<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XXII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII

Z odrętwienia i napadów melancholji wyrwał Białeckiego cios, który w nim obudził wszystkie instynkta samozachowawcze.
Wielka instytucja, w której pracował, zbankrutowała.
Wyszedł dziś stamtąd poraz ostatni. W ogromnej sali z dwoma szeregami kolumn stały puste stoły. Poniewierały się między nimi podarte papiery. Zatrzaśnięta kratka kasy. Krzywo spuszczona do połowy płócienna roleta. Rozziewana ruina wiała chłodem. A tak walczono, by polska instytucja mogła się ostać wśród sprzysiężenia wrogich żywiołów międzynarodowych!
Białecki, przybity zerwaniem z panią Polutą, nie uratował wśród katastrofy nawet tych resztek mienia, które przy pewnej energii i obrotności dałoby się ocalić. Do cierpień serdecznych przyplątał się nowy kryzys przekonaniowy.
Żarliwy poszukiwacz prawdy nie znalazł jej w „Gońcu“ i reprezentowanej przez niego grupie. Był i tu potworny egoizm partyjny i demagogia, grożąca ruiną krajowi. W dodatku ludzie byli gorsi i niżsi kulturalnie.
Ale byli towarzysze partyjni z pod znaku Gąbaniewskiego nie przepuścili mu. W „Kurjerze“ ukazał się artykuł, w którym mu przypisano upadek pożytecznej instytucji, insynuując, że on sam źle na bankructwie nie wyszedł. Potrafił ocalić swoją cząstkę.
Białecki czytał to, gorejąc i blednąc. Zmiął gazetę, drżącemi rękami naciągnął płaszcz i wypadł na ulicę. Tam spostrzegł się, że zapomniał laski, pożałował, ale nie zdołał pohamować rozpędu i wrócić.
Wleciał jak huragan do redakcji. Woźny, znając go dobrze, nie zagrodził drzwi do pokoju redakcyjnego. Przy stołach siedzieli współpracownicy, strzygąc gazety długiemi nożyczkami lub wypełniając wąskie paski nerwowemi kulfonami.
Z sekretarzem konferował w tej chwili Gąbaniewski. Dawał mu komunikat klubu. Białecki odrazu wsiadł na niego.
— Poznałem ciebie po stylu ukąśliwym, jak cała wściekła psiarnia. Odpowiesz mi za to. Zrobiłeś ze mnie szubrawca.
Gąbaniewski zwrócił ku niemu twarz, czerwoną od egzemy i alkoholu.
— Powoli, powoli...
— Gadaj, łotrze, czy wierzysz w to, co napisałeś?
— Nie wierzę ani słóweczka. Jesteś najbezinteresowniejszy idjota pod słońcem i patrjota bez skazy.
— Więc czegoś szczekał?
— Szczekałem, jak się po wersalsku wyrażasz, bo nie jesteś z nami.
— Czy się przez to zmieniłem?!
— Więc cóż stąd? Możesz sobie nawet na niejedną dyskretną podłość pozwolić. Wybronimy ciebie, wybielimy, jak piec w chałupie na Wielkanoc po całorocznych sadzach. Ale trzeba być z nami.
— Nie będę z nikim, z nikim, — krzyknął Białecki w takiej desperacji, że zapomniał o swym zamiarze. Chciał znieważyć czynnie Gąbaniewskiego. Nieprawość, której dotknął, zalała go z głową. Dusił się. Wszystko szarpało się w nim na strzępy.
Usiadł na wolnem krześle. Gąbaniewski skończył konferencję z sekretarzem i zwrócił się znowu do niego.
— Ty się namyśl, póki czas, — powiedział z groźbą, zostałeś na bruku. Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi... Nie uratowałeś ani złotóweczki. Chleba ci potrzeba. Ty się namyśl. Znam cię na wylot. W partji „Gońca“ nie wytrzymasz. To łobuzy.
— A wy co lepszego? — bluzgnął Białecki, zerwał się i opuścił redakcję, trzaskając drzwiami.
Nazajutrz już spokojniej czytał w „Kurjerze“:
— Pan Białecki, który pozbawił kraj jednej z najpożyteczniejszych instytucyj znany jest klubom, gdzie grywa się w hazard. Zresztą, wstęp dla niego jest tam uniemożliwiony... cokolwiek w brew jego woli. Ten nowy Sinobrody znany jest z procesu skandalicznego przy zawarciu pierwszego małżeństwa.
I tak dalej. Białecki nigdy nie był żonaty.
Nazajutrz skreślono jego uszczypliwą charakterystykę. Uczyniono to z maestrją, raniąc w miejsca najdrażliwsze, które sam przez swą ekspansywność i ufność do świata odsłonił.
