<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

7.

Kto gwarną, wesołą Wygodę widział przed kilku miesiącami, zawsze pełną raźnego ludu, często podochoconych dworaków, czasem wstępujących tu gości, dążących do Zamsza, a zobaczyłby ją teraz, mógłby prawie nie poznać, tak się straszliwie zmieniła.
Począwszy od gospodarzy, państwa Berkowskich obojga, na których twarzach głęboki malował się smutek i troska, aż do starego stróża Wygonia, wszyscy chodzili posępni, jakby ogłuchli, nikogo się dowołać nie byto podobna, z nikim rozmówić.
Śmierć podkomorzynéj, pod któréj błogiemi rządami lat wiele cały zostawał majątek, dała się czuć w najmniejszym jego zakątku. Boleli wszyscy rozmyślając nad tém, co to teraz będzie. Każdy się raczéj lękał gorszego niż lepszego spodziewał. Niewiadomo było jeszcze co się stanie z dobrami Zamszańskiemi.
Właśnie dnia tego, gdy w Wygodzie znajdował się pisarz prowentowy Choberski, przybyły umyślnie z wiadomościami do Berkowskich wieczorem, odbył się pogrzeb wspaniały podkomorzynéj.
Sam gospodarz, mimo chronicznego bólu gardła, byłby zapewne osobiście się znajdował na tym obrzędzie, ale jéjmość nastarczyć sama nie mogła gościom przejezdnym, co chwila o austeryę zawadzającym podróżnym, z Zamsza i do Zamsza dążącym. Musiał więc Berkowski pozostać w domu i dla tego zamówiono sobie na wieczór pana pisarza, jako przyjaciela, aby téż choć na chwileczkę przybiegł i opowiedział jak to się odbyło, i co we dworze słychać.
Z niezmiernie wytężoną ciekawością oczekiwali wszyscy co się téż to stanie. Fama chodziła powszechna, iż testamentem wszystko było Mylskim zapisane. Więc domysły, który z nich fundum odziedziczy? kto tu zamieszka? czy się oficyaliści utrzymają? zostanie-li Migura, czy wyrugują go także?
Po nikim się nic nie spodziewano dobrego! Wszyscy niemal grosza byli żądni, więc przewidywano i podniesienie arend i rozmaite nowe ciężary; przy zmianie nowi ludzie szukają zawsze, choćby dla popisu, z gorliwością źródeł świeżych.
Już późnym wieczorem ściągać się poczęli wszelacy ludzie pogrzebowi: zakrystyany, służba kościelna, bractwa, lud wsi sąsiednich, drobna szlachta i wiele biednych, których podkomorzyna po cichu wspomagała.
Lecz z tych, jedni wcale mówić nie mieli ochoty, drudzy między sobą o obcych rzeczach gwarzyli, niektórzy wracali napili, inni zapłakani i milczący. Tylko Berkowski mógł dobyć kręcąc się między gwarliwym tłumem, że pogrzeb nadzwyczaj był wspaniałym, nie tak zbytkowną wystawą, jak tłumem wszelkiego stanu osób z najdalszych okolic, który w nim uczestniczył. Nie doczekano się tylko pana Morawińskiego starego i nie czekano téż nań, a pojąć było trudno, dla czego uwiadomionym będąc nie pośpieszył.
Obywatelstwo całe, duchowieństwo, gromady wiejskie, mieszczanie z osad poblizkich, kabały nawet, oddawały cześć zmarłéj, która przez długie lata wszystkich serca sobie pozyskać umiała.
Tłum się już w austeryi cokolwiek przerzedzać zaczynał, chociaż jeszcze i nowi napływali od Zamsza, gdy konno zjawił się zamówiony Choberski, postawił zdyszanego kasztanka swojego w stajni pod opieką Wygonia, a sam wpadł do izby.
Tu gwar jeszcze był taki, trzaskanie drzwiami i wykrzyki, że o spokojnéj rozmowie myśleć nawet nie było podobna. Stała się więc rzecz niezwyczajna, trafiająca się nadzwyczaj rzadko, że nie powierzając jéj wprawdzie kluczów od szafy zawierającéj wyborowy towar, pani Berkowska za szynkwasem posadziła w swojém miejscu tłustą Handzię, Maryś także miała się trzymać w blizkości i nie absentować za drzwi. Oboje państwo propinatorstwo, wziąwszy z sobą Choberskiego, udali się do bawialnego pokoju, gdzie zaledwie hałas szynkowny głuchym szmerem dochodził.
