<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

6.

Przeczuciem jakiémś Migura, chociaż uspokajające przychodziły z pałacu wiadomości, nie rozbierał się jednak téj nocy i na kanapie drzemał, gdy po północy już wbiegł stary Rzęsnowski z rękami załamanemi, niemy, przelękły, z oczyma spłakanemi, nie mogąc wymówić słowa.
Rządca porwał się z krzykiem, zrozumiał dobrze co to znaczyło.
Na krzyk ten cały dom się poruszył. Rzęsnowski napróżno usiłował z siebie dobyć głosu, jęk i płacz mu przerywał.
— Nie żyje nasza dobra, święta pani nasza! nie żyje.
— Nieszczęście! — zakrzyknął Migura — kiedy, jakże... czyż być może...
— W nocy już, nagle, uczuła się gorzéj, przywołano księdza wikarego, ledwie miał czas przybyć odczytać modlitwy przy konających, i dać jéj gromnicę w rękę... gdy... skonała...
W tejże chwili bryczka zahuczała przed dworkiem, i okryty płaszczem zabłoconym, wpadł rejent Łuczkiewicz.
Spojrzenia dosyć było, by się domyśleć, że tu już nie był potrzebny.
— Podkomorzyna — zapytał.
— Przed chwilą skonała — rzekł rządca.
Zaledwie to wymówił, gdy w szlafroku bez czapki wpadł pan Sylwester.
— Podkomorzyna nie żyje... a! pan rejent? wszak tak?
— Do usług, alem ja tu już niepotrzebny.
— Jakto? owszem! przepraszam — począł żywo Mylski — nigdy pan tu potrzebniejszym nie byłeś, musimy natychmiast przystąpić do opieczętowania.
— To nie moja rzecz — odparł kwaśno Łuczkiewicz — ja zaledwie świadkiem być mogę. Do tego potrzeba innego urzędnika.
— Wysyłaj pan po niego natychmiast — zawołał Sylwester — mamy do tego powody by żądać natychmiast przyłożenia pieczęci.
Wszyscy tą gwałtownością pana Sylwestra, w takiéj chwili uroczystéj, uczuli się dotknięci; Migura obejrzał się.
— Proszę pana, ciało jeszcze nie ostygło... mamy o czém inném do myślenia.
Opamiętał się nieco natarczywy pan Sylwester, zamruczał coś.
— Ale proszę pana, czynimy go odpowiedzialnym... bardzo proszę...
Rejent przybyły uśmiechał się szydersko.
Rzęsnowski wyszedł oburzony.
Gdy się to działo w oficynie, w pokoju sypialnym u zwłok stygnących, klęczał modląc się i płacząc ksiądz wikary, leżała z załamanemi rękoma Zofia. Wszystkie sługi z całego dworu cisnęły się przez drzwi otwarte łkając, zawodząc i otaczając łoże.
W salonie gromadziła się familia, w najrozmaitszych strojach dorywczo pochwytanych. Hrabina Buska, która nie mogła patrzéć na umarłych, była blada i strwożona, skarżyła się na ból głowy, wołała co chwila o jakąś pomoc, prosiła, ażeby jéj nie odstępowano. Ozorowska rzucała się na wszystkie strony, sama nie wiedząc co zrobić z sobą. Usta się jéj nie zamykały. Biegała od jednego do drugiego z przytomnych mężczyzn.
— Proszę cię Gerard... Gerardzie... czy tam kto jest, żeby nie porozchwytywano... W takich momentach każdy rwie co może... Żeby tam ktoś przecie pilnował...
Ponieważ Gerard ramionami tylko ruszał, zwróciła się do Kazia chwytając go za ramię.
— Kaziu, proszę cię, ale niechże kto z was pomyśli o zrobieniu porządku. Zostawiono w pokojach nieboszczki służbę... niewiecie kogo... rozkradną wszystko...
Kazimierz nie miał ochoty się mięszać. Ozorowska wpadła na Sylwestra, który jéj odpowiedział kwaśno, że on pierwszy o wszystkiém pamiętał, ale że tu posłuszeństwa żadnego nie ma.
Sama jednak pani Ozorowska nie miała ochoty ważyć się do pokojów, biegała niespokojna z narzekaniem, łamała ręce, ale rozporządzać się nie śmiała.
Sylwester chodził zamyślony po salonie, z głową spuszczoną. Co moment wchodził ktoś, wybiegał; słychać było płacz, krętaninę w całym domu.
Na dworze zerwał się był wicher i burza, któréj świst i hałas zwiększał jeszcze zamięszanie i trwogę.
