<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U babuni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1878 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Podkomorzyna nigdy i przed nikim się nie skarżyła na to, co ją otaczało; czasem twarz jéj bywała smutniejszą, zadumaną, wyrazy nie płynęły z ust tak swobodnie jak zwykle, lecz, o ile możności, bólu, znużenia, niecierpliwości nie dawała poznać po sobie. Ażeby drugich tém nie męczyć, unikała nawet najmilszych jéj wspomnień, córki zmarłéj, i naówczas tylko mówiła o niéj, gdy ktoś sam wszczął rozmowę. Długie życie nadało jéj ten hart, który czasem zewnętrzne oznaki chłodu przybierał. Z wielką ludzi znajomością, nie okazywała téż nigdy tym, z którymi żyła, że ich słabości poznała, więcéj można się o tém było przekonać z czynów jéj niż z mowy. Dla wszystkich grzeczna bardzo, do czułości fałszywéj zmusić się nie umiała dla nikogo, ale kochając nie taiła się z przywiązaniem.
Łatwo téż w obejściu się jéj z Zosią wszyscy wkrótce mogli dojrzeć, że do niéj najwięcéj miała serca. Budziło to zazdrość, przymówki, starano się bardzo zręcznie chwaląc ulubienicę wyszydzić ją nieco, podkomorzyna się uśmiechała czasem, niekiedy brała jéj stronę, lecz napaście te chybiały celu, zbliżały owszem staruszkę do wnuczki. Obie panie przybyłe i wszyscy trzéj panowie zatrzymali się czas dłuższy. W końcu jednak hrabina już wytrzymać nie mogła i wyrwała się, choć Maryla rada była pozostać. Przymówiła się o to sama do babuni, która z największą uprzejmością, podziękowawszy jéj, prosiła, aby dotrzymywała towarzystwa. Stosunki dwóch panien nie będąc zbyt poufałemi, dotąd były bardzo dobre. Nie było sposobu z Zosią inaczéj być, gdyż cierpliwie znosiła wszystko, nie sprzeciwiała się nigdy i dawała dowody taktu nadzwyczajnego. Ściślejszych jednak węzłów serdecznych zawiązać nie było podobna, i jakby nie czuła się powołaną od wysokiego towarzystwa pań obu. Nieustępowała im bynajmniéj wykształceniem, umiała daleko więcéj, lecz nie popisywała się z niczém.
Gerard od pierwszego wieczora spróbował wesołością swą i dowcipem dosyć pospolitego kroju olśnić biedną parafiankę, wywołał kilka razy uśmieszek na jéj usta, lecz przekonał się, że wrażenia, jakiego się spodziewał, nie uczynił. Byłby chętnie zmienił taktykę i humor, lecz nadto już był znany z tą suknią powszednią, by mu się nagle dla jednéj panienki wypadało przebierać i przetwarzać fizyognomię. Skazanym został dawniejszemi grzechami na to wiekuiste błaznowanie. Czyniło go to ponętnym w męzkich towarzystwach, w bezmyślnych kółkach kobiet wielu, lecz na ten raz czuł się niemal tą rolą upokorzonym. Nie brano go na seryo.
Zaraz nazajutrz po przybyciu Sylwestra z Gerardem, gdy zabierał się właśnie wystąpić, czarować i serca podbijać, będąc pewien, że babcię zabawia bardzo i familii pomaga, nadspodziewany wypadek całkiem od niego odwrócił uwagę.
Zrana Anusia, posługująca Zosi, nazwyczajona przez pannę Justynę, do noszenia plotek wszelkiego rodzaju, przyszedłszy ją ubierać, nie mogła wytrzymać aby jéj pewnéj wiadomostki nie udzieliła.
— Proszę panienki — szepnęła — nie wiem co się to takiego zrobiło, ale listy jakieś przyszły do porucznika Gondrasza, ja tam nie wiem zkąd i jakie, ale się porucznik pakuje, wybiera i gadają, że wyjeżdża.
— Dokąd? — spytała Zosia trochę zaciekawiona, bo jéj Gondrasz okazywał zawsze wiele życzliwości.