Zamiast ponczu, dla pisarza przygotowana była butelka krajowego porteru, który z nim dzielił Berkowski. Pani usiadła na kanapie, Choberski w krześle, propinator stanął dla lepszego słuchania.
— Zmiłuj się! dobrodzieju! Jak-że to tam było? co jest? mówcie. My tu, słowo daję najświętsze, tak jak nic nie wiemy! Każdy plecie co innego, co mu ślina przyniesie, aż się człowiekowi w głowie przewraca — odezwała się Berkowska.
— Już to prawda! jak we młynie! — dodał odchrząkując propinator.
— Bo państwo pewnie i z dawniejszych rzeczy dużo nie wiecie, co ludzie przekręcają — mówił Choberski — a ja przecie swojemi oczyma na wszystko patrzałem i słuchałem...
— A pewnie! któż lepiéj wiedzieć może! — potwierdzili oboje Berkowscy.
— Już jak się naszéj pani zmarło! no! to téż dużoby mówić o tém — podchwycił Choberski. — Jak wzięła ta familia ją męczyć, nudzić, najeżdżać, tchnąć staréj nie dali. Co to gadać, zamęczyli! A co się działo pod ostatni czas z tą panienką poczciwą co przy jaśnie pani była, co jéj się naurągali, co nazazdrościli, co napstrykali, no! Już się czuła stara źle, kiedy posłała po rejenta, ksiądz ją spowiadał i na śmierć gotował. Sprawiński co mógł robił, kiedy nagle skończyła. Sądny dzień, powiadam państwu, sądny dzień się stał, Wszyscy potracili głowy, a familia najgorzéj, żeby uchowaj Boże co się im nie uroniło. Biegali, zaglądali, a zamykaj! a pieczętuj! To do Migury, to po rejenta, to po kątach. Żeby który choć łzę uronił. Nic, tylko za tym groszem, jakby poszaleli latali.
— Boże miłosierdzia! — westchnęła Berkowska.
— Że się nie wstydzili — szepnął propinator.
— Czegoby się oni mieli wstydzić! Na co to gadać! — mówił popijając Choberski. — Tacy ludzie... Dopiero jak już nieboszczka na katafalku leżała, a po sąsiedztwie gruchnęła wieść, że podkomorzyna nie żyje, i zaczeni się zjeżdżać wszyscy do ciała, tak i familia poodziewała się czarno, ponaszywali białych pasków, nawieszali sobie krep i zaczęli płakać niby u ciała... Panienka ta poczciwa co jéjmości do ostatka pilnowała, zasłabowała i położyła się, bo już ledwie duch w sobie czuła. Zrywała się na gwałt, ale doktor jéj nie puścił. Koło niéj żeby nie porucznik i nie stara Deręgowska, żywéj duszy by nie było. Jak pogrzeb z pałacu wychodził, tyle że jéj Sprawiński pozwolił pójść za trumną w koniec podwórza, a i tak zasłabła, że ją niemal na rękach do pokoju na łóżko zanieśli.
Że była chora, łatwo było poznać patrząc na nią, aż żal chwytał za serce, ale słyszę familia ciągle gadała wszystkim, że komedyę gra i powtarzali: „Do czego to te komedye! do czego!“ To szczęście dla niéj, że professor jéj znajomy z Kruków, no i Gondrasz tam przy niéj czuwali i ksiądz wikary naglądał, boby jéj łyżki wody nikt nie dał. Z tych pań żadna ani zajrzała...
— Mój dobrodzieju — odezwała się pani Berkowska — nie juści téż podkomorzyna co ją tak kochała, co się tak słyszę przywiązała, nic jéj nie zostawiła?
— A jakże? a kiedy co miała zrobić? gdy zasłabowała a poczuła się źle, posłali po rejenta To cóż? przyjechał rychtyg, gdy nieboszczka skonała.
— To już, proszę, nieszczęśliwa! — westchnęła Berkowska. — No, i ci Mylscy wszystko zagarną.
— A któż? oni! — rzekł Choberski. — Migura, co się z nim popsztykali, to pójdzie z kwitkiem, ta i innych niemało...
— Testament? cóż już czytali?