Do pokoju zmarłéj nikt z familii nie śmiał wnijść, tulili się wszyscy w salonie, i przerywanemi wyrazy to sobie dodawali ducha, to niby radzili coś, to popychali wzajemnie, lecz po pierwszéj próbie, nawet pan Sylwester nie miał ochoty wydawać żadnych rozkazów.
Znużoną czuwaniem długiem, złamaną bólem Zosię, omdlałą, litościwe sługi na rękach wyniosły do jéj pokoiku i złożyły na łóżku. Podbiegła do niéj Deręgowska i zajęła się, nieodstępując już, gdyż reszta służby rozpierzchła się, mając wiele do czynienia, a nie wiedząc od czego zaczynać. Dopiero ksiądz wikary po skończeniu modlitw, powstawszy zajął się rozporządzeniem co ze zwłokami uczynić miano. Tymczasowo złożyć je trzeba było w salce, bo pan Sylwester nalegał już na Migurę, którego spotkał w sieniach, aby pokoje podkomorzynéj natychmiast opieczętowane zostały.
Porucznik który wpadł przebudzony nagle do dworu, a któremu na myśl przyszła panna Zofia, pogonił do jéj pokoju, aby się dowiedzieć, o stanie zdrowia, zobaczył ją nieprzytomną i w gorączce, natychmiast własne konie wysłał po doktora. Czuł on, że obowiązkiem jego było zaopiekować się sierotą, która nikogo w całym niemal dworze przyjaznego sobie nie miała.
Ubierano ciało i miano przysposobić dlań miejsce w salonie, w którym familia była jeszcze zebraną. Gdy Rzęsnowski wszedł z kobiercami i lichtarzami, hrabina Buska przerażona wyciągnąwszy ręce, aby jéj wstać dopomogły siostry, na pół omdlała wywlokła się do swojego pokoju. Za nią wyszli téż wszyscy, pod wodzą pana Sylwestra, który zamierzał energicznie się jąć zabezpieczenia pozostałości po babuni.
Zaledwie ciało na rękach ludzie zdołali wynieść do przysposobionego na ten cel salonu, gdy już pan Sylwester stał u jednych drzwi i na Migurę nalegał, aby natychmiast w obecności rejenta, jego pieczęcią wszystkie drzwi i okna obwarowano.
Rządca tak był zbolały i oburzony zarazem, iż się już nie mógł powstrzymać.
— Bądź pan spokojny — rzekł mu — ja za dwór nieboszczki podkomorzynéj i za wszystkich moich tu ręczę, nie macie się państwo co obawiać, a przyznam się panu, że téż i nie widzę prawa jakim byście panowie rozkazywać tu mieli.
Działo się to w progu sypialni, pełnéj jeszcze znaków śmierci. Rządca rozżalony był i zapłakany.
— Mości panie — odezwał się pan Sylwester — ja co czynię, za to jestem odpowiedzialnym.
— Ja także! — rzekł Migura, ale różnica jest ta, żem ja tu gospodarzem, a pan gościem.
Zaperzony pan Sylwester chciał w tym tonie prowadzić dłuższą rozmowę, gdy nadchodzący ksiądz wikary zlekka go za rękę odciągnął.
— Jeżeli panu nie żal zmarłéj, to przynajmniéj wstyd oczów ludzkich powinienby zamknąć usta...
Blady z gniewu pan Sylwester zżymnął się i pobiegł. Wszyscy z familii otaczali hrabinę Buską w jéj mieszkaniu, do którego wpadł, cały rozżarzony, śmiejąc się dziko.
— Rządca i ksiądz wikary, prawie... mogę powiedzieć, wypędzili mnie gdym się domagał pieczęci! Zuchwalstwo, które się każę więcéj czegoś domyślać, ale to nie może ujść płazem.
Ponieważ Sylwester mocno głos podnosił, Kazio przypadł zaklinając go, aby się miarkował i uspokoił.
— Wiesz co mi powiedzieli? że ja tu nie mam prawa żadnego, że my tu jesteśmy gośćmi! My! On... pan Migura gospodarzem, on, odpowiedzialnym! Czém? ten hołysz... ja mu pokażę! ja go nauczę!
Gerard przystąpił z kolei.
— Sylwestrze! zlituj się, skandalu zawsze należy unikać! Co ludzie powiedzą... w takiéj chwili...
