<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zdrowie staruszki w skutek doznanego gwałtownego wzruszenia, pogorszyło się widocznie. Jak wiele osób w podeszlejszym wieku, poczęła się snać trwożyć o siebie, i to także przyczyniało się do spotęgowania choroby. Po kilku dniach podkomorzyna położyć się musiała.
Rzuciło to postrach na wszystkich, lecz bardziéj niż kiedykolwiek oddalić się nie wypadało. Dom w Zamszu, dosyć wesoły, zmienił fizyognomię. Staruszka przyjmowała w swoim pokoju, wymyślała dla wszystkich rozrywki, prosiła, aby się bawiono, niezważając na nią, lecz nikt do tego nie miał ochoty.
Zosia dzień i znaczniejszą część nocy spędziła przy podkomorzynie. Wychodziła tylko gdy jéj nakazała zastąpić siebie w salonie, lub gdy ksiądz Bylewski przybywał na jakąś naradę i poufałą rozmowę.
Choroba ta podkomorzyny wpłynęła nietylko na najbliższe jéj otoczenie, ale przeraziła co żyło w dobrach Zamszańskich. Chodzili wszyscy przelęknieni samem przypuszczeniem jakichś groźnych następstw.
W istocie jednak nic się nie zdawało zagrażać tak bardzo staruszce, reumatyzm jéj był rzeczą znaną od lat wielu, tyle tylko, że w tym roku nieco się zdawał silniejszym.
Maryla namyśliwszy się napisała do siostry, iż możeby wypadało aby ona przybyła. Kazio oznajmił Sylwestrowi o chorobie.
Migura chodził jak struty, zamyślony, niespokojny; cały dwór rażony był straszną myślą, co się to stanie, jeżeli, uchowaj Boże!...
Być bardzo może, iż żal było niejednemu dziwnie dobréj, wyrozumiałéj, łagodnéj, dobroczynnéj staruszki, lecz większa część tych, co tak boleli zawczasu, drżała nie o nią, ale o siebie.
Zosia napisała do ojca z oznajmieniem, kapitanowa Deręgowska, któréj porucznik Gondrasz adres swój zostawił, doniosła o tém staremu przyjacielowi domu.
Co najwięcéj do myślenia dawało, to coraz jakoś smutniejsze oblicze doktora Sprawińskiego, który za każdemi odwiedzinami, posępniejszym się stawał i gwałtowniejszych jakichś środków widział potrzebę. Pannie Zofii powiedział raz na ucho:
— To najgorsza rzecz, że siły opuszczają... Nie ma dotąd nic, ale wiek jest sam groźbą. Małe wzruszenie, jakiś wpływ uboczny może nam popsuć wszystko...
Drugim razem, widząc pannę Zofię ciągle samą przy choréj, dodał:
— Czemu państwo tych gości nie rozpędzicie na cztery wiatry. Oni muszą przykre wrażenie czynić na podkomorzynie, bo, z siebie może miarkuję, na mnie robią niemiłe. Po co tu siedzą, jakby na sukcessyę czekali, zresztą nie zdali się na nic.
Tymczasem nietylko liczba ich się nie zmniejszyła, lecz przeciwnie, hrabina Buska powróciła pośpiesznie, a z nią przybyła daleka krewna, z hrabiów Mylskich, pani Ozorowska, stara kobieta, któréj się zdawało, że ją podkomorzyna bardzo kocha, że one się najlepiéj rozumieją, iż tu jest niezmiernie potrzebną, a była to najnieznośniejsza wszędobylska, sobierajska, wścibiąca się we wszystko, niezamykająca ust, natrętna, plotkarka, prawdziwa plaga domu, który nawiedzić raczyła. Panowie i słudzy znieść jéj nie mogli, widok jéj sam przerażał i podkomorzyna téż dowiedziawszy się o przyjeździe Ozorowskiéj, zbladła i zmięszała się. Z nią nie można było chwili spokoju mieć w domu, musiała zajrzeć bo każdego kąta, wszystkich potrzebowała na swe usługi, nigdzie jéj nie było dobrze, poprawiała wszystko.
Sprawiński przypadkiem znajdujący się właśnie gdy nadjechała, wchodząc w położenie choréj, wyszedł sam swą powagą zapowiedzieć jéj, że tu przedewszystkiém trzeba spokoju.
