<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wieczorem tego dnia, podkomorzyna bardzo zręcznie oznajmiła w salonie, że dowiedziawszy się o kimś przybyłym do Kruków z sąsiedztwa Leśnego-Hruda, zaprosiła go wraz z młodym hrabią na obiad jutrzejszy. Dodała żartobliwie, że Maryla powinna była zwrócić szczególną uwagę na młodego hrabiego, dziedzica znacznych włości, wielkich nadziei pod wszystkiemi względami, bo i świetne odebrał wychowanie i oprócz spadku po ojcu czekały go sukcessye po bardzo bogatéj babce, i po niemniéj majętnéj ciotce.
— Babcia sobie ze mnie żartuje! — zawołała Maryla — ależ to student!
— Wkrótce mieć będzie lat dwadzieścia, możesz być jego pierwszym ideałem.
— Ce n’est pas de refus! — odpowiedziała Maryla — ale, ja nie mam szczęścia. Zrobię co tylko będę mogła aby go oczarować.
Gerard zaręczył siostrze, że posiłkować jéj będzie z całą strategią wytrawnego już pomocnika. Wszyscy ciekawi byli bardzo dziedzica Kruków, bo nikt go tu nie znał oprócz podkomorzynéj.
Nazajutrz w istocie do obiadu panna Maryla z nadzwyczajném ustroiła się staraniem, wytwornością i była prześliczną. Zosia zaś naumyślnie włożyła czarną swą sukienkę, przywiezioną z Leśnego-Hruda, i nie dała się babce nakłonić do zmiany.
Przyjaciółka prawie się o to pogniewała, zamiast być wdzięczną.
— Chcesz abym ja się chyba wydała przy tobie śmieszną i w pretensyach — wołała.
— Nie, ale co tobie przystoi, mnie by nie uszło. Jestem sobie ubogą szlachcianką z Polesia i choć przypadkiem bawię u bogatéj babuni, wśród majętnych jéj krewnych, nie powinnam przyjmować obyczajów memu stanowi niewłaściwych!
— Dziwactwo i fantazya!
— Nazwij jak chcesz, ale ja się nie ubiorę inaczéj.
Proces wytaczał się do babci. Zosia była niewzruszoną, kwiatek wpięła w ciemne włosy, więcéj nic.
Popsuło to humor Maryli, która się przebierać chciała, ale czasu już nie stawało, wyszły do salonu jak były.
Wkrótce téż ekwipaż czterokonny z liberyą wytworną, przywiózł młodego hrabiego Paulina z panem professorem.
Hrabia, mimo że był zapalonym do nauk i cały się im poświęcił, nie stracił przez to powierzchowności salonowego młodzieńca. Czarne, krucze włosy, oczy ogniste i rozumne, twarzyczka wschodniego typu, trochę smagława, czyniły go oryginalnym. Babka i ciotka zwały go Arabem. Miał w istocie coś z syna pustyni w sobie: zwinność, siłę, żywość i rasowe kształty, których piękność uderzała. Dziwnym jakimś trafem, choć w rodzinie nikt tak dalece naukami się nie zajmował, Paulin od dzieciństwa był zakochany w książkach i chciwy wiedzy. Zarazem miał jednak wszystkie namiętności młode i starczył na nie siłą żywotną, jaką go natura obdarzyła.
Przy nim dowcipny Gerard ze swą nieco niewieścią pięknością, wyłysiały Kazio, nawet poczciwy, ale nieco niezgrabny i nieobrotny professor Ludwik, nikli i gaśli. Paulin miał w sobie coś idealnie młodzieńczego, a razem był dziecinnie Wesół i wcale nie pedant. Lubiła go od lat dziecinnych podkomorzyna, którą on babcią nazywał. Powitanie było uprzejme i wesołe. Zaprezentował pana Ludwika, przedstawił się nieznajomym i z łatwością człowieka nawykłego do towarzystwa, zajął w niém miejsce.
Wśród tych powitań rumieniec Zosi i skłopotanie wielkie pana Ludwika, zapał z jakim po staroświecku rączkę jéj całował, przeszły niepostrzeżone dla wszystkich, oprócz babuni. Ta zaś wcale nie dała poznać po sobie, iż się czegoś dopatrzyła.