— Ludzie, i jacy ludzie? — zakrzyczała stając w obronie kuzyna Ozorowska — mamy się dać zrabować, okradać! Toż to wszystko przecie do nas należy... to nasze! Nie bez przyczyny tak się od pieczęci bronią! W tém są pewne zamiary... rachuneczki. Niechże jeden z was idzie! To tak nie może być...
Nikt jednak tego nawoływania usłuchać nie chciał, a Ozorowska sama nie ośmieliła się na tę wyprawę.
— To już nie ma co mówić — dodała po chwili — zrobią co chcą, wezmą co im się podoba, a nam łupinki! Bardzo ładnie! bardzo rozumnie. Nieboszczka miała ogromne summy w kapitałach, to całemu światu wiadomo... ale my ich nie znajdziemy. Pocożeśmy tu dosiadywali?
Narzekanie to tak się długo ciągnęło, iż pan Kazimierz w końcu czy znudzony niém, czy pobudzony do czynu, wyszedł, i właśnie, gdy od niechcenia zbliżał się ku sypialni, postrzegł Migurę z rejentem i wikarym, w obec świadków opieczętowującego drzwi i okna. Nikt ani spojrzał na przybyłego, który postał w milczeniu i wrócił z raportem do swoich, że obsygilacya była dokonana.
— Tak, a co tam wprzódy powyciągali sami to przepadło! — zawołała Ozorowska, z nas tam nikogo nie było...
— Był urzędnik przecie — odezwał się Kazio.
— A nie mogli go przekupić! — krzyczała nieznużona jéjmość.
Dopiéro nad rankiem uspokoili się trochę wszyscy, więcéj ze znużenia, niż żeby usposobienie zmienić mieli. Zapomniano jakoś prawie wśród tego zamętu o pannie Zofii, i dopiéro służąca Maryli przypomniała ją wchodząc z doniesieniem, że leżała chora i że po lekarza posłano.
— Chora! a zapewne! jéj to prawdziwie żal być może iż nie miała czasu zagarnąć wszystkiego, bo Pan Bóg opiekun pokrzywdzonych, sprawił, że rejent przybył zapóźno i faworytka pójdzie z kwitkiem.
Rozżalony Sylwester nie mogąc wytrzymać, wtrącił, spoglądając na Kazia:
— Może nie ze wszystkiém, bo, bodaj czy nie pamiętała o sobie zawczasu.
Nikt tego nie zrozumiał, panie po sobie spojrzały, panowie umilkli i poszli się naradzać do kąta. Przypomnieli sobie obaj przybyłego rejenta.
— Z nimby nam pomówić trzeba — odezwał się Sylwester — chodźmy we dwu, on najlepiéj będzie wiedział co czynić, da nam radę. Jesteśmy obaj w tych sprawach niepraktyczni.
— Znasz-że ty go? — spytał Kazio.
— Z widzenia tylko, ale urzędnikiem jest po części, zna formy, i za pieniądze zrobi co potrzeba — rzekł Sylwester.
— Chodźmy — zgodził się drugi.
Wyszli więc. Na dworze dniéć zaczynało, ale jak całą noc nie było spokoju we dworze, biegali i teraz wszyscy. Znoszono z kaplicy światło i sprzęty do katafalku potrzebne, ludzie jedni po kątach płakali, drudzy nieprzytomni śpieszyli z jakiémiś posługami, które się na nic nie przydawały. Wszyscy wydawali i odwoływali rozkazy. Pod ścianami, we drzwiach kupkami stali dworacy rozmawiając między sobą rozżaleni. Ze stajni wyprowadzono konie, dosiadał je a kto chciał, gnano posłańców na wszystkie strony. To cisza głucha, to krzyki nagłe po niéj, to szmery tajemnicze odzywały się na przemiany i cichły.
W ganku pan Sylwester spytał o rejenta, powiedziano mu, że do rządcy powrócił był i miał pono jechać do domu. Kuzynowie obaj pośpieszyli do niego.
Rejent Łuczkiewicz, acz po większéj części szlachcie służył, ze szlachty żył i sam był szlachcicem; doznawszy w młodości pono wzgardy od kilku panów, może pod wpływem towarzystwa, które go otaczało, książek, i ducha czasu nareszcie, był zajadłym demokratą. Gdzie się u niego kończył pan a zaczynał człowiek, trudno było rozeznać, dosyć, że buty nie znosił i wszystkiego co miało powierzchowność arystokratyczną. Kłaniał się on nizko, przedrwiwał nieznacznie, a ile razy psikusa mógł wyrządzić jednemu z tych, których z prosta zwał „żółtobrzuchami“, był najszczęśliwszy. Mylskich widywał tylko zdaleka, ale ich znał dobrze z reputacyi i nie cierpiał. Średnich lat, rumiany, z okiem wypukłém, twarzą okrągłą, ozdobioną podbródkiem, z wąsem tradycyjnym, dosyć okrągły, ale żywy, ruchawy, wytrzymały, o swoje dobro troskliwy a przytém uczciwy zarazem, rejent Łuczkiewicz nie łatwym był do ujęcia i pokierowania, choć na oko wydawał się dobrodusznym i łatwym.
Gdy służył, kazał sobie płacić dobrze, ale do paskudnéj sprawy, za żadne w świecie pieniądze nie przyłożył ręki.
Markotno mu było bardzo, że się przypóźnił i podkomorzynéj przy życiu nie zastał, nie tyle może dla własnego interesu, jak, iż, wedle wszelkiego podobieństwa i powszechnego rozgłosu, coś dla uboższéj familii zmarła zapewne uczynić chciała.
Na żądanie Migury, z pieczęcią swą i świadectwem osobistém stawił się do opieczętowania, ale teraz już tu daléj nie było co robić, chciał jechać. Gospodarujący tu już Mylscy żółć w nim burzyli.
Szedł na folwark do Migury, gdy na drodze go pod rękę chwycił porucznik Gondrasz. Znali się zdawna i byli ze sobą wyśmienicie, bo się ich demokratyczne zasady ze sobą zgadzały. Łuczkiewicz go nie widział od zmiany jego losów na lepsze, słyszał tylko o tém. Był pewien, że porucznik gdzieś już na Mazowszu gospodarzy, zdziwił się a ucieszył niemało, zobaczywszy go.
— Chodź do mnie, rejencie, na chwileczkę, chodź do mnie, zaklinam cię, rady twéj potrzebuję.
— Służę, służę...
Gondrasz był zgryziony i gniewny, oczy miał z płaczu i wzburzenia czerwone, twarz zmienioną. Począł najprzód całować Łuczkiewicza i ściskać go.
— Dobrodzieju mój — rzekł — trafiłeś tu na tragedyę, któréj ty może się i nie domyślasz, boś tylko cząstkę jéj widział. Podkomorzyna w ostatnich czasach wzięła była do siebie ubogą krewnę, serce złote, poczciwą, dobrą, cichą, cierpliwą a mężną... Co jéj tu ta familijka dokuczała, Bóg tylko wie i ona, bo nie skarżyła się nikomu. Jam widział trochę. Podkomorzyna się do niéj przywiązała jak do własnego dziecięcia, z pewnością wezwała was ażeby coś dla niéj uczynić, a tu!
Porucznik załamał ręce.
— Na to nie ma rady! — westchnął Łuczkiewicz — złoto idzie do tych, co go pilno potrzebują.
— Na miłość Boga! czy to prawda, że podkomorzyna uczyniła wprzódy testament?
— Najpewniéj wiem, że jest w aktach...
— Tośmy przepadli! — krzyknął porucznik. — Mylscy wezmą wszystko...
Gondrasz zaczął się przechadzać po pokoju z miną bardzo zamyślonego i zatopionego w sobie człowieka. Marszczyło mu się czoło, pot zbiegał po niém. Łuczkiewiczowi pilno było odejść, ale za każdém poruszeniem jego Gondrasz go chwytał za rękę i sadzał nazad na krześle.
— Czekaj! na Boga, mam coś ważnego do powiedzenia — wołał sycząc. — Wiem, czego chcę, ale nie mogę się zdobyć na to, jak ci to wyłuszczę, bo mnie, do kaduka, nie zrozumiesz...
— Proszę-ż cię poruczniku — przerwał Łuczkiewicz — za kogóż mnie masz! Powiedz mi we dwóch słowach co chcesz, nie frasuj się o wyrażenie, żebym ja ciebie nie zrozumiał!
— A! a! — wołał porucznik — to trzeba wyrazie tak, aby nietylko rzecz, a inteneya została zrozumiana.
Łuczkiewicz ramionami ruszył.
— Cóż to jest?
— Wiesz ile lat byłem tu gościem u podkomorstwa i podkomorzynéj! ile im winienem! Gdy mnie rodzina znać nie chciała, tu znalazłem przytułek, a co więcéj, serce. Jadłem chleb ich darmo, nie mogąc im być w niczém użytecznym, rozumiesz to? Mam dla nich, szczególnie dla nieboszczki obowiązki wdzięczności! rozumiesz! — powtórzył.
— Doskonale!