Białecki poczuł wstręt do samego siebie. W pewnych momentach czuł się ośliniony, powleczony plugawym, cuchnącym śluzem. Przy każdem skojarzeniu pojęć wypływały na brzeg świadomości gryzące, obrzydliwe określenia. Przylegały do niego. Przejmowały go odrazą. Rozdwajały jego osobowość. Nie pozwalały na pogodne bytowanie z samym sobą.
Ponieważ w tymże czasie ostatecznie i bezpowrotnie zerwał również z „Gońcem“ rzucono się i tam na niego. Był wyszczuty zewsząd. Gorączkował z osamotnienia i rozdrażnienia, oczekując wciąż nowych ciosów. We śnie nawet prześladowały go krokodyle oczy Gąbaniewskiego i pod czupryną ostrzyżoną na jeża twarz czerwona od egzemy i alkoholu.
Dawniej byłby śmiało i odpornie spotkał ciosy życia. Kryzys uczuciowy z powodu zawiedzionej miłości i ukłucia coraz natarczywiej napastującej go nędzy osłabiły jego wytrzymałość. Powstała w nim nieznana przedtem drażliwość. Znał bardzo wielu ludzi. Nie mógł wymóc na sobie decyzji, do kogo się zwrócić.
Wreszcie przypomniał sobie kolegę szkolnego, Melchjorowicza, z którym był dobrze. Spotykał go czasem w towarzystwach. Nie wiedział jednak nic bliższego nad to, że był wysokim urzędnikiem w ministerstwie.
Poszedł tam nakoniec. Melchjorowicz nie był w żadnej ze znanych partyj i nie wiedziano, czemu należy przypisać szybką jego karjerę. Bo że nie wartości, ani też zasługom osobistym — było oczywiste.
Wielki i długi gmach ministerstwa przejął go strachem. Za wspaniały się wydał dla wydziedziczonego. Z nieprzyjemnem zażenowaniem wszedł po schodach, wysłanych czerwonym kokosowym chodnikiem. Woźny w szarym uniformie odgadł nieomylnem czuciem petenta. Podał mu kartkę do wypełnienia bez wielkiego ugrzecznienia. Nie pomógł do zdjęcia płaszcza.
Białecki siedział już od godziny w poczekalni na wyplatanej kanapce. Ponieważ zmniejszył przez oszczędność ilość posiłków dziennych, czuł nieprzyjemną czczość. Dręczyły go halucynacje smakowe. Wyobraźnia podsuwała drażniące obrazy posilnych mięs i smacznego ciasta.
Przez poczekalnię przechodzili młodzi urzędnicy z przedziałkami na głowach, w świeżo zaprasowanych spodniach. Wywoływano interesantów, którzy znikali w różnych drzwiach. Przefruwały urzędniczki w cielistych pończochach, z włosami a la garçonne, w krótkich spódniczkach i wzorzystych swetrach. Niosły z minami ministerjalnemi akta i błyskały martwym karminem szminkowanych warg.
Wreszcie zawołano Białeckiego do Melchjorowicza. Podniósł się na jego spotkanie z przyjemnym uśmiechem. Miał ciężki tułów, zakończony dużą głową, jak u kijanki. Musiał cierpieć na rachityzm w dzieciństwie i pozostała mu ta głowa zbyt duża. Twarz bez zarostu, powiększała wrażenie olbrzymiego dziecka. Wrażenie nieprzyjemne.
— Jak się masz, stary kolego — zawołał kordjalnie i posadziwszy go przy biurku, poczęstował papierosem.
— Słyszałeś pewnie o mojej klapie — zaczął Białecki, zaciągnąwszy się z przyjemnością.
— Wiem, pociesz się. Była gorączka grynderstwa. Nie pierwsze to i nie ostatnie bankructwo. Ale cóż to z moim resortem.
— Ach, to nie ma związku z twoim resortem — pośpieszył uspokoić go Białecki, widząc, że szef nie da mu czasu na wstęp i przymusza go do prędszego wyłuszczenia sprawy, — muszę obejrzeć się zaczem innem. Pomyślałem o tobie. Możeby tak coś w ministerstwie...
Melchjorowicz siedział, spuściwszy oczy. Przed nim leżał bloczek z kartą niezapisaną na wierzchu. Bawił się ołówkiem oprawionym w srebro. Słuchając Białeckiego, nakreślił na bloczku jakąś figurę. Nieznacznie posunął ją w stronę gościa.
Białecki spojrzał, nie pojął znaczenia symbolicznego rysunku i mówił dalej. Melchjorowicz z niezadowoleniem zarysował kartkę grubemi kreskami i spytał go, czy zna pewnego finansistę — Żyda. Gdy Białecki zaprzeczył, zapytał o jeszcze jednego Żyda — uczonego.
