Uroda życia/Część II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część II. Alienatus a se
Rozdział VII
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Po upływie pewnego czasu w bardzo niedrogiej restauracyi, gdzie Piotr jadał, spotkał się oko w oko z Wolskim. Przywitali się z wielką wzajemną satysfakcyą. Okazało się, że Wolski siedzi już od dłuższego czasu w Krakowie i że już z pism publicznych wiedział o awanturniczej Piotra ucieczce, ale nie mógł przypuścić, żeby taki sławny uciekinier miał siedzieć w Krakowie. Był to pierwszy człowiek, którego Rozłucki znał i z którym mówił otwarcie w tem mieście. To też szczerze był rad. Lecz Wolski był nie w humorze, zasępiony i zaambarasowany, a nawet chwilami tak przybity, że prawie nieprzytomny. Na indagacye ex-oficera odpowiadał półgębkiem, niechętnie i, co było najdziwniejsze, zgryźliwie. Dopiero po pewnym czasie, gdy razem wyszli na planty, przyznał się, że jest w nadzwyczajnie ciężkich kłopotach, gdyż ma tu w Krakowie proces — i to proces nielada, bo o roztrwonienie pieniędzy publicznych. Piotr osłupiał. Ksiądz Wolski i roztrwonienie pieniędzy publicznych? Kiedy takie pytanie ze zdumieniem zadawał, twarz Wolskiego mieniła się i ze wstydu dziwnie zapadała. Na prośbę o wyjaśnienie, wstydząc się i czerwieniąc, Wolski oświadczył, że po przybyciu do Krakowa został oskarżony o roztrwonienie składek specyalnych, zebranych dawniejszemi czasy przez pewne grona ludzkie na rzecz unitów. Na pytanie, czy nie może się z tego wytłomaczyć i usprawiedliwić, odpowiedział, że nie może ze wszystkiego, gdyż w istocie niektóre wydatki z tych właśnie funduszów czynił nieopatrznie, bez pobrania kwitów, niektóre kwity poniszczył umyślnie dla ostrożności, w ciągłej obawie rewizyi i skompromitowania ludzi, a niektóre sumy powydawał na cele ze sprawą związane, lecz uboczne. Są także rzeczy, których sobie przypomnieć nie może. Piotr złościł się z miejsca i wprost wymyślał, jak można w rachunkach nie mieć wszystkiego na piśmie. Ksiądz wstydził się znowu i przysięgał, że wszystko wydał uczciwie, dla siebie nie wziął na owinięcie palca...
— E, tam z tym palcem! — krzyknął Piotr.
— Jednego szeląga bezprawnie nie wydałem...
— I z tym znowu szelągiem! Toć wiem. Przyszczypki u butów, jak wrota u stodoły — i roztrwonienie! Któż to oskarża?
— No któżby? Kler.
— Ale mianowicie, co za jedni?
— Prawowierni, piastunowie cnoty, zelanci z tłustych prebend i posad.
— Jakież mają dowody?
— Dowody są. Och, to ciekawe! Ja patrzę i słucham uważnie, bo to moja przecie sprawa i moja dobra sława w grę wchodzi, a nie mogę się oprzeć podziwowi, jak to na świecie jest...
Ludzie obojętni, którzy nic o tej sprawie nie słyszeli, sądzą mię za moje gorzkie trudy. Ja jeden wiem, ile w tem, co oni mówią, jest bezprawia i mojej krzywdy, nieprawdy i ich faryzeizmu, a dowody po ich są stronie.
— Ale jakież dowody, — później będziemy na ten temat filozofować...
— Dowody są takie. Po pierwsze — moje stwierdzenie prawdy o pobraniu sum. Po drugie zeznania ludzi złych, którzy przeciwko mnie świadczą!
— Co to za ludzie?
— Jedni pienią się, iżem jest odszczepieniec, a inni mają w tem interes, żeby zeznawać tak, jak to leży w interesie możnych. Możni zaś są za tem, żeby mnie w ten sposób zgubić.
— Któż to są ci możni?
— Tutejsi, którzy oddawna zęby na mnie ostrzyli. Ale głównie Nastawa.
— Co znowu? Ten!
— A ten. Jego to przecie dzieło.
— Doprawdy?
Piotr pokiwał głową, uśmiechnął się...
— Gdzież to ów sąd się odbywa?
— Tu w jednym klasztorze.
— Czy hrabia Nastawa występuje tam osobiście, jako świadek?
— Owszem jest, ale to tam...
— Cóż niby?
— Niby to on jest mój stronnik, nawet obrońca. Co mię obroni w pompatycznem przemówieniu, to czuję, jakby mię ziemią przysypał.
— A któż w sądzie zasiada?
— Starcy, zasłużeńcy, mężowie nauki, sławy, cnoty, niemal święci.
— A czy też ja nie mógłbym przypadkiem stanąć także, jako świadek?