Śliczna Maryla zwróciła oczy młodego panicza, więcéj naturalnie, niż skromna Zosia i nie wahała się śmiało rzucić w rozmowę wyzywającą. Pierwsze próby dały jéj poznać i Gerardowi, że pomimo młodego wieku hrabiego lekce go sobie ważyć nie było można. Uczony chłopczyk był dosyć pewien siebie, pamięć miał ogromną, przytomność wielką i dosyć nawet łatwego dowcipu.
Nie wydało się to dziwném nikomu, że po pierwszéj chwili powitań i preludyach ogólnéj rozmowy, Zosia znalazła się przy panu Ludwiku tak jakoś szczęśliwie umieszczona, iż swobodnie z nim niepodsłuchiwana mogła rozmawiać.
On i ona ochłonęli z pierwszego wrażenia, panna Zofia postrzegła, że towarzystwo mocno jest zajęte młodym hrabią i zagadnęła pana Ludwika:
— Kiedyż? jakim sposobem? i jak dawno dostałeś się pan w te strony? Lucynka nic mi o tém nie pisała!
— Stało się to — rzekł Ludwik — wcale niespodzianie. Z Warszawy doniósł mi przyjaciel, że młody hrabia potrzebuje towarzysza podróży, no, a mnie się zdawało, że ja podróży potrzebuję. Wprawdzie podróż podobno nie rychléj nastąpi, aż się do niéj obaj przygotujemy.
— A cóż z pańskiemi projektami się stało? — spytała Zosia.
— Odłożyłem je na późniéj — rzekł Ludwik. — Wabiło mnie wiele tutaj.
Nie dokończył. Zosia się zarumieniła i wtrąciła prędko:
— Zapewne, naprzód sam uczeń, o którego zdolnościach takie cuda głoszą, potem podróż.
— A może, może i więcéj coś jeszcze, do czego się przyznać nie śmiem — rzekł oczy spuszczając Ludwik.
— Ja się nie napieram pańskich tajemnic — wesoło odrzuciła Zosia — Mów mi pan o Lucynie. Widziałeś ją?
— Byłem na pożegnanie. Biedna panna Lucyna! Od wyjazdu pani trwoga jéj i niepokój wzrosła jeszcze. Lęka się o panią, choć zdaje mi się, że tu chyba musi być jéj jak w raju, i nie ma się czego obawiać.
— Tak, prawda — dodała Zosia — ale porównanie z rajem nietrafne, bo tam był wąż.
— A tu go nie ma? — podchwycił Ludwik.
Zosia zamilkła spuszczając oczy.
— To tylko panu powiedzieć mogę, że podkomorzyna jest aniołem dobroci.
— Zewsząd o tém słyszę — rzekł Ludwik — i cieszę się; niepodobna, aby tu pani źle być mogło.
— A nie! jest mi dobrze! jest mi lepiéj niżem zasłużyła, ale tęsknię za Hrudem, za ojcem, za Lucynką i za tą naszą swobodą, któréj mi tu braknie.
Ludwik sposępniał.
— Świetne bardzo towarzystwo! — rzekł po cichu.
— I patrz pan co za śliczna panna, która w dodatku nosi poetyczne imię Maryli.
Professor spojrzał, popatrzył i szepnął głos zniżając:
— W istocie piękna bardzo, a jednak...
— Cóż pan masz jéj do zarzucenia?
Uczony mąż pomyślał trochę.
— Zdaje mi się, że nadto wie, iż jest piękną i zbyt o tém pamięta.
— Nie bądź pan złośliwym! — rzekła Zosia.
— Dziś przynajmniéj usposobionym do tego nie jestem — odezwał się Ludwik — czuje się takim szczęśliwym, żem gotów wszystko całemu światu przebaczyć. Pani tęsknisz za Hrudem, i jam tak przywykł do niego, do towarzystwa Damiana, do wszystkich, że panią widząc znowu, gotówem nie tylko przebaczać, nawet chwalić i wielbić, byle mnie ztąd nie wypędzono.
Jakoś się professorowi nie zupełnie dobrze kleiło, co chciał powiedzieć niby nieznacznie, niby nie mówiąc. Zosia jednak rumieniła się i spuszczała oczy, a podkomorzyna wzrokiem niemal podsłuchiwała rozmowę. Zwrócono ją znowu na Hrud. Ludwik mówił o nim z zapałem, zapominał się i wtrącał czułości, ktoremi się zdradzał ciągle, choć Zosia niby ich nierozumiała. Czasem śmiała się z nich, aby się nie rumienić.