— Cóż to ma do tych ludzi, — dziwił się Białecki.
— O, tak tylko się pytam. Oniby mogli dużo zrobić dla ciebie. Wiesz przecie: tu w Warszawie wszystko mogą partje, kliki, mafje...
— Uprzedzam cię zgóry, że nie należę do żadnej, chyba to najpożądańsze dla urzędnika państwowego.
— O tak, oczywiście, — zgodził się grzecznie Melchjorowicz, — mam tu jedno stanowisko do objęcia, ale muszę się rozpatrzeć i zapytać ministra. Złóż podanie. Dowiedz się za tydzień. Wiesz, że ciebie lubię. Zawsze miałem ściągaczki od ciebie. No, i ta nasza wycieczka na lodowiec nad Gotardem i nocleg w Göschenen — pamiętasz? I konkury do panny Kazi, która odpaliła obu nas, sankiulockich akademików i wyszła zamąż za adwokata z odpowiednią klijentelą i umeblowaniem. Dobre były czasy. Ale wierz mi: życie trzyma nas w żelaznych trybach. Każdy z nas jest tak skrępowany przez stosunki i moment polityczny...
Białecki wyszedł z ciężkiem uczuciem. Życzliwość Melchjorowicza była oczywista. Ale miał ręce skrępowane. Trafił znowu na tę milczącą zmowę mafji i partji przeciwko człowiekowi, który ośmiela się chodzić luzem.
Po tygodniu znowu wypełnił kartkę u woźnego, znowu wysiedział w poczekalni godzinę i trafił w końcu przed oblicze Melchjorowicza. Ten przywitał go zażenowany.
— Widzisz, powiem ci szczerze: nie mogę ciebie przyjąć ze względu na ludzi, z którymi jestem związany. Nie masz najmniejszej giętkości i zdolności przystosowywania się. Tak mówią o tobie. Ze względu na politykę różnie trzeba się wykręcać. Każdy z resortów czuje na sobie łapę sejmu, ściślej mówiąc, panującego w danym momencie w sejmie stronnictwa. Jeżeli my tu w ministerstwie nie będziemy zgrani...
— Ale o kimże mówisz? — przerwał Białecki niecierpliwie: — kto to — wy?
— Grupa ludzi pragnących dobra kraju.
— A jakże się ta grupa nazywa?
— W cale się nie nazywa, — odparł Melchjorowicz, nie patrząc na niego, — powiedziałem ci to poufnie. Sądzę, że nie zrobisz z tego użytku. Bardzo mi przykro, że nie mogę wyciągnąć ciebie z tarapatów. Może służyć ci pożyczką.
Białecki namyślał się.
— Dziękuję, ale nie wiem, kiedy ci oddam.
— Och, oddaj, kiedy będziesz mógł. Mnie na niewielkiej sumie nie zależy. Mam akcje, które znowu poszły w górę.
Białecki wziął, podziękował i wyszedł. Zrobiło mu się trochę lżej. Teraz przez parę tygodni będzie mógł szukać swobodnie jakiegoś zajęcia.
Wszedł do gwarnej, olbrzymiej cukierni. Siedzieli tam przy stolikach silnie gestykulujący finansiści o rysach wybitnych, wojskowi, przemysłowcy. Jaskrawił się niebieski mundur i czerwona czapka oficera francuskiego w otoczeniu paru dyplomatów. W kącie cicho a ironicznie siedzieli średnio-młodzi z miesięcznika klasyczno-komunistycznego, wystawiając na widok publiczny swe brzydkie twarze o sprośnym wyrazie i swoje złe maniery. Siedzieli, zbierając wzorki do sketchów kabaretu „Żółty Kwik“.
Przysiadł się do niego kolega z frontu, zdemobilizowany porucznik, obecnie ruchliwy aferzysta.
— Cóż tam u ciebie? — pytał.
— Szukam zajęcia, — oświadczył Białecki z niejaką nadzieją.
— Doskonale. A ja szukam ludzi. Tworzymy tu spółkę eksportową produktów mleczarskich do Anglii i Szwecji.
— Przez pewien czas studjowałem stosunki w tej branży, bo tworzyłem kooperatywę u nas w majątku.
— Toś ty obszarnik! I cóż, w obawie wywłaszczenia rozparcelowałeś objekt?
— Nie, to byłoby wbrew prawu. Wywłaszczyli mnie właśnie. Został mały kawałeczek, na którym siadł brat, wierząc, że się utrzyma przy nadzwyczajnie intensywnej gospodarce.
— I cóż?