— Świadek, — a czego?
Podniósł na przyjaciela oczy smutne, pełne żalu i miłości.
— No, choćby też tamtej nocy.
— Cóż to ma jedno z drugiem? Takich nocy miałem niemało, ale przecie nie o to tam chodzi, tylko o pieniądze. Chcą ze mnie zrobić złodzieja, bo tak będzie najłatwiej mię ubić, chcą ze mnie zrobić złodzieja, bo to potrzebne do tezy, że taki, jak ja, odszczepieniec, musi, a nawet powinien być złodziejem. Po to zostaje się odszczepieńcem, żeby być złodziejem. Więc udowodnią. Cóż pan możesz pomóc w walce z Nastawą? To człowiek potężny.
— A ja właśnie przeciwko niemu radbym świadczyć. Z nim się zewrzeć.
— Nie, to na nic! Niema punktu, do którego mógłbyś być powołany.
— Mogę być przecie powołany do punktu stwierdzenia prawdy...
— Prawdy... — uśmiechnął się Wolski z niewymowną goryczą i zaiste krwawą ironią. Szli ciemnemi uliczkami. Deszcz mżył i lepkie błoto krakowskie pryskało im spod nóg. Mijali ciasne sienie starych domów, mroczne zaułki, źle oświetlone aleje. Wolski ciapał wielkiemi butami po kamieniach, nie patrząc, gdzie te buty stawia. Rozłucki zwrócił mu uwagę:
— Niech-no ksiądz idzie mniej idealistycznie po tym padole, bo już mam spodnie pobryzgane dzięki takiemu systematowi spacerów po tym Krakowie.
— Przepraszam. Ostatecznie mógłbyś pan być powołany, jako świadek z mej strony, bo ja dotąd ani jednego świadka nie powołałem. A tam po cichu kwestyonują wogóle moją pracę. Mówi się do ucha: pieniądze trwonił z dziewczętami po miasteczkach. Przyjdzie jeszcze taki, co powie: — kto go wie, czy to nie szpieg?... A będzie i taki, co drugiemu szepnie do ucha: — mówią, że to szpieg...
— Wiem, wiem...
— Jeśli nie kwestyonują mojej pracy głośno, jawnie, to jednak robią z niej byle co, albo przedstawiają jako coś mdłego, nikłego, ułomnego. Należało robić tak i tak, a ja oto, com robił? Mdle, słabo, zcicha... Ale tego, jak należało, żaden nawet ze słychu nie zna i krokiem tam nie poszedł, nie spojrzał w tamtą stronę. O, mocny Boże mój!
— No, więc idę tam!
— Ba! A jakże się pan nazwiesz? Przecie powinieneś wymienić swe nazwisko, swe generalia...
— Zamelduję się oskarżycielowi, świadkowi, czy obrońcy, hrabiemu Nastawie. Poproszę go, żeby zaświadczył, iżem jest człowiek dobrej wiary. A chociaż nazwiska dobrego w tych stronach nie mam, przecież świadczyć mogę. On to dla mnie zrobi.
Piotr roześmiał się głośno i zamilkł. Latarnie były coraz rzadsze, błoto zaś coraz obfitsze i jakby solidniejsze. Przybyli do dzielnicy ubogich. Rozłucki zrobił uwagę, iż Kraków jest miastem przedziwnej piękności, jedynem w Polsce, a może nawet w Europie, — ale od pierwszego piętra ku górze. Dół jest bardzo nieładny. Takiej zaś biedy, jak w Krakowie, nie znajdzie w Polsce, nie mówiąc już o Europie.
W zawiłych uliczkach trafili na ogromny gmach klasztoru. Wolski prowadził. Weszli w bramę i w korytarze, zimne, jak lochy. Brnęli w górę po płaskich i wygodnych schodach z ciosu, które powyżłabiane zostały przez tysiące stóp w ciągu wieków. Nareszcie dostali się do korytarza słabo oświetlonego, który zdawał się nie mieć końca. Wolski szedł coraz szybciej i w coraz oczywistszym niepokoju. Tracił zewnętrzną, świecką swadę i stawał się strwożonym księdzem. Ręce mu drżały, gdy kołatał we drzwi, głęboko w mur wpuszczone. Ktoś je otworzył tak niepostrzeżenie, jakby się same rozwarły. Weszli do sali obszernej po kilku stopniach kamiennych na dół prowadzących. Sala ta słabo była oświetlona lampą, stojącą w głębi, na dużym stole. Pod ścianami, na szerokich, drewnianych ławach siedzieli jacyś ludzie. Z tej sali prowadził do drugiej szczególnego rodzaju otwór, bez drzwi, przedzielony po środku słupem. Było coś grubo niezgrabnego, ponurego i budzącego wstręt w tej jamie, wiodącej do głębi. W drugiej izbie, równie obszernej, widać było stół założony papierami i bardzo rzęsiście oświetlony przez dwie duże naftowe lampy. Nikt przy tym stole nie siedział, lecz od pierwszego rzutu oka widziało się, że tam właśnie jest trybunał. Wolski przysiadł na ławie w pierwszej sali i zatrzymał tam Piotra. Był wzburzony, zgorączkowany, wewnętrznie przejęty swą sprawą i okolicznościami jej towarzyszącemi w sposób charakterystyczny, jak to bywa z ludźmi, którzy są pod ciężkim zarzutem w sądzie. Jeżeli mówił o jakim przedmiocie postronnym, to widać było, że o nim prawie nie myśli. Twarz miał zniszczoną, przeżartą przez jednostajne zmory, które wnętrze jego szarpały. Piotr przypatrywał mu się z ukosa i zadawał sobie pytanie, czy ten człowiek popełnił zarzucane mu występki, czy nie. Nie przyszedł do żadnego przeświadczenia.