Wśród téj poufnéj rozmowy na uboczu, ogólna brzmiała świetnie, gładząc ją i zaćmiewając swym blaskiem. Maryla popisywała się z literaturą, z miłością poezyi, Gerard z dowcipem, a hrabia Paulin doskonale dotrzymywał obojgu. Piękne oczy Maryli zwracały się na Araba z upodobaniem i nie bez zdradliwego zamiaru podbicia. Hrabia Paulin wszakże wytrzymywał ich ogień na pozór chłodno i jakby o lat dziesięć był starszym. Podkomorzynę widocznie bawiły te fajerwerki, do których najmniéj się mięszał Kazio, bo ten tylko o sporcie, koniach, myśliwstwie i przyjemnościach innych kawalerskiego żywota, mógł mówić z erudycyą. Wszelka inna obcą mu była i niemiłą.
Wkrótce nawet i Gerard musiał się usunąć z placu i przejść bawić babunię, tak Maryla na własność sobie zagrabiła młodzieńca. Okazywała nadzwyczajną ciekawość do tych wszystkich nauk, które jego zajmowały, żałowała, że nie była mężczyzną aby się im poświęcić, ogadywała siebie w sposób najdziwaczniejszy i malowała tak, że trudno by ją w tych wizerunkach poznał. Hrabia Paulin widząc ją po raz pierwszy, ze zdumieniem brał to wszystko za najprawdziwszą prawdę, była to tylko znakomita sztuka niewieścia zajęcia sobą.
Podobała mu się szczególniéj ta chciwość wiedzy w młodéj panience, chociaż stosunkowo do niéj, wiadomostki Maryli, zręcznie naprzód wysuwane, bardzo były ubogie, kilka razy nawet zuchwale strzeliła potężnego bąka, Paulin się uśmiechnął tylko i przez grzeczność nie dał poznać po sobie, co myślał. Za wszystkie bałamuctwa płaciła oczkami, uśmiechem, młodością, rzeczywiście wdzięku pełną, która musiała na szczególnie zaczepionym i wyzywanym chłopcu uczynić wrażenie.
Gerard spełniał uczciwie swe obowiązki braterskie, podnosząc każde siostry słowo i oprawiając je jak jubiler w stosowny komentarz, dodający mu blasku. Przed obiadem pochwycono tak i zasekwestrowano hrabiego, że Zosia mogła się bez przeszkody wygadać z Ludwikiem, co ją w bardzo dobry humor wprawiło. Podkomorzyna widząc towarzystwo swe całe tak ożywioném, uśmiechała się i przysłuchiwała szczęśliwa.
Przy obiedzie zmieniło się o tyle, że hrabiemu wypadło usiąść przy pannie Zofii i przez grzeczność rozpocząć z nią rozmowę. Maryla siedząca naprzeciw, zazdrośna, niespokojna, przerywała ją o ile tylko mogła, starała się przeszkodzić, ale nie wiodło się jéj w tém przedsięwzięciu, młody hrabia, czy to, że przez professora był uprzedzony o pannie Zofii, czy że go ona skromną swą postawą, a intelligentną fizyognomią zajęła, uparł się ciągle z nią rozmawiać, a po kilku wymienionych słowach tak jakoś zasmakował w tém, że zbywając pannę Marylę i jéj pytania krótkiemi odpowiedziami, cały się do sąsiadki swéj zwrócił. Wprawiło to w bardzo zły humor Marylę, która z Gerardem razem zaczęła wszystkim przycinać złośliwie, osobliwie Zosi i jéj pustelniczému życiu na Polesiu, jéj prostocie, jéj bojaźliwości i t. p. Zosia uśmiechnęła się na to, professor Ludwik trochę zmarszczył, i od stołu wstało towarzystwo podrażnione.
Zosia, która parę razy boleśnie była dotkniętą ostrym językiem Maryli, po obiedzie zbliżyła się do niéj i szepnęła:
— Bardzo bym była wdzięczną, gdybyś mnie pani tak często za cel swojego dowcipu nie brała. Nadto jestem prostoduszną wieśniaczką bym się miała odstrzeliwać, a bezbronną dobrowolnie nie godzi się napastować, gdy się wie, że ona nie odpowie.