— I nic. Nie utrzymał się. Rozparcelował resztę między chłopków i wywędrował do Brazylji siać fiżon.
— A jakże się gospodarka na gruzach wielkiego obszaru przedstawia?
— Cofnęła się o lat trzysta wstecz. Zapobiegłoby temu kółko rolnicze, ale instruktorzy tegoż kółka zajmują się polityką na korzyść stronnictwa „Ujarzmienie“, nie zaś superfosfatami, łubinem i drenami.
— Zdaje się, że zapatrujesz się krytycznie na działalność członków stronnictwa „ Ujarzmienie“?
— Bardzo krytycznie. Jako że własnemi oczami...
— Wielka szkoda, — nadął się exporucznik żadnym krzyżem nie dekorowany, — bo organizują to właśnie członkowie „Ujarzmienia“. Chcielibyśmy mieć w interesie swoich ludzi.
— Cóż to ma do eksportu...
— Końby się uśmiał z takiego pytania. Nie rozumiesz współczesnych form życia społecznego. Jeżeli damy posady szeregowi ludzi zdatnych, to po to, żeby ich związać ze stronnictwem.
Białecki powiedział, patrząc mu prosto w oczy:
— Żeby ich kupić. Szkoda. Nie jestem na sprzedaż.
Rozstali się chłodno.
Zaczęło się męczeńskie zbijanie bruków w poszukiwaniu zajęcia. Dokoła padał deszcz redukcji. Szalał kryzys finansowy. Zamykano banki i zakłady przemysłowe. W jeszcze funkcjonujących, na drzwiach wydziału personalnego wisiały karty: Wolnych posad niema.
Z początku za każdą odmową Białecki czuł się, jak topielec, odepchnięty wiosłem od zbawczego brzegu. Wrażliwość jego cierpiała od szorstkich potrąceń ludzi źle usposobionych, obojętnych, wrogich. W końcu nastąpiło szczęśliwe odrętwienie. Uczuciowość jego zahartowała się, jak dłoń zgrubiała od kośby. Ale nie opuszczało go uczucie bezprzytułku i zbędności.
Szarpała go ciężka choroba, płynąca ołowiem w żyłach.
Bezrobocie.
Wisiała nad nim rozpacz. W nocy szeptało mu potworne słowa szaleństwo. Świat był pozbawiony radości, jak potrawa soli. Kręcił się wśród organizmów dopasowanych, puszczonych w ruch, nie mając w żadnym miejsca dla siebie. Być kółeczkiem... Być najniklejszą siłą pomocniczą... Ale nie stać tak na uboczu... Nie być wyrzuconym poza nawias życia...
Wstawał rano i szedł przed redakcję dziennika, by schwytać w rannym numerze ogłoszenia. Po drodze widział inteligentów, śpieszących się do pracy z tekami i elegancko zawiniętemi w papier śniadaniami. Widział robotników w bluzach z narzędziami w ręku, służące z koszykami, w chustkach idące do miasta, stróżów z posępnemi i zuchwałemi twarzami, zamiatających ulice. Zazdrościł tym ludziom, którzy szli na określone miejsce, gdzie czekała na nich określona praca.
Gospodyni, u której odnajmował pokój, nie upominała się na razie o komorne. Lubiła Białeckiego, jak wszyscy ludzie, którzy się z nim bliżej zetknęli. Ale on zadręczał się swą sytuacją. Zamknął się w sobie. Przechodził każdodzienne tortury, dzwoniąc do drzwi mieszkania.
Był już od dłuższego czasu niedokarmiony. Teraz wyszły mu już wszystkie pieniądze, pożyczone od Melchjorowicza.
Chodził jeszcze po mieście, głodny już od paru dni. Wszędzie wyczuwał tajne, nie uchwytne sprężyny. Wszędzie słyszał wyrok mafji, partji i koterji, do których nie należał.
Był poza wszystkimi w ludnem, hałaśliwem mieście. Majaczyło się mu, że wszędzie stają przed nim zamknięte drzwi, zamknięte drzwi. Można pięście okrwawić, waląc w nie w rozpaczy. Nie otworzą się. Nie wpuszczą. Nieubłagane. Kamienne. Jak tablice, na których napisano słowo zagłady.
Wreszcie gospodyni powiedziała mu ze łzami, że ma dzieci, a emerytura wdowy po oficerze nie wystarcza. Musi mieć opłacony pokój. Białecki zostawił resztę rzeczy za niedopłacone komorne. Wyszedł, jak stał, na ulicę.
Obejrzał się na okno swego pokoju. Wolało go ciepłem i przytulnością. Mieć swój kąt na nieobeszłym obszarze tego świata... Mieć wezgłowie, by na mem złożyć głowę strudzoną...
