<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
5.

Przepowiednie hrabiny Buskiéj nazajutrz niemal się sprawdziły, po znaczném owém polepszeniu podkomorzyna słabszy się czuła. Być może, że i znużenie wpłynęło na ten stan, bo cisnęli się do niéj wszyscy. Ozorowska zbyt długo zabawiała, i nawet zupełne zdrowie wyczerpałoby siły rozmowę, słuchaniem, odpowiedziami. Drzwi więc były zaparte i panna Zofia tylko pozostała przy choréj, kilka razy Maryla ofiarowała się ją zastąpić, aby ulżyć i dać spocząć znużonéj, ale i Zosia ofiary przyjąć nie chciała i podkomorzyna cicho odezwała się, że do jéj usług przywykła.
Przybyły Sprawiński, chociaż nie mówił nic nikomu, księdza wikarego wziął odjeżdżając na stronę.
— Mój dobrodzieju — rzekł mu — z naszą zacną podkomorzyną jest źle, bardzo źle, jeżeli, albo ma co jeszcze do rozporządzenia, lub... należałoby komu dać znać na wypadek wszelki, niezwłocznie. Być może iż się to przeciągnie, ale zarówno możliwém jest iż lada godzina skończy. Sił nie ma, a ja, ni nauka dać ich nie może.
Wikary ręce załamał w milczeniu, i długo nie mógł nic odpowiedzieć.
— Jakże ja mogę ją przestraszać i mówić jéj o tém — rzekł zwolna. — Co się tyczy sumienia i obowiązków religijnych, spełnione wszystko. Dziś ta dusza czysta stanąć może na sąd Boży bez obawy. Co do interesów ziemskich, familijnych, w te ja się nie wdawałem nigdy, ona téż o nich mówić nie była zwykła. Nie wiem, czy kiedy zrobiła testament i jakie ma postanowienie...
— Należałoby aby coś zrobiła — odezwał się doktor — jest to téż rzecz sumienia. Widzicie co się tu dzieje. Familia siedzi jakby czyhała na jéj zgon. Co to tu będzie, o tém i myśleć nie chcę, jeżeli się rozporządzenie nie znajdzie!
Skrzywił się doktor z wyrazem oburzenia.
— Ale ja nie mogę jéj mówić o tém, ani nakłaniać do tego! — zawołał wikary — to nad siły moje.
— A do mnie to téż nie należy — dołożył Sprawiński — zostawmy więc to losowi i zrządzeniu Bożemu...
Po odjeździe doktora z fizyognomii księdza wikarego, ktoby na niéj chciał i umiał czytać, łacnoby mógł odgadnąć, jakie na nim krótka rozmowa uczyniła wrażenie. Kryjąc się ze swym bólem, ksiądz poszedł się modlić do kaplicy.
Przed wieczorem podkomorzyna już była w łóżku i ciągle senna, choć się opierała temu usypianiu, wśród modlitw i rozmowy ulegać mu musiała. Zosia nie opuszczała ją na chwilę, dając przepisane lekarstwo.
We dworze cisza panowała i niepokój. Wszyscy byli jakby w oczekiwaniu i przeczuciach strasznego ciosu. Tymczasem przed północą po przyjęciu lekarstwa, staruszka ocknęła się, ożywiła, uścisnęła Zosię, łzy jéj pociekły z oczów, zażądała książki swéj od nabożeństwa i różańca. Pomodliła się trochę i cicho poprosiła Zosi aby jéj z pokoju córki przyniosła mały jéj portret, malowany gdy jeszcze była dziecięciem. Ten ustawiła przed sobą na stoliku. Jakiś niepokój zdawał się jéj modlitwę przerywać, przed północą zaczęła szukać kluczyków, które zwykle przy sobie nosiła.
— Moja Zosieczko — odezwała się dając jéj jeden, otwórz moje biurko. Na prawo w niém znajdziesz w średniéj szufladce pakiet opieczętowany. Należy on do ciebie, ale go nie otwieraj aż kiedyś późniéj, nie teraz. Zabierz go i schowaj u siebie.