Nic to nie pomogło. Ozorowska natychmiast potokiem wyrazów odpowiedziała:
— Ależ proszę cię, konsyliarzu, czyż ja jéj nie znam i zdrowéj i chorej? a któż ją lepiéj zna? Czy to ja potrzebuję przestrogi! Proszę cię, beczkę soli zjadłyśmy z sobą. I kochaną babcię i jéj reumatyzm i usposobienie i wszystko, wszystko, wszystko znam i wiem! Bądź, proszę, spokojnym i spuść się na mnie. Ja tu nie dla czego innego przybyłam, tylko dla utrzymania porządku, tu wszyscy głowy potracą, bo to młodzież, proszę cię, bez doświadczenia, ani Buska, ani Maryla, ani nikt nie jest w stanie...
— Ale podkomorzyna ma przy sobie nad wszystkich jéj milszą towarzyszkę.
— Słyszałam, słyszałam — przerwała Ozorowska uśmiechając się — zobaczemy. Dla tego ja się nie sądzę tu niepotrzebną, już, spuść się na mnie.
Doktor, który wiedział, że próżno-by było walczyć z młynem wietrznym pani Ozorowskiéj, cofnął się. Wpadła niemal gwałtem do podkomorzynéj, nie dając się jéj odezwać, natychmiast zaczęła poduszki przenosić, stołeczki ustawiać inaczéj, poprawiać każdą rzecz, utrzymując, że tak jak ona rozporządziła, lepiéj być musi. Zosi tém mniéj dała przyjść do słowa. Staruszka pierwszy ten szturm zniósłszy cierpliwie, zapowiedziała jednak Ozorowskiéj, iż z Zosią jest jéj tak dobrze, że się bez wszelkiéj innéj pomocy obejść może.
— To tak ci się zdaje — rozśmiała się Ozorowska — ale zobaczysz, ty mnie znasz, jam doświadczona, ja na twojéj twarzy czytam, myśli twe odgaduję, przekonasz się, jaką ze mnie pomoc będziesz miała. Nie chwaląc się, nie ma do chorych na świecie nikogo nademnie...
Ledwie ją potrafiono wyciągnąć z pokoju podkomorzynéj. Tegoż dnia przestawiała meble w salonie, gospodarowała w sali jadalnéj, posyłała do kuchni, wołać kazała do siebie ogrodnika, rządziła się, mówiąc starym językiem, jak szara gęś.
Dwór był pełen, tegoż wieczora nadjechał pan Sylwester. Podkomorzynę ta atencya familii zdawała się dosyć cieszyć, wszystkich przyjmowała serdecznie i zapewniała każdego z osobna, iż to jest dla niéj mitem, życie, nich, wesołość widzieć w koło siebie, a nie czuć pustki i osierocenia.
Życie to i ruch w istocie takie przybrały rozmiary, że zwłaszcza od przyjazdu pani Ozorowskiéj, liczna służba dworu zaledwie mogła starczyć gościom. Migura, niechcący narazić się nikomu, z pomieszczeniem ludzi, koni, powozów, z całą tą czeredą obcą, wymagającą, niespokojną, ledwie mógł sobie dać rady, Rzęsnowski chodził jak przybity.
Zofii mniéj to może dokuczało, gdyż znaczniejszą część dnia była przy choréj, a wychodziła tylko na krótko do salonu, zajmując w nim skromne bardzo miejsce. Nie starała się nawet o przypodobanie familii, wiedząc zawczasu, że to jest niepodobieństwem.
Tak rzeczy stały, a zdrowie podkomorzynéj wcale się nie polepszało, gdy dnia jednego niekryta bryczka czterokonna, przywiozła przed oficynę nowego gościa. Był nim, poznała go z okna Deręgowska, pan porucznik Gondrasz. Serce jéj zabiło mocno, aż się za nie pochwycić musiała.
Nie bardzo się zmienił stary przyjaciel domu, choć losy jego bardzo się odmieniły, trochę czyściejsze i nowsze suknie tego samego kroju, chustka zawsze na wysokiéj duszce podwiązana, fajeczka i cybuszek, jakby z dawnych czasów. Tylko miny nabrał pewniejszéj siebie, raźniéj się nieco obracał. Wprost jak do domu zajechał do dawnéj swéj izdebki, od któréj chłopak, co mu służył niegdyś, przyniósł klucze. Nic tu od jego wyjazdu nie poruszono, pył tylko padł na pozaczynane pudełeczka, zwiniętą starą pościel i ubogi sprzęt, który porucznik witał ze łzą w oku i śmiejącemi się ustami.
