maskaradowéj swobodzie!
— Miluchna, mała filutko, przymilał się kulawy kawaler i przyglądał postaci Turczynki: no, to przynajmniéj wyznaj, dla zniesienia mojéj wątpliwości, gdzieśmy się wczoraj spotkali?
— Na bulwarach. Proszę o rękę! Kawaler, chociaż nie miał już żadnéj wątpliwości, więcéj dla żartu, podał Turczynce rękę, a Sandok na jego dłoni wypisał B. i Sch.
— Tak, tak, moja czarowna Franciszko — to my! Chodźmy do któréjkolwiek niszy w głównym salonie; przedewszystkiém obchodzić będziemy to szczęśliwe spotkanie. Musisz się trącić zemną.
— To nie uchodzi — moja siostra spotka się z nami na sali — ona chce jechać do domu!
— Twoja siostra? powiedział zdumiony von Schlewe. Powiedziałaś mi przecię wczoraj, że nie masz żadnych krewnych?
Sandok zląkł się — czuł, że powinien być ostrożniejszym.
— Tak jest, jak wczoraj powiedziałam, poszepnęła Turczynka i razem z kawalerem przybliżyła się do głównéj sali: mam tylko macochę i przyrodnią siostrę!
— Toś ty jest rodzaj kopciuszka, biedne dziecko, rozumiem! Twoja chciwa władzy przyrodnia siostra da się namówić, aby tu jeszcze pozostała. Wczoraj tak mi uporczywie odmówiłaś wstępu do twojego domu — dzisiaj muszę go zwiedzić!
— Nie nalegaj pan na mnie...
— Muszę go zwiedzić! Twoja piękność, którą wczoraj bardziéj podziwiać mogłem niż dzisiaj, zrobiła mnie twoim wielbicielem! Tak, tak, twoim wielbicielem! Jeszcze nigdy nie widziałem dziewczęcia, które możnaby porównać z tobą, z twoją wysoką, pełną postacią! Chciałbym cię poznać bliżéj. Twoją siostrę przyrodnią potrafię sobie pozyskać, odprowadzę was do domu!
— To nie uchodzi — macocha!
— Każecie jéj iść spać, a potém, tak, że się nie domyśli, darujecie mi kilka chwil towarzystwa.
— Stangret nas zdradzi!
— Mój woreczek zamknie mu usta, bądź spokojna! Czy jeszcze kogo trzeba się obawiać — może ojca?
— Ojciec umarł — był kamerdynerem cesarskim!
— Kamerdynerem u cesarza — to wy jeszcze mieszkacie w Tuileries?
— Nie, w St.-Cloud!
— Dla czegóż szepcesz tak niewyraźnie i cicho?
— Aby nas nikt nie słyszał!
— Czarownie, moja najukochańsza Franciszko! Jakże możecie po nocy same jechać do St.-Cloud? Ja wam towarzyszę!
— Otóż i moja siostra idzie!
— Turczynka w tych samych barwach co ty? — możnaby was wziąć jedną za drugą! powiedział von Schlewe, bujający w nadziei spędzenia nieporównanie rozkosznéj nocy.
Gdy sobie wyobrażał, że siostra przyrodnia może mieć równie piękną postać jak Franciszka, przyznał, że nie samo tylko szczęście, ale i biegłe jego oko wczoraj sprawiło, iż wybrał prawdziwą, ofiarę. Córki cesarskiego kamerdynera przedstawiały niejako rękojmię tego, że schwycił coś dobrego, a wspomnienie o pulchnych kształtach, których świadectwo ograniczenie tylko mógł widzieć na bulwarach, do najwyższego stopnia drażniło jego pożądliwość. Przyczyniał się do tego obszerny ubiór i gęste zasłony masek, każące się domyślać piękności i gorączkowo jego żądzę podżegające.
— Jak się nazywa twoja siostra Franciszko? spytał gdy się do niéj zbliżyli.
— Babetta — nie mów pan do niéj — ona szkaradna!
„Ach! pomyślał von Schlewe: patrzcie, ta mała filutka trochę zazdrosna. Jeżeli się obawia siostry, można przypuścić, że ta jeszcze piękniejsza od niéj — obaczmy.“
— Szkaradna — jak to rozumiesz? spytał cicho.
— Ona panu nie odpowie. Pozwól pan, postaram się skłonić ją do tego, abyś pan z nami jechał!
— Wybornie moja czarowna Franciszko, czyń co tylko można — ginę z niecierpliwości!
Gdy mniemana Turczynka przystąpiła do siostry i z nią rozmawiała, von Schlewe miał czas podziwiać dwie jak na dziewczęta wysokie i piękne postaci. Nie powziął najmniejszéj wątpliwości, że nie będą jego ofiarami, tak jak często dotąd wszystkie inne, lecz że przeciwnie tym razem on będzie ofiarą swoich grzechów. Napawał się widokiem pięknie zbudowanych, niezakrytych łydek i w swojéj pożądliwéj fantazyi tak żywo malował sobie inne kształty dziewcząt, że aż drżeć począł, a nerwy jego rozdrażniły się. Ten niewolnik namiętności swojéj od téj chwili aż do osięgnąć się mającej rozkoszy, był ślepy ze wzruszenia i chuci — według swojego mniemania, tak dalece już miał w swojéj moc ydwie piękne postaci, a radował się myślą upojenia się niemi i ochłodzenia krwi wzburzonéj, która dziko w żyłach jego wrzała. Gdyby nim teraz wzgardziły, gdyby swojéj niewinności bronić chciały, był w stanie, jak to już nieraz uczynił, gwałtem zmusić je do uległości. Zręcznych planów i dobrych doświadczeń, zdecydowanych i milczących sług nie brakło mu nigdy, a wszelkich tłómaczeń umiał się zawsze wybornie wystrzegać.
Wtém postrzegł nagle, że Franciszka nieco się ku niemu zwróciła i zdało mu się iż postrzegł ruch podobny do skinienia. Szedł więc za dwiema Turczynkami do wyjścia i na drodze zbliżył się do nich.
— Baron chce nas odprowadzić do domu! posłyszał jak powiedziano.
— Jeżeli bierzesz na siebie odpowiedzialność? niby odpowiedziała Babetta.
— Już późna noc, rzekł z cicha, tuż idąc obok Turczynek śpieszących do rogu ulicy, przy którym zatrzymał się ekwipaż: pozwólcie, abym was wziął pod opiekę!
— Pod jednym warunkiem, poszepnęła Franciszka, że w drodze pan nie wymówisz ani słowa i uczynisz wszystko co panu powiem!
— Przysięgam ci to — o ja jestem posłuszny!
„Jesteś w pułapce, tryumfując pomyślał sobie Sandok: jak drży ten niegodziwy!“
Moro wsiadł do powozu.
— Nie zapominaj pan o stangrecie! poszepnął Sandok i także wsiadł.
Według umowy stangret dostał sakiewkę i krótki rozkaz:
— Napowrót do St.-Cloud.
Na konie było cokolwiek za ciężko, ale u takich ludzi otrzymany pieniądz usuwa podobne uwagi. Gdy więc von Schlewe usiadł na przodzie, powóz ruszył po ciemnych ulicach drogą do St. Cloud.
Baron tak usiadł, że był naprzeciw mniemanéj Franciszki. W powozie było dosyć ciemno. Gdy Sandok poczuł członki Schlewego w drażliwie ścisłém zetknięciu ze swojemi, brała go chęć, już w ciągu jazdy położyć koniec życiu nędznika, który był głównym sprawcą najcięższych przeciwności księcia i Małgorzaty — ale przezwyciężył się wspomniawszy, że temu szatańskiemu rozkosznikowi należy przygotować śmierć, jaką, obmyślił, tak, aby skonał wśród swojéj chuci i namiętności i w mękach szaleństwa.
Sandok miał plan przypominający straszliwe kary ludów dzikiego pokolenia — plan, w którym świeciła cała jego murzyńska dusza: — chciał patrząc jak znienawidzony powoli umiera, mordować go własną jego pożądliwością i przedstawić widowisko pełne zgrozy tańca umarłych murzyńskiego pokolenia. W jego dalekiéj ojczyźnie winnego kneblowano, a potém tańcowali około niego fantastycznie pomalowani i poubierani murzyni wśród dzikiego hałasu. Każdy przebijał nożem skazanego, zaczynając od członka ciała, którym zgrzeszył, i ten obrzydły taniec trwał poty, aż z winnego zrobiła się martwa massa.
Wyrok Sandoka nie był tyle okropny — ale zdradzał się swoém pochodzeniem.
Baron był zgubiony! Teraz nie mógł ujść kary, na którą niedomyślny szedł sam w zmysłowém upojeniu — sam utorował przygotowania do należytego powodzenia téj kary, tak, że na oślep, podobny do dzikiego zwierzęcia w czasie ciekania się, rzucił się na broń swojego przeciwnika.
Wtém powóz zatrzymał się w głębokim cieniu murów zamku St.-Cloud.
— Cicho, szepnął Sandok baronowi, który prędko wysiadł pierwszy, aby pomódz wysiąść Turczynkom i przypatrzyć się lepiéj ich postaciom.
Von Schlewe, po wyjściu Sandoka z powozu, podał grzecznie rękę Morowi, a Sandok rozkazał stangretowi, aby wracał do Paryża.