Zosia chciała się wypraszać, ale sprzeciwiać się staruszce nie było podobna, nie uspokoiła się dopóki nie zobaczyła paczki owéj opieczętowanéj w rękach Zofii, i póki jéj ona do swojego pokoju nie zaniosła. Odebrała potém kluczyki, które włożyła pod poduszkę i znowu się modlić zaczęła. Stan jéj zdrowia zmienił się o tyle, że ciągle okazywał niepokój o coś, i przerywała modlitwę, rozmowę, jakby przysłuchując się czemuś, czekając, obawiając. Napróżno Zosia starała się ją nakłonić do spoczynku. Nie rychło po północy nareszcie sen skleił jéj powieki, sen orzeźwiający, lekki, spokojny. Zofia nie rozbierając się, siedząc w krześle, zdrzemnęła się przy niéj znużona.
Podkomorzyna nie przebudzając się prawie spała do zwykłéj godziny, o któréj dawniéj wstawała, a gdy otworzyła oczy i zawołała Zosi, zdawała się istotnie zdrowszą i posiloną kilku godzinami odpoczynku. Weselszą była i przytomną, senność ustała, lecz osłabienie znalazł Sprawiński, który nadjechał późniéj nieco, zawsze jeszcze groźném. Przez cały dzień stan się ten nie odmienił.
Towarzystwo zrana zebrane w sali jadalnéj, z twarzami posępnemi, znudzonemi, małomówne było i pogrążone w zadumie. Jeden tylko Kazio chodził niespokojny, rozgorączkowany, w stanie jakimś niezwyczajnym, tak, że i ci co go znali i ci co go rzadziéj widywali, mogli łatwo dorozumiewać się iż mu się coś przytrafić musiało nadzwyczajnego, co go tak poburzyło. Gerard, Sylwester, Ozorowska zbliżali się doń chcąc wybadać co mu było, za każdą razą budził się jakby ze snu, i odpowiedziawszy ni to ni owo, znowu w rozmyślaniach jakichś się zagłębiał. Widoczném było, że coś miał na sercu, z czém się nie chciał czy nie śmiał wygadywać, a co go niezmiernie niepokoiło.
— Co bo tobie dziś jest? — rzekł mu podchodząc do niego Sylwester — nigdy cię jeszcze takim nie widziałem...
Chciał zaprzeczać zrazu Kazio, wreszcie obejrzał się dokoła i wyprowadził go do drugiego pokoju.
Tu przyszedłszy, jakby się znowu rozmyślił, zamilkł i rzekłszy: — Nic, nic — powracać chciał do salonu, gdy Sylwester schwytał go za rękę.
— Ale wygadaj-że się — rzekł energicznie — widzę, że się potrzebujesz wygadać. Cóż ci się stało? Co ci jest? Czy i we mnie ufności nie masz?
Kazio patrzał nań długo osłupiałemi oczyma.
— Bo to zaraz znowu będą, gadaniny i plotki, słowo daję...
— A ja ci daję słowo, że plotek nie będzie żadnych, ja cię przecież nie zdradzę. Mów...
— Mów! tak! łatwo powiedzieć! albo ja wiem i jak i co? sam jeszcze nie rozumiem...
Począł się jąkać i plątać.
Ponieważ Ozorowska i inni przesuwali się i mogli podsłuchać, a Sylwester zmiarkował, że to wstrzymuje Kazimierza, pod pozorem cygara wyprowadził go do swojego mieszkania.
— Mów-że raz i skończ — rzekł — to nie do zniesienia...
Po długich naleganiach zbliżył mu się do ucha Kazimierz.
— Wczorajszéj nocy, przypadkiem wyszedłem... Świeciło się w oknach panny Zofii. Nie możesz mi tego mieć za złe, żem podszedł pod okno od ogrodu. Byłem ciekawy co się tam dzieje. W mieszkaniu jéj nie było. Rozpatrywałem się w niém właśnie, gdy drzwi się otworzyły i panna Zofia weszła na palcach z pakietem dużym, opieczętowanym w ręku, cała jakby przestraszona, wylękła. Śpiesznie pobiegła do swojego biurka, rzuciła w nie pakiet, zamknęła je i pędem wróciła widać na swe stanowisko przy choréj. Co to mogło znaczyć?
Sylwester zasępiony milczał.
— Widziałeś to na własne oczy?
— Proszęż cię, albo wątpisz o tém?
Sylwester przechadzać się począł.
— O téj godzinie chora podkomorzyna spała już — dodał Kazio — zkąd-że się ten pakiet wziął? Co to miało znaczyć?
— Milcz-że z tém — rzekł Sylwester — zostaw to przy sobie. Podpatrzyłeś coś dziwnego, dla mnie niewytłumaczonego, ale któż wie? może się to przydać późniéj.
Ruszył ramionami.
— Bądź co bądź, czegoś podobnego ani spodziewać się, ani przypuszczaćbym był nie śmiał. Może się to późniéj wytłumaczyć jak najprostszy sposób, a jednak prawda, daje wiele do myślenia.
— Spać potém nie mogłem — dodał Kazio — wzburzony jestem cały.
— Na miłość Boga, milcz-że i trzymaj to przy sobie. Rzecz jest z którą się lekko wypaplać nie godzi, największe za sobą mogąca pociągnąć konsekwencye. Nie wygadaj się przed żadną z naszych bab, zrobiłyby z tego zawczasu historyę...
Rozmowa się na tém skończyła, ale, choć przestrzeżony, pan Kazimierz zachował na twarzy wyraz jakiegoś pomięszania i niepokoju.
Od podkomorzynéj dnia tego dochodziły wieści, z których nic o jéj stanie rzeczywistym wnosić nie było można. Sprawiński zakazał rozmów i przyjmowania osób, któreby chorą męczyć mogły, drzwi stały zamknięte dla wszystkich, ku wieczorowi tylko zażądała podkomorzyna księdza wikarego i prawie godzinę pozostała z nim na modlitwie i naradzie sam na sam. Ksiądz wyszedłszy od niéj udał się do Migury i z rozkazu staruszki, polecił mu wysłać natychmiast po rejenta.
Nie utaiło się to we dworze.
Popłoch po całéj poszedł rodzinie.
— Posłano po rejenta! posłano po rejenta! — powtarzali wszyscy.
— Będzie robić testament! — dodawała Ozorowska. — Zapewne chce przerobić dawniejszy.
— No, to ślicznie na tém wyjdziemy — wołała Buska.
— Nim rejent nadjedzie, kto wie jeszcze co być może — wtrąciła Ozorowska. — Choćby nie wiem jak śpieszył, ledwie go trzeciego dnia przywiozą, a podkomorzyny godziny policzone. Piżmem ją już tylko trzymają. Zresztą, ja nie wiem, czy ona ma przytomność całą. Nas tam nikogo nie puszczają. Ksiądz może być w spisku, gotowi niewiedzieć co sfabrykować. Gwałtem się tam dostać niepodobna. Ślicznych rzeczy się jeszcze doczekać możemy.
Panie rozgorączkowane przechadzały się po pokojach, niektóre z nich podkradały się pode drzwi sypialni, i podsłuchiwały, ale nic nie mogły usłyszeć. Wywoływana Zosia, zmęczona, z zapłakanemi oczyma, na czynione jéj zapytania odpowiadała, że stan ciągle jest jednakowy, że podkomorzyna znowu senna i drzemiąca, a siły widocznie ubywają.
Familia, w któréj przekonaniu dawny jakiś istnieć musiał testament, w gorączce rachując minuty, oczekiwała przybycia owego zapowiedzianego rejenta. Wszystko zależało od tego, czy powołany zastać ją miał jeszcze przy życiu.
Widok tych chciwych spadkobierców, miotanych najsamotniejszą namiętnością, nietylko w obcych mógł obudzić obrzydzenie, ale w nich samych, gdy spoglądali na się, wstręt jakiś wywoływał. Kazio znajdował Ozorowską obrzydliwą, hrabina Buska uśmiechała się z niepokojów Kazimierza, pocichu między sobą wyszydzali się wzajemnie. Stara przypowieść o słomie w oku bliźniego a belce we własném, sprawdziła się na téj gromadce, która swoje wady odbite widząc w drugich, oburzała się na nie, sama nie czując do winy.
Może najmniéj interesowanym i najchłodniejszym był Gerard, wszyscy zresztą nie myśleli, nie mówili, nie zajmowali się niczém oprócz spadku po téj biednéj, konającéj staruszce, któréj zgonu niemal z upragnieniem oczekiwano.
Najmniejsze poruszenie w domu, w pobliżu pokoju choréj, wyjście służącéj, otwarcie drzwi, szelest, natychmiast w salonie się odbijały; Maryla, lub Ozorowska biegły się dowiadywać co się stało. Hrabina Buska niemniéj ciekawa, nadto była leniwą, ażeby się tak łatwo ruszyła, wiedziała zresztą że jéj siostra zaraz przyniesie co się pochwycić uda. Kazio i Sylwester chodzili po sali jadalnéj, szepcząc, naradzając się, męcząc. Gerard przewracał książki leżące na stoliku.
Niemal dla całéj téj rodziny kwestya spadku była żywotną. Miała ona. wyrokować o stanowisku jakie ona zajmowała w społeczeństwie. Wszyscy Mylscy byli jeszcze w posiadaniu pozorów, nikt już nie był panem rzeczywistości. I jak chorzy bez nadziei, co się lada szarlatana czepiając, roją powrót do zdrowia, tak oni najfantastyczniejsze zamki na lodzie budowali na owéj sukcessyi, którą im wcale z prawa nie należała, i któréj najmniejszéj pewności nie mieli.
Oblegali tak długo podkomorzynę, iż im się zdawało, że natręctwo za służbę liczyć się mogło, a lata jego za prawo jakieś starczyły.
Obok tego salonu przedstawiającego ohydną gorączkę, reszta domu była kontrastem smutnym. Słudzy, dwór, wszystko co otaczało podkomorzynę, chodziło posępne, płakało a nie własny interes wyciskał łzy, ale przywiązanie prawdziwe. Z jéj śmiercią cały ten mały światek miał runąć w gruzy na wieki.
Stary Rzęsnowski ocierał łzy, siedział niemy i zdawało mu się, że i on już umrzeć powinien. Modliła się Deręgowska. Migura chodził przybity. Porucznik nie mogąc.patrzeć na Mylskich siedział zamknięty w swojéj izdebce, wysyłając nieustannie chłopca do garderoby, aby się dowiedział co tam słychać było.
Zofia tymczasem nie mogła myśleć ani o sobie, ani o tém co ją tu czekało, od pierwszéj chwili choroby, zajęta, porwana, nie mając momentu wolnego i spoczynku. Podkomorzyna zaledwie otwarła oczy szukała jéj, wołała, prosiła aby ją nie opuszczała. Przychodziło na myśl czasem Zosi jéj własne położenie w razie zgonu, ale egoistyczną tę troskę odpychała wstydząc się jéj. Blada, niewyspana, znużona, ledwie miała czas parę słów do Lucyny rzucić na pocztę, oznajmując jéj i ojcu o chorobie podkomorzynéj. Zaledwie odjechał Sprawiński posłano po niego na nowo, posłańcy krzyżowali się do apteki, do miasteczka, z posyłkami najrozmaitszemi. Pomimo pośpiechu nakazanego przez Migurę, rejent, którego miano przywieźć, nie przybywał. W domu rządził się już kto chciał; Ozorowska, hrabina Buska, Maryla, pan Sylwester, dysponowali na przemiany, a ludzie nie wiedząc kogo słuchać mieli, mniéj więcéj posłuszni byli wszystkim. Nieład téż panował wpośród tego bezkrólewia. Postrzegł to pan Sylwester i jako najstarszy, najśmielszy i najpraktyczniejszy, będąc pewnym, że bądź co bądź, prędzéj późniéj, skończyć się to musi śmiercią staruszki, zebrał się na odwagę pójść do Migury.
Rządca, jak wszyscy prawie, głowę był stracił, on i chora jego żona, siedzieli odgadując co się stać może, gdy ich pani i dobrodziejka umrze.
Migura, na drodze spotkawszy Sprawińskiego, którego żona chciała się poradzić, skorzystał ze zręczności i zapytał go poufnie o panią.
— Pan Bóg i natura czynią czasem cuda — rzekł lekarz — ale już chybaby cudem podkomorzyna do zdrowia przyjść mogła.
Trzeba więc było myśleć o sobie. Oboje Migurowie stękali, boleli, radzili i sami nie wiedzieli co poczną.
Na to utrapienie nadszedł z miną poważną i posępną pan Sylwester. Powziął on był energiczne postanowienie i przychodził rozmówić się z panem rządcą. Na widok jego, chora małżonka natychmiast usunęła się do drugiego pokoju.
Sylwester zajął wskazane mu miejsce. Migura stał przed nim w oczekiwaniu rozmowy.
— Mój drogi panie Miguro — odezwał się protekcjonalnie przybyły — widzisz pan sam co się tu dzieje. Nasza podkomorzyna jest źle, bardzo źle, lada chwila katastrofy się spodziewać można. Nam się tu tak z założonemi rękoma patrzeć na to nie godzi. Trzeba myśléć, należy radzić. We dworze wszyscy głowy potracili, przyjdzie chwila, nikt nie będzie wiedział co począć. Dla tego przyszedłem do pana, abyśmy się naradzili, przygotowali...
— Cóż tu radzić? — jęknął rządca — pani żyje, nikt nie ma prawa się rozporządzać...
— Zapewne — odparł Sylwester — ale pan to wiesz najlepiéj, że nie kto, tylko my mamy prawo po niéj do spadku. Najprzód, że tam i część majątku Mylskich wpłynęła i że o Morawińskich wcale słychać nie było dotąd. Gdyby nawet w najgorszym razie coś podkomorzyna im zapisała, wielkiéj rzeczy im nie przeznaczy. Służyliśmy jéj wiernie przez całe życie. Zatem, kochany panie Miguro, objaśnij mnie, proszę, jak stoimy w interesach?
Rządca, który tak kategorycznego badania, za życia swéj pani, wcale się nie spodziewał, zamilkł zdumiony. Lecz, bojaźliwy nieco, powiedział sobie, iż narażać się familii nie wypadało.
— Możesz pan być pewien — dorzucił Sylwester, nie doczekawszy się rychło odpowiedzi — że jeśli kto, to my, znając pańską wierną i długoletnią służbę, oceniając ją, potrafimy zasługi mieć na względzie.
Skłonił się pan Migura.
— Więc, otwarcie, jak stoimy w interesach?
Tu znowu nastąpiła pauza.
— My, proszę pana — odparł rządca — my, mogę powiedzieć, że, że żadnych interesów nie mamy. Na majątku, oprócz pożyczki Towarzystwa Kredytowego bardzo małéj, długu nie ma ani grosza.
— Tegom się ja spodziewał — odparł Sylwester — no, a kapitały?
— O tych ja wiedzieć nie mogę — rzekł Migura — pani podkomorzyna sama niemi zawsze rozporządzała.
— Muszą być znaczne? — spytał Mylski.
— Mogą być.
— Zapewne w jakichś papierach? — dodał pan Sylwester.
— Najpewniéj, gdyż podkomorzyna nigdy ich na żadnych dobrach nie lokowała.
— A któż się tém zajmował? — rzekł Mylski.
— Śmiesznie to może powiedzieć, ale ja prawdziwie nie wiem — odparł Migura. — Pani podkomorzyna w ogóle nie łatwo się przed kim otwierała.
Sylwester głową potrząsał.
— Jednakże pan, od lat tylu tu będąc, choć przypuszczalnie mógłbyś odgadywać wysokość tych kapitałów? Dochody były bardzo znaczne a wydatki nader umiarkowane, my, familia, pochlubić się nie możemy wcale, by nam wiele świadczyła.
Migura ruszył ramionami, przeszedł się po pokoju, westchnął parę razy.
— Słowo panu daję — rzekł — że o tém najmniejszego nie mam wyobrażenia.
— Podkomorzyna mieć musiała plenipotenta? — spytał Sylwester.
— Używała czasem prawnika, to tego, to innego, ale stałegośmy nie mieli, bo nam nie był potrzebny.
— Słowem, że tu u was wszystko pokryte jest najgłębszą tajemnicą. Bo, kiedy pan nie wiesz, któż się może tém pochlubić?
Migurze sprzykrzyło się może badanie to, drgnęło w nim coś i odezwał się trochę zmienionym głosem:
— Weźmiecie panowie wszystko w największym porządku, za to zaręczyć mogę. Święta pani nasza nie uchylała się od pracy około utrzymania ładu, wglądała we wszystko... Daj Boże tylko, aby po niéj, gdy ją Bóg do chwały swéj powoła, utrzymał się ten ład, i aby wszyscy tak byli szczęśliwi, jak za jéj panowania, ale, to trudno!! trudno! — dodał Migura.
Sylwester koniec końców nic się nie dowiedział, nad to co mu i wprzód było wiadomém.
— Macież państwo w kassie gotówkę na przypadek wszelki? — dodał po chwili.
Migura uśmiechnął się jakby urażony.
— A! o to się pan nie ma co lękać! — rzekł ręką potrząsając — nigdy nam nie zbywało na niéj.
Dalsze badanie stawało się już prawie niepodobieństwem. Pan Sylwester jednak pozostał na kanapie, palcami przebierając po stoliku i mając może nadzieję, że Migura zbolały i smutny, w końcu się przed nim wygada otwarciéj.
Rządca patrzał tymczasem w okno, jak człowiek, którému boi odjął wszelką do rozmowy ochotę. Sama pdni Migurzyna posłała była właśnie dziewczynkę do pałacu z zapytaniem o zdrowie pani. Dziewczę pędem wracało, a rządcę więcéj to zajmowało, niż siedzący na kanapie pan Sylwester.
Otworzył szybkę w oknie, i zawołał:
— A co tam?
— Pani lepiéj.
— Co? — podchwycił Sylwester.
— Chwała Bogu, mówią, że pani podkomorzynie jest lepiéj — zawołał ożywiając się Migura, — a doktor powiada, że kiedy pod wieczór się polepsza to najpomyślniejszy znak.
Sylwester nie miał już tu co robić, z powagą wstał z kanapy i podał rękę łaskawie panu rządcy.
— Spodziewam się — dodał ciszéj — że pan do ostatka utrzymasz wszystko w należytym porządku i mieć będziesz oko na gospodarstwo. Wiadomo panu, iż w takich chwilach ludzie z zamięszania korzystać umieją.
O to się nie ma co lękać, proszę pana — rzekł Migura — wszyscy, do najostateczniejszego parobka, taki żal czują, tak są przerażeni, że nikomu by na myśl nie przyszło z takiego nieszczęścia dla siebie korzystać. Nie ma u nas takich ludzi.
Uśmiechnął się nieco sarkastycznie pan Sylwester. — Prawdziwie, winszować państwu, boć to na świecie rzecz prawie niewidziana! ha! ha.
Odchodzącego rządca odprowadził z uszanowaniem, aż za próg dworku, a wróciwszy do pokoju, gdzie nań już czekała żona, niemniéj syknął i wskazując przez okno na odchodzącego, rzekł do jéjmości pocichu:
— Szuja! — Wyraz ten wyrwał mu się gdzieś z pod serca, bez jego wiedzy, tak, że dopiéro, gdy na przerażonem licu żony zobaczył wrażenie jakie uczynił, sam się przeląkł, i usta sobie ręką zatulił. Żona udała już jakby nie słyszała.
Do salonu, do którego powrócił pan Sylwester, znać także pomyślna wiadomość już dojść była musiała, wszyscy siedzieli zadumani, jakby wyglądali jéj potwierdzenia.
Ozorowska nie mając z kim rozmawiać drzemała. Gerard z rękami w kieszeniach stał w oknie od ogrodu, Kazio sparłszy głowę na rękach dumał i poziewał. Hrabina Buska podłożywszy nóżkę pod siebie, wygodnie umieściła się w kącie kanapy, Maryla przechadzała się niecierpliwie wzdłuż i wszerz z ustami jakimś dziwnym uśmiechem wykrzywionemi. Gdy Sylwester drzwi otworzył, oczy wszystkich zwróciły się na niego, jakby z zapytaniem. Twarz nic nie odpowiadała.
— Wiesz, ma się lepiéj! — rzuciła mu przechodząc Maryla.
Nie usłyszawszy tych wyrazów hrabina Buska odezwała się z kanapy:
— Powiadają, że się ma lepiéj.
Gerard odwrócił się od kontemplacyi starych drzew...
— Polepszyło się — rzekł.
Kazio głową to potwierdził, a przebudzona Ozorowska porwała się i zbliżyła do Sylwestra.
— Znowu lepiéj się ma. Trzeba przyznać, że silna jest jak mało, na swój wiek szczególniéj. Innaby nie wytrzymała, bo to, wiadomo przecie co to jest, reumatyczny atak na piersi. Proszę cię w tym wieku.
— Tak, i ja słyszałem, że się polepszyło — odparł zimno Sylwester.
— A rejenta nie ma?
— Nie ma.
— Kiedyż się go spodziewają? — spytała hrabina Buska z kanapy.
— Właśnie chciałem się dowiedzieć coś o tém i chodziłem do Migury, ale ten pan rządca jakoś o niczém nie wié.
— Jakto nie wié! co to nie wié? — odezwała się Ozorowska — oni nam tu nic nie powiedzą. To system. Pytam się o co Rzęsnowskiego, stała odpowiedź: nie wiem; ksiądz wikary odpowiada tak samo, nawet głucha Deręgowska o niczém nie wie. Cóż my wiedzieć możemy?
— Mniéj niż wszyscy — dodał Sylwester.
— Jeszcze to łaska wielka, iż nam dla uspokojenia raczyli powiedzieć, że jest lepiéj. Do drzwi nas nie dopuszczają. Maryla chciała mieć to szczęście podzielać trudy panny Zofii, i to się nie podobało, odprawiono ją grzecznie. O mnie mowy być nie może. Panna Zofia, jedna panna Zofia, tu nie ma więcéj nikogo nad nią.
Kazio i Sylwester na to wspomnienie z porozumieniem spojrzeli na siebie i nawet odwrócili oczy.
— W końcu — poczęła powoli hrabina Buska — rola nasza tutaj staje się śmieszną. Wygląda to, jak gdybyśmy u progu czekali i czyhali na zgon téj nieszczęśliwéj podkomorzynéj.
— Przecież w takim momencie odjechać niepodobna — przerwała Ozorowska — sama widzisz. Toby jeszcze gorzéj wyglądało.
Nikt się nie odezwał, a że właśnie wchodził porucznik, bo godzina herbaty się zbliżała, rozmowa zupełnie została przerwaną. Gondrasz wlókł się smutniejszy niż kiedy, więcéj z nałogu do téj godziny, niż z ochoty. Chociaż familia cała przez poszanowanie majątku, który się teraz reprezentował, nadzwyczaj dlań była uprzejmą i grzeczną, instynktowo brzydził się nią porucznik. Nie odkrywał się z tém nikomu, ale w myśli swéj nazywał ich poprostu: furfantami.
Znudzony Kazio wstał i zbliżył się do niego.
— Wiesz, poruczniku — rzekł — mówią, że podkomorzyna ma się lepiej?
Gondrasz w milczeniu obie ręce złożywszy jak do modlitwy, podniósł je razem z oczyma do góry. Hrabina Buska, która przez zmrużone powieki właśnie mu się przypatrywała, uśmiechnęła się szydersko, ksiądz wikary i pani kapitauowa Deręgowska nadciągnęli właśnie, niosąc potwierdzenie wiadomości.
Podkomorzynie tak dalece miało być lepiéj, że rosół jadła i skrzydełko od kury. Gorączki wcale pod wieczór nie było. Na twarzy kapitanowéj i porucznika malowała się radość niewypowiedziana, reszta przytomnych jakoś niedowierzająco spoglądała po sobie.
Ozorowska, któréj rejent oczekiwany nie dawał pokoju, miny trzymała i zagadnęła księdza wikarego.
— Dla uspokojenia naszéj choréj pewnieby bardzo było pożądaném, ażeby rejent przybył — odezwała się. — Czy ksiądz wikary dobrodziéj nie może obrachować, kiedy mniéj więcéj spodziewać się go mamy?
Wikary, zdawał się myśleć o czém innem.
— Rejent? — powtórzył — nic nie wiem.
Oczyma Ozorowska dała znak Buskiéj, że znowu nic nikt nie wie.
— Rejent? — podchwycił Gondrasz — jeżeli go w domu zastali, to powinienby być lada chwila.
— Ale czy to dobrze dla choréj, żeby się miała zajmować interesami? — dodała Ozorowska.
Ksiądz wikary nie odpowiedział, zmilczeli wszyscy.
Wtém Rzęsnowski, z serwetą na ręku, otworzył drzwi sali jadalnéj uroczyście, skłonił się w milczeniu, i wskazał tylko drogę do stołu.
Hrabina Buska leniwo podniosła się z siedzenia, podała rękę Ozorowskiéj, za nią poszła Maryla, Kazio pociągnął Gondrasza. Sylwester poprowadził kapitanowę, co było niesłychanym dowodem grzeczności, i w salonie pustka została.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.