Zaledwie odebrał list kapitanowéj o chorobie podkomorzynéj, serce mu się poruszyło, interesa zdał prawnikowi i pośpieszył do Zamsza. U siebie teraz miał dwór ogromny, wszystkiego pod dostatkiem, był tam panem, tu stare życie rezydenta uśmiechało mu się jak coś idealnego. Wracając do skromnych praw jego i przywilejów, zdało mu się, że swobodniéj oddycha, że powraca do normalnego stanu.
Jeszcze się nie miał czasu rozgościć, gdy Migura, dowiedziawszy się o jego przyjeździe, pośpieszył w objęcia przyjaciela. Porucznik mało go nie udusił w uścisku, ale razem się rozpłakał.
— Pewnie moich koni nie będziesz miał gdzie postawić — zawołał porucznik — bo mi już w Wygodzie mówiła Berkowska, która wszystko wie, że tu kącika nie ma pustego, ale, pal ich djabli, odeślij do Wygody, byle mi mój szelma Wojtek się tam nie rozpił.
— Ja konie do mojéj stajni biorę. Gdzie! co! dopiéroby podkomorzyna mi dała, gdyby się o czém podobnem dowiedziała. Na konie się znajdzie miejsce...
— Ale jakże podkomorzyna, dobrodziejka moja? jak ona? zlituj się.
Migura głową potrząsł i nagle osmutniał.
— No, sam niewiem, od Sprawińskiego kto się co dowie? Bardzo złego, zdaje się, nie ma nic, a no, wiek, a no, — westchnął. — Zobaczysz ją pan zaraz, bo jak się tylko dowie o was, każe pewnie prosić.
— A gości macie? — rozśmiał się Gondrasz.
— Jest dosyć — rzekł ostrożny Migura — ale pan wiesz, że podkomorzyna to lubi, na to my się nie skarżemy.
— Mówili mi, że i ten kołowrotek, Ozorowska, co wiecznie trajkocze...
Migura dał znak, by umilkł, w sam czas, gdyż wierni czciciele cielca złotego, panowie Gerard i Kazio, śpieszyli teraz na powitanie zbogaconego porucznika.
Wpadli, czule ściskając jego ręce.
— Jak-że się masz?
— Doskonale wyglądasz!
— Utył, słowo daję! — wołali na przemiany i śmieli się.
— No, a sukcessya?
— Stał się cud — rzekł porucznik. — Z sukcessyami najczęściéj bywa jak z posagami: przed ślubem są one ogromne, a po nim maleją. Tymczasem moja, która, nawiasem mówiąc, mnie się na niewiele przydała, urosła mi jeszcze przy objęciu.
— Szczęśliwy człowiek! — krzyknął Kazio. — Ale, jeśli ci ona cięży, wyręczy cię kto z nas!
Rozśmiał się porucznik, na którym ten jeden skutek był widocznym, że więcéj daleko mówił i śmieléj.
— Jakoś sobie rady z nią dam...
Wkrótce następowała pora herbaty, dano więc Gondraszowi czas się przebrać i skorzystał z niego, bo się dosyć zabawnie przystroił, snać na intencyę kapitanowéj Deręgowskiéj, któréj serce biło zawsze tak, że ledwie loczki swe do sytuacyi mogła właściwie odświeżyć.
Nim zawołano na herbatę, porucznika prosić kazała do siebie podkomorzyna. Zastał ją samą z panną Zofią, w wielkim fotelu, i on jeden, co dawniéj jéj nie widział, mógł najlepiéj zmianę twarzy, głosu i oczu ocenić. Przestraszył się tém Gondrasz i do kolan przypadłszy, rozpłakał jak bóbr.
Zosię przywitał z równą czułością, i ona była zmizerniałą i bladą. Silił się Gondrasz na wesołość, a dobyć jéj z siebie nie mógł.