— Gdzie zaś? kiedy? Dopiero po niego do sądu pojechali, pewnie jutro przywiozą...
— To dopiéro! — westchnął propinator — co się to tam okaże!
— A co? nie co innego tylko familia się podzieli, może sprzeda dobra, bo im grosza strasznie trzeba. Ludzie mówią, że golizna równa pysze, a to wiele powiedzieć! Od ich służby co człek słyszy, włosy na głowie powstają. Ktoby ich poznał jak się to nadmie i wyczupurzy, że wszystko na nich i u nich pożyczane, ano, tak!
— Niech-że Bóg nie daje, aby u nas panowali — odezwał się Berkowski — już bodaj kto kupił, bo człeka ze skóry obedrą.
— No, a pogrzeb? a pogrzeb? — spytała pani Dorota.
— Ludzie powiadają, że z dawien dawna, od śmierci kasztelana, takiego żaden nie pamięta! Katafalk i kościół cały w światłach jarzących, a sukno czarne wykupili na okół do ostatniego łokcia co było. Jak zaczął Migura robić przygotowania do pogrzebu, tak, co państwo powiecie! przyszedł do niego pan Sylwester i powiada: „Do czego to taki ekspens? Nieboszczka nie lubiła zbytków i próżnych wydatków, a tu na jéj pogrzeb państwo sypiecie pieniędzmi jak plewą! Co to będzie kosztowało! Na co to, kiedy i tak wszyscy wiedzą, że podkomorzynę kochano i szanowano, a to...“
— Powiedział to? — przerwała Dorota — ale czyż już wstydu nie mają?
— Powiedział, a Migura mu na to:
— „Niech już nas państwo pociągną kiedy chcą do odpowiedzialności, inaczéj nie może być. Oficyaliści się złożą i zapłacą, kiedy familia nie zechce.“
— Czyż śmiał? — podchwycił Berkowski.
— E! on już ich nie oszczędza, bo wie, że nie będzie w Zamszu...
Ksiądz wikary wyszedł z eksportą na ambonę, począł mówić tylko coś i jak się rozpłakał, a za nim jak nie ryknie cały kościół, tak nie było jednego człeka, żeby się jak bóbr nie spłakał.
Otarła łzę słysząc o tém i pani Berkowska, a propinator żal, który mu serce uciskał, stłumił porterem...
— O! o! nie można powiedzieć — odezwała się sama — pani to była, jakie się już dziś chyba nie rodzą. Dla każdego dobra, słodka, uprzejma. Bywało kiedy spacerem karyolką zajedzie tu pod austeryę, a przyjdę ją przywitać, to jak przemówiła, sam głos za serce chwytał...
— Bo to — przerwał żonie Berkowski — to była jeszcze osoba z tych starych panów, co to panami być umieli. Teraźniejsi, to albo człowieka nie widzą, albo gotowi pod fantazyą z parobkami iść pod ręce, a...
— Został kto jeszcze we dworze i teraz? — zapytała Dorota.
— He! he! tam jak natkał! Nigdzie kąta próżnego, gdyby szarańcza wszystko obsiadła. Tych Mylskich i ich kolligatów, to tam tego, z pozwoleniem, jak...
Tu spojrzał na Berkowską i urwał, niekończąc Choberski. postrzegłszy, że minę uczyniła surową, bo zbyt gminnych wyrażeń nie dopuszczała Berkowska w salonie, ze względu na swe pochodzenie. W izbie szynkowéj łajała czasem i grubo, tam swobodę słowa uznawała zupełną, ale wcale inna rzecz była, gdy się do pokoju bawialnego wchodziło, tu pilnowała, aby się każdy znajdował przyzwoicie.
Zmiarkował to Choberski i urwał.
— No, cóż teraz będzie? co będzie? — westchnął propinator.
— Jutro się to chyba okaże, jak testament przywiozą — mówił pisarz — ale, co mnie tam! ja czy tak czy owak, skoro pana Migury nie stanie, regestra zdam i za służbę podziękuję, żeby mnie złotem obsypywali, nie chcę...
— E! e! co i czego się śpieszyć! — wtrącił propinator — czy to można jeszcze wiedzieć jak się rzeczy złożą! I Migura téż zostać jeszcze może, nie bardzo się oni bez niego obejdą.