Coś się w nim rozdzierało i łkało. Dziki żal... Już nietylko bezrobotny... Pogrążony o stopień niżej. Bezdomny... Wyścigany ze wszystkich legowisk na tej ziemi. Wyszczuty ze wszystkich miejsc, gdzie kładą jarzmo i dają zapłatę...
Jakże błagał całą siłą duszy o to jarzmo! Jakże odwoływał chwile, gdy złorzeczył zbyt uciążliwemu trudowi pracy zawodowej i jej cierniom, wzdychając do uciech pracy umysłowej dla siebie, do sztuki i obcowania z przyrodą!
Niech nic nie będzie, prócz nieustającego pasma szarych dni. Niech nie zjaskrawi ich nigdy kolor rozrywki i szczęścia. Dajcie to szare pasmo do snucia! Nałóżcie jarzmo na kark, którem z takim protestem zawsze potrząsał! Najniższe z miejsc na tej ziemi... Za jadło i kąt do spania...
Nauczył się dopiero teraz cenić i wykorzystywać najmniejsze cząstki substancji odżywczej. Opuszczając mieszkanie, znalazł w szufladzie suchą skórkę. Oskrobał z niej pleśń i zgryzł ją małemi drobinami, przeżuwając dokładnie.
Teraz szedł, dręczony głodem, który ssał dokuczliwie. Na środku zabłoconej ulicy leżały trzy kartofle. Spadły zapewne z wozu, przejeżdżającego na targ.
Białecki wszedł w bramę i pilnował chwili aż przechodnie go wyminą. Wyszedł wtedy prędko na środek ulicy, podniósł kartofle i ukrył w kieszeni. Poszedł szybko na podwórze innej ulicy. Wypłókał kartofle pod wodociągiem. Wyszedł znowu na chodnik, spłoszony przez grubijańskiego stróża, wroga bezdomnych. Gryzł kartofle pomału. Obojętny był smak. Organizm brał w siebie wszystko. Głód wzmógł jego siłę chłonną.
Białecki szedł i przyglądał się domom. Okna śmiały się, jak tysiące szyderczych oczu. Kamienice chwiały się i pochylały. Płaszczyzny zachodziły jedna na drugą. Dwa muskularne atlanty podtrzymywały balkon. Patrzyły z góry na niego, pokonanego przez życie.
Dopiero teraz spostrzegł nieskończoną ilość produktów w mieście. Prawie co kilka domów był sklepik. Co parę ulic była cukiernia i restauracja. Wielkie sklepy miały wystawy zawalone smakołykami. Ludzie syci przechodzili koło nich obojętnie. Dopiero w oczach głodnego tęczowały tysiącem ponęt. Budziły dzikie porywy. Stłuc szybę sklepową. Porwać te ćwierci różowego łososia. Uciec. Ukryć się gdziebądź. Jeść, jeść, jeść...
Szczęki jego stawały się żuchwami jaskiniowca. Werniks cywilizacji schodził z niego, jak politura na ulewie. Nad zapadłymi policzkami świeciły wilcza głodne oczy. Czuł w swych oczodołach ten głodny blask. Zdawało mu się, że powinien zapalić miasto i drzewa bezlistne i szkielece. Powinien był buchnąć płomień taki, który go trawił w jego wyczerpaniu. Ale nie stawało się nic. Nikt go nie zauważał.
O zmierzchu spróbował żebrać. Ktoś rzucił mu pieniążek zbyt mały, by cokolwiek zań kupić. Gdy zbliżył się do drugiego przechodnia, poznał w świetle latarni znajomego.
— Białecki! To pan? Znikł pan z horyzontu. Już gadają, że uciekłeś pan do Ameryki z pieniędzmi, ocalonemi z krachu.
— Niechże kto przejrzy rachunki i zobaczy, co ja z krachu ocaliłem — powiedział Białecki z męką.
— To proszę się pokazać wśród ludzi i bronić swojej opinji.
Białecki oparł się ciężko o mur. Czarne płatki latały mu przed oczami.
— Niechże Pan tego do serca nie bierze — pocieszał znajomy — grunt się nie przejmować.
Ale spostrzegłszy osłabienie Białeckiego zawołał dorożkę i zawiózł go do siebie.
Białecki nakoniec znowu wyciągnął się na ludzkiem posłaniu. Jakże wypoczywała każda kość ciała, sponiewieranego po ławkach parku i dworców kolejowych! Teraz dopiero rozumiał, czem jest sen na miękkich sprężynach.
Ale przy świetle dziennem dobroczyńcę jego przykro uderzył widok niepranej bielizny i zaduch ciała niekąpanego. Pod pretekstem przyjazdu rodziny wyprawił go, dawszy mu zmianę czystej bielizny i kawałek mydła na drogę.
Białecki szedł po eleganckiej ulicy. Zatrzymał się ze swym tłomoczkiem przed lustrem przy sklepie kapeluszy. Obejrzał swą postać wychudzoną. Stwierdził, że ubranie jego doprowadzone było do tej degradacji, kiedy przestaną go poznawać znajomi.
— Jestem poza nawiasem życia — powtarzał sobie. Skurcz gorzkiego płaczu ścisnął jego gardło.
Nie mając gdzie się podziać, wszedł do kościoła. Kończyło się nabożeństwo żałobne. Drzewa laurowe w donicach stały dookoła czarnego katafalku. Pasy srebrnej lamy na całunie... Zawodzą organy... Wzbierają potężne, zaświatowe dźwięki. Wsłuchał się. Ukołysały głodnego. Płynęły akordy nad doliną łez, jak stada białych łabędzi. Przeciągle łkały. Zamierały w słodkiem oczekiwaniu. Zrywały się znowu z jękiem.
— To Requiem nad mem zabitem życiem — myślał Białecki z żalem — nie odrodzi się... Nie zmartwychwstanie... Już teraz jedno... Śmierć...
Trwał w odrętwieniu, chociaż już skończyła się msza i zakrystjan przeszedł po pustym kościele, brząkając kluczami. Młody ksiądz szedł od bocznego ołtarza. Zatrzymał się i popatrzył na Białeckiego. Zakrystjan trącił bezdomnego w ramię.
— I w domu Bożym niema przytułku — rozgoryczał się, wychodząc.
Na schodach kościoła spotkał w płaszczu i kapeluszu młodego księdza. Nie patrzył na niego.
Nie czekał ratunku znikąd. Ale ksiądz zrobił ruch, jakby go chciał zatrzymać.
Płynął tłum ludzi. W potwornej halucynacji wychynęło z czarnego potoku tysiące, tysiące odpychających dłoni...
Przed wieczorem wszedł do parku. Zaszył się w gąszcz krzewów na górce, kiedy dzwonkiem dawano znak zamknięcia. Nie miał już nerwów, aby jeszcze raz iść na dworzec, skąd go usunięto z szorstką uwagą, że tu nie przytułek dla bezrobotnych. Słyszał, jak obrócił się klucz w żelaznej kracie ogrodzenia. Został w parku sam.
Usiadł na ławce. Zdaleka dolatywał turkot dorożek i rzadkie pogwizdy syren samochodowych. Ale tu cicho szeleściły drzewa bezlistne. Chłód przypadł do jego ciała tysiącem żegadeł. Martwiał w męce. Nad nim świeciły dalekie gwiazdy. Był sam na nieobeszłym obszarze ziemi.
Przychylny szelest suchych rózeg... O czem? O miłości, która była. Przypływa wspomnienie przedziwnego aromatu chwil. W wyniszczonem ciele zginął płomień i żar. Została tylko cicha poświata miłości. Miłości, która jest braterstwem, miłosierdziem i zrozumieniem. Ręką kochającą na czole chorego. Chlebem dla głodnych. Schronem dla utrudzonych...
Przywoływał ze łkaniem jasny uśmiech troskliwości i dobroci na ustach pani Poluty. Odtrąciła go. Nie poda dłoni pomocnej. Nie zobaczy go. Czy pójdzie na pogrzeb? Raz jeszcze poczuć na sobie jej wzrok, obejmujący go kołem świetlistem, do którego nie ma dostępu złe...
Z głębi alei wynurzył się czarny cień. Stąpa po cichu, złodziejskiemi krokami. Może stróż? Białecki siedział bez ruchu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Człowiek zbliżał się, pogwizdując cicho. Zrównawszy się z Białeckim, stanął, wsunąwszy ręce w kieszenie. Zapytał chrapliwie:
— Frajer co za jeden?
— A pan kto?
— Amator świeżego powietrza, — zaśmiał się tamten, usiadł na ławce i zapalił papierosa.
W czerni nocy przychylnie rozpalał się i przygasał czerwony ogieniek. Po chwili nieznajomy zagadnął:
— Bezrobotny znaczy się.
— A bezrobotny, — odparł obojętnie Białecki. Nie krępował go ten nocny towarzysz-rzezimieszek czy bandyta. Nie czuł wobec niego wstydu.
— A poprawić losu frajer jeszcze nie próbował? Dobry środek na śmiałość — głód. Od strachu silniejszy.
— To nie dla mnie.
— Uczciwy a pokrzywdzony przez społeczeństwo, zdefinjował nieznajomy i zagwizdał pogardliwie.
— Jak na doliniarza czy pajęczarza wyraża się pan wcale tego...
Nieznajomy zaśmiał się przeciągle.
— Co nie mam się wyrażać! Pepeesem byłem. Broszurki czytałem.
— I czemuż zacny towarzysz nie został w tym interesie?
Były pepeesowiec splunął pogardliwie.
— Takie tam zawracanie głowy... Mącenie we łbach ludu roboczego.
— Jednakże może pan opowie. Co mamy lepszego do roboty w taki ziąb?
— Ziąb bo ziąb, — zgodził się przyjaźnie włóczęga, można pogadać. Widzę, że pan inteligent. Dulca osoba chce? Na rozgrzewkę.
Podał papierosa Białeckiemu, który wziął go potrąciwszy po ciemku o szorstką i zimną rękę.
— Dziękuję. Więc słucham.
— Otóż było tak. Pracowano małemi kółkami, bo wsypy były straszne. Obrabiał nas jeden student z politechniki. Przychodzili my do niego co święto. Nas dwoje. Gała i ja.
Pomilczał trochę.
— Gała do bolszewików przystał, — powiedział nagle z nienawiścią.
— A pan — do amatorów świeżego powietrza. Śliczne skutki agitacji!
— A pan sobie mną aby ząbków nie wycieraj, — warknął nagle włóczęga, — taki fach dobry, jak i inny. Myślisz pan, że giełdziarze i paskarze, psia jeich mać, do cudzego dobra się nie dobierają? Tylko my bieliznę ze strychu zwędzimy, a oni nóż na gardło ludziom kładą. Także cnociarz z pod ciemnej gwiazdy!
— Oto widzi pan, jak ma być dobrze na świecie. My dwaj zziębnięci nędzarze zetknęliśmy się po to tylko, aby sobie zaraz dogryźć. A nawet niechcący.
— Sprawiedliwie pan mówi, — udobruchał się włóczęga, więc proszę słuchać: przychodzi nasz student i mówi: — Dziś wam o religji opowiem. Jak to z nią będzie w przyszłym ustroju. Nastawili my uszu, ciekawość nas bierze: czy przejdą i księża na socjalizm. A on jak nam zacznie sypać piaskiem w oczy: niema Pana Boga, niema Pana Jezusa, niema Matki Boskiej...
— Chryste Panie... Pociemniał nam w oczach świat. Na co będę się mordował, na co harował, jeżeli i tej nagrody niebieskiej na tamtym świecie nie obaczę? Wyszliśmy od niego. Nie mówimy do siebie nic, ani słóweczka. Jakby nas słona woda zalała. I lecimy, lecimy przed siebie. Jak ślepe, jak warjaty wyrywamy przez zastanowienia. Opamiętali my się aż za miastem. Stanęliśmy na szosie. Patrzymy na ten świat, co nagle zrobił się straszny i pusty.
— Zajrzeli my sobie w ślepia i jak z umówienia mówimy w jedno słowo:
— Zabić go!
— A i prawda. Jest taki, co matkę, ojca, żonę zakatrupi. Nazywa się zbrodniarz. A cóż zrobić takiemu, co w duszy ludzkiej Pana Boga zabije? Dlaczego nie ma za taką zbrodnię kary!
Włóczęga podniósł po ciemku ściśniętą pięść z papierosem, który w podmuchu wiatru zgasł. Długo porał się z zapałką, zapalając go na nowo.
— I cóż panowie zrobili studentowi?
— A nic nie zrobili. Przez tydzień łamaliśmy głowę, stojąc przy tokarniach. Gale z tego myślenia palec urwało. Zagapił się. I mówimy tak sobie:
— Może student cygani, a może księża cyganią. Każdy na swoją stronę mówi.
— I jak to na panów wpłynęło?
— A jak miało wpłynąć! Wódkę zacząłem chlać i po raz pierwszy poznałem dziewki z ulicy. I szło coraz gorzej. Pusty świat... Nie masz nad tobą człowieku grzeszny, władzy. Sprzątnij żandarma — i hulaj dusza w czystem polu! Wszystko wolno! Wiara — zawracanie durniom kontramary! Ale jak się wymigałem Moskalom od szubienicy...
— Za cóż znowu?
— E, tam, za wywłaszczenie, zabiło się urzędniczynę i to z marnej spluwy, myślałem, że nie wystrzeli. Kacap był, to go tam i nie żal. Ale zawsze człowiek, choć nie ochrzczony akuratnie, jak Pan Bóg przykazał. Ja tam jestem za miękki do tego interesu.
Splunął i ziewnął.
— Więc cóż wtedy, kiedy pan uniknął szczęśliwie wyroku śmierci?
— Wyroku nie uniknąłem, tylko przed wykonaniem zwiałem z innymi ptaszkami. A udało się, bom Matce Boskiej srebrne wotum ślubował. I wysłuchała Matuchna najmilsza.
W głosie jego zabrzmiało rozczulenie.
— Wotum pan ofiarował?
— A jakże! Do sklepu jubilerskiego się włamałem, a srybła miała dosyć. Dwa fonty.
— Czyż można ofiarowywać kradzione Matce Boskiej?
— To lepiej wcale nie ofiarować? Ślubu nie dopełnić?
Białecki nie miał już sił rozwiązywać tego dylematu.
— A taki ja myślę, — snuł swe myśli włóczęga, — jakby mi ten student mego Pana Boga nie ukradł, nie kradłbym ja nikomu. Żyłbym inakszym sposobem. Niech go cholera zatłucze! — krzyknął nagle z zawziętością.
Obrócił się ku Białeckiemu.
— Śpi pan? — zapytał szostko.
— Gdzież tam, — odparł Białecki, — słuchałem z wielkiem zajęciem.
— A tera co? Ziąb kosteczki przegryza. Frajer niezwyczajny. Bo też poco człowiekowi, co niema nic do gadania z policją, włóczyć się po nocy? Nie można to pójść na nocleg do Albertynów, w kolejkę po obiad dla bezrobotnych?
I wtajemniczył go w etapy zdobywania tej najlichszej łyżki strawy, którą wydziela głodnym społeczeństwo.
— Ale bezrobotni, co piją u nas na Powiślu, mówili: jak chcesz kolejki po obiad wystawać, nigdy roboty nie dostaniesz. Albo szukaj na głodno, albo na półgłodno zdychaj pomału. Psie krwie pepeesy! Zamiast jedną, drugą fabrykę zbudować, robią dziadów z człowieka! Obmierzły mi te szczekacze!
Splunął znowu wyraziście i zapalił nowego papierosa.
— Bez nich jestem tu, razem z frajerem, jenteligentem przez roboty, co raczy mnie z zimna słuchać. Tumanili letkim chlebem. „Krew twoją piją... Będziesz robił osiem godzin... Sam sobie pan... Niema Boga nad tobą, będziesz klechów słuchał“... Niema Boga nademną, tom i poszedł na letki chleb, — zakończył dziko.
Pomilczał i ozwał się znowu namiętnie:
— A gdybym tego studenta, co Boga mi odebrał w ręce dostał... Dławiłbym go pomału, ażby mu gały na wierzch wyszły... Piekielnik!
Oddech jego zaświszczał chrapliwie.
— A jednak w Matkę Boską pan wierzy, jeżeli jej pan za ocalenie od śmierci wotum ofiarował?
— Była chwila, że wierzyłem, a potem — znowu przyjdzie godzina... Pociemnieje świat...
Zdaleka doleciał turkot powozu, potem dziwnie żałosny w ciemności gwizd syreny samochodowej.
Włóczęga wstał nerwowo i zaczął się przechadzać koło ławki, uderzając na rozgrzewkę w dłonie. Nagle się zatrzymał.
— I pomyśleć, że tam u rudej Józki nocleg na mnie czeka. Z pierzyną, z konfortem. A ja tu się tłukę.
— Czemuż pan nie idzie?
— Obstawili mieszkanie psie krwie łapacze. Posądzają o włamanie. Zakatrupili tam faceta. A ja gdzieindziej byłem. Niewinnie człowiek cierpi. To Antka Zyza sprawa. Już ja mu porachuję gnaty, niech się tylko wymigam! Mam majchra i ja!
— A mówił pan, że ma pan miękkie serce?
— E, co znowu! Przecie ja go nie na śmierć... Zajadę go trochę pod żebro, żeby pamiętał.
Zatrzymał się znowu i w świetle księżyca, rzucając na jasny krąg przed sobą czarną sylwetę, podniósł do góry upiorne dłonie.
— Przeklęte miasto... Gdybym mógł, puściłbym ciebie z dymem... Podpaliłbym od stu końców. Wygnałbym sytych i śpiących z domów... W płomień. Niech topi się na nich tłuszcz... Niech tańczą ognie, jak miljon szatanów... Niech zginie twoja podłość i brud... Niech już ciebie nie będzie! Ty domie nierządny, ty miasto! Miejsce ukrzywdzenia dla bezdomnych i nieszczęśliwych.
Załkał sucho i usiadł. Białecki poczuł, że jest ktoś od niego niesczęśliwszy, bo ma, duszę napiętnowaną straszną pieczęcią. Objął włóczęgę ramieniem. Połączył ich mocny uścisk nędzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.