Starym obyczajem polskim, a naczytać się o nim można w pamiętnikach Paska i Zawiszy, nie obchodził się żaden przyjazd, rozjazd, powrót z podróży, uczta, przyjęcie, bez podarunków i gościńca. Porucznik nadto miał pamięci przeszłości i poszanowania obyczaju starego, ażeby sobie nie łamał głowy nad tém co podkomorzynie dobrodziejce swéj, pannie Zofii i kapitanowéj Deręgowskiéj przywiezie. Byłoby mu przyszło z trudnością może zdobyć się na trafny wybór tych darów, gdyby nieboszczyk pan Erazm, po którym brał spadek, nie był człowiekiem nadzwyczaj skrzętnym i skąpym, a ludzie co przy nim byli, gdy zmarł, uczciwymi. W staroświeckiém biurku zasuwaném, o mnóstwie potajemników, znalazły się różne starożytne pamiątki, nieocenione klejnociki, fraszki, które wybór porucznikowi ułatwiły. Zdawały się one czekać tam tylko na niego. Dla podkomorzynéj więc wybrał starożytny medal z Matką Boską, złoty, który jedna z prababek zapewne na szyi nosiła, dla panny Zofii kolczyki brylantowe, a dla kapitanowéj pierścień z soliterem, który do zaręczyn miał służyć, gdyż Gondrasz od myśli ożenienia nie odstępował.
Po chwilce rozmowy, porucznik wielce zakłopotany, dobył nareszcie medal i zakląwszy podkomorzynę, aby ubogi ten dar przyjęła, na kolanach go jéj złożył, a że mu kolczyki pannie Zofii niezmiernie trudno było oddać, na dobrodziejkę téż włożył obowiązek wręczenia ich i przymuszenia, aby nie odmówiła ofiary.
Z pierścieniem spodziewał się sam dać sobie rady. Nie zapomniał Gondrasz ani o Migurze, którému wiózł puzderko ze srebrnym podróżnym przyborem, ani o księdzu wikarym, dla którego miał ametystowy sygnet, ani o Rzęsnowskim, dla którego kupił tabakierkę srebrną pozłocistą. Dla chłopca nawet, co mu posługiwał znalazł się podarek. Niechciał być nikomu pamięcią dłużnym.
Serce to było zawiędłe, ale poczciwe, a więdniejąc po wierzchu, całą woń swą wewnątrz zachowało.
Gdy wyszedłszy od podkomorzynéj, znalazł się, jak dawniéj w znanym pokoju jadalnym, choć mu miejsce poczestne ofiarowano, a pani Ozorowska szczególniéj przy sobie go posadzić chciała, porucznik uparł się dawne swe zająć; tyle lat wysiedziane stanowisko u szarego końca, najmilszém mu ono było.
Kapitanowa przyszła na herbatę w niezmiernéj trwodze, aby po niéj, uchowaj Boże, nie poznano co się w jéj duszy i serduszku działo.
Kazio przysiadł się do porucznika, aby go rozpytać jakie tam miał polowanie u siebie, knieje, psy i t. p.
Trochę ten gość ożywił towarzystwo, a przywiózłby ze sobą więcéj wesela, gdyby wejrzenie na podkomorzynę nie struło mu téj chwili; przestraszył się jéj oczu i policzków zapadłych, wyrazu cierpienia na obliczu i zmienionego głosu. Ozorowska naturalnie przywłaszczywszy sobie pierwsze miejsce i zabrawszy głos, nie dopuściła nikogo do słowa, nie bardzo pytając o to czy ją kto słucha, byleby mówić mogła. Reszta towarzystwa ratowała się szepcząc z sobą półgłosem. Gdy widziała, że nikt na nią nie zwracał uwagi, opanowała głuchą Deręgowską i przed nią zwierzała się z bogactwem swych myśli. Kapitanowa zawsze uśmiechnięta i grzeczna, słuchała z uwagą, choć nie wiele słyszała.
Zosia chwilę zaledwie zabawiwszy w salonie, natychmiast wróciła do podkomorzynéj.
Z niéj pani Ozorowska, równo z hrabiną Buską i Marylą, była wcale niezadowoloną, owszem codzień się więcéj gniewała na tę „dziewczynę“, że śmiała, jak mówiła, akaparować, przywłaszczać, w niewoli trzymać babunię.
O tém jednak w salonie nie mówiono. Familia zbierała się zwykle albo u Ozorowskiéj i tam całemi godzinami rozprawiano, sprzeczano się, kłócono, ogadując potroszę nieszczęśliwą podkomorzynę, a mocno i ostro jéj „faworytkę“.
Nie nazywano ją tu inaczéj, tylko „tą dziewczyną, panną z Polesia, budniczką“ i t. p. Gerard i Kazio milczeli ze swemi afektami, bo za przybyciem hrabiny Buskiéj i Ozorowskiéj tak gwałtownie napadła płeć żeńska na nich za tę „nikczemność“, iż pozornie przynajmniéj musieli odstąpić od zalotów. W sercu Gerarda jednak pozostał niepokój pewien i rozdrażnienie.