Gawędka na tém tle osnuta, przeciągała się do późna, zalewana porterem, z którego Berkowski ledwie wypił pół szklanki, resztę coraz dolewając pisarzowi. Za każdą razą Choberski ręką szklankę zakrywał i wymawiał się, że już będzie za wiele, propinator jednak nie zważając na to, lał przez palce i piło się. Lecz porter i gawęda nie rozweseliły nikogo, owszem smutniejsi niemal, wzdychając, rozeszli się wszyscy.
W izbie kilku ludzi, a między tymi i dworscy z Zamsza, pili na frasunek, rozpowiadając o nieboszczce, a odgadując co teraz będzie.
Sąd ich o Mylskich prawie był zgodny.
Pucewicz, ogrodnik, który był człek rozumny i bywały, trafił wszystkim do przekonania, gdy rzekł: — Już to prawda: nie ma gorszego pana jak z Iwana, ale téż i pany te co panami bywali a zgoleli, jak się dorwą znowu do państwa, nie daj Boże pod niemi być.
— Nie daj Boże! — wtórowali mu drudzy.
Do rana niemal, co moment stawał jeszcze jakiś wóz z pogrzebu wracający przed austeryą. Odwożono tędy katafalk pożyczony, mary, lichtarze drewniane klasztorne, których fura była pełna niebiesko malowanych i biało, opony, świeczniki. Za każdym razem dziewczęta i przestraszone i ciekawe wybiegały się przypatrywać zdala, płosząc się i uciekając wnet od strasznego widoku godeł śmierci, które je dreszczem przejmowały. Wśród nocy te deski pomalowane w trupie głowy i kości, wyglądały w istocie przerażająco, z wozów, na których pełno ich było.
Handzia i Maryś, szły koniecznie zobaczyć je, i ledwie ujrzawszy z krzykiem się nazad do izby cofały. Obojętniejszy Wygoń z fajką stojąc na podwórzu, przyglądał się wszystkiému nie tracąc swéj fizycznéj krwi zimnéj. Nie tyle on już widywał po świecie!
Szlachty kilku zabawiwszy się ponczem, zanocowało w Wygodzie, i dzień ko był w ogóle dla austeryi Berkowskich smutny prawda ale w rezultaty obfity. Rzadki jarmark w sąsiedztwie tak kassę zasilił, zapasy wszelkiego rodzaju, likwory szczególniéj, rum lepszy do kropli się niemal wyczerpały. Cygar zupełnie zabrakło. Po obliczeniu się wieczorném jéjmość powiedziała sobie w duchu, że kilka takich pogrzebów w ciągu roku, a los kochanego syna (panicza) byłby zapewniony.
Jakkolwiek co do arendy przyszłéj nic jeszcze naprzód niepodobna było wiedzieć co się stanie; przenikliwy Berkowski pocieszał się tém, że nim się interesa uregulują, majątki podzielaj inwentarze spiszą, przejazd do Zamsza ożywiony być musi, jak za dawnych czasów i arenda korzystną być powinna. Kontrakt zabezpieczał mu ją do przyszłego Ś-go Jana, więc westchnąwszy: — E! jakoś to będzie! — powiedział sobie propinator — a zechcą podnieść bardzo suchą arendę, no, to się znajdzie inna dziura.
Nazajutrz, stosunkowo pusta prawie była Wygoda, wymiatano śmiecie dnia wczorajszego, bo go się bardzo dużo zebrało. Wygoń nawet podwórko musiał trochę ze słomy, siana i różnego brudu, który fury po sobie zostawiły, oczyszczać, w czém mu jedna krowa i dwie kozy cygana pomagały.
Tego dnia spodziewano się przywiezienia z sądu testamentu, po który sam pan Sylwester z Kazimierzem pojechali. Reszta familii została była w Zamszu, oczekując ich powrotu.
Berkowski wiedząc, że tędy napowrót z urzędnikiem będą jechali, naglądał na drzwi, żeby ich choć w przejeździe wziąść na oko. Do wieczora wszakże nikt się nie pokazał, a już późno, mówił tylko Wygoń, że się przemknął sam pan Kazimierz bez Sylwestra i urzędnika. Dawało to do myślenia coby oznaczać miało.
W pół godziny późniéj, gdy już czarniuteńka noc zalegała dokoła, choć oczy wykol, nadbiegł Choberski, bo dał słowo oznajmić co się tam stanie.
Wprost od drzwi przyleciał do pani Doroty, a za nim téż i Berkowski nadążył.