Jeszcze Anusia nie miała czasu odpowiedzieć na to, gdy drzwi się otworzyły i kapitanowa Deręgowska, cała drżąca, zdyszana, zarumieniona, wbiegła do pokoju Zosi. Nim słowo rzekła, skinieniem ręki przeprosiwszy, siadła i zaczęła się wachlować, pokasłując, chwytając się za piersi i dając wszelkie oznaki najgwałtowniejszego poruszenia. Zosia patrzała na nią, nie wiedząc co to ma znaczyć.
— Przepraszam pannę Zofię, dobrodziejkę moją — rzekła w końcu — ale tak jestem wzruszona, że ledwie mówić mogę.
— Cóż się to stało kapitanowéj? — nachylając się jéj do ucha, odezwała się Zosia — uchowaj Boże co niemiłego? może mogę pomódz w czém...
— Ale mnie osobiście — rumieniąc się trochę, poczęła Deręgowska — nic, nic, tylko... porucznikowi...
— Właśnie mi Anusia powiada, że się wybiera! dokąd? — spytała Zosia.
— Historya, powiadam pannie Zofii, nie do uwierzenia, jak Boga kocham... Pewnie słyszała panna Zofia, albo i nie, że się był poróżnił przed laty z bardzo majętnémi krewnemi, porzucił ich, i tu na łasce zamieszkał, otóż, co się stało! Brat mu zmarł bezdzietny i ogromną słyszę fortunę zapisał, dobra wielkie na Mazowszu, sześć folwarków. Skąpy był nadzwyczaj, mówią, że i kapitały... Dali mu znać, żeby jechał majętności obejmować.
Deręgowska się zarumieniła znowu. Zosia nie od dziś uważała że stosunek jakiś prastary, zapewne od lat dwudziestu już istniejący, między kapitanową a porucznikiem trwał, z czego się czasém uśmiechano. Całował ją w rękę codzień i niekiedy puszczał się w gawędkę, tém trudniejszą, że Deręgowska była przygłuchą. Naturalnie perspektywa stracenia przyjaciela od lat wielu, boleśnie dotykała i tak już nieszczęśliwą Deręgowską, ale się nawet przyznać nie śmiała do tego co czuła, aby siebie i kapitana nie kompromitować.
Zosia się ucieszyła niezmiernie.
— Trzeba to babci zaraz powiedzieć, i jéj to będzie miło. Jak-że to dobrze, że kapitan choć na starość...
Starość dosłyszała kapitanowa i trochę się oburzyła na wyrażenie.
— On nie jest bo tak stary! Lat sobie dodaje! proszę wierzyć.
Nie rychło się uspokoiła kapitanowa, a że czas śniadania nadchodził poszła jeszcze perliczkę poprawić, i przybrać się trochę.
Zosia téż pośpieszyła z ubraniem i weszła do podkomorzynéj, gdy ta właśnie się wybierała iść do salonu.
— Słyszała babunia?
— O czém...
— O szczęściu porucznika Gondrasza, spadła na niego milionowa sukcessya.
Zdziwiła się mocno pokomorzyna.
— Musi to być przesadzone — rzekła — ale bardzo się cieszę, tylko, uchowaj Boże, zechce mi się ztąd wyrwać, wielką mi próżnię zostawi po sobie. Oczy i serce do tego poczciwego, cichego, spokojnego człowieka nawykły! Był to towarzysz broni nieboszczyka, przeżyliśmy razem lat tyle.
To mówiąc skierowały się obie do salonu, gdzie już całe niemal towarzystwo, oprócz Gondrasza i kapitanowéj było zgromadzone. Wypadkiem jakimś pan Kazimierz, który myśliwstwo i konie lubił bardzo, polował w sąsiedztwie skąpego Gondrasza, znał z powieści majątek jego i zasoby. Mógł więc poświadczyć, że istotnie porucznik powołanym był do odziedziczenia majątku, który, co najmniéj, grubych kilkakroć sto tysięcy wynosił. Na wszystkich panach i paniach uczyniło to wrażenie dziwne.
— Po co temu staremu majątek! Prawdziwie to igraszka losu pocieszna.
Śmiano się zawczasu, ruszano ramionami, a Gerard się nie taił, że na ten raz radby był znaleźć jakie pokrewieństwo z porucznikiem.
