<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł U babuni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1878
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

3.

W ciągu następnego tygodnia zwolna stosunki pomiędzy Kaziem i Gerardem ostygać zaczęły i zmieniły się znacznie. Nie przestali mówić do siebie, lecz jeden długiego unikał widocznie, spotykając się rozmawiali o rzeczach obojętnych, unikali potrącenia o to co się w Zamszu działo. Kazio często przesiadywał u Migury, Gerard jeździł konno, czytał, chodził, najczęściéj sam.
Spotkawszy się przypadkiem zagadywali o czémś pilnem bardzo, co zaraz gdzieś jednego z nich wzywało. W salonie nawet dostrzedz już się dawało oziębienie.
Najmniejszego powodu do zazdrości nie dała panna Zofia, jednemu ani drugiemu, obu ich unikając zarówno, lecz że Kazio mniéj się jéj zdawał natarczywym, i że mniéj się go lękała, trochę z nim była poufalszą. Gerard stracił dużo ze swéj wesołości i dowcipu, a koncepta jego stawały się coraz ostrzejszemi. Niekiedy nawet nie oszczędzały Kazia i Maryli. Pierwszy nie odpowiadał na nie, druga wpadała w gniew i łajała brata, o ile się to dawało w salonie wykonać.
Gdy była przywiedzioną do ostateczności, a temperament jéj wytrzymać nie dawał, szybko zbliżała mu się do ucha, zasłaniała ręką i szepnęła podobno to samo słówko, którém już raz głośno pozdrowiła go u siebie w pokoju.
Familijna jedność i zgoda zaczynały cierpiéć na tém. Kazio napisał długi list do Sylwestra uskarżający się na Gerarda, Maryla do hrabiny z wyrzekaniem także.
Podkomorzyna napróżno usiłująca uśmiechem i łagodnością zwaśnione przejednywać umysły, patrzała na to z bólem; Zosia, która czuła, że była przyczyną może tych nieporozumień, cierpiała okrutnie. Kilka razy chciała już wyprosić się ztąd i uciekać, a wzrok czuły i uścisk biednéj staruszki wstrzymywały ją. Ocierała łzy wylane na uboczu, wychodziła z twarzą niby wesołą, i na nowo rozpoczynała swą drogę krzyżową. Lecz, powoli rumieniec znikał, oczy wpadały, cierpienie mimo silnéj natury widocznie się już piętnowało na młodém licu, które zawczesny smutek okrywał.
Ciągnęło się to tak bez zmiany prawie.
Jednego wieczora, po dniu, który cięższym był do zniesienia nad inne, Zosia, dawszy naprędce dobranoc babce, pośpiesznie uszła do swojego pokoiku, aby się tam swobodnie wypłakać. Snać, że podkomorzyna dostrzegła pomięszanie i zakłopotała się o nią, gdyż, nie upłynęło minut kilkanaście, gdy weszła za nią. Zastała ją z chustką na oczach. Zosia porwała się prędko, przybrać usiłowała napróżno twarz uśmiechniętą, zdradziły ją płynące łzy.
Staruszka w milczeniu zbliżyła się do niéj i zaczęła ją ściskać sama, zapłakana.
— Ja wiem, ja czuję co ci jest — rzekła cicho — tak jak jest, pozostać nie może, ty dla mnie cierpisz nadto.
— Ale nie, nie, a! proszę nie uważać nic na mnie... Chwilka jakiejś słabości! to nic! to nic — mówiła Zosia pośpiesznie. — Niechże babunia o tém nie myśli, niech dla mnie nie zmienia nic, proszę, błagam. Mogłoby to uczynić przykrzejszym położenie moje, a co stokroć gorzéj, babunię kosztować. Wszystko będzie dobrze.
Zmagała się z wysiłkiem wielkim do wesołości całując ręce babki, która, wzruszona mocno, milczała długo.