— Wiecie państwo co? hę? wiecie co? We dworze popłoch! aj! aj! Testamentu w aktach znaleźć nie mogą! Pan Sylwester został do jutra, bo niebo i ziemię poruszają, że testament musi być, wszyscy wiedzą że był, tymczasem, rozstąp się ziemio, słyszę, — nie ma ani śladu. To żebyście państwo wiedzieli, jak nadjechał z tém Kazimierz, a że się go już spodziewali, wyglądali, wypadła ta stara, z pozwoleniem, kwoka, Ozorowska. — A cóż? a co? — Nie ma testamentu! nie mogą znaleźć! — zawołał pan Kazimierz. Dopieroż ręce łamać. Wpadła do salonu. — Nie ma testamentu! Jak to może być żeby go nie było! To przekupstwo, to zdrada! to kryminał! Testament musi być. — Rzęsnowski powiada, że się wzięła taka rewolucya, z pozwoleniem, w salonie, iż jeden drugiego nie słyszał.
— A nie mówiłam! — wołała jedna.
— Ukradli! — krzyczała druga.
Dopiero się uspokoili, jak Kazimierz dał znać, że jeszcze szukają, że niewiadomo, może się znajdzie.
Wiadomość ta, że nie ma testamentu! tegoż wieczora z austeryi i ze dworu rozbiegła się piorunem po całéj okolicy. Wszyscy, nawet najobojętniejsi na obce sprawy, mniéj więcéj się losem spadku zajmowali, cóż dopiéro ci, których przyszłość od tego rozporządzenia mogła zależeć.
U państwa Berkowskich téż poruszenie wielkie sprawiła wieść przez Choberskiego przywieziona. Cóż to dopiéro teraz będzie?
Pisarz prowentowy nie mając czasu do stracenia, nie posiliwszy się nawet, natychmiast nazad do dworu powrócił. Propinator spać poszedł nie rychło, a położywszy się nie mógł zasnąć. Wstał do dnia czatować, czy téż i pan Sylwester, albo rejent powracać nie będzie? Choćby się nawet nie chcieli zatrzymać w austeryi, pochlebiał sobie, że z saméj twarzy ich i postawy mógłby jakiś wniosek wyciągnąć, ale do południa nie było żywego ducha.
Propinator przechadzał się już po podwórku, choć deszcz potroszę przekrapiać zaczął, ciągle oczekując a nuż się co okaże. Pan Sylwester nie nadjeżdżał, ze dworu nie było wieści żadnéj.
Z południa przywlókł się, nie śpiesząc, biedką Bocian, a że Wygody nigdy mijać nie miał zwyczaju, a sam koń już do tego nawykły, zatrzymał się proprio motu, przed karczmą i tym razem stanął. Wysiadł z biedy fajkę zapalić, mijając zaś szynkwas, nie mógł się oprzeć pokusie, splunął i prosił o kieliszek, bo mu coś jak mówił, żołądek nie statkował. Nadszedł Berkowski.
— Cóż we dworze? dokąd jedziecie?
— A z listem do rejenta.
— Co słychać?
— Pospuszczali nosy — rzekł Bocian — posyłają do pana Sylwestra...
— Cóż mówią?
— Słyszę jak w gorączce chodzą, narzekając. Sprowadzili wikarego, ksiądz powiada, że nie wie nic, że podkomorzyna często się radziła i o rozporządzeniu myślała, że je robiła i odrabiała. A no, nie wie i on, a jak on to i nikt.
Berkowski głową kręcił.
— Wezmą i przez testamentu! — szepnął.
— Musi nie — odparł Bocian — bo się bardzo zafrasowali, a Migura wziął górę i dysponuje. Kto może wiedzieć co jeszcze będzie...
Rozmawiali jeszcze z Bocianem, gdy karyolka z Kruków, którą po koniach poznał Berkowski, nadjechała i wysiadł młody jegomość. Był to pan Ludwik. Wszedł do izby.
— Nie przejeżdżał tędy kto z Polesia do Zamsza? — zapytał.
— Nie wiem — odparł Berkowski.
Pan Ludwik po ubiorze i minie domyślił się w Bocianie dworaka z Zamsza.
— A wy nie z Zamsza? — zapytał.
— A juści, z Zamsza — odparł fornal — albo co?