Na te śmieszki i wykrzykniki, weszła z rozpogodzoną twarzą podkomorzyna, i zaraz wzięła w obronę starego przyjaciela domu.
Można się go było spodziewać co chwila i oczekiwano nań niecierpliwie, bo każdy rad był widzieć jakie wrażenie wywarła ta zmiana na milczącego i pokornego człowieka. Zjawił się i on wreszcie, ubrany jak zwykle, z miną prawie zawstydzoną i upokorzoną, zakłopotany. Spodziewano się, że odezwie się z czémś, że się pochwali i zawiedziono się. Porucznik stanął na uboczu jak zwykle, zatarł ręce, spuścił oczy i zabierał się zająć swe miejsce, gdy podkomorzyna podeszła do niego aby mu powinszować. Za nią posypali się wszyscy, jak nigdy uprzejmi i serdeczni dla Gondrasza. Dawniéj nikt nie spojrzał nawet na niego, teraz i Sylwester i Kazimierz i Gerard, wyciągali ręce i dusili dłonie jego a ściskali...
Porucznik w pierwszéj chwili prawie nic, prócz kilku niezrozumiałych wyrazów, mówić nie mógł.
— Ale to nie mała rzecz! — podchwycił Kazio — jeżeli spadek po panu Erazmie...
— A tak, po Erazmie — potwierdził Gondrasz.
— Taksowano go na milion może.
Gondrasz pogardliwą zrobił minę i westchnął.
— Niech tam sobie będzie ile chce! i niech mu Bóg przebaczy! Wolałbym mniéj a wcześniéj. Co mi dziś po tém.
— Ale pan jedziesz? — spytał Sylwester.
— Jużcić muszę — odparł porucznik cicho — choć mi z mojéj izdebki tu, do któréj nawykłem, tak się już ciężko ruszyć...
— Ureguluj tylko sprawy swe — zawołała podkomorzyna — i powracaj, pokoju nikt nie zajmie.
— Właśnie o to prosić miałem, jeżeli łaska — odezwał się Gondrasz — majątek puszczę w dzierżawę, i słowo daję, wrócę.
Rozśmieli się wszyscy.
— Ba! ba! nie puszczą pana — odezwał się Gerard, — znajdziesz teraz przyjaciół i rodzinę.
Porucznik, którému sukcessya nie odebrała apetytu, spuścił głowę i zajął się odżywianiem. Przez cały ciąg śniadania oczu z niego nie spuszczano, był bohaterem dnia i obejście się z nim tak się różniło od dawnego, że mimowolnie uśmiech wywoływało na usta. Migura był nadskakujący, stary Rzęsnowski, który nigdy dawniéj nie posługiwał sam porucznikowi, zmieniał mu talerze i kusił go powrotami z półmiskiem. Jeden on w najmniejszéj rzeczy nie zmienił się, zakłopotanie widać było tylko na jego twarzy. Na rozmowę o spadku niepodobna go było wyciągnąć.
Gdy po śniadaniu wszyscy się, każdy w swoją stronę, rozchodzili, porucznik zupełnie tak jak dni poprzednich wziął za czapkę i myślał się wynosić, gdy spostrzegłszy księdza wikarego, wstrzymał się i podbiegł ku niemu.
— Księże wikary dobrodzieju! mogę prosić na słóweczko?
— Bardzo chętnie, gdzież chcesz byśmy poszli?
— A no, na dziedziniec, do ogrodu, gdzie jegomość dobrodziéj wolisz?
— Do ogrodu! — zgoda.
Za wychodzącymi powlekli wszyscy oczyma. Porucznik dopiéro teraz zdawał się nieco rozgorączkowany. Gdy się znaleźli sami w ulicy, podniósł głowę.
— Oto mi, proszę księdza wikarego, — spadło na barki! — zawołał. — Po co mi to!
— Żartujesz!
— Nie, ale człowiek się już zżył z tą myślą ubóstwa i spokoju, nawykł do oficyny, mógł o niczém nie myśléć, a teraz... — Załamał ręce. — Co kłopotu! co biedy.
Śmiał się ksiądz Bylewski.
— Pierwszy raz widzę człowieka, którego od przybytku głowa boli.
— Słowo daję księdzu wikaremu, że tak jest — uderzył się w piersi — jakem stary żołnierz, tak jest, no, ale do rzeczy. Tyle lat objadałem tę świętą podkomorzynę, byłem u niéj na łasce, czém ja tu się jéj teraz mogę odwdzięczyć?
Ksiądz Wikary aż się cofnął.
— Co ci jest, poruczniku, co za myśl.
— Naturalna!
— Ale niemal obelżywa — rzekł ksiądz, nie odzywaj się z nią i schowaj ją, proszę. Może pochodzi z dobrego serca, aleś się nad nią nie zastanowił. Czem-że ty możesz zawdzięczyć serce, przyjaźń?
Porucznik się zarumienił i potarł wąsa niecierpliwie.
— No, no — rzekł — niech i tak, może ja się na co przydam, o tém już mówić nie ma co.
Spojrzał w oczy księdzu Bylewskiemu, i zniżając głos, odezwał się niemal upokorzony jakimś wstydem:
— Kiedy się już jedną niedorzeczność powiedziało, niech będzie do pary. Zgrom drugi raz. Po pani podkomorzynie nikt tu mnie więcéj serca nie okazał jak kapitanowa Deręgowska. Obojeśmy starzy, do kaduka, ale powiedz księże wikary, mógłbym się ja z nią ożenić?
Rozśmiał się ksiądz Bylewski.
— Cóż ci przeszkadza?
— A! ba! śmiechu narobię — rzekł porucznik — no, i gotowi ludzie licho wie co pomyśleć, a daję słowo żołnierskie księdzu wikaremu, że tylkom ją w rękę całował, i to rzadko.
— Ale cóż ci tak pilno! — zapytał wikary.
— A no, ojcze mój, siedem krzyżyków to nie ma już co odkładać.
— Jedź-no wprzódy — wracaj zdrów, a potem pomyślisz co masz uczynić...
— Familii tak jak nie mam — dodał Gondrasz — ci co się mnie wyrzekali gołego, tym ja kosmatym będąc złamanego grosza nie dam. Wolę... wolę... na ubogich...
— A godzi się być mściwym? — spytał ksiądz.
— To nie zemsta, to sprawiedliwość wedle Starego Testamentu — dodał porucznik. I już, zwierzania się dokończywszy, chciał odchodzić, gdy mu jeszcze na myśl przyszło poprosić wikarego, aby to o czém z sobą mówili, zachował w najgłębszéj tajemnicy.
Przyrzekał mu to, uśmiechając się ksiądz Bylewski, i wrócili do pałacu... Porucznikowi humor szczególniéj psuło to, że wszyscy ludzie Zamszańscy, nie wyjmując Rzęsnowskiego, teraz mu większy respekt okazywali.
— Trzystaby zjedli! — mruczał — myślą, że ja to dla siebie wezmę... tfu! — W istocie, chłopak co mu czasem buty czyścił, bo często Gondrasz sam spełniał tę czynność i wywiązywał się z niéj doskonale, stróż co sień umiatał w oficynie, ludzie co mu nigdy wprzód nie kiwnęli głową i byli z nim za pan brat, teraz na palcach chodzili. Zżymał się na to, a chłopca nawet zburczał.
— Dudku jakiś — rzekł do niego — to póki goły byłem miałeś mnie za ba i bardzo, a teraz raptem respekt znasz... Wiedz, że to co robisz — świństwo jest.
Ale chłopak i to przyjął z pokorą i uśmiechem. Migurze, który po dwu latach niebytności w oficynie, (od czasu ostatniéj słabości kapitana), oddał mu teraz wizytę, pod pozorem dopytania się o konie i bryczkę — nie mógł tego powiedzieć Gondrasz, ale z pewnością coś podobnego pomyślał.
Najzabawniejszem było, że ten spadkobierca powołany do objęcia miliona może, nie miał na drogę pieniędzy, i boleśnie mu się przyznać było do tego. Stawało się to nieuchronném jednak, lecz wolał już pójść do podkomorzynéj z tém, niż do kogo innego. Oszczędny, prosił o parę set złotych, które natychmiast otrzymał, ale z uwagą, że daleko więcéj potrzebować może. W salonie wypadek porucznika dostarczył przynajmniéj treści do rozmowy.
Hrabina ciągle powtarzała, że ciekawa by była wiedzieć, czy się Gondrasz jeszcze nie ożeni. Sylwester zaręczał, że panien znalazłby do wyboru... ile zechce.. Kazio, który bywał często i przesiadywał w Zamszu, a miał oko bystre — coś snąć dojrzał czułego między kapitanową a porucznikiem, i chciał się zakładać, że się pobiorą.
Maryla głuchotę i peruczkę Deręgowskiéj przypominając, kładła się ze śmiechu. Panna Zofia wśród téj wesołości powszechnéj, milczącą była i neutralną. W ogóle przygoda ta, która ją przyjaznego człowieka pozbawiała, przykre na niéj czyniła wrażenie, tak jak na babci, któréj próżne krzesełko po Gondrasza, gdy o niém myślała, zawczasu chmurkę na czoło ściągało. W takich domach starych, u ludzi co do siebie nawykli długiemi laty, gdy, jak w mozajce kamyka, kogoś zabraknie, cała maleńka serdeczna budowa staje się bezkształtną. Nic nie może zastąpić twarzy na któréj oczy długo spoczywać nawykły, choćby ona niema tylko na nas patrzała.
„Rzuć kamień do piekła“ Mickiewicza — jest niezmierną prawdą, tylko kamienie takie, warte piekła, — serca i łzów nie mają... ni miłości, ni nawet nałogu.
Spędziwszy dni kilka na obserwacyach panny Zofii, Gerard i Kazio zdecydowali, iż to jest istota zimna, nieprzystępna i że zbliżenie się do niéj poufalsze nie było dla nich możliwém. Nie mając pewności czy miłość babuni dla niéj pociągnie za sobą jakie następstwa, zawiązywać czulsze stosunki było niebezpieczném. Tak uznano... Żadnemu z nich w początku nie podobała się tak bardzo, aby głowę i rachubę stracił. Jednak po dniach kilku, Gerard coraz bardziéj czuć się zaczął dotkniętym tein, że na poleskiéj pannie wrażenia nie czynił, że go traktowała zupełnie na równi z innymi, nie śmiała się z wielu dowcipów, słowem, nie potrafiła go ocenić. Nawykły do wielkich w towarzystwie swem sukcesów, zjadacz serc markotnym był, iż panna wcale nań nie uważała. Nie przyznawał się do tego, ale był zniecierpliwiony i pragnął się pomścić. Jak? nie inaczéj jak zwyciężając ten chłód i podbijając oporną.
Wszystkie początkowe postanowienia trzymania się obojętnie, zapomniane zostały. Nie zwierzając się Kaziowi, pan Gerard począł się zbliżać coraz wyraźniéj do Zofii, która ani go unikała, ani zdawała się zważać na to.
Hrabina, któréj było oddawna pilno się ztąd wyrwać, nie widząc potrzeby i celu czynienia z siebie ofiary, jednego dnia zapowiedziała wyjazd nazajutrz. Babunia nie wstrzymywała. Maryla zostawała na straży. Wyjeżdżał téż pan Sylwester, a Gerard i Kazio, pod pozorem polowania w lasach zamszańskich, także mieli bawić dłużéj.
Gerardowi zdawało się to bardzo na rękę, gdyż Maryla do swojego mieszkania zapraszała i ściągała Zosię, a brat mógł tu przychodzić, i w mniejszém kółku starać się zbliżyć do panny Zofii. Był prawie pewien, że tu wreszcie, częściéj ją widując, wywrze wrażenie.
Dziwna rzecz, Zofia milcząca i nie usposobiona wcale do żartobliwéj, dowcipnéj rozmowy, trochę się ośmieliwszy, tak dobrze w niéj dotrzymywała placu panu Gerardowi, iż czasem nawet Maryla jéj przyklaskiwała.
Gerard był coraz bardziéj markotny. Podkomorzyna z pewnością widziała wszystkie te manewra, ale uśmiechała się z nich i nie mówiła nic. Przed nią Gerard z nadzwyczajnemi pochwałami odzywał się o Zofii.
Raz tedy, gdy się jakoś po obiedzie został sam na sam z podkomorzyną, bo Maryla wyprowadziła w ganek od ogrodu Zosię, a Kazio poszedł za niemi, Gerard, wedle zwyczaju, wychwalał pannę Morawińską.
— Babcia kochana ma szczególne szczęście — mówił — wypisuje sobie na niewidziane z Polesia panienkę, po któréj można się co najwięcéj spodziewać skromnego i prostodusznego stworzeńka, i los daje jéj prawdziwie niepospolitą, znakomitą pannę, któraby najwytworniejszego salonu nie zeszpeciła.
— Ale, że to ty przyznajesz — odezwała się podkomorzyna — to najdziwniejsze.
— Dla czego?
— Bo ty wcale do admiracyi nie jesteś skłonnym. Zresztą, możesz być wybrednym, masz do tego prawo...
— Nie mam najmniejszéj zasługi, babciu kochana, oddając sprawiedliwość pannie Zofii. Przyznaję się, żem z uprzedzeniem przybył, alem został zwyciężon.
— A! mój drogi — przerwała pani Mylska — tylko nie tak gorąco...
Gerard się zarumienił nieco.
— Wie babcia, to nieszczęście, że my wszyscy przy bardzo piękném imieniu, jesteśmy skazani na polowanie o posagi, gdyby nie to...
Gerardowi zdawało się może, iż tak, niby żartując, wydobędzie z babuni choćby wskazówkę jakiegoś, czy wyposażenia, czy obdarzenia.
Podkomorzyna trochę się zmarszczyła i odparła obojętnie:
— Nie ogaduj-że się — proszę, tak znowu ubodzy nie jesteście.. Ale, gdyby nawet, co mi się nie zdaje... Zosia miała znaczniejszy posag, mimo że ci się podoba, wątpię by się wasze charaktery i temperamenta godziły.
Uderzyło mocno Gerarda to wyrażenie, iż babci się nie zdawało aby panna znaczniejszy posag mieć mogła. Była to drogocenna wskazówka, było to wyznanie, iż babcia téż nic znaczniejszego jéj ani dać, ani zapisać nie miała zamiaru. Więc choć rozmowa skończyła się potem na żartach i dowcipach, Gerard był z siebie zadowolony. Wieczorem Maryli i Kaziowi mógł przynieść owoc swych starań — zapewnienie, iż podkomorzyna nie myśli zmieniać dawnego rozporządzenia.
Pomimo to, nieczułość panny Zofii drażniła go zawsze, miał do niéj urazę. Okazywał jéj jak największe uszanowanie, przypochlebiał się niemal, lecz i to nie czyniło pożądanego skutku.
Tak dni płynęły bez znacznych zmian w usposobieniach, gdy jednego dnia posłaniec z sąsiedztwa umyślny, przyniósł list do panny Zofii.
Ponieważ we dworze wszystko co się jéj tyczyło, szczególną, nadzwyczajną zwracało uwagę i rodziło niepokoje, list do niéj, która tu prawie znajomych nie miała, obudził domysły, poruszył do najwyższego stopnia.
W jednéj chwili wiedziała o nim Maryla, dwaj Mylscy, rządca, nawet kapitanowa Deręgowska, mimo swéj głuchoty. List, sam Rzęsnowski zaniósł do pokoju panny Zofii, która ze zdziwieniem spytała najprzód:
— List? do mnie? z Kruków? z jakich Kruków? ale ja tu nikogo nie znam!
Wziąwszy jednak w ręce pismo, Zosia się mocno zarumieniła, podziękowała staruszkowi i bardzo zmięszana, poszła z listem do okna. Tu stała długo, zafrasowana mocno, jakby nie wiedziała co z tém począć; namyślała się, szła, powracała, a w ostatku niosąc list w ręku, z rumieńcem na twarzy, wsunęła się do pokoju podkomorzynéj. Staruszka, któréj ulubioném czytaniem były pamiętniki, siedziała właśnie nad owemi swego czasu sławnemi margrabiami de Créqui, gdy Zosia weszła do pokoju. Z jéj twarzy i z listu niesionego w ręku poznała, że coś zajść musiało co ją dotknęło i ulękłszy się trochę, wstała pośpiesznie.
— Co to moja Zosieczku! widzę jakiś list! czy co nieprzyjemnego dla ciebie...
Zosia uśmiechając się przysiadła naprzeciw babki.
— Nie, nie, nie tylko nieprzyjemnego, ale nawet tak bardzo ważnego, no, coś jednak niezwyczajnego, o czém babcię chcę zawiadomić.
— Proszę cię, cóż to jest?
— Przyjaciel i kolega mojego brata, który dotąd był nauczycielem przy dzieciach w sąsiedztwie naszém, jakimś wypadkiem dostał się tu do Kruków, jako towarzysz, czy dla dokończenia wychowania młodego hrabiego. Przywiózł mi listy z domu... i chciałby ustnie mi coś opowiedzieć od ojca i brata... a nie śmie przybyć bez pozwolenia, a znowu prosić go nie mogę...
Podkomorzyna bystro spojrzała na rumieniącą się Zosię i zawołała żywo:
— W mojém imieniu proś ich obu z młodym hrabią, jutro na obiad. O to nawet nie potrzebowałaś mnie pytać.
— Ale, babuniu! — całując ją w rękę szepnęła Zofia.
— Przyjaciel i kolega brata, zatém młody człowiek — dodała podkomorzyna — mimowolnie rodzi się we mnie podejrzenie.
Zofia zaczerwieniła się jeszcze mocniéj i zaczęła żywo zbijać domysły babuni, śmiejąc się i zagadując.
— Przyjaciel brata, młody człowiek co bywał u was często, co cię widywał, moja Zosiu, nie mógł się tobą nie zająć, no, chybaby się zajął Lucynką.
— Ani mną, ani nią! — zawołała Zofia, któréj twarzyczka zdradzała jednak pomieszanie. — Mogę babci poprzysiądz, że ja przynajmniéj wcale o tém nie wiem. Jest-to filolog, filozof, pedagog i tak zajęty ogromnie swojemi książkami, iż pargaminowe okładki ich nawet piękniejsze mu się pewnie wydają od najwdzięczniejszéj kobiecéj twarzyczki.
— Wieleż ma lat? — spytała babka.
— Doprawdy, nie wiem, ale pewnie nie ma trzydziestu — mówiła Zofia — sposobi się na professora.
— A zatem professora i młodego hrabiego na obiad jutrzejszy zaproś w mojém imieniu. Hrabia z Kruków Krukowski ma starego ojca tylko, paralityka, który się z krzesła nie rusza. Jest-to młodzieniec dziewiętnastoletni, bardzo dobrze wychowany i także, jak twój professor, pragnący się oddać naukom. Nie zabawi się tu z nami, ani z poczciwym Kaziem i Gerardem, ale, cóż robić. Zapewne twój professor — powtórzyła podkomorzyna...
— Dla czego mój? — zaprotestowała pocichu Zosia.
— Professor więc, pojedzie z nim odbyć podróż naukową...
Nie bez pewnego cieniu podejrzenia podkomorzyna odprawiła Zosię, która pobiegła na list odpisywać co rychléj, a w istocie ukryć swe rumieńce i niepokój. Nim się zebrała na list, chodziła długo, dłoń do gorących przykładając skroni.
— Ludwik! tu! jakim sposobem? — myślała.
Mimowolnie podejrzenie się w niéj budziło, domysł, że, któż wie? gotów był. Ale nie!... Odpychała myśl tę natrętną, a jednak!...
Między panną Zofią a Ludwikiem, oprócz wejrzeń i słów co nigdy nic wyraźnego powiedzieć nie śmiały, nie było bliższych stosunków. Wiedzieli z pewnością oboje, że nie byli sobie obojętni. Któż o tém nie wie? kto tego nie czuje, nawet gdy o sto mil serce dla niego uderzy? Ludwik nie mógł jednak ani pomyśleć o zbliżeniu się do panny Zofii, teraz mniéj niż kiedykolwiek, a panna Zofia wiedziała dobrze, iż się ta miłość młodzieńcza, jak złoty obłoczek na niebie w dzień pogodny rozpłynie i w lazurach roztopi.
Nie przeszkadzało to kochać się i myśleć o sobie.
Zosia była przelękniona tém niezmiernie, że on może umyślnie o miejsce to się starał, aby się do niéj przybliżyć. Jakoż nie myliła się wcale. Szczęśliwy traf mu je nastręczył, Ludwik odroczył swe widoki professury i służby publicznéj aby choć na chwilę zbliżyć się do panny Zofii.