— Nie — rzekła — coś przecie począć, coś radzić potrzeba. Cięży mi ofiara twoja, tak pozostać nie może. Ja się czuję chorą, a choć mi tu bardzo dobrze, nawet mój poczciwy doktor radzi mi zasięgnąć konsultacyi warszawskich lekarzy. W moim wieku, nie na wiele się to przyda, ale wyjazd zmieni może to położenie, stosunki. Więc — dodała babunia skwapliwie — uspokój się, same, spodziewam się, we dwie pojedziemy do Warszawy.
Zosia chciała zaprzeczać, ale podkomorzyna mówić jéj nie dając, pocałowała w czoło, i że właśnie Anusia weszła panienkę rozbierać, cofnęła się do swojego pokoju.
Tegoż wieczora, w oficynie, Gerard i Kazio, którzy unikali wzajemnych odwiedzin, uznali obaj jednocześnie potrzebę otwartego rozmówienia się z sobą. Gerard był w progu swego pokoju i miał wychodzić do Kazia, gdy się z nim spotkał.
Powitali się bardzo zimno.
Kazio usiadł.
Krótki czas trwało milczenie.
— Słuchaj-no — przerwał je Kazio — potrzebuję się rozmówić otwarcie.
— Mówmy otwarcie — potwierdził Gerard stając z rękami w kieszeniach przed siedzącym — O co to idzie?
— Zdaje mi się że coś, jakbyś myślał o pannie Zofii, może się mylę?
— Nic a nic, myślę o pannie Zofii, a daléj co? czy nie mam prawa?
— Nie przeczę, ale zdaje mi się, że i ja mam równe prawo? hę? — odezwał się Kazimierz.
— Któż przeczy? — rozśmiał się Gerard.
— To tylko nieszczęście — począł chmurno Kazimierz — że jeden drugiemu przeszkadzamy i koniec końcem, śmieszność jest.
— No, to kiedy ją widzisz, ustąp!
— Dla czego?
— Cóż to? chcesz abym ja ci z drogi zszedł?
Spojrzeli sobie w oczy, Kazimierz splunął gniewnie.
— Powiedz-że mi, co z tego wszystkiego będzie?
— Jeden z nas zostanie dudkiem...
— Obaj się na nich wystrychniemy...
— To przedziwne!
— To doskonałe!
Początek rozmowy, przerwanéj w tém miejscu półuśmiechem Gerarda i milczeniem, przypominał ulicę, z któréj nie było wyjścia.
Rodzajem mruczenia począł na nowo Kazio, który nie wypuszczając z ust na pół zgryzionego cygara, jakby sam do siebie, spuściwszy głowę, mówił:
— Jam tu przecie pierwszy przybył, pierwszym zaczął, ten mi włazi w drogę, nie wiedzieć jak? poco? Nie kochasz się, ja ciebie znam. Na przekorę to czynisz. Jesteś młodszy, możesz sobie szukać, przecież nie ona jedna na świecie?
I zamilkł.
— No, co dalej? — spytał Gerard, stojący ciągle w postawie Rodyjskiego kolosu, z rękami w kieszeniach. — Co dalej?
Kazio westchnął i zamyślił się.
— Ja szedłem do ciebie z temi samemi wymówkami — począł Gerard. — Tak jest, przeszkadzamy sobie wzajemnie i śmiesznymi się czynim. Panna, o którą na raz dwóch się stara, wbija się w pychę! Jeden z nas powinien ustąpić. Ja, pochlebiam sobie, mam trochę więcéj szans, niż ty z twoją figurą i łysiną. Ciebie to do niczego nie doprowadzi, panna drwi, a mnie jesteś na zawadzie!
— Przepraszam, bardzo przepraszam! — gwałtownie głowę podnosząc i rzucając precz cygaro, krzyknął Kazio obrażony. — Trzeba nie mieć oczu żeby nie widzieć, że panna Zofia ze mną jest daleko lepiéj. Od ciebie formalnie ucieka, nie odpowiada ci na pytania, traktuje wcale inaczéj, z czém mogę ręczyć, że zyskałbym jéj serce.
— Gdyby nie ja? Ale jeżeli mnie tak traktuje jak powiadasz, cóż ja ci przeszkadzam?