— Słuchaj-że daléj — mówił Gondrasz. — Podkomorzynę chwyta nam śmierć nieubłagana w chwili, kiedy miała na sercu ukochane sobie dziecię wyposażyć. Co tam za ciężar na jéj biednéj duszy, jak ona to na tamtym świecie czuć musi, prawda?
Rejent dziwnie brwiami i oczyma mrugnął. Zdaje się, że o stosunkach do siebie dwóch światów miał może inne pojęcia.
— Na kogóż tu spada obowiązek dziś spełnienia votum, życzenia serdecznego nieboszczki? Powiesz mi: na familię? Znasz ją? hę? wiesz co to są za ludzie? Eleganty z dziurawemi kieszeniami, którżyby z grobu grosz wyciągnęli gdyby mogli, a konającemu go nie dali, bo go na zbytki, fąfry swe i pobielanie swéj nędzy potrzebują.
Łuczkiewicz aż się zerwał z krzesełka i uścisnął porucznika.
— Jak Bóg Bogiem prawdę świętą mówicie...
— Więc krzywda się ma stać i pamięci podkomorzynéj i dziecku temu? To nie powinno być! to nie może być!
Gondrasz nogą tupnął.
— Jakem poczciwi ja na to nie pozwolę. Ale słuchaj mnie do ostatka. Ja mam z téj sukcessyi więcéj niż potrzebuję...
Tu mu się zbliżył do ucha, wziął go za obie klapy od surduta i rzekł żywo:
— Od czego ty jesteś prawnikiem, rejentem, hm! Zrób tak, ażebym ja mógł, ale nie ja, tylko nieboszczka podkomorzyna, to jest, ja w jéj imieniu, ale tak, żeby o tém nikt nie wiedział na świecie, rozumiesz... żebym... żeby... żebyś, rozumiesz... ja daję trzykroć sto tysięcy złotych... Mnie się one na djabła nie zdały...
Łuczkiewicz chciał mu przerwać.
— Ale czekaj boś nie zrozumiał. Tu trzeba popełnić małe szachrajstwo. Nikt oprócz was nie ma o tém wiedzieć! Bo, ja nie mogę dawać od siebie, ja daję za nieboszczkę i płacę za nią dług... rozumiesz...
Łuczkiewicz, którému w ciągu całego jego zawodu nigdy się pewnie uic podobnego nie trafiło, słuchając osłupiał, choć zimny uczuł się wzruszonym, serce mu uderzyło, pochwycił Gondrasza i począł go ściskać wołając.
— Poczciwy mój poruczniku!
Ten mu się wyrywał.
— Co tam poczciwy! daj-no bo pokój, nie ma się nad czém rozpadać, rzecz bardzo prosta. Płacę dług, rozumiesz...
— Dobrze, ale posłuchaj-że mnie — rzekł Łuczkiewicz.
— Co mam słuchać? czego? po co? rób to o co proszę, a mądrze, a subtelnie, tak jakbyś szelmostwo chciał popełnić.
— No, dobrze, dobrze — odezwał się Łuczkiewicz śmiejąc — ale wprzódy mnie posłuchaj...
— Cóż ty mi powiesz? Odradzać mi będziesz? reflektować? to darmo...
— Słuchaj-że przecie...
Gondrasz zmuszony, padł na krzesło westchnąwszy i chustkę dobywszy z kieszeni, począł ją zwijać, składać, miąć, nie patrząc już na Łuczkiewicza.
— Wszystko to co chcesz zrobione być może — rozpoczął rejent — ale trzeba zaczekać aby się najprzód wyświecił stan rzeczy. To pewna, że podkomorzyna zrobiła przed laty, po śmierci córki, testament; nie ulega wątpliwości, że jest złożony w aktach. Jednakże nikt a nikt nie wie co się w nim zawiera. Domyślają się ludzie, iż nie znając naówczas rodziny swojéj, która ją odepchnęła, zapisała wszystko Mylskim. Może to być, ale o rodzinie wiedziała, któż wie? pamiętać o niéj dla tego mogła! Kto znał nieboszczkę temu to na myśl mimowoli przychodzi! to raz; — powtóre, mogła dać jéj ciepłą ręką. Po cóż będziesz, poczciwy, dobry, zacny mój poruczniku, kładł dwa grzyby w barszcz? Najprzód wiedzieć trzeba jak stoimy.
— Jak stoimy? źle stoimy! — począł Gondrasz — to nie ulega wątpliwości; co ty mi tam domysły prawisz! Gdyby wszystko było w porządku jak należy, podkomorzyna by waści nie wzywała, będąc na śmiertelném łożu! ot co!