Ludzie, siedzący na ławach, drzemali. Było ich kilku. Jeden z nich był to prostak o rysach pospolitych, drugi, ubrany z waszecia, trzeci jakiś miejski jegomość wytarty, w długim surducie z ostrzyżoną „na jeża“ głową, czwarty — mieszczanin w długich butach, piąty, typowy podlasiak, o rysach suchych i czarnych a siwych oczach. Spoglądali na Wolskiego nieufnie, pogardliwie i z nienawiścią. Szczególniej ów trzeci z rzędu, młody w długim surducie, o krostowatej twarzy, powleczonej anielskim uśmiechem, mierzył go wciąż oczyma od stóp do głów, jakby mu brał miarę na trumnę. Wolski milczał, sapał, poprawiał na sobie, a raczej szarpał przyciasne ubranie. Piotr trącił go w bok i zapytał, kto są ci ludzie. Odpowiedział, że to świadkowie. Zaraz też począł wyłuszczać długi i niezmiernie zawikłany wywód o owym w surducie, o jakichś listach przejętych, o cytatach poprzekręcanych, o fałszywości zestawień... Piotr nic z tego nie pojął, tem bardziej, że w głębi drugiej sali drzwi się otwarły i wszedł w pełnym składzie — sąd.
Wsunął się najprzód stary ksiądz z twarzą suchą, rozumną i dobrotliwą. Włosy miał już dobrze przyprószone siwizną, oczy osadzone głęboko, mądre i łaskawe. Za nim wtoczył się zakonnik otyły, łysy, o twarzy okrągłej i tłustej, o oczach władczych i potężnych. Grube jego usta zdały się być stworzone do wydawania rozkazów, ręce do zginania karków. Trzeci z sędziów był to cywilny staruszek, z białą „hiszpanką“ i białemi wąsami, ruchliwy i niezmiernie elegancki. Czwarty, również cywilny, młody, dwudziestokilkoletni jegomość, zażywny i tęgi, niskiego wzrostu. Natrętne jego oczy z jakąś nieodstępną zajadłością spoglądały spoza binokli. Ostatni z sędziów, również świecki, był to młody jeszcze człowiek, łysy, lecz bardzo przystojny, o brodzie kruczej, aksamitnych oczach i ustach aż lubieżnie pięknych. Sędziowie ci bez żadnej ostentacyi zajęli miejsca za stołem i przewodniczący, — ów duchowny starszy wiekiem, — poczciwym głosem przywołał do tamtej sali Wolskiego i świadków. Wszyscy natychmiast ruszyli się z miejsc. Wolski ręką drżącą z nerwowego wzruszenia ujął Piotra pod ramię i wprowadził do silnie oświetlonej sali. Zwrócił się do przewodniczącego z zawiadomieniem, że przyprowadza swego świadka, który niewiele wprawdzie może dorzucić do istoty sprawy, lecz co do niektórych szczegółów da wyjaśnienia. Sędziowie porozumieli się pomiędzy sobą i, po pewnem wahaniu, przystali. Sekretarz, ów niski w binoklach, zapytał:
— Nazwisko świadka?
Rozłucki rzekł oschle:
— Niepotrzeba pisać nazwiska. Chodzi o istotę rzeczy, nie o osobę. Niech pan napisze imię świadka, Piotr, — to wystarczy.
Sekretarz zmierzył go impertynenckiemi oczami od stóp do głów — i zapytał sędziów, co ma zapisać. Naradzano się przez chwilę i, w sposób dość pogardliwy, nie badając, czemu świadek nie chce podać swego nazwiska, zgodzono się na zanotowanie go tylko z imienia. Rozłucki usiadł w pobliżu stołu na krześle, w jasnem świetle lampy i począł przyglądać się sędziom. Nie budzili w nim niechęci. Przeciwnie, — podobali mu się, jako typy, jako figury ciekawe i interesujące, — ale nie miał do nich serca. Cała ta sprawa, wytoczona przeciwko Wolskiemu, którego był widział w lesie i polu podlaskiem, wydawała mu się być wierutnem ludzkiem głupstwem. Tłusty zakonnik, prowadzący dochodzenie, przedkładał prezesowi wyniki dotychczasowe. W trakcie tego skinął głową ku młodemu jegomościowi w surducie do kolan, siedzącemu w kątku sali, obok wielkiej szafy. Tamten wstał natychmiast. Blado błękitne jego oczy patrzały łagodnie i niemal nabożnie, pociągła twarz wyrażała czystość serca i gotowość do wszelkiej ofiary.