— Z tobą, nie ma co mówić rozumnie — zawołał Kazimierz wstając z krzesełka.
Gerard zastąpił mu drogę.
— Nie gniewaj się, proszę cię. Mów szczerze, kochasz-że się w niej?
Kazimierz, dla którego czasy kochania się dawno przeszły, który miewał jeszcze namiętności i fantazye, ale kochać się zapomniał, w pierwszéj chwili jakoś niespełna wiedział co ma odpowiedzieć.
— No, a ty? — odrzucił — ty?
— Daję ci słowo honoru, wierz, nie wierz. Kocham się zapamiętale. Gdyby nie miała żadnego posagu, nie była wnuczką babuni, latałbym za nią tak samo, może gorzéj. Tak, daję ci słowo, kocham się.
— Ty?
— Ja! — Gerard w piersi się uderzył.
Przerwała się rozmowa, Kazio usiadł w krześle i dobył z kieszeni szlafroczka cygarnicę. Gerard podał mu świecę. Kazio ostygł pierwszy, nadto już był leniwym, ażeby się długo gniewać. Wzdychał tylko.
— Ja ci powiem jedno — dodał pocieszając dziwnie Gerarda i siebie — podobno ani jeden ani drugi z nas szczęścia do niéj miéć nie będzie. Jest tam starsza od nas obu miłość.
— Naprzykład?
— Professor ten co przyjeżdżał z Krukowskim. Pisują do siebie, to wiem. Teraz...
— On jéj od ojca list przysyłał — przerwał Gerard.
— Tak! tak! trzeba było widzieć jak na nią patrzał, jak z sobą, szeptali, jak się uśmiechali do siebie, gdy tu był pierwszą i drugą razą.
Gerard się zadumał.
— Nie zdaje mi się — rzekł.
Szeroko ręką zamachnął Kazio, wyciągnął ją do Gerarda i nie wdając się w dalsze rozprawy, wyszedł. Chciał go ten wstrzymać, ale się nie dał.
Nazajutrz rano, Gerard jeszcze spał, bo się był zwykł dłużéj wylegiwać, a Kazio wstawał daleko raniéj, gdy ten, nie pytając o pozwolenie, wpadł do jego pokoju.
Z twarzy jego widać było, że coś z sobą niezwyczajnego przynosił.
Zamknął drzwi starannie, przystąpił do leżącego i szepnął tak, aby służący z przedpokoju nie usłyszał.
— Coś nowego! ciekawego! Nie mieliśmy się o co wczoraj kłócić. Obaj pójdziemy z kwitkami.
— Cóż to znowu?
— Co? podkomorzyna dziś z rana kazała przywołać Migurę i oświadczyła mu, żeby do podróży robić kazał przygotowania, gdyż doktor wyprawia ją do Warszawy! Doktor! doktora od dziesięciu dni nie było! Służąca Maryli powiada, że wczoraj wieczorem, a ty wiesz co było wczoraj. Zofia zaledwie wróciła do swojego pokoju, podkomorzyna zaraz weszła do niéj, siedziała tam z pół godziny, i obie płakały. Mądréj głowie dość na słowie. Ja wiem co to ma znaczyć. Nas się poprostu chcą ztąd pozbyć i Maryli...
Gerard słuchał na łokciu oparty.
— Pojadę do Warszawy — rzekł sucho.
— Słowo honoru ci daję, jak mnie żywego widzisz — wtrącił pan Kazimierz — ja, czy tak czy owak, miałem być w Warszawie. Muszę, długi mnie pędzą, no i...
— Baletniczka — szepnął Gerard.
— Gdzie tam! — westchnął Kazio — dawno się to skończyło. Władza militarna objęła po mnie sukcessyę. Byłbym jeszcze rad, gdyby mnie stało na ładną trafikantkę co cygara sprzedaje, ale daléj to i o to będzie trudno. — Począł wzdychać ciężko.