Rejent spojrzał i uczuł słuszność tego rozumowania.
— Być może, iż prawda twoja, ale...
— Nie ma żadnego ale, prawda moja — odezwał się porucznik.
— Czegóż się tak śpieszyć?
Gondrasz wstał i ręce załamał.
— Widzisz, mój kochany rejencie, że taki mnie nie zrozumiałeś całkowicie. Ja to przecież czynię, abym ulżył jéj duszy, aby ta nasza zacna, święta niewiasta nie cierpiała, a zatem co najprędzéj pociechę bym jéj przynieść rad, a każda godzina...
Uśmiechnął się Łuczkiewicz.
— Wierz mi, kochany poruczniku, że jéj dusza widzi tam i czuje z góry myśl twą i intencyę, i już jest pocieszoną.
— Tak, wszystko to dobre, ale ja jestem stary, mogę zamrzeć, a odkładać w moim wieku się nie godzi. Mów, jak to zrobimy? ale zaraz...
— Zrobimy wszystko jak najlepiéj — odparł ściskając go rejent — bądź spokojny. Niech się pogrzeb odbędzie, testament otworzy, a...
Odwrócił się zniecierpliwiony porucznik.
— Ja tego wszystkiego słuchać nie chcę i nie mogę — zawołał. — Znam cię jako uczciwego człowieka. Siadaj.
To mówiąc poszedł do szkatułki i dobył z niéj wiązkę papierów, którą na stół rzucił przed rejenta.
— Dasz mi spokojność — rzekł — siadaj i pisz że przyjąłeś do rąk swych trzykroć sto tysiący w papierach zastawnych, które podkomorzyna, ale wyraźnie podkomorzyna, przezemnie ci przysłała dla panny Zofii Morawińskiéj. Nie naruszysz sumienia, gdy skłamiesz i datę o dni dziesiątek położysz mi dawniejszą.
Opierał się rejent; niebyło sposobu, rozczulony, przejęty, podpisał kwit i zabrał pieniądze.
— A oto tysiąc złotych za fatygę! niech ci Pan Bóg płaci! — krzyknął ściskając go z radością i łzami Gondrasz. — Kamień, powiadam ci, kamień mi z piersi zdjąłeś. Jestem spokojny i ona tam w niebiosach patrzy rada na nas, żeśmy jéj dług jako tako spłacili. Teraz, niech te harpie drą sobie majątek, swarzą się, kłócą, szarpią, czynią co chcą, to mi już wszystko jedno. Ja na pogrzebie mojéj dobrodziejki będę spokojnie oddychał i modlił się. Ale jak mnie z sekretu wydasz, rejencie, no!
Rejent, którému wszystko to razem w głowie się nie mogło pomieścić, przyrzekł co Gondrasz chciał, i wyszedł z jego izdebki, jakby się ze snu jakiegoś nieprawdopodobnego budził.
Najmniéj czuły z ludzi, byłby się musiał poruszyć tém postępowaniem starego rezydenta.
Przechodził podwórze zadumany Łuczkiewicz, gdy Sylwester i Kazio, którzy go napróżno u Migury szukali, napadli nań prosząc o poradę i konferencję.
Twarze ich dziwnie jakoś porozżarzane, zapalone, zmienione, niespokojne, po świeżéj scenie innego rodzaju z porucznikiem, uczyniły na rejencie wrażenie przykre, lecz, okrył się chłodem i posłuszny szedł za niemi.
W dziedzińcu jeszcze naradzali się dokąd mieli zaprowadzić rejenta, który czekał na rozkazy. Zbierało mu się tymczasem w piersi, tém więcéj gniewu i jakiejś mimowolnéj mściwości za drapieztwo, jakiém oddychali.
Poszeptawszy między sobą, Sylwester z Kaziem zaprowadzili go, nie już do Migury, gdzie ciągle natłok był ludzi przychodzących z interesami, ale do mieszkania pana Sylwestra. Tu posadzono wygodnie pana rejenta. Kazio dał mu, acz na czczo, najlepsze jakie miał cygaro, i Sylwester z ujmującą postawą, chcąc sobie go pozyskać, rozpoczął nadzwyczaj grzecznie.
— Szanowny panie rejencie dobrodzieju...
Gdyby był mógł podsłuchać, co sobie w duszy mówił Łuczkiewicz, zląkłby się pewnie i oburzył, bo rejent w tejże chwili rzekł w myśli:
— Zjecie licha, żebym się ja wam dał wziąć, ale wodzić was i umęczyć prawdziwą będę miał satysfakcyę.
Uśmiechnął się jednak nader uprzejmie.
— Z całą ufnością przychodzimy do pana — mówił Sylwester — jak do człowieka godnego, którego nieodżałowana podkomorzyna nasza zaszczycała zaufaniem, zasięgali rady, powierzała mu swe interesa. Bądź nam pan przyjacielem, pomocą, a możesz być pewien wdzięczności.
— Jest moim obowiązkiem służyć państwu! — odparł kłaniając się rejent.
— Więc zmiłuj się, co my tu poczynać, mamy? Jak się wziąć? Niewątpliwie istnieje testament...
— To wiadomo powszechnie iż nieboszczka zaraz po śmierci córki swéj — rzekł rejent — zrobiła rozporządzenie majątku, i do akt je wniosła...
— Nie może więc ono być, tylko na korzyść naszą! To oczywista rzecz! — dodał Kazio.
— Ha! zapewne — rzekł rejent — tak się zdaje, ale, zawsze...
— Tak, zawsze należy czekać otwarcia testamentu, to prawda — mówił Sylwester z udanym spokojém, a utajoną gorączką. — Mamy niby ręce związane, lecz tymczasem może się nam stać krzywda...
— W jaki sposób? — zapytał rejent.
— Były znaczne kapitały w papierach, to wiadomo — ciągnął daléj Sylwester. — W pierwszéj chwili, gdy tam się wszyscy rządzili, nawet gdy podkomorzyna już leżała bezprzytomna, robiono co chciano. Któż wie czy ich nie pochwycono... nie przywłaszczono...
— Ale któżby to mógł uczynić? — spytał rejent patrząc po obu panach, którzy oczyma się zdawali naradzać, czy mają mówić czy milczeć.
— Przed panem, jak przed spowiednikiem, wyznać należy wszystko — dodał Sylwester. Kazio syknął, było już zapóźno.
Łuczkiewicz obrócił się ku niemu.
— Zachodzi tu jedna okoliczność, nadzwyczaj delikatnéj natury — rzekł Sylwester, widocznie namyślając się nad opowiadaniem. — Przed śmiercią pani podkomorzynéj, w wigilię téj nocy, pan Kazimierz, przypadkiem, wieczór przechodząc pod oknem, panny Zofii Morawińskiéj, która była nieboszczkę w ostatnich czasach całkiem opanowała, widział jak panienka wbiegła z pokojów podkomorzynéj, niosąc wielki pakiet opieczętowany, i pośpiesznie go wrzuciwszy do kantorka, pomięszana, wróciła na swe stanowisko do choréj.
Zdawało się panu Sylwestrowi, gdy mówił to coraz się przybliżając do ucha rejentowi i głos zniżając tajemniczo, że na nim ogromne to uczyni wrażenie. Tymczasem rejent, ani drgnął i pozostał zimnym i zamyślonym.
— Pan to widziałeś? — spytał zwracając się do Kazimierza.
— Na moje własne oczy! Poprzysiądz mogę. Podkomorzyna spała naówczas. Panna wbiegła jak przestraszona, niosła w rękach spory paczek obwarowany pieczęciami, oglądając go na wszystkie strony. Otworzyła śpiesząc się widocznie, biurko, i rzuciwszy go wewnątrz, wróciła nazad.
Rejent namyślał się w milczeniu.
— Cóż pan na to? — spytał Sylwester.
— Rzecz jest nadzwyczajnéj wagi, ale ponieważ czynność wyglądająca na pozór, tak tajemniczo i podejrzanie, mogłaby wypadkiem mieć wcale proste znaczenie i wytłumaczyć się w sposób uniewinniający, radziłbym ostrożność niezmierną. Zadanie kryminału, nadużycia zaufania osobie, która, o ile wiem, i na miłość podkomorzynéj nieboszczki potrafiła zasłużyć i powszechnie tu była szanowaną, jest rzeczą mogącą za sobą pociągnąć odpowiedzialność, następstwa...
Rejent nie dokończył.
— Ale, proszęż pana! to było w nocy! — przerwał Kazio — jakżeby się to mogło dać wytłómaczyć...
— Ja nie wiem — odparł rejent zimno — lecz, nuż nieboszczka sama oddała do przechowania, do wręczenia komu papiery, nuż panna Zofia sama, dobrowolnie zechce złożyć depozyt?
Kuzynowie spojrzeli po sobie.
— Dobrze — odparł Sylwester — a jeśli przebiegła owa panienka, dziś za nic ręczyć nie można, tymczasem papiery gdzieś daléj puści, przekaże, odda i śladu ich nie znajdziemy?