— Panie Sikorski, — mówił zakonnik, — proszę nam szczegółowo wyjaśnić sprawę pożyczki, udzielonej przez „pana Wolskiego“ rodzinie Natalii Mikuciówny.
Zapytany podniósł oczy w niebo, jakby tam szukał natchnienia, i wnet począł wydobywać ze siebie głosem cichym i rzewnym długi donos na „pana Wolskiego“, przedstawiający „zgoła niereligijny stosunek“, który łączył „pana Wolskiego“ z Natalią Mikuciówną. Stosunek ten „według zdania“ świadka był przyczyną i motywem udzielenia owej pożyczki. Wywód pana Sikorskiego trwał niezmiernie długo, był zawiły, zahaczający o setkę zdarzeń banalnych, wypadków najpospolitszych, czyichś opowiadań, podsłuchań, doniesień, plotek...
Podczas zeznań tego świadka wszedł do sali hrabia Nastawa. Za nim — cały szereg osób duchownych i świeckich, grupami i pojedyńczo. Wszyscy przybywali tąsamą drogą co Wolski z Piotrem, — przez dużą salę. Hrabia Nastawa, wkroczywszy do izby sądowej krokiem cichym, bezszelestnym, elastycznym, obdarzył sędziów niskim ukłonem i łagodnie skierował oczy w stronę Piotra. Ujrzawszy go tutaj, doświadczył, widocznie, nad wyraz nieprzyjemnego wrażenia, gdyż on, tak nadzwyczajnie pewny siebie i towarzysko wyszkolony, nie mógł tego ukryć. Stał przez chwilę znieruchomiały, jakby się wahał w głębi siebie, jak pokonać wrażenie. Wreszcie skinął w tę stronę, gdzie Rozłucki siedział, niepostrzeżenie głową, zawrócił się na miejscu i usiadł zdala, w drugim końcu izby.
Trwało dalej interesujące zeznanie pana Sikorskiego. Zakonnik stawiał pytania: — kto, kiedy, jak, ile, skąd, dokąd, po co, z kim? — i tak dalej. Sekretarz sądu spisywał szybko i dokładnie rzeczy podane. Kiedyniekiedy zakonnik łagodnym ruchem tłustych rąk odwijał rękawy habitu i wówczas czyniło to wrażenie, że się „braciszek“ zabiera do ostatecznego oprawienia ofiary. Białe i pulchne jego palce, złożone pobożnie na piersiach, zaciskały się dobrotliwie, gdy pan Sikorski podawał pewne, niby to nieznaczące szczególiki, lecz w gruncie rzeczy nitki do skręcenia stryczka dla „pana Wolskiego“. Sekretarz pisał wówczas ołówkiem na wielkich arkuszach, rzucając od czasu do czasu pytanie, albo prośbę o powtórzenie jakiegoś szczegółu, ażeby go mógł trafnie i wiernie wlepić w protokół. W zadawaniu pytań znać było metodę i umiejętność. Były one tylko jakby przykładami, argumentami potwierdzającemi założenie. Trzej pozostali sędziowie siedzieli bez ruchu, słuchając w skupieniu. Gdy skończył wszystkie swe wywody pan Sikorski, przywołano mieszczanina. Ten mało wiedział, o co właściwie w tej sprawie idzie. Ział nienawiścią do Wolskiego, jako do odszczepieńca. Wszystko, co mówił, miało charakter nienawiści. Zeznawał później chłopowina, który raz mówił przychylnie, raz nieprzychylnie dla oskarżonego. Znowu przywołano pana Sikorskiego dla skonstatowania faktów, podanych przez innych świadków. Wytworzyła się istna góra plotek. Zaprzeczano, potwierdzano, piętrzono dowody i burzono je, żeby spiętrzyć inne. Piotr był znudzony. W pewnej chwili posłyszał, że zakonnik zwraca się wprost do Wolskiego. Tłusty rzymczyk prosił grubego odszczepieńca głosem cichym, pokornym i łagodnym, w którym na dnie brzmiała nuta żelaznej groźby, ażeby nie skazywał sądu na dochodzenie tej rzeczy, lecz wyznał dobrowolnie prawdę. Prosił go przez miłość Pana Jezusa, która „nie mogła przecież wygasnąć w sercu do szczętu“, ażeby nie gorszył słuchaczów wydobywaniem tych rzeczy, spisywaniem ich w protokóle, lecz w krótkich wyrazach wyjawił sedno rzeczy, które wiarogodne zeznania już niemal odsłoniły.
— Panie Wolski, — mówił braciszek z drżeniem w głosie, — na rzeczy święte, którym wierność zaprzysiągłeś niegdyś przed ołtarzem, zaklinam cię dziś, ja proch przed Panem, ażebyś nam wszystkim oszczędził przykrości badania, a sobie tem gorszego wstydu. Wzywam też pana, ażebyś te pieniądze, któreś wydał, te grosze, które ubóstwo chrześciańskie składało na rzecz braci unitów, zwrócił, — ażebyś je oddał do rąk godnych, do rąk, które godnie groszem tym rozporządzą.
Piotr patrzał w owej chwili na wyhodowane, białe, tłuste ręce mnicha z różowemi paznogciami. Miał chęć podejść do tego faryzeusza i powiedzieć mu parę słów do ucha. Lecz nie ruszył się z miejsca. Siedział z przymkniętemi powiekami. Słuchał, co też powie Wolski. Ten wstał z miejsca i, trzymając się poręczy krzesła, jakby w obawie upadku na ziemię, począł coś ze siebie wydębiać. Coś stwierdzał, czemuś zaprzeczał. Cichym głosem, zwrócony do owego Sikorskiego, kiwając boleśnie głową, odpierał gołosłownie jego zarzuty w sposób zaiste liryczny, prawie żakowski, nie posiadający żadnej prawnej wartości. Obracając się do sędziów i otyłego zakonnika, według jego żądania, przysięgał, że jest w tej rzeczy niewinny. W innych rzeczach — może tak, w tej — nie. Co do Natalii Mikuciówny, płonąc ze wstydu, wyznawał, że istotnie miał do niej niejaką „męską skłonność“, ale była to zgoła platoniczna sympatya. Nigdy jej z tego tytułu pieniędzy nie udzielał. Przeciwnie — i tak dalej... Sekretarz skwapliwie zapisywał te jego ekspektoracye, szczególniej co do „innych rzeczy“. Tłomaczenie się Wolskiego sprawiło wrażenie jaknajgorsze. Nie postawił żadnego niezbitego dowodu swej niewinności. Mówił o jakichś amorach, a co do spraw pieniężnych przysięgał, dawał wielekroć słowo honoru. Jeden z sędziów, ów młody z czarną brodą, zabrał głos i podkreślał tę okoliczność, iż pan Wolski, który przed chwilą przyznał się w całej rozciągłości do „innych rzeczy“, to jest do wykroczeń natury moralnej, — w tej sprawie, o którą chodzi, na tak głębokie i chrześciańskie postawienie kwestyi, jak to uczynił brat Leon, zachowuje przecież swój sekret. Młody prawnik zwrócił także uwagę na to, że odpieranie zaświadczeń niewątpliwych słowem honoru, czy gołosłowną przysięgą nie może mieć dla sądu znaczenia. Pytał wreszcie, czy pan Wolski może złożyć jakiś dowód rzeczowy, oczywisty, to, co się nazywać może dowodem prawdy, dla obalenia, jeśli nie dowodów, to poszlak winy, złożonych przez świadków. Wolski znowu powtórzył swe zagmatwane historye, które już Piotr był słyszał. Mówił o sumach wydanych, wyliczał osoby, zdarzenia, wspominał o konieczności niszczenia kwitów. A wreszcie zwiesił głowę, rozłożył ręce — i usiadł na krześle. Zapanowało milczenie. Przewodniczący dał znak Piotrowi, że pragnie go pytać. Zadał też kilka kwestyi co do tego, jak dawno zna pana Wolskiego, co go z nim łączy i co wie w tej sprawie głównej. Rozłucki z szacunkiem odpowiadał na wszelkie te kwestye, ale później zwrócił się z zapytaniem, czy może sam mówić. Otrzymał na to pozwolenie. Prosił przedewszystkiem o wyjaśnienie, jako nieobeznany ze sprawą do gruntu, gdyż od samego jej początku nie był obecny, — czy dobrze pojmuje apostrofę sędziego, którego się tytułuje „bratem Leonem“. Czy w sprawie tej chodzi o stwierdzenie, że pan Wolski roztrwonił sumy, powierzone mu dla celów wyższego porządku, na swe osobiste potrzeby czy przyjemności? Potwierdzono, że tak. Rozłucki zapytał jeszcze, czy to dla udowodnienia swej niewinności ma on dostarczyć materyalnego dowodu prawdy? Potwierdzono, że tak właśnie. On rzekł wówczas:
— A więc panowie sędziowie widzicie ten dowód prawdy.
— Gdzież on jest? — zapytał młody prawnik.
— Oto ta postać, — rzekł Piotr, wskazując na Wolskiego.
— Cóż to ma znaczyć?
Podnieście wyżej światło lampy i obejrzyjcie oskarżonego od stóp do głowy. Przypatrzcie się nadewszystko jego butom, jego spodniom i surdutowi.
Wolski zwrócił się do Piotra czerwony ze wstydu i wściekły za tego rodzaju obronę. Sędziowie uśmiechnęli się, jedni ironicznie, drudzy pobłażliwie. Wnet jednak schowali te uśmiechy pod swe maski mniemanej objektywności. Piotr nie dał za wygraną. Mówił coraz spokojniej:
— Czy to jest typ człowieka, który roztrwonił fundusze publiczne?
— Nie poszukujemy typu, lecz badamy szczególny wypadek. Liche ubranie nie jest dowodem przeciwko danemu zarzutowi, a może być nawet argumentem, przemawiającym właśnie na niekorzyść. Ja jednak, osobiście, tego argumentu nie wysuwam. To, co szanowny pan mówi, nie jest wcale ani dowodem przeciw, ani za... — mówił piękny prawnik z jedwabistą brodą. — My poszukujemy dowodów rzeczowych.
— Ja je też dać usiłuję, lecz pan mi przerywa. Jeżeli panowie nie widzicie dowodu istoty rzeczy w tem, com powiedział, to spojrzyjcie teraz na swe buty, spodnie, surduty i habity...
— Szanowny panie, muszę mu zwrócić uwagę...
— Wy, którzy tego ubogiego o roztrwonienie publicznego grosza sądzicie, spojrzyjcie na siebie.
— Szanowny panie... — począł mówić pokornym głosem zakonnik, lecz Piotr mu przerwał:
— Wy, w miękie szaty odziani, co ośmielacie się zaczepiać przychodnia, który wraca z puszczy... Tyleście zobaczyli z tego, co się na puszczy dzieje? Czy był tam który z was, pospołu z tym, oskarżonym?
— Byli tam świadkowie, którzy tu stają mu do oczu... — mówił przewodniczący łagodnie, wskazując na prostych ludzi.
— Ja tam również zajrzałem. Widziałem wówczas tego „pana Wolskiego“, jak był kapłanem w puszczy, w lesie, w nocy ..................[1] Bóg był z nim i przed Bogiem on otwierał duszę ludu. Gdy wznosił ręce, dusze ludzkie dźwigał ku Bogu. Strzeżcie się, wy, sędziowie!
— Czemże to grozisz nam, mości panie? — zapytał siwy staruszek z „hiszpanką“, dotąd milczący.
— Nie grożę wam niczem. Daję wam tylko pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Weźcie je przecież pod rozwagę, jako najważniejszy argument.
Przewodnik rozprawy patrzał na Piotra głębokim, uważnym, spokojnym i, możnaby powiedzieć, współczującym wzrokiem. Rzekł łagodnie:
— Dziękujemy. Czy nic już więcej nie ma pan do udowodnienia w tej sprawie?
— Owszem, mam jeszcze słowo.
— Słuchamy.
Piotr skierował oczy wprost na hrabiego Nastawę i rzekł wyniośle, niemal rozkazująco:
— Panie hrabio! Wzywam pana do wyświetlenia i udowodnienia całej dodatniej misyi księdza Wolskiego na Podlasiu.
Hrabia Nastawa patrzał na niego obojętnie, jakby wcale nie słyszał. Prezes odezwał się:
— Hrabia Nastawa składał tu już swe zeznania. Porządek badań i ich kierunek jest to rzecz nasza. Po to zostaliśmy do tego sądu wezwani, a na wybór nasz zgodził się oskarżony. Cóż jeszcze, szanowny panie, możesz nam powiedzieć?
— Już nic.
— Bóg zapłać!
Piotr wstał i wyszedł z tej sali do sąsiedniej, pogrążonej prawie w mroku, — gdzie siedział był poprzednio. Tam wyciągnął się na szerokiej ławie, głowę oparłszy o ścianę, i popadł w zamyślenie. Cała sprawa, tocząca się w sąsiedniej izbie, stała mu się obcą, niską i wstrętną. Nie umiał tego wyrozumować i faktami stwierdzić, lecz czuł całem jestestwem istotę prawdy, był z nią w obcowaniu, miał ją niemal w ręku, jak przedmiot, a nie mógł jej ukazać, a, co gorsza, nie mógł nią uderzyć, jak bronią. Wiedział natomiast, że tam, wobec sędziów i milczącej publiczności, mówił głupstwa i głupstwem wywijał, jak bronią. W obliczu tych ludzi przezornych i roztropnych zaszkodził Wolskiemu. Nie chciał też już tam wchodzić po raz wtóry. Tymczasem sprawa toczyła się. Mijały godziny. Była już późna noc, kiedy z izby sądowej, gdzie wciąż jeszcze trwały zeznania, odczytywanie jakichś listów, gdzie gwar indagacyi, wzburzony głos Wolskiego i pytania sędziów raz wraz się rozlegały, — hrabia Nastawa wyszedł do przyległej. Sądząc, że tam niema nikogo, począł przechadzać się w półmroku. Defilując tak, spostrzegł leżącego na ławie, lecz nie zwracał uwagi, w przypuszczeniu widocznie, że to jest ktoś ze świadków. Piotr patrzał nań długo, nie dając znać o sobie. Minęła tak zapewne z godzina czasu. Wreszcie Rozłucki podniósł się ze swego miejsca i, gdy hrabia Nastawa do niego się zbliżył, pociągnął go za rękaw. Nastawa teraz dopiero ujrzał go przed sobą i poznał. Stali jakiś czas w milczeniu, zaglądając sobie w oczy. Piotr rzekł cicho:
— Znowu tak w zmroku rozmawiamy...
Nastawa milczał.
— To pan ścigasz tutaj Wolskiego... — ciągnął Piotr.
Nastawa milczał.
— Nie będziesz pan przecie tchórzem i, jeżeli go ścigasz, nie zaprzesz się tego?
— Nie widzę potrzeby zdawania przed panem sprawy z tego, co robię.
— A więc pan robisz to, o czem mówię?
— Sama logika rzeczy wskazuje, że tak nie jest i być nie może, lecz gdyby nawet tak było, to i wówczas zabroniłbym panu stawiać mi podobne pytania!
— Jeżeli tak jest, to postanowiłem zanieść do pana prośbę.
— Prośbę? Pan taki dumny i wspaniały?
— Tak jest. Ja taki dumny i wspaniały... Pamiętasz pan naszą rozmowę w powozie?
— Pamiętam ją i nie zapomnę, bądź wasan pewny.
— Mniejsza o zapewnienie, które wasan rzucasz w próżnię. Chodzi o propozycyę wówczas uczynioną. Obiecywałeś mi pan złote góry, jeżeli ci się usunę z drogi.
— Ehe — i cóż?
— Otóż teraz gotów jestem... przyjąć pańską propozycyę.
— Proszę! I czegóż wasan żądasz za to cenne ustąpienie z placu?
— Wiesz pan aż nadto dobrze, że Wolski jest najzupełniej niewinny, lecz pozory, a raczej nikczemnicy, przemawiają przeciwko niemu. Praca jego będzie uniemożliwiona. Zadadzą mu tutaj śmierć moralną. Uwolnij go pan od tego hańbiącego zarzutu.
Hrabia Nastawa roześmiał się szczerze.
— Śmiejesz się pan?
— Śmieję się z tej pańskiej romantycznej propozycyi.
— Dla czego?
— Nie ja tu jestem oskarżycielem, nie ja sędzią, nie ja instancyą karzącą, albo uniewinniającą. Jeżeli jest winien, to go sąd, złożony z istnych pereł świata duchownego, z profesorów uniwersytetu i ludzi pierwszorzędnej w zawodzie prawniczym wartości — potępi. Jeżeli jest niewinny, to go ci ludzie napewno oczyszczą.
— Powinieneś pan jeszcze głośniej roześmiać się z tej swojej obłudnej mowy.
— Przypuszczam, wnosząc z przebiegu sprawy, że go jednakże ten sąd nie będzie mógł oczyścić.
— I ja tak sądzę, wnosząc z usposobienia sędziów.
— Pańska ironia chybia celu. Ważniejszy jest byt i moc kościoła, niż honor księdza, entuzyasty. Jeżeli dla dobra kościoła trzeba poświęcić człowieka, to nikt się wahać nie powinien.
— Dobrze to pan tłomaczy.
— Tutaj jednak nie zachodzi, jak sądzę, nawet taka okoliczność. Zobaczymy, jaki to jest człowiek. Rozczarują się obałamuceni, patrząc na ten lichy mosiądz, który chciał połyskiwać, jak złoto. To będzie zysk. Nie można uwodzić gołębich serc blaskiem fałszywym.
— Ten Wolski nie jest to blask fałszywy. Pan to dobrze wiesz.
— Nie jestem pewny. Poczekam na wyrok.
— Potrzebne panu jest jego potępienie, ażebyś mógł owładnąć pewnem sercem gołębiem, ażebyś mógł je poniżyć...
— Miarkuj się pan!
— Nie chcę. Czynię panu propozycyę. Poniżam się bez granic, czyniąc tę propozycyę pokoju za cenę ocalenia honoru tamtego człowieka.
— Śmieję się z tej pretensyonalnej pozy i z tej pro-pozy-cyi. No i z ciebie, mój młody paniczu. Nie masz już dla mnie żadnej ceny. Dopóki byłeś oficerem, który okrywał mundurem rosyjskim ryngraf tajemniczego polskiego rycerza, budziłeś ciekawość i byłeś, — dla pewnych osób naturalnie, — jakąś zagadkową wielkością. Dziś, gdy zdradziłeś swój wojskowy sztandar i gdyś się stał pospolitym i ordynarnym, codzień spotykanym rewolucyjnym typem, odarłeś się sam ze wszelkiego uroku. Straciłeś wszelkie znaczenie. Żegnam.