— Niech licho por wie takie czasy — rzekł przejęty gorzkiemi myślami. — Las chciałem sprzedać, wiedzą łajdaki że potrzebuję, dają mi ceny śmieszne. Kredyt! gdzie jaki kredyt? Pszenica po niczému. Owiec w jesieni drugi raz strzydz nie daje rządca, choć siadłszy płacz, a tu pieniędzy gwałtem, rozstąp się ziemio, pieniędzy.
— Słowo w słowo, mógłbym ci to powtórzyć — rzekł zimno Gerard — o własnem położeniu mojém, więc po co się mamy temi psalmami pokutnemi trapić. Ale czyż być może, aby babunia, seryo?
— Migura nigdy w życiu nie skłamał. Lata już jak oparzony, rewidując powozy i wybierając konie.
— A! przyznam ci się — rozśmiał się gorzko Gerard — babunia jest dowcipna! nie mogła się nas pozbyć inaczéj, wyjeżdża sama. Wiesz! że gdyby to nie nas spotkało, powiedziałbym, że przedziwne. Ha! cóż robić...
Kazio oddawszy nowinę niepomyślną Gerardowi, sam posępnie się cofnął do swojego mieszkania, usiadł w oknie i zadumał się, czyby przecie jakim sposobem lasu tego sprzedać nie można.
W głowie mu się to pomieścić nie mogło, ażeby szlachcic, nawykły do grosza, nie miał pieniędzy i dostać nie znalazł sposobu.
Gerard bardzo pośpiesznie ubrał się naprędce, a choć z Marylą byli na zimno od owego wieczora, tak, że zaledwie mówili do siebie, pobiegł do niéj.
Piękna panna tylko co była wstała i narzuciwszy na siebie aksamitny szlafrok, którego sznury ściągała właśnie, szukała nóżkami pantofelków. Spojrzała we drzwi zdziwiona.
— Gerard? o téj porze? cóż to? Cud? nie rozumiem?
— Wypadek — rzekł Gerard.
— Cóż się stało?
— Nie wiesz nic?
Maryla ziewnęła zamiast odpowiedzi i pokazała dwa rzędy ząbków jak perełki, patrzała na Gerarda mówiąc tém milczeniem:
— No, cóż daléj?
Gerardowi z gniewu zebrało się na żarty.
— Przyszedłem po twe rozkazy — rzekł — do podróży.
— Do jakiéj podróży?
— Podkomorzyna wybiera się do Warszawy!
— Co ci się stało?
— Najniezawodniéj, doktor jéj jechać każe, (którego nie widziała), a więc i my wynosić się ztąd musimy.
Rumieniec gniewu oblał twarzyczkę Maryli, tupnęła nóżką.
Parfait! doskonale! — zawołała i zaczęła się śmiać na pół z gniewem. — Zkąd-że ta wiadomość?
— Przyniósł mi ją Kazio w téj chwili od Migury, którego dziś rano przywołano, i dano mu tę dyspozycyę.
Maryla kiwnęła głową dumnie i spojrzawszy w zwierciadło, aby trochę włosy poprawić, nic nie mówiąc wyszła z pokoju. Gerard pozostał.
Wprost udała się do Zofii. Rzadko teraz bywała u niéj, zdziwiła się więc Zosia, siedząca już ubrana przy stoliku; zobaczywszy kuzynkę, rzuciła pióro, wstała i wyszła na jéj powitanie.
— Proszę cię — odezwała się łagodząc głosik o ile możności piękna Maryla — cóż mi to znowu dziś rano za nowinę przyniesiono, podkomorzyna się wybiera do Warszawy?
Zosi rumieniec wystąpił na twarz.
— Nic o tém nie wiem — rzekła. — Musi to być coś bardzo nagłego, nowego, bo ja o żadnym do podróży wyborze dotąd nie słyszałam.
Niedowierzająco popatrzyła na nią Maryla.
— Jeżeli kuzynka o tém nie wie, prawie bym to chciała wziąć za jakąś niedorzeczną bajkę. Jakże-byś znowu nie wiedziała!
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Doprawdy?
Zosia zmięszana spuściła oczy.
— Jeżeli tak jest w istocie — odpowiedziała spokojnie — zapewne się o tém zaraz dowiemy.