Gdyby był nawet który z nich chciał zbliżyć się do Zosi, teraz się to stało niepodobieństwem, gdyż mało pokazywała się w salonie, a nie mając ku obronie podkomorzynéj, wolała męczeńskie miejsce zająć między paniami, niż pozwolić nudzić siebie dwóm kawalerom równie dla niéj wstrętliwym.
Zaraz po przybyciu porucznika, o którego brylantowych kolczykach staroświeckich wieść się rozeszła między paniami (od podkomorzynéj) i dała powód do fałszywych domysłów? iż porucznik gotów był afekty swe do młodziuchnéj panny skierować, nadjechali z wizytą, drugiego dnia po obiedzie, hrabia Paulin i professor Ludwik.
Podkomorzyna przyjęła ich w swoim pokoju, a gdy potém godzina herbaty zbliżyła się, zmusiła niemal Zosię, aby wyszła do salonu i mogła dłużéj nieco rozmówić się z panem Ludwikiem o Hrudzie. Wiedziała staruszka, że to jéj zrobi przyjemność. Hrabiego Paulina natychmiast pochwyciła Maryla; Ludwik w istocie pozostał wolnym, i Zosia wcale się nie troszcząc o to co ludzie powiedzą, wyszła z nim do drugiego salonu, którego drzwi były otwarte.
Zaledwie się oddalili od towarzystwa, gdy Ludwik się odezwał żywo:
— Zmusiłem niemal a raczéj ubłagałem hrabiego Paulina, aby tu ze mną przyjechał. Byłem nadzwyczaj niespokojny o panią. Wiem od doktora Sprawińskiego co się tu dzieje, a! pani! jakże mi jéj żal! jakże mi okrutnie jéj żal. Pani się tu zamęczysz.
— Nie zamęczę się może — odparła Zosia ze smutnym półuśmiechem. — ale że się męczę, to prawda. Jednak, czując że spełniam obowiązek, że jestem potrzebną, żem kochaną nad zasługi przez tę czcigodną staruszkę, skarżyć się nie mogę.
— Pani droga — zawołał professor — na twarzy jéj nawet widać znużenie, w końcu siły się wyczerpią, pani nie wytrwasz.
— Muszę! — odezwała się Zosia.
— Ale pani wiesz, co mówi doktor Sprawiński? — zawołał Ludwik — ja po części dla tego przybyłem.
— Na Boga! cóż on mówi — przelękniona spytała zatrzymując się Zofia — co on mówi?
Professor zmiarkował dopiéro, że nie powinien był powiedzieć całéj prawdy.
— Powiada — zaczął plącząc się nieco — powiada, że choć obecnie nie ma nic tak groźnego, ale, wiek, wyczerpanie, osłabienie...
Zofia zbladła.
— A, gdyby, uchowaj Boże, coś, czego przewidziéć nie można, wypadło, położenie pani...
— Nie mówmy, proszę was, nie mówmy o niczém podobném. To mnie gorzéj dręczy jak wszystko co spotkać może.
Zosi tchu zabrakło, professor zobaczył twarzyczkę silnie zarumienioną, łzy w oczach i zamilkł.
— A! czyżby już tak źle, tak bardzo źle z nami być miało! poczęła pocicbu Zosia — jam do niéj przywiązała się jak do matki, któréj nie znałam, przyrosłam sercem, tak krótko mogłam być z nią! Nie, to być nie może, a! nie! nie.
Milczał professor.
— Dosyć jest na chwilę tu przybyć — począł po przestanku — ażeby się już domyśleć, co ta przyjemna familia, o któréj ja w Krukach wiele się nasłuchałem, bo ją tam dobrze znają, musi wyrabiać aby się pomścić na pani, do któréj podkomorzyna czule jest przywiązaną! Widzę, że teraz zebrano się tu w wielkim komplecie, pod pozorem troskliwości, a w istocie z obawy, aby coś się im z łupu, na który czyhają, nie uroniło.
— Nie mów pan tak — przerwała Zosia. — Napoili mnie żółcią nieraz, jednak sądzę, że więcéj w tém płochości, zazdrości, niż chciwości. Położenie moje przykre, ale serce babuni opłaca je sowicie. Nieraz tęsknię i płaczę po moim Hrudzie i Lucynie, ale jakże opuścić tę biedną! Gdybyś pan ją znał.
— Dosyć mi tego, że się do pani przywiązała, i że pani ją kochasz, to starczy — odparł professor.
— Przebyłam już wiele, dotrwam do tego co Bóg mi przeznaczył.
Niespokojna Ozorowska, któréj nikt nie słuchał, wpadła i przeszkodziła dalszéj rozmowie, czepiając się Zosi, i nagląc, aby ją prowadziła do podkomorzynéj. Gdy się to okazało niepodobieństwem, nie odstąpiła już na krok swéj ofiary. Professor był jéj nie znajomy, musiała go więc najprzód wyegzaminować, zkąd był, co robił, co robić zamierzał, czému się miał poświęcić. Z téj okoliczności wyliczyła mu wszystkich professorów, jakich znała w życiu, i puściła się w rozprawę o losach uczonych, o zawodzie nauczycieli i t. p. Niewiadomo jakby to długo było potrwało, gdyby hrabia Paulin znużony popisami Maryli i dowcipem Gerarda, nie chwycił za kapelusz i nie dał znaku do odwrotu. Oswobodziło to professora, którego pożegnawszy Zosia wymknęła się do podkomorzynéj.
Po odjeździe gości, Ozorowska poczęła wyrzekać na despotyzm téj „dziewczynki“, która „słychana to rzecz“ śmiała jéj niedopuścić i zabronić przystępu do podkomorzynéj.
— Marynują, wędzą, nudzą tę biedną staruszkę — mówiła — w formalną kuratelę ta głupia dziewczyna ją wzięła. To w końcu nie do zniesienia! Familii nie dają przystępu! Jéj jednéj dniem i nocą wolno o każdéj godzinie, a nam, wara!
Podkomorzyna zdziecinniała, my musiemy znosić. To poprostu zazdrość. Czuje, że jabym ją zabawiła, rozerwała, że mogłabym się jéj stać potrzebną, i dla tego mi drzwi przed nosem zamyka.
Hrabina Buska, przed którą rozwodziła te żale, uśmiechała się tylko, zmrużonemi oczyma patrząc na salę bezmyślnie.
— Cóż ty chcesz! to było zawsze nasze przeznaczenie w Zamszu. Dawniéj toż samo bywało z tą Justysią, którą trzeba było przekupywać, żeby się dostać do babuni, żeby otrzymać posłuchanie, a cóż dopiéro? gdy szło o jaką drobną pomoc? Teraz gorzéj, bo pannę Morawińską jeszcze musiemy honorować, nazywać ją kuzynką, kłaniać się i za to wszystko być relegowanemi do przedpokoju.
— Ale — schyliła się przysiadając do ucha Buskiéj Ozorowska — ona jest źle! ona jest codzień gorzéj, w oczach gaśnie, to widoczna. Doktor ją podtrzymuje sztucznemi środkami. Czy uważałaś, moja droga, ostatnią razą, gdyśmy były, co za oczy u niéj zbielałe, bez blasku, usta sine, głos grobowy, osłabły, ręce, to są same kości.
— Z tém wszystkiém, ona jeszcze Bóg wie jak długo ciągnąć może — mówiła Buska. — Ja już to nieraz widziałam w życiu. Byle jesień przeszła, a potém Marzec...
— Co ty mówisz! ona do Listopada nie dociągnie! zmiłuj się — zaczęła Ozorowska. — W pokoju u niéj czy czułaś piżmo? Wiadomo co to znaczy, kiedy doktor piżmo zapisuje.
— To ci się zdawało! gdzież piżmo!
— O! to dobre, cóż to ja piżma nie rozeznam! Ale, mówię ci, piżmo dają jéj w proszkach. Sprawiński, gdy był ostatnim razem, choć to człek od którego trudno co dobyć, jakem go wzięła na konfessatę, sam mi powiedział: wszystko-by to nie było, gdyby siły. A, moja droga, fraszka choroba, sił dać żaden doktor nie jest w stanie.
— Ja tam nie wiem — obojętnie odparła hrabina Buska — żal mi będzie biednéj podkomorzynéj! Zimna była, to prawda, dla nas nigdy prawie nic ciepłą ręką dać nie chciała, ale przynajmniéj pewne formy zachowywała.
Majątek zostawi, słyszę, ogromny...
— Pewnie, pewnie — wołała przyśpieszonym, zdyszanym głosem Ozorowska — tyle lat takiego skąpstwa! Bo, proszę cię! proszę cię! czy ona żyła kiedy odpowiednio na swój stan? czy użyła? Powozy stare, konie stare, kamerdyner ten Rzęsnowski, chodząca karykatura, służba szczupła i licha, kucharz! no nie zły, to prawda, ale takiéj kobiecie, żeby Francuza nie mieć! i kuchni europejskiéj. I tak wszystko. Więc naturalnie z takich dóbr, od takich kapitałów co to się każdego roku składać musiało!
— Myślisz, że miała kapitały? — spytała Buska — boć kupowała dobra?
— A zawsze jéj zostało jeszcze! musi mieć! wiem, że ma. Zambrzycki, plenipotent jéj w Lublinie, kupował a kupował listy zastawne.
Z przyjemnością tych zapewnień słuchała hrabina Buska. Ozorowskiéj raz puszczone w ruch usta, już się nie zamykały. Wszystkie kwestye tyczące się sukcessyi troskliwie roztrząśnięte zostały. Buska była prawie pewną testamentu, mniéj daleko Ozorowska, która kodycyllów się szczególniéj obawiała. Co dzień niemal familia puszczała się w te domysły, w dyskussye, które nowego światła nie rzucały. Wszyscy byli prawie tego zdania, że przebiegła dziewczyna wziąwszy w kuratelę babkę, zechce niezawodnie skorzystać z tego i wymódz na niéj zapisy dla rodziny, lub skasowanie dawnego testamentu. Pan Sylwester był tego zdania, że nawet w najgorszym razie proces byłby możliwym, a zastraszenie nim i skandalem, mogło starczyć, by na Morawińskich wymódz jakie znaczne ustępstwa.
Nazajutrz potém, gdy miano się zebrać na śniadanie, wcale niespodziewaną wieść przyniosła Maryla, która najbliżéj matki mieszkała, że pomimo zmęczenia, podkomorzyna noc spędziła spokojnie, spała lepiéj niż nocy poprzednich, czuła się zrana zdrowszą daleko i silniejszą.
Dziwném milczeniem cała rodzina przyjęła tę pocieszającą nowinę, a hrabina Buska uczyniła uwagę, która o jéj biegłości w naukach przyrodniczych świadczyła, że często bardzo chorzy, w późniejszym wieku zwłaszcza, gdy się im pozornie polepszy, są najniebezpieczniejsi. Ozorowska także o tém słyszała, gdyż dziadek Mylski, starosta Koziombrodzki, przed zgonem zjadł był nawet kapłona i napił się starego węgierskiego wina, a następnéj nocy Bogu ducha oddał.
Słowem, godzono się na to, że pozorne polepszenie mogło trwogą napełnić, lecz wszyscy nadchodzący świadczyli iż istotnie podkomorzynie było lepiéj. Pomimo to miała się jednak tego dnia spowiadać i przyjąć komunię. Na to także głowami potrząsano.
— Chorzy miewają przeczucia! — szeptała Buska.
Słowem, ktoby ich był słuchał mógłby doprawdy pomyśleć, że się bronili nadziei uzdrowienia.
Jeden tylko poczciwy porucznik przybył na śniadanie z twarzą rozweseloną. Doszły go téż te dobre wieści, i Panu Bogu za nie dziękował. Do kilku kościołów posłał na msze i solenne wotywy, na intencyę uzdrowienia podkomorzynéj i przypisywał polepszenie łasce Bożéj. Uspokojony jadł tego dnia jak za dawnych czasów i Rzęsnowskiego, który do niego z półmiskami powracał, nie odprawiał rekuzą. Deręgowska téż, z pierścieniem na ręku, który przykryła uciętym od duńskiéj rękawiczki palcem, aby nazbyt nie bił w oczy, uśmiechała się i w niewidzianie dobrym humorze, udawała, że się przysłuchuje.
Panna Zofia wbiegła, na chwilę, rozpromieniona, zwiastując nowinę, że babunia tak dalece lepiéj się czuje, iż chciała nawet wyjść do stołu, ale doktor Sprawiński na to nie pozwolił.
Familia oczyma się zmierzywszy, nie mówiąc słowa, siedziała w milezeniu.
— Byle tylko Pan Bóg dał, a polepszenie to trwałe było! — szepnęła hrabina Buska.