— Nie przybył tam ojciec panny, która była przy nieboszczce, z Polesia?
Fornal głową, potrząsł.
— Ponoś chory leży, powiadają, a brat ma przyjechać, i to nie wiadomo kiedy...
— A panienka jak się ma?
— Nie dobrze. Przez czas słabości nieboszczki ze wszystkiem się zagryzła i zmarnowała, słyszę.
Ludwik westchnął.
— Przyjeżdża doktor? — spytał.
— A jakże! codzień.
Jeszcze mówili ze sobą, gdy na gościńcu znowu zaterkotała bryczka. Berkowski podbiegł zobaczyć. Nieznajome mu były konie i powóz. Wyjrzał i pan Ludwik, a popatrzywszy rzucił się zaraz bo już bryczka skręcała na drogę do Zamsza, zaczął rękami machać i wołać:
— Damian! Damian!
Udało mu się wstrzymać jadących i młody chłopak wyskoczył, rzucając się ku Ludwikowi, który téż śpieszył na spotkanie.
— Prawdziwe szczęście, żeśmy się spotkali! — zawołał Ludwik — jedziesz do siostry. Ja właśnie się tu o nią dowiadywałem. Co się z wami dzieje? pan Andrzéj!
— Ojciec chory, noga mu jedna spuchła. W drogę ruszyć nie było sposobu, a o Zosię byliśmy w śmiertelnym strachu! Otóż na czém się wszystko skończyło! — rzekł przybyły. — Pełną życia i sił, przywieźliśmy ją tutaj, a chorą, znużoną i złamaną odbierzemy...
— Mój drogi — odezwał się Ludwik — nad tém co się raz stało, nigdy boleć nadaremnie się nie godzi. Dotąd o ile wiem, niebezpieczeństwa nie było. Doktora widuję, zdrowie i siły wrócą, a ofiara zostanie jako droga w życiu pamiątka.
— Na pogrzeb staruszki nie mogłem pośpieszyć — wtrącił Damian — choroba ojca wstrzymała mnie. Nie było podobna samego z rozpłakaną zostawić Lucynką, musiałem czekać aż się polepszyło. Teraz, jak tylko Zosia podróż znieść będzie mogła, zabieram ją natychmiast. Wiem, że wiele od familii cierpiała, nie chciałbym ją ani chwili dłużéj tu zostawić.
— Tymczasem — odezwał się Ludwik — nie wiem co i z familią będzie. Testamentu, o którym głoszono, nie znaleźli dotąd, popłoch jest, słyszę, wielki. Jeżeli wcale go nie ma, spadek do was należy.
Damian wstrząsł się i zarumienił.
— Wcale tego sobie nie życzę — rzekł. — Nie jestem obojętnym na majątek, gdy przychodzi pracą, ale tak z nieba spadły, z troskami i przekleństwami tych wydziedziczonych, wcale mi pożądanym nie będzie.
Ludwik się uśmiechnął prawie boleśnie.
— Wpadniesz tam w osie gniazdo — szepnął — pobytu w Zamszu nie zazdroszczę ci. Chcesz dobréj rady, jedz wprost do rządcy i jak najmniéj stykaj się z Mylskiemi. Być może iż teraz zechcą cię sobie pozyskać, ale uprzedzam cię, ludzie nie wiele warci.
— Znamy ich z listów Zosi — rzekł Damian. — Nie mam potrzeby ani się kumać ani kłócić z nimi. Byle siostra pozdrowiała, zabieram ją i wywożę.
Berkowski napróżno nadstawiał ucha podsłuchać pragnąc rozmowę. Nie mógł się nawet domyśleć kto był ten nowo przybywający i gdy po czułém pożegnaniu z Ludwikiem, bryczka Damiana potoczyła się ku Zamszowi, a professor się zabierał siąść do karyolki i wracać do Kruków, ciekawy propinator nie wytrzymał i spytał go:
— Kto był ten pan co do Zamsza śpieszył?
— Brat panny co była przy podkomorzynie — odparł Ludwik.
Wkrótce z przed Wygody rozjechały się na wszystkie strony bryczki, karyolki i biedy. Bocian fajkę zapaliwszy, nie śpiesząc ruszył z listem, professor wracał zwolna do Kruków, a aleją do Zamsza toczył się niepokaźny koczobryk pana Damiana.
Propinator stał długo, rozglądając się na wszystkie strony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.