— Wie już o tém pan Migura, którému dano dyspozycyę — dodała Maryla. — Przykro nam będzie rozstać się, bo, naturalnie, ja muszę wrócić do siostry, a nie wiem prawdziwie, kiedy się zobaczemy.
Wyrazy te, same z siebie niewinne, wymówione były z takiem szyderstwem dobitném, iż Zosia tknięta niém, podniosła oczy śmiało.
— Pani — zawołała, zapominając umyślnie tytułu kuzynki — nie godzi się być tak okrutną dla kogoś, co choć na nieszczęście, stał się przykrém zrządzeniem losu, wcale nie jest temu winien. Nie od dziś widzę, że jestem nietylko dla pani ale dla całéj rodziny nienawistną. Nie zasłużyłam na to. Nigdym złą myślą nawet nie zgrzeszyła przeciw wam, a ucierpiałam wiele.
Nie spodziewająca się tak otwartego wystąpienia, Maryla stała jakiś czas zmięszana, ochłonęła prędko jednak.
— Ale z jakiegoż powodu te wymówki? — rzekła szydersko — cóż pani możesz nam mieć do zarzucenia. Nasza rodzina u stóp jéj aż dwóch adoratorów złożyła w ofierze. Możnaż wymagać więcej? któżby z nas śmiał pani uchybić? Ja? Ale, nie mam na to odwagi! biedna istota, zepchnięta na drugi plan, do podrzędnéj roli. Czyżbym się na to ważyć mogła? Jeżelim mimowolnie dała jaki powód do nieukontentowania, najmocniéj przepraszam! po stokroć, a błagam, nie skarżyć mnie przed babunią i nie gubić nieszczęśliwéj.
To mówiąc dygnęła uroczyście, rozśmiała się szydersko, i wyszła. W progu, do którego stała tyłem, przerażona, dopiéro teraz zobaczyła stojącą, nieruchomą podkomorzynę, która z politowaniem patrzeć się na nią zdawała. Unikając spotkania i przykrych tłómaczeń, babunia w téjże chwili odwróciła się i znikła.
Maryla cała drżąca, wyszła blada do swojego pokoju i rzuciła się na krzesło, oburącz chwytając za głowę. Zrozumiała to bardzo dobrze, iż przed podkomorzyną skompromitowała się swém postępowaniem w sposób najnieszczęśliwszy. Zastała u siebie Gerarda jeszcze, ale odezwać się do niego nie mogła, zbyła go bólem głowy i odprawiła. Poszedł do siebie.
Jeszcze on i Kazio zajmowali się ubraniem do śniadania, rozmyślając nad swém położeniem, gdy do pana Kazimierza wpadł szybko z twarzą pomięszaną Migura.
— Zlituj się pan, coś pan najlepszego zrobił. Biedy mi nawarzyłeś strasznéj! Okazuje się, że podkomorzyna w téj chwili wcale nie ma zamiaru wyjeżdżać, a ja jéj dobrze nie zrozumiałem. Mówiła mi tylko o koniach i powozach, na wypadek wyjazdu, który może i za miesięcy kilka nie nastąpi. Pan musiałeś o tém powtórzyć komuś jako o blizkim już wyjeździe i dostałem najokropniejszą burę.
Załamał ręce.
Kazio, który właśnie się golił, stał z brzytwą w ręku i twarzą namydloną, osłupiały.
— Zlituj się pan, odrób co zrobiłeś, na teraz mowy o wyjeździe nie ma.
Kazio nie rzucając brzytwy zawołał:
— Ale to nie ja!
Migury już nie było. Pan Kazimierz zawsze z brzytwą w ręku, biegł do Gerarda.
— Na Boga Gerardzie! posiałeś plotki o wyjeździe! Babka się gniewa! pewnieś był u Maryli, bodaj cię z twoją paplaniną. Wyrosła z tego nieprzyjemna historya.
Gerard już był ubrany i natychmiast pośpieszył do siostry, którą zastał w fotelu jeszcze i zapłakaną.
— Marylku — rzekł wpadając — musiałaś ty się z tym wyjazdem wygadać przed kimś! Podkomorzyna wcale teraz jeszcze jechać nie myśli. Stało się jakieś nieporozumienie.
Zobaczywszy łzy dodał:
— Co tobie jest?
— Daj ty mi pokój z wyjazdem, z podkomorzyną i ze wszystkiém, jestem najnieszczęśliwsza. Idź sobie, jestem chora!
Odepchnięty Gerard, widząc, że tu nie pora mówić i że się trzeba dać wypłakać Maryli, cofnął się do drzwi. W progu samym spotkał Zofię, która miała wejść do pokoju, ustąpił jéj i nie mogąc już się zawrócić, poszedł powoli do oficyny.
— Przychodzę do pani z rozkazu podkomorzynéj — odezwała się głosem łagodnym Zofia, chociaż widać było jak ją wiele krok ten kosztował. — Kazała mi panią zapewnić, że wieść o wyjeździe była fałszywą, a co do mnie — dodała — proszę pani byś wierzyła, że w moich uczuciach dla niéj nic się nie zmieniło.
Maryla wysłuchała zdumiona.
— To Gerard — zawołała mięszając się — był przyczyną całego tego nieporozumienia. Miarkujesz, kuzynko, że kochając babunię, możemy o jéj serce być trochę zazdrośni, że ja jestem porywcza, unieść się mogłam. Zabolało mnie, żem się o tym projekcie wyjazdu dowiedziała ostatnia.
— O wyjeździe na teraz, mowy nie było — cichym głosem odezwała się Zofia — niech się pani uspokoi i zapomni o tém. Najlepiéj, mnie się zdaje, byłoby już wcale nie wspominać nawet podkomorzynie, która jest trochę dziś niezdrową.
Maryla, pragnąc naprawić swą niedorzeczność, wstała podając rączkę pannie Zofii, i na tém się ta łatana zgoda i pokój skończyły.
Do śniadania jednak nie wyszła pani podkomorzyna. Zosia oznajmiła przybyłym na nie, że babunia czuła się trochę osłabioną i zmęczoną i że miała atak reumatyzmu, który się często przytrafiał w jesieni.
Na to nikt nic nie odpowiedział. Wszyscy bardzo byli milczący i chmurni, śniadanie w cichości i naprędce odbyto, natychmiast rozeszli się goście, każdy do swojego pokoju. Kazio był nad innych pognębiony, bo jego nierozwaga stała się przyczyną całego zamieszania.
Do obiadu, mimo reumatyzmu wyszła jednak, sparta na ręku Zosi podkomorzyna, trochę bledsza, ale ze zwykłym spokojem i pogodą na twarzy. Nie dała poznać po sobie nic, z Marylą się przywitała czułe, narzekała na reumatyzm, lecz w rozmowę wtrąciła umyślnie, iż choć jéj doktorowie radzili podróż, tak nawykła do domu i do trybu życia swego wiejskiego, iżby jéj oddalić się z Zamsza było niepodobieństwem.
Słuchano w milczeniu, nie odezwał się nikt. Głos biednéj staruszki był drżący, trochę słabszy niż zwykle i zmieniony dziwnie.
Miała jednak tyle mocy nad sobą, że się uśmiechała, żartowała i starała w drugich obudzić wesołość.
Maryla, jak żadnego dnia znowu milczącą była, i ona co nie miała najmniejszego upodobania w robotach kobiecych, ani zręczności do nich, szyła na kanwie z niezmiernym pośpiechem i zajęciem tą pracą, któréj nigdy tu nikt w jéj rękach nie widział.
Panowie Gerard i Kazio na ten dzień wstrzymali się jakoś obaj od natrętnych zalotów. Czas wszystkim wydawał się nieznośnie długi. Wieczorem powtórzyła się niemal ta sama co przy obiedzie rozmowa i nudy. Towarzystwo się téż wcześniéj niż zwykle rozeszło, aby widocznie cierpiącéj babuni dać spocząć.
Nazajutrz, już nie Kazio, ale Gerard się dowiedział z kartki przysłanéj mu przez Marylę, a téj oznajmiła o tém z rana służąca, iż po doktora dla podkomorzynéj posłano.
Lekarzem zwykłym, który rezydował w sąsiedniem miasteczku, był doktor Sprawiński, uczeń Franka i Śniadeckiego, człek uczony, zacny, już niemłody, sumienny bardzo, ale w po-życiu trudny.
Mało jest ludzi coby się umieli oprzeć wpływom swojego stanu i położenia, i umieli pozostać ludźmi, zapominając nieco o przywilejach powołania. Doktor ma zawsze prawie trochę arrogancyi, nawykając do tego, że w nim widzą i czczą zbawcę, słuchają go jak wyroczni. Może téż i obycie się ze wszystkiemi nędzami człowieka, mało im go szacować każe. Artyści okrywani oklaskami, szczególniéj muzycy, skłonni są także mieć się za pół-bogów. Chorują na tę autolatryę i piękne kobiety i pieszczone dzieci i potroszę wszystkie znakomitości.
Doktor Sprawiński wyjąwszy to, że czcić się kazał jako spadkobiercę nauki i geniuszu Franków i Śniadeckich, był najgodniejszym człowiekiem. Lecz żyć z nim nie było łatwo. Wszystko mu dogadzać musiało, być na zawołanie, a uchowaj Boże chybiono mu, stawał się grubijaninem. Jednakże wyjątkowo dla podkomorzynéj był grzecznym i szanował w niéj nietylko charakter, cnoty, ale męztwo, z jakiém pogodnem czołem znosiła w życiu wiele, nie szemrząc.
Przybycie doktora Sprawińskiego dla Zosi, która go już widywała, było pożądane, ale dla reszty rodziny prawie groźne. Nie oszczędzał on jéj i mówił czasem tak ostre prawdy, iż każdy rad był uniknąć z nim spotkania.
Spodziewano się wszakże, iż zajęty zawsze bardzo, nie zabawi długo, że może można będzie się z nim nie zetknąć, wyminąć jakoś. Gerard gotów był udawać zajętego, Kazio myślał, czy się nie wybrać na polowanie, Maryla zostałaby u siebie, ale się lękała ażeby jéj nie odwiedził, jeśliby chorą udała i nie wyśmiał jéj kaprysów i chimer.
Doktor, po którego posłano konie, przyjechał przed obiadem, posiedział u podkomorzynéj, z nią razem przyszedł do stołu, lecz rozmowa szczęśliwie się zwróciła na obojętne przedmioty. Mówiono o sąsiedztwie, o klimacie, o chorobach. Sprawiński nakazywał podkomorzynie spoczynek, rozrywkę, umiarkowany ruch, coś tam zapisał i przyrzekł, że ją odwiedzać będzie.
Przywiózł ukłony z Kruków, gdzie sparaliżowanego starego hrabiego zwykł był odwiedzać, podkomorzynéj najprzód, potém pannie Zofii, więcéj jakoś nikomu. Od niego się dowiedziano, że podróż młodego hrabiego Paulina była odłożoną do wiosny i że bardzo wszyscy byli radzi z professora Ludwika, który sobie serca całego domu pozyskał.
Sprawiński na ten raz nie zaczepił nikogo z przytomnych, wyjątkowo był grzeczny, patrzał, badał oczyma, lecz ani panu Kazimierzowi łapczywości jego w jedzeniu nie miał za złe, ani Gerardowi jego tajemniczych uśmiechów, ani Maryli wejrzeń do sufitu skierowanych, dla uniknięcia spotkania ze wzrokiem strasznego doktora. Zaraz po obiedzie i kawie, konie już przygotowane zawiozły doktora do następnéj jego stacyi. Wszyscy lżéj odetchnęli pozbywszy się go bez szwanku, co się trafiało rzadko.
Podkomorzyna nie zmieniła trybu swojego życia, ale na twarzy jéj widać było więcéj niż kiedykolwiek wyryte cierpienie i walkę, którą dla nieokazywania go, staczać z sobą musiała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.