Przy zamku panowała śmiertelna cisza — mogło być około godziny pierwszéj. Ciemna noc otaczała zamek i ogrody. Powóz odjechał — von Schlewe szedł za dwoma czarnymi, którzy teraz zdjęli welony, przez przodowy park do bocznego skrzydła zamku — cicho i ostrożnie przesuwali się wszyscy trzéj po żwirowéj drodze.
Nakoniec dostali się do drzwi bocznego wchodu. Moro otworzył je — Sandok poszepnął baronowi, aby stąpał ostrożnie w ciemnym korytarzu i dla tego pozostał tuż przy nim.
Von Schlewe rozkosznie się uśmiechał.
Był na drodze do bujającego rusztowania, po nad ktérém unosił się powabny anioł.
Moro pobiegł naprzód, otworzył ostrożnie swój pokój i przyniósł klucz od pełnego zrządzenia pokoju.
Wszystko to odbyło się tak cicho i tajemniczo, iż przez to nadzieje barona jeszcze bardziéj wzrosły — ta miłosna przygoda niezmiernie łechtała jego zmysły, bo miała rozmaite niebezpieczeństwa. Myślał o matce pięknéj ofiary, o mogącéj się przebudzić służbie — a potém o rozkoszy, jakiéj doznawać będzie w nocném towarzystwie dwóch sióstr.
— Chodź pan tu, poszepnął Sandok i wciągnął Schlewego do pokoju, z którego już nigdy wyjść nie miał: tu nikt nas nie usłyszy!
Moro zapalił lampę wiszącą u sufitu, któréj matowo czerwonawe światło rozwidniało nieco duszną przestrzeń.
— Wybornie — wybornie, wołał baron, położył kapelusz z piórami i zdjął maskę. Teraz możemy porozwiązywać nasze uciążliwe ubiory i godzinkę porozmawiać.
Von Schlewe chciał sam przyłożyć rękę do atłasowych masek Turczynek, ale nie dozwoliły tego, bo mu się wymknęły i roześmiały — nie chciały zdjąć masek, bo też i baron miał na sobie złotem wyszywany kawalerski spencer.
Trzéj w pokoju anioła dusiciela znajdujący się odbywali śmiertelną maskaradę.
Baron przyglądał się pokojowi. Widział zamknięte okna i firankami zasłonione drzwi balkonu, widział sprężyste, wabiące jedwabne poduszki łóżka pod bujającymi uśmiechającym się aniołem, utrzymującym kotarę — a wszystko przy przycmioném świetle lampy wydawało się jeszcze wonniejsze, jeszcze ułudniejsze.
Sandok dał znak baronowi, aby dla wypoczynku położył się na miękkich poduszkach — ten chciał pochwycić maskę i przyciągnąć do siebie, ale mu się wymknęła, radował się oglądaniem tych części jéj członków, które odkryć zdołał.
Moro wyszedł z pokoju — Sandokowi udało się zręcznemi ruchami, odurzonego pustaka umieścić na poduszkach — ukląkł przy nim i wskazał powabnie uśmiechającego się anioła, który się nad baronem unosił i wywierał na nim wrażenie.
Wtém Moro wsunął się do pokoju — coś niepostrzeżenie położył na kobiercu, tak, że leżący tego spostrzedz nie mógł — potém rozpoczął z Sandokiem jakiś dziki, rozpustny taniec po białym kobiercu pokoju, który przygłuszał stąpanie — kręcili się w koło, gwałtownie, zręcznie.
Taniec ten odznaczał się jakąś dziką, pałającą cechą Południa i Wschodu — raz członki ich dotykały poduszek, na których baron niby sułtan spoczywał i nie mógł się napatrzyć temu widokowi, aby potém w chwili najwyższego rozdrażnienia wychylić kielich rozkoszy; to znowu kręciły się szybkim wirem w ułudnych pozach po głębi niepewnie oświetlonego pokoju.
Dobrze odgrywali swoją rolę. I w nich zatliło się coś nakształt żaru dalekiéj ich ojczyzny. Ruchy ich podobnie jak wszystkich murzynów, były obok swojéj dzikości tak miękkie, tak zwinne w zwrotach, że nawet oszukały spoczywającego rozkosznika, którego zmysły coraz się bardziéj rozpalały i jak w czuwającém marzeniu używały chwilowéj rozkoszy, podobnie temu, kto się przez opium upoił lub zażył haszyszu.
Oczy Sandoka jak oczy tygrysa wpatrywały się w stan jego ofiary — spojrzenia odurzonego jeszcze zawsze spoczywały na tańczących członkach masek — twarz jego pałała — żyły wzbierały — krew strasznie uderzała — stękał namiętnie rozpalony, zamierzał wyskoczyć i zaspokoić chuć swoją do szaleństwa posuniętą — oczy przewracał — musiał zebrać wszystkie siły, aby się podnieść z poduszek i pochwycić którąś z masek.
Lecz Sandok uchylił się i podniósł coś z podłogi — Moro uczynił to samo — były to przedmioty, które po przednio przyniósł — w jednéj chwili welony fałdziste opadły na ramiona, a z pomiędzy nich wychyliły się trupie głowy z ciał tańcujących masek i zbliżyły się do przerażonego rozkosznika.
Na tak nagły widok wyraz szaleństwa dziko zmienił twarz Schlewego — śmierć zaśmiała się do niego z ciał tańcujących masek... obłąkane, niezaspokojoną żądzą pałające zmysły odmówiły mu nagle posługi, jakby się zerwała struna nad siły wyprężona.
Ofiara swoich ofiar, łup szalonéj chuci upadł znowu na poduszki... jego oczy jak koła kręciły się w głowie — członki okropnie drgały — biała piana wystąpiła na usta...
Moro szybkim ruchem zagasił lampę.
— Anioł dusiciel dopełni swojego obowiązku! rzekł, i wyszedł razem z Sandokiem szybko z pokoju śmierci, bo zatrute jego powietrze i na nich już działać zaczęło i dech im wstrzymywało.
Czaszki zanieśli znowu na swoje miejsca. Moro pożyczył czarnemu bratu nieco swojéj odzieży, i wkrótce na dwóch murzynach nie było ani śladu tego co się stało.
Blizko w godzinę potém weszli ze świecą w ręku do pokoju anioła i przystąpili; do jedwabnych poduszek, na których leżał ukarany.
Przedstawiał okropny widok — walkę, jaką stoczył ze śmiercią, znać było nietylko na jego pokurczonych palcach, na przygryzionych ustach — ale wypisana okropnemi literami na jego obliczu, że kara, którą tylko co wycierpiał, nie była jeszcze największa, że zamiast spokoju i zbawienia, za nieskończoną liczbę zbrodni i występków oczekuje go sprawiedliwość bożka.
Sandok przeżegnał się — poczém z Morem wyszedł z pokoju, mimowolnie spojrzawszy pierwéj na anioła, który uśmiechając się błogo i niezmiennie, bujał po nad ciałem człowieka, po którym nigdy nikt łzy nie wylał.
Równo ze świtem Sandok wrócił do Paryża i doniósł księciu de Monte-Vero o wszystkiém co się stało.
Około tego czasu znaleziono w St.-Cloud w osławionym pokoju ciało barona i poznano mimo przebrania. Kwestya, zkąd się on tam wziął, z powodu intendenta wyrodziła się w śledztwo, przyczém głównie winnym okazał się Moro, bo u niego były klucze w zachowaniu.
Murzyn wypierał się ciągle wszelkiego wpływu na ten wypadek, i pragnął, aby go stawiono przed księciem de Monte-Vero.
W kilka godzin późniéj powóz Eberharda zatrzymał się przed zamkowym gankiem. Zaszczycił intendenta odwiedzinami mającemi na celu okazać mu pismo cesarza, które naturalnie zawiesiło wszelką karę i odpowiedzialność na czarnego sługę Mora wymierzoną.
Opuszczając jednak zamek, gdy Moro rzucił mu się do nóg, książę ostrzegł go, aby drugi raz nie dopuszczał się nigdy podobnego spełniania katowskiego urzędu.
Po upływie kilku dni, gdy pochowano barona, cesarz przybył do St.-Cloud, i długo, a jak powiadano, gwałtownie rozmawiał z intendentem. Przedmiotem rozmowy zapewne był ów pokój złowrogi i bujający anioł, bo cesarz kazał się tam zaprowadzić i długo a gruntownie oglądał przyległe przestrzenie, dla powzięcia wyjaśnień co do strasznych własności tego pokoju. W skutek tego zwiedzenia, usunięto natychmiast bujającego anioła, zniszczono całkiem zewnętrzne ściany pokoju, i na zawsze rozproszono zjadliwe wydobywające się tam gazy. Dopiero po dokonaniu tego wyprowadzono nowe mury, i przestrzeń tę przeznaczono na przechowywanie narzędzi ogrodniczych, do czego i dzisiaj służy. Wszystko co tam zaszło, dzisiaj pokrywa gęsta zasłona — niechętnie wspominają przeszłość tego pokoju, nie wzmiankują nigdy o aniele dusicielu — ale starzy słudzy zamkowi zawsze jeszcze unikają wejścia do téj przestrzeni, bo nie mogą tak łatwo stłumić w sobie pamięci na to, co się w niéj niegdyś działo.