— Dla czego? cóż to ja nawet odpowiedzi nie jestem godną? — zawołała Maryla.
— Nie, ale odpowiedź mogłaby wypaść czasem niemiłą, a toby babuni uczyniło przykrość.
— Dziękuję za lekcyę! — odparła urażona Maryla.
Zofia zamilkła, zarumieniona odeszła. Na nieszczęście tylko co się to stało, gdy podkomorzyna się zbliżyła do Maryli i szepnęła jéj na ucho:
— Nie róbże przykrości Zosi temi żartami, moja Marylko.
— Widzę, że ona tu jest nietykalną i na przyszłość będę się starała tę świętość omijać.
Podkomorzyna z uśmiechem ramionami ruszyła.
Gniew i zły humor Maryli jeszcze się zwiększył tém, że hrabia Paulin zbliżył się nie do niéj, ale do Zosi i z nią długą rozpoczął rozmowę, do któréj professor się przyłączył. We troje zaczęli się przechadzać po saloniku i spędzili tak prawie cały czas do odjazdu.
Maryla niezmiernie głośnemi śmiechami i cichemi szeptami towarzyszyła zdala téj rozmowie, spodziewając się na siebie zwrócić uwagę, ale próżno.
Po odjeździe hrabiego z professorem, natychmiast Maryla pobiegła do swego pokoju i kazała powiedzieć, że głowa ją boli i na herbatę nie przyjdzie.
Podkomorzyna poszła ją odwiedzić, zaniosła wódkę kolońską, radziła lekarstwa różne, zastała w złym humorze, rozdąsaną i usunęła się nie wchodząc w przyczyny i nie dając mówić o nich.
Gerard i Kazio także jakoś zmęczeni byli tą wizytą. Gerard nie dosyć się odznaczył dowcipem, i nie uczynił i tym razem wrażenia; Kazio w ogóle z całego toku spraw Zamszańskich nie był zadowolony. Wróciwszy obaj do siebie, siedli palić cygara i dumać nad wypadkami dnia tego.
— Uważałeś, że Marylka się z nią przemówiła — szepnął Gerard.
— Ale bo téż sobie przy stole pozwalała, tak, że podkomorzyna się ciągle marszczyła — rzekł Kazio.
— Podkomorzynie to wolno, ale ta panienka Marylce zaczęła robić wymówki. Wiesz jak to ona jest, nie ścierpi nic i popsztykały się.
— To źle — zakończył Kazimierz.
W istocie źle wszystko jakoś szło. Kaziowi siedziało w głowie klinem to, co utrzymywała hrabina, że podkomorzyna przed laty zrobiła testament. Bardzo pragnął bliższéj o tém i pewniejszéj zasięgnąć wiadomości i rozmyślał tylko jak i zkąd ją ma dobyć. Nie wydumał jednak nic mądrzejszego nad to, że wypadało mu zastukać do serca Migury, bo jakżeby on o tém nie miał wiedzieć? Rządca był wprawdzie zamknięty, ostrożny, ale czyżby już niebyło sposobu ująć go sobie? Jako myśliwy, Kazio woził ze sobą zawsze co najmniéj dwie dubeltówki. Jedna z nich nowiusieńka, Lefaucheux, wytworna i przedziwna, wywołała była na polowaniu taką admiracyę Migury, że jéj prawie z rąk nie puścił przez jakie pół godziny, oglądając na wszystkie strony. Pan Kazimierz to postrzegłszy, powziął zamiar pozyskania sobie rządcy podarunkiem téj ślicznéj Lefoszówki, z pudełkiem, rekwizytami, przyborem.
Magura się wzdragał przyjąć, zaklinał że nie weźmie, ale, gdy Kazio dał słowo, że ją w kawałki siekierą rozbije, nakoniec się skłonił do akceptowania wspaniałéj ofiary.
Kazio był zręczny, bo tak natychmiast potem żądać wypłaty za dubeltówkę nie mógł, zawiązał tylko czułe, przyjacielskie stosunki, a dowiedziawszy się, że rządcy żona, zawsze chora prawie, trzymała go pod pantoflem, może dla tego właśnie, że potajemnie z innemi się bałamucił, Kazio począł się wpraszać na kawę z maszynki, preparowaną przez panią Migurowę, do jéj gabineciku, i zwolna poprzyjaźnił się, spoufalił, tak, że Migurowie oboje popularności jego i dobroci odchwalić się nie mogli.
Dopiero, gdy już mocny grunt czuł pod nogami, zaczął zwolna zagadywać o podkomorzynę.
Ale tu postrzegł zaraz, że Migura, jak tylko szło o jaśnie panią, oprócz uwielbienia, na nic innego ust otworzyć nie śmiał. Milczał jak skała. Przy żonie było to zresztą naturalném. Pojechali na polowanie we dwóch. Kazio wziął ze sobą dwie flaszki wódki, a pił i poił póki Migury dobrze nie rozweselił. Wiedział, że trunek dziwnie najupartsze usta i serca otwiera.
Pod starym dębem zaczęła się rozmowa, pianissimo, stopniowana umiejętnie.
Kazio nie miał ani dowcipu i wesołości Gerarda, ani zręczności i przenikliwości Sylwestra, ale instynkt chytry miał prawdziwy. Zaczął od obgadywania siebie, jakby mu wódka rwała z piersi te przyjacielskie wyznania.
— Ej! kochany Miguro! — zawołał — żyło się, ba! żyło się dobrze, żwawo, ale się do kaduka, przeszastało i przehulało dużo. Nie będę taił, lubiłem wszystko dobre. Nauczyłem się w uniwersytecie niemieckim podobno tego jednego tylko, co Luter za prawidło życia dał swojemu narodowi: kobiety, winko, wesołe śpiewki! Ale to razem wszystko, dołożywszy polską żyłkę do koni i te utrapione karty, moją ojcowiznę djable nadszarpnęło.
— E! co się tam hrabia tak znowu turbujesz — odparł wesoło Migura nieco podchmielony — albo to panu się trudno dobrze ożenić?
— A! nie łatwo! panny zaraz łysinę zobaczywszy, noskiem kręcą...
Śmieli się, Kazio mówił daléj:
— Jak ty myślisz, kochany Miguro, bo my, jak mi Bóg miły, nic a nic nie wiemy, czy téż podkomorzyna ma dla nas odrobinę serca? czy ona dla nas co zrobi?
Na samo wspomnienie podkomorzynéj, Migurę jak zimną wodą oblał, zamilkł.
— Ona państwa wszystkich przecie tak kocha! — przebąknął po chwili.
— Tak, powiedz, kochała, bo teraz pono panna Zofia...
— A cóż to ma jedno do drugiego! — odparł Migura.
— Dawniéj, póki téj faworytki nie było, ona myślała pono uczynić coś dla nas i słyszałem, że nawet w aktach coś zrobiła?
Migura oczy spuścił.
— Któż to może wiedzieć! — mruknął.
— Ale tak powszechnie utrzymują — ciągnął rozgadując się Kazio, nie chcąc już, tak mozolnie naprowadzonéj urywać rozmowy. — Hrabina Buska powiada, jakoby z pewnością wiedziała o testamencie.
Migura ruszył ramionami.
— Ja tam o tém nic nie wiem — dodał — nic.
— Więc, okazuje się, że chyba nie ma nic — dodał Kazio — bo któżby to lepiéj mógł wiedzieć nad pana.
— Nie, proszę hrabiego — przerwał Migura — nie, bo ja się tu do niczego nie mieszam. Zkądże ja bym mógł o tém wiedzieć. Nasza święta pani (tu westchnął) ma ona swoje przyczyny pewnie, ale nigdy się żadném słówkiem nie zdradzi nie wygada.
Kazio posmutniał znacznie.
— Wiesz, kochany Miguro, jeżeli podkomorzyna o nas nie pomyślała wcześnie, czém to grozi? Majątek jest cały jéj, nawet naszego dziadka co było, to w nim utonęło, zatem po niéj nie dostanie się nam ani prószynki. Weźmie wszystko Morawiński.
Migura ramionami ruszył.
— E! — rzekł — tak źle nie będzie! nie trzeba znowu przewidywać rzeczy najgorszych.
— Nie, ale to się tak zgadało — dodał Kazio — to się téż gada. Buska się zaprzysięga, że testament zaraz po śmierci córki zrobiony, kiedy jeszcze Morawińskich nie znała, coć się oni jéj wyrzekli, i do akt wniesiony. Mówi, że w aktach rejent go widział.
— Ha! może! może! — odparł Migura — ja jeszcze naówczas tak blizko jaśnie pani nie byłem, alem o tém nie słyszał wcale.
— Buska zapewnia...
— To i może tak być — rzekł obojętnie rządca — choć, o ile ja jaśnie panią znam, nie zdaje mi się żeby co tak jawnie miała robić, bo tego nie lubi aby ludzie rozpowiadali, co i jak ona czyni. Ale, może być! nie przeczę.
— Jak ci się przecie zdaje, czy była kiedy usposobioną do zrobienia testamentu? — zapytał Kazio.
Migura się zamyślił, obejrzał i dodał cichusieńko, przychylając ku panu Kazimierzowi:
— Pan znał pannę Justynę?
— A jakże! — rzekł Kazio głową potrząsając — doskonale.
— Widzi pan, ja idę do jaśnie pani, gdy mnie zawoła, przy niéj tam nie jestem, co robi to tylko wiem od ludzi, póki była panna Justyna, to czasem coś szepnęła, bo ona lepiéj znała podkomorzynę, niż wszyscy. Otóż ona mi powiadała, że nieraz znajdowała bruliony w drobne kawałeczki podarte. Ale to była dziewczyna, panie! jak ogień!
— Jak ogień! — potwierdził z westchnieniem Kazio — to prawda.
— Ona powiedziała, że z tych kawałeczków aż trzy dni i trzy noce składała, męczyła się i złożyła coś nakształt testamentu, a takich podartych brulionów, słyszę, pełno zawsze bywało...
— Więc, z tego by wnosić można, że coś zrobiła? — spytał Kazio.
— Hm! albo to pan nie wie, że kto tak pisze bruliony ciągle, to najczęściéj skończy się na tém że nic nie napisze — dodał Migura.
— I to prawda! — westchnął Kazio.
Chwilę milczeli obaj.
— Jeżeliby miało być jakie rozporządzenie — dorzucił Migura — to o tém jeden tylko człowiek na świecie wiedzieć może, a tym jest ksiądz wikary Bylewski, od niego zaś kto się czego dowié, będzie mądry...
Minę zrobił pocieszną Migura, ręce rozsunął, głowę spuścił, oczy otworzył szeroko i westchnął.
— Testament gdyby był, u nikogo tylko chyba u niego...
— Ależ każdy wymaga świadków! — dorzucił Kazio.
— Jak duchownego to dosyć jednego, gdy jest zwłaszcza własnoręczny — mówił Migura — to pewna, słyszałem o tém od prawników.
— A cóż po śmierci córki za akt odwożono do sądu? bo o tém Buska twierdzi na pewno! — wtrącił Mylski.
— Kto wie, może jaki jeszcze zapis mężowski, lub coś podobnego — odezwał się rządca, który raz począwszy w tym przedmiocie, już się czuł wciągnięty.
Rozprawiali tak jeszcze dosyć długo. Kazio napomknął o pannie Zofii, i zwierzył się nawet Migurze, że jednemu z Mylskich, wedle jego myśli, koniecznie się o nią starać wypadało. Rządca téż uważał to nie tylko za naturalne, ale jako najwłaściwsze.
— Mnie to na myśl przychodziło, że albo pan, albo pan Gerard, koniecznie musi się z nią żenić. Pani od śmierci nieboszczki panny Amelii, nigdy do nikogo tak przywiązaną nie była.
— Ba, ale jeśli jéj téż nie zbierze się nic zapisać! — mruknął Kazio.
— To nie może być — rzekł Migura — to nie może być, komu jak komu, a że jéj zapis zrobi, tobym przysiągł za to...
— Jak zacznie odkładać i drżéć bruliony! — pomyślał Kazio, ale nie powiedział nic.
Napili się wódki raz i drugi, pogawędzili jeszcze; Kazio na nowém stanowisku, zostawszy sam, miał się czas namyślać, a tak się w kombinacyach zanurzył, że przepuścił zająca, to fraszka, ale kozę téż o dwadzieścia kroków, która mu białym fartuszkiem zaświeciła, na cel nie mógł wziąść, poszła... Z rozmyślania wypadło nic nie mówić Gerardowi, zostawić go jego własnéj woli, a do panny Zofii żywo się zbliżyć i z determinacyą.
Gdy się to działo z panem Kazimierzem, pan Gerard ze swéj strony, coraz mocniéj czając jak go lekko traktowała panna Zofia, zaczynał się nią tém mocniéj zajmować. Niczémby to nie było, ale żartowniś ów, szyderca, dowcipniś, ani się spostrzegł jak mu serce w piersiach uderzyło.
Dla przestrogi szanownego czytelnika, musimy tu jedną uwagę uczynić, którą, choć nie wątpimy, że on by sam pewnie zrobił z obowiązku, przed nim postawić musimy, jak solniczkę do obiadu, potrzebną czy nie.
Miłość, zupełnie tak jak upojenie winem, działa różnie na rozmaite temperamenta. Kochając się prawdziwie i przypuśćmy nawet, mocno, inaczéj się będzie kochał Kazio, Sylwester, Ludwik i Gerard. Dowcipny człowiek ma miłość ostrożną, nie wydaje się z nią, nie daje jéj opanować, walczy, często nawet wypiera się tego, co go w końcu gotowo pozbawić dowcipu i swobody.
I Gerard téż, choć się zakochał trochę, choć mu się Zosia wydawała coraz ponętniejszą ze swą prostotą, powagą i prawdomównością, choć w duchu uznawał ją nieskończenie wyższą nad płochą a śmiałą i błyszczącą Marylę, strzegł się wydać ze swą tajemnicą. Miłość to była wywołana nie tylko przymiotami duszy panny Zofii, lecz zarazem jéj wdziękiem i postacią która była w najwyższym stopniu sympatyczną panu Gerardowi.
Niestety, tak jest na tym świecie, w którym ducha od ciała rozdzielić niepodobna, że, jak nie ma poezyi bez formy udatnéj, tak prawdziwéj miłości nie ma bez pewnego cielesnego uroku. Wolno piorunować przeciwko temu aforyzmowi, ale nie sposób go oddalić. Bez pewnéj namiętności grzesznéj będzie uwielbienie, szacunek, przyjaźń, ale miłości nie będzie. Nie wymaga ona piękności, nie jest pociągniętą doskonałością kształtów, potrzebuje tego czegoś niewysłowionego, nieokreślonego co pociąga. Można się śmiertelnie zakochać w tém co komuś innemu wyda się brzydkiém, w jakiejś mince, grymasiku, zmarszczku, barwie i kształcie fantastycznym, w którym natura tajemnic pełna złożyła magnes co pociąga. Dla Gerarda tym magnesem były oczy panny Zofii, mówiące mu tak wiele, że żadne na świecie tyle i tak dziwnych a potężnych rzeczy mu nigdy nie powiedziały. A oczy te właśnie nawet do niego nigdy zagadać nie chciały. Spotykały go przypadkiem, odwracały się umyślnie.
Gerard także postanowił mocno, wcale się przed nikim nie spowiadać ze swych zamiarów, nawet przed Marylą, ale bądź co bądź starać się o pannę Zofię.
Wychodził naostatku z téj zasady, że babunia zawsze go bardzo lubiła, że ją doskonale bawił i że będąca także mocno przywiązaną do panny Zofii, dla nich obojga musiała przecie coś uczynić. Nie ulegało to wątpliwości.
Zatém, choć babunia się z tém wygadała, że jakoby charaktery ich i temperamenta się nie zgadzały, należało dowieść, iż sprzeczności były pozorne, a właśnie w różnicy ich najdoskonalsza leżała harmonia.
Pan Gerard prawie równocześnie z Kaziem, w kilka dni potem, zaczęli się coraz bardziéj zbliżać do Zosi. Obaj uderzeni tém zostali zaraz, że się jakoś spotykali na jednéj drodze, popatrzeli na się, ale do żadnych tłumaczeń nie przyszło. Żaden téż z nich postępowania nie zmienił. Kazio był w atencyach nadzwyczajnych, rzucał się za upadającemi kłębkami, podawał krzesełka, biegał, choć mu to dla jego okrągłości ciężko przychodziło, po żądane książki i przynosił chustki. Gerard siedział naprzeciw, magnetyzował wzrokiem, wciągał w rozmowę i unosił się nad każdém słowem.
Podkomorzyna, jak zawsze baczna, może widząc to, śmiała się w duchu, lecz udawała, że się niczego nie dorozumiewa.
Z Marylą dzień czy dwa trwały dąsy, w końcu jakoś zatarło się to i dobre stosunki wróciły, lecz Zosia, która nigdy poufałą bardzo nie była, teraz stała się jeszcze ostrożniejszą. Maryla starała się ułagodzić zupełnie, okazywała czułość, przyjmowano ją wdzięcznie, ale zdaleka!
Na dnie serca pięknéj panienki został się gniew i uraza nieprzebaczona, nie kryła się z tém przed sobą, że nienawidziła Zofii.
Jak tylko Gerard więcéj się zbliżać zaczął do niéj, postrzegła to, uczuła hrabianka, nie dowierzała zrazu oczom, milczała, w końcu, po kilku dniach zawrzała gniewem. Nie chciała wybuchnąć, wstrzymywała się, musiała upewnić, że się nie myliła, aż w ostatku, gdy jednego wieczora Gerard z widoczném zachwyceniem się zdradził i począł być niemal natrętnym, już Maryla wytrzymać nie mogła.
Gdy się rozchodzili dała mu znak ażeby za nią szedł.
— Mam do ciebie interes — szepnęła.
Gerard się prawie domyślił, ale musiał być posłusznym.
Zaledwie przestąpili próg pokoju Maryli, gdy się obróciła ku niemu.
— Słuchaj ty — zakrzyknęła z gniewem — ja cię nie poznaję od dni kilku. Co ty sobie myślisz? czy to są żarty? Jeśli tak, to niewłaściwe, czy naprawdę myślisz o téj głupiéj dziewczynie? zwaryowałeś czy co?
— Nie, jestem zupełnie przytomny i przy zmysłach — odparł Gerard — będę się starał o pannę Zofię, podobała mi się.
— Co? ona? ona ci się podobała? ona, tobie! mojemu bratu? ta nadęta indyczka?
— Marylko, wyraz nieparlamentarny.
— Gerardzie, wyznanie godne gorszego jeszcze. Jestem oburzona! Ta wnuczka budnika...
— A babunia? — zapytał Gerard.
— To co innego! — krzyknęła Maryla.
— Jak się ożenię z nią, będzie to także co innego!
Z tak zimną krwią to mówił, że siostra odskoczyła, spoglądając nań z pogardą.
— Wiesz ty na co się narażasz! — zawołała.
— Radbym wiedział?
— Na to, że ci w oczy plunie i pójdziesz ze wstydem.
— Proszę cię, to zdaje się moja sprawa i moje ryzyko.
— Nie twoje, nieprawda! wstyd zrobisz familii.
Gerard ramionami ruszył.
— Że jéj nie lubisz, o tém wiedziałem, lecz, że ją nienawidzisz, o tém się dziś dopiéro dowiaduję.
— Tak, nienawidzę jéj! chytra jest! zamknięta, zimna, przebiegła, wcisnęła się nam tu, aby wydrzeć majątek, o nic więcéj jéj nie idzie, a ty...
— A mnie, oprócz wszystkiego, idzie właśnie o jego ocalenie...
Wyraz, którym w oczy rzuciła Maryla bratu w poufałości serdecznéj, powtórzyć się nie daje. Osoby dobrze wychowane, które nie doszły lat czterdziestu, nie zwykły go nawet używać w potocznéj rozmowie. Panna Maryla była tak straszliwie rozgniewana, że go wyrzekła, z wyrazistością przerażającą i odwróciła się od brata.
Gerard się ukłonił tylko.
— Czy to na dobranoc? — zapytał.
Nie było odpowiedzi. Maryla poszła krokiem poważnym do toalety, rozwiązała piękne swe włosy drżącemi rękami, zajęła się zwijaniem ich na noc i już ani spojrzała na brata.
Gerard powtórzył dobranoc, napróżno. Dobył cygaro z kieszeni, obciął je zwolna, zbliżył do świecy, zapalił, czekając może odezwania się siostry, lecz widząc że wcale nie zważa na niego, nałożył kapelusz na głowę i oddalił się krokiem mierzonym.