— A macież panowie powody do posądzania téj młodéj osoby, o któréj tu wszyscy mówią z taką czcią?
— Ze czcią! wszyscy! — rozśmiał się Sylwester. — Kto? Nam ona kością w gardle stanęła. Z niezmierną sztuką, nadskakiwaniem, pochlebstwem, uniżonością, udawanemi czułościami potrafiła sobie zyskać nieboszczkę. Już to samo nieosobliwie świadczy o jéj charakterze. My kilkanaście lat byliśmy na usługach staruszki, ale żeśmy się nie upadlali, została dla nas zimną, ona, zaledwie przybyła, niemal od pierwszéj godziny, odrazu stała się faworytą. Zagarnęła słabą staruszkę, odpędziła od niéj zaufaną, starą sługę, która jéj intrygom mogła stanąć na przeszkodzie. Nas, w ostatnich dniach nawet, na próg nie dopuszczano.
Łuczkiewicz kiwał głową i potrząsał.
— W każdym razie nie życzyłbym panom na lekko tego brać i postąpić nierozważnie...
— Przyznam się panu że znowu stracić może znacznych funduszów, w ten sposób zagarniętych, nie mamy najmniejszéj ochoty. Rodzina liczna, obowiązkiem jest naszym czuwać.
— Niech się jednak panowie namyślą dobrze — odezwał się Łuczkiewicz — a dopóki to nie nastąpi, nie życzę nietylko kroków czynić żadnych, ale nawet mówić o tém. Jakkolwiek testament istnieje, lecz któż może ręczyć za to co zawiera?
— Podkomorzyna oprócz nas innéj familii naówczas nie znała! — wtrącił Kazimierz.
— Ale wiedziała o niéj dobrze — rzekł rejent — za to ja ręczyć mogę; a któż przeniknie, czy właśnie jéj nie chciała dobrem za złe się wypłacić? Wszystko to być może. Rodzina Mylskich nie ma najmniejszego prawa naturalnego do spadku...
— A! bardzo przepraszam! — przerwał Sylwester — majątek nasz rodzinny wpłynął do massy.
— Tak, ale był na przeżycie zapisany i ja, com się dotykał interesów, mogę zapewnić, że po Mylskich podkomorzyna wzięła tylko długi, które popłaciła.
— A zkądże-by się wzięła ta kolosalna fortuna? — zawołał Kazio.
— Wszystko to dorobkowe, wiele pracy i trochę szczęścia — mówił spokojnie Łuczkiewicz.
Obaj słuchający miny zrobili dziwne, kwaśne i dumne.
— Mamy powody i dowody — wtrącił panosząc się nieco Sylwester — że podkomorzyna o nikim innym nie myślała tylko o Mylskich, którym była wszystko winną. Córka ubogiego bardzo szlachetki, do domu, oprócz znakomitéj piękności, nic nie wniosła. Wychowanie jéj nawet dać musiano. Słuszność więc wymagała po niéj, by dług spłaciła.
— Temu nie przeczę — rzekł Łuczkiewicz — lecz co i jak uczyniła, dotąd nie wiemy, należy więc zażądać od sądu testamentu po pogrzebie, otworzyć go, a dopiéro naówczas...
— Byle to nie było zapóźno! — szepnął Sylwester.
Rejent zamilkł nie chcąc już nawet odpowiadać, burzyło się w nim wszystko.
— Jestem pewny — dodał po chwili pierwszy — że panna, która pono leży chora, czy chorą udaje, musiała posłać po ojca. Ten może nadjechać, no i z papierami się nie zobaczymy.
— Zmiłuj się pan! — wyrwało się zniecierpliwionemu rejentowi — czyż panowie wiecie co paczek zawierał? Czy można osobę młodą, nieposzlakowaną, posądzać?
Sylwester zaciął usta i zamilkł, ręką tylko dając znak Kazimierzowi, aby on mówił.
— Ja nic nie wiem, o nic nie posądzam — odezwał się Kazimierz — opisuję tylko co widziałem.
Zdawała się konferencya skończoną, gdy Sylwester przystąpił o poradę względem form, jakie zachować należało. Rejent zbywał go krótko.
— Przedewszystkiém — rzekł — niech panowie zbytniéj obawy i niedowiarstwa nie okazują. Ludzie są złośliwi...
— A! niech sobie się złoszczą i plotą co chcą! — krzyknął Sylwester — ja dla zamknięcia im gąb trzech groszy nie poświęcę...
Na tém się skończyło ostatecznie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.