Hrabia Nastawa odszedł wolnym, cichym krokiem do sali sądowej. Piotr został na miejscu. Długo tam tkwił w zamyśleniu głębokiem. Patrzał w oświetlony kwadrat przejścia do mniejszej izby. W pewnej chwili załamał ręce, aż zatrzeszczały, i wyszeptał do duszy swojej jakieś słowo, głuche niby sztylet i jak on schowane w pochwie milczenia. Siadł na ławie, ujął głowę w ręce i patrzał na odległy stół sędziowski. Miał w owych chwilach naoczne wrażenie podłości w Polsce. Czuł ją występującą naprzeciwko i nie mógł jej dać rady. Była wobec niego, jakgdyby forma bezkształtna, narzucająca swą wielkość i ciężar, oraz obłudną miękość. Był moment, że zapragnął ze swej duszy wyrwać szpadę, wejść do tamtej sali sądowej i rozpędzić wszystkich tamtych. Samemu osądzić tę sprawę na mocy szpady, na zasadzie prawdy i sumienia! Lecz oto spostrzegł, że nie może stworzyć swojego 18-go Brumaire’a, gdyż szpady u boku już nie ma, a gdyby ją nawet jeszcze posiadał, to byłaby to moc .....[2] porządku, nie taka, jakiej pożądał.
Bardzo późno, bodaj już nad ranem, posłyszał rumor. Ludzie wychodzili z sądu gromadnie, gwarząc pomiędzy sobą. Słuchał, co mówią; i z pojedyńczych zdań, ze strzępów dyalogu zrozumiał, iż wydano na Wolskiego wyrok potępiający. Potwierdzono wyrokiem oskarżenie, stawiane przez Sikorskiego i innych.
Piotr został na swem miejscu. Chciało mu się spać. To też przekręcił się na bok i natychmiast usnął krótkiem zamroczeniem, które czasem nawiedza człowieka, jak najgłębsza tajemnica bytu. Ukazał mu się dziwny jakiś widok, związany z tem, co myślał niedawno, rzeczywisty, jak sceny dopiero co zaobserwowane, a przecie tajemniczy i niepojęty. Obudził go dreszcz nagły, jakby potrząśnięcie za ramię ręką szatana. Siadł na ławie. Szarzało. Przez zakratowane okna wsączał się do sali zimowy świt. Och, jakiż nieopisany smutek był w tych pustych, ohydnych izbach, — i w tym żałosnym poranku!
Piotr znowu zatrząsł się z zimna. Wstał też zaraz i wyszedł. Trafił w korytarz długi i mroczny. Z niego na schody. Nie spotkał tam nikogo. Drzwi były poroztwierane. Pobłądził w tych długich i przemierzłych sieniach i znalazł się u wejścia do kościoła. Małe drzwiczki, wpuszczone w mur nadzwyczajnej grubości, prowadziły na chór kościelny. Przedsionek wyłożony był kamiennemi płytami. Było tam pusto i zimno. Krok rozlegał się głośnem echem. Piotr chciał zawrócić, lecz w szarzyźnie półmroku spostrzegł coś czarnego na ziemi. Schylił się i spostrzegł człowieka rozciągniętego. Wpatrzył się weń i poznał: Wolski leżał krzyżem u tych drzwi, prowadzących na chór. Głuchy jęk padał z jego ust w płyty kamienne. Wielkie ciało raz wraz wzdrygnął kurcz boleści — i znowu była cisza, zalegająca te miejsca.
Rozłucki czekał długo, aż się nieszczęśliwy wyszlocha. Nie mogąc zaś doczekać się, potrącił go końcem buta. Tamten podniósł ciężką głowę i coś wyjęczał.
— Wstawaj! — kazał mu Piotr.
— Kto to?
— No, wstawaj, mówię! Dość tej nędzy. Chodź!
— Dokąd mam iść?
— W świat!
— Już nie chcę!
— Musisz!
— Zostaw mię...
Znowu runął na ziemię i rozkrzyżował na kamieniach ręce. Głowa jego w szlochach poczęła się taczać z boku na bok i tłuc o głazy. Piotr pochylił się, podsadził ręce pod ciężki kadłub i dźwignął go z ziemi.
— Już cię drugi raz dźwigam.
— Zostaw mię!
— Wstawaj, bryło pokory! Chodź w świat!
Postawił go na ziemi, objął ramieniem, ucałował w usta — i pociągnął ze sobą.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W innym wydaniu tekst nieocenzurowany: , pośród czyhającego nieprzyjaciela.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W innym wydaniu tekst nieocenzurowany: rosyjskiego





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.