Villette/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Izydor |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Czas mój był teraz wypełniony całkowicie i owocnie. Nauczając innych i ucząc się sama, nie miałam wolnego momentu nieomal. Było to przyjemne. Czułam, że posuwam się naprzód, że umysł mój nie pleśnieje i nie rdzewieje w gnuśnej bezczynności, ale rozwija swoje władze i wyostrza je nieustannym ich ćwiczeniem. Miałam nie małe pole gromadzenia różnorodnych doświadczeń. Villette jest miastem o charakterze kosmopolitycznym i w szkole Madame Beck nie brakło przedstawicielek wszystkich nieomal narodowości Europy, zarazem najrozmaitszych warstw społecznych. W Labassecour panuje równość, jakkolwiek też nie ma tu republikańskiej formy rządów, góruje nastawienie demokratyczne. W szkole Madame Beck młoda hrabianka zajmowała miejsce na tej samej ławce obok młodej mieszczanki. Nie zawsze też można było, sądząc z zewnętrznego wyglądu, odróżnić patrycjuszkę od plebejuszki: ta ostatnia miewała często maniery bardziej opanowane i układne, gdy pierwszą cechowało wykrętne dopełniające się wzajem połączenie zuchwalstwa i podstępnego zakłamania. Gorąca krew francuska, miewała tu często domieszkę flegmatyczności kraju nizinnego, z przykrością wszakże zaznaczyć muszę, że ów żar krwi galijskiej ujawniał się przeważnie w potoczystej obrotności, z jaką płynęło z ust dziewcząt rasy łaciskiej pochlebstwo i kłamstwo, a także w swobodniejszym i żywszym ich zachowaniu się, często zdradzającym nieszczerość i brak serca.
Chcąc oddać sprawiedliwość wszystkim, zaznaczyć należy, że i rodowitym Labassecouriennes również nie brakło swoistej obłudy, była ona jednak tak bardzo oczywista i tak bardzo szyta grubymi nićmi, że nie mogła wprowadzić w błąd nikogo. Ilekroć kłamstwo potrzebne im było dla celów osobistych, zdobywały się na nie z łatwością i spokojem, niezmąconym najlżejszymi wyrzutami sumienia. Ani jedna żywa dusza w całym zakładzie wychowawczym Madame Beck, począwszy od pomywaczki kuchennej i kończąc na samej przełożonej, nie wstydziła się kłamać; kłamstwo nie było w ich oczach występkiem: nie uważały blagowania za cnotę może, ale za grzech najbardziej wybaczalny. „J‘ai menti plusieurs fois“ — skłamałam kilka razy — stanowiło nieodmiennie powtarzającą się pozycję w cotygodniowej spowiedzi każdej z tych dziewcząt i kobiet. Ksiądz wysłuchiwał tego wyznania nieporuszony nim i bez sprzeciwu dawał rozgrzeszenie. O ile, natomiast, zaniedbały raz chociażby pójścia na mszę, albo też przeczytały rozdział zakazanej powieści, stawała się sytuacja nieporównanie poważniejsza; były to przestępstwa, za które nieuchronnie spotykały winowajczynie ostre wyrzuty i surowe kary.
Częściowo tylko zdając sobie wówczas sprawę z tego stanu rzeczy i nie doświadczywszy na sobie samej jego wyniku, czułam się w nowym moim otoczeniu zupełnie dobrze. Po kilku pierwszych trudnych lekcjach, odbytych w burzliwej atmosferze nieustannie zagrażającego mi niebezpieczeństwa, na skraju moralnego wulkanu, huczącego pod moimi stopami, rozpalającego iskry w oczach i zalewającego falą krwi gorącej policzki, uciszył się nastrój wybuchowy, w stosunku do mojej osoby przynajmniej.
Postanowiłam, że muszę zwyciężyć: nie mogłam znieść myśli, aby w tej pierwszej próbie zrobienia kroku naprzód na drodze życia pokonać mnie miała wroga krnąbrność i pospolita nieustępliwość. Godzinami leżałam w nocy nie śpiąc i rozmyślając jaki mam stosować system, aby trwale opanować buntownicze te umysły, ugiąć sztywne te karki i podporządkować oporne słuchaczki mojej woli i mojemu wpływowi.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że nie mogę liczyć na pomoc Madame w żadnej formie. Zrozumiałym dążeniem jej było utrzymanie niezmącenie dobrych stosunków z wychowankami, chociażby nawet kosztem sprawiedliwości i ulżenia ciężkiemu losowi wykładowców. Szukanie przez któregokolwiek z członków personelu nauczycielskiego pomocy jej przy jakiejkolwiek okazji nieposłuszeństwa ze strony uczennic równało się nieuchronnemu, własnowolnemu przyczynieniu się do otrzymania dymisji. W stosunkach z uczennicami zachowywała Madame stale i niezmiennie stanowisko życzliwie przyjacielskie i pochwalające, surowo zalecała też członkom ciała pedagogicznego samoistne dawanie sobie rady we wszelkich niemiłych scysjach, do których nie chciała wtrącać się osobiście z należytą surowością w obawie, że mogłoby narazić ją to na utratę sympatii wychowanek. W tym stanie rzeczy nie pozostawało mi nic innego, jeno liczyć wyłącznie na własne siły.
Przede wszystkim jasne było dla mnie, jak dzień, że na nic się nie zdało użycie siły wobec opornej, niegodziwej gromady. Należało znosić cierpliwie wybryki buntowniczych dziewcząt, patrząc na nie jeno przez palce. Najpewniej działał na nie grzeczny, choć surowy, sposób obchodzenia się z nimi; dobrze także robiło rzucenie od czasu do czasu, z rzadka jednak tylko, złośliwej drwiny. Nie były w stanie, (a może nie chciały tylko), znieść stałego poważnego wysiłku umysłowego — odrzucały też bezwzględnie wszelkie próby obciążania ich pamięci, ich zdolności rozumowania, skupiania ich uwagi. Tam, gdzie obdarzona przeciętnymi zdolnościami i przeciętnie pilna młoda dziewczyna angielska zgodziłaby się posłusznie na odrobienie zadania, starając się wykonać je z możliwie największym zrozumieniem i umiejętnością, roześmiałaby się młoda Labassecourienne nauczycielowi prosto w twarz i odrzuciłaby opornie jego żądanie, mówiąc: — „Dieu que c‘est difficile! Je n‘en veux pas. Cela m‘ennuie trop!“[1]
Nauczyciel (czy nauczycielka) zdający sobie sprawę na czym polega ich rola, cofnęliby się od razu, bez wahania, protestu, czy oporu, zabierając się natychmiast, z przesadną może nawet gorliwością, do usunięcia wszelkich trudności, do uprzystępnienia podawanego słuchaczkom materiału, do obniżenia wykładu do poziomu umysłowego uczennic i podania im ułatwionej w ten sposób strawy duchowej, nie szczędząc przy tym bicza sarkazmu. Poczułyby jego podcięcie, może nawet poczułyby się nim urażone, nie miałyby jednak za złe zastosowania go, pod warunkiem jedynie, aby sarkazm nie był zbyt kąśliwy i okrutny. Gotowe są awanturować się głośno z powodu trzech wierszy, zadanych dodatkowo na następną lekcję, nigdy jednak nie widziałam, aby buntowały się przeciwko zadaniu rany ich miłości własnej. Niewielki posiadany przez nie zasób tej zalety z łatwością poddawał się miażdżeniu go, jak się zdaje też wolał znosić deptanie go energicznym obcasem, aniżeli szczędzenie go.
Stopniowo, wraz ze zdobywaniem przeze mnie umiejętności płynnego, swobodnego władania językiem francuskim, umożliwiającego mi stosowanie — odpowiednio do okoliczności — jędrnych, soczystych wyrażeń, zaczęły starsze i inteligentniejsze dziewczęta traktować mnie bardziej przychylnie, oczywiście na swój sposób. Zauważyłam, że ilekroć udawało mi się pobudzić szlachetną ambicję w sercu uczennicy, albo też poruszyć drzemiące na dnie jej duszy poczucie wstydu, pozyskiwałam ją już tym samym dla siebie. Jeśli tylko raz jeden chociażby udawało mi się sprawić aby (wielkie zazwyczaj) uszy uczennic rozgorzały zawstydzeniem pod gęstymi zwojami ich włosów, wszystko szło względnie dobrze. Z czasem zaczęły zjawiać się na mojej katedrze składane tam dla mnie z rana wiązanki kwiatów. Aby wywdzięczyć się za ten dowód miłej uwagi, wprowadziłam zwyczaj przechadzania się podczas rekreacji z kilkoma wybranymi. W trakcie rozmowy zdarzało mi się dokonać nieobmyślonej naprzód próby prostowania osobliwie spaczonych ich zasad i pojęć moralnych: ze szczególnym naciskiem wyrażałam zwłaszcza moją opinię o hańbiącej nikczemności kłamstwa. Kiedyś nawet, bez zastanowienia, dość nieopatrznie wyraziłam się, że z dwojga złego uważam grzeszenie przeciwko prawdzie za gorsze, aniżeli zaniedbanie czasem pójścia do kościoła.
Otóż obowiązkiem specjalnie przyuczanych do tego biednych dziewcząt było powtarzanie katolickiemu ich spowiednikowi wszystkiego, co słyszały z ust protestanckiej nauczycielki. Nakaz ten wydał budujące wyniki. Pomiędzy mnie a tych kilka najlepszych uczennic wślizgnął się jakiś żywioł niedostrzegalny, nieokreślony, nie dający nazwać się wyraźnie; wiązanki kwiatów składane były wprawdzie w dalszym ciągu na moim pulpicie, rozmowy nasze jednak były odtąd uniemożliwione. Nie zdarzało się od tej chwili nigdy, ilekroć siedziałam w berceau, czy przechadzałam się po alejach i która z uczennic, czy ich grupka, przyłączała się do mnie, aby nie wyrastała niezwłocznie jak spod ziemi jedna z nauczycielek i nie powiększała naszego grona. Dziwne też było, jak niesłychanie często bezszelestne cichostępy samej Madame sprowadzały ją poza moje plecy niespodziewanie i niedosłyszalnie, ni to zefirek przelotny.
Pogląd katolickiego mojego otoczenia na to, co czeka mnie po śmierci, został pewnego razu ujawniony wobec mnie dość naiwnie. Jedna z pensjonarek, której zdarzyło mi się oddać drobną przysługę, zawołała pewnego dnia, siedząc ze mną:
— O Mademoiselle, jaka straszna szkoda, że pani jest protestantką!
— Dlaczego, moja Izabello?
— Parceque, quand vous serez morte-vous brûlerez tout de suite dans l‘Enfer.
— Croyez-vous?[2]
— Certainement que j‘y crois: tout le monde le sait; et d‘ailleurs le prêtre me l‘a dit.[3]
Izabella była zabawną tępą istotą. Po chwili dodała:
— Pour assurer votre salut là-haut, on ferait bien de vous brûler toute vive ici-bas.[4]
Roześmiałam się. Trudno było w istocie przyjąć naiwne jej uwagi inaczej niż śmiechem.
Czy zapomniał już czytelnik o pannie Fanshave? O ile miałoby tak być, byłabym zmuszona przedstawić mu powtórnie tę młodą damę, jako kwitnącą zdrowiem i urodą wychowankę pensji Madame Beck. Była nią w rzeczywistości. Po przybyciu swoim na Rue Fossette, w dwa czy trzy dni po nagłym moim zainstalowaniu się tutaj, zetknęła się ze mną bez wielkiego zdziwienia. Musiała w jej żyłach płynąć dobra krew, nigdy bowiem nie była żadna księżna doskonalej, bezwzględniej i otwarciej nonszalancka niż ona; nie istniało dla niej uczucie zdziwienia, co najwyżej w postaci słabego, przelotnego spłoszenia. Większość innych właściwości i przejawów jej serca i umysłu zdawała się pozostawać w stanie takiej samej powierzchownej płytkości: jej upodobania i niechęci, jej miłość i nienawiść były nikłe jak pajęczyna, czy babie lato. Jedyną jej cechą prawdziwie mocną, wyraźną i trwałą było jej... samolubstwo.
Nie była dumna i mimo że zajmowałam wówczas skromne stanowisko bonne d‘enfants, a więc służącej, gotowa była zrobić ze mnie od razu rodzaj powiernicy i przyjaciółki. Naprzykrzała mi się wlewaniem w moje uszy tysięcy czczych, bezpodstawnych skarg na oszczędności, zaprowadzane jakoby w gospodarstwie domowym Madame Beck, także na drobne intrygi pensyjne; kuchnia nie odpowiadała jej gustowi; cały otaczający nas mały światek: nauczyciele, nauczycielki, uczennice, domownicy, zasługiwali według niej na pogardę jeno, jako że składali się wyłącznie z cudzoziemców. Godziłam się jeszcze jako tako, dopóki tylko mogłam, z jej wyrzekaniem na nadmierne używanie w piątki solonych ryb i jajek na twardo, usiłowałam znosić cierpliwie przez czas jakiś jej sarkanie na zupy, pieczywo i kawę — w końcu wszakże znużona powtarzaniem wiecznie jednego i tego samego w kółko, obruszyłam się na dobre i surowo zgromiłam ją. Powinna byłam właściwie zrobić to zaraz z samego początku, zwłaszcza że zdrowe przetrzepanie moralne dobrze na nią zawsze wpływało.
Znacznie dłużej zmuszona byłam znosić jej narzucanie mi roboty do wykonywania za nią. Jej garderoba, o ile dotyczyła przedmiotów użytku na pokaz, była wytworna i w nienagannie dobrym stanie; inne, natomiast, części jej ubrania, nie eksponowane na widok publiczny, wymagały częstej naprawy. Nienawidziła sama porania się z igłą, często też znosiła mi stosy swoich pończoch i bielizny do cerowania i łatania. Podporządkowywanie się w ciągu kilku tygodni żądaniom jej na tym punkcie groziło przeistoczeniem się dokuczliwości tej w stały, nużący obowiązek, zniewolona też byłam w końcu oświadczyć jej zupełnie otwarcie, że musi zdecydować się naprawiać swoje ubrania sama, bez mojej pomocy. Rozpłakała się, usłyszawszy to oznajmienie i obrzuciła mnie wymówkami, że sprzeniewierzyłam się jej i przestałam być jej przyjaciółką; okazałam się wszelako nieugięta i obojętnie przyjęłam jej histeryczny wybuch.
Bez względu jednak na te słabostki i inne, o których nie warto wspominać, zwłaszcza że nie należały do rzędu znamionujących wyższość jej kultury duchowej — zaznaczyć muszę nieprzeciętną jej urodę. Jak czarująco wyglądała, zszedłszy pewnego słonecznego poranka letniego, ślicznie ubrana i doskonale usposobiona, strojna w blado-liliowy jedwab, z długimi jasnymi lokami opadającymi na białe jej ramiona i plecy. Niedziela była świętem, stale spędzanym przez nią u zamieszkałych w tym mieście przyjaciół jej, przy czym dała mi od razu do zrozumienia, że w ich gronie znajduje się ten, który pragnie zostać kimś bliższym dla niej. Rzucone przez nią tu i owdzie słówko, jakiś jej gest nagły, a także ogólne ożywienie jej twarzy i całej postaci ujawniły mi niebawem, że potrafiła wzbudzać gorące uwielbienie, a bodaj nawet prawdziwą miłość. Nazywała swojego wielbiciela „Izydorem“, zaznaczając zarazem, że nie jest to jego rzeczywiste imię, ale jedynie specjalnie nadane mu przez nią; jego własne, jak pozwoliła mi domyśleć się, jego prawdziwe imię jest „bardzo ładne“. Pewnego dnia, słuchając jej przechwalania się na temat żaru miłości, jakiego „Izydor“ dawał jej dowody, zapytałam, czy i ona wzajem kocha go.
— Comme cela — tak sobie — odparła — jest bardzo przystojny, i adoracja jego jest dla niej miłą rozrywką. — Ça suffit — to wystarczy.
Przekonawszy się, że znajomość jej z „Izydorem“ trwa dłużej, aniżeli mogłam przypuścić, sądząc z jej bardzo kapryśnych, zmiennych gustów, pozwoliłam sobie pewnego razu zapytać ją zupełnie poważnie, czy młody człowiek, o którym mowa, odpowiada wymaganiom, jakie stawiać mogą od przyszłego zięcia jej rodzice, a nade wszystko jej wuj i ojciec chrzestny zarazem, od którego tak bardzo jest uzależniona. Wyznała mi, że uważa to za mocno wątpliwe, nie przypuszcza bowiem, aby „Izydor“ miał posiadać wiele pieniędzy.
— Zachęca go pani? — zapytałam.
— Szalenie. Czasem — odparła.
— Nie będąc pewną, czy pozwolą pani wyjść za niego za mąż?
— O, jaka z pani skrupulatka! Wcale nie mam ochoty wyjść za mąż. Jestem za młoda jeszcze.
— Ale, jeśli kocha on panią tak bardzo, jak pani mówi, a w końcu okaże się, że nic z tego nie będzie, unieszczęśliwi go pani przecież.
— Rozumie się, że złamie mu to serce. Byłabym urażona i rozczarowana, gdyby mu nie złamało.
— Wie pani, myślę, że ten pani Izydor musi być głupi.
— Tak, jest głupi, na punkcie miłości swojej dla mnie. Ale pod każdym innym względem jest mądry, à ce qu‘on dit[5]. Pani Cholmondeley uważa go za nadzwyczaj mądrego; mówi, że dzięki uzdolnieniom swoim na pewno wybije się rychło i pójdzie w górę; co się mnie tyczy, wiem to jedynie, że w mojej obecności nie robi nic innego, tylko wzdycha wciąż i wzdycha i przewraca oczami. Mogę owinąć go sobie dokoła mojego małego palca.
Pragnąc zyskać jakieś bardziej określone pojęcie o tym szalejącym z miłości panu „Izydorze“, którego stanowisko wydawało mi się mocno niepewne, prosiłam pannę Fanshave, aby opisała mi bliżej jego osobę. Nie potrafiła wszelako dać mi wyraźnego jego obrazu: brakło jej odpowiednich słów i określeń, jak również zdolności logicznego wiązania ich, aby złożyć się mogły na plastyczną całość. Opis jej sprawiał nawet takie wrażenie, jak gdyby nie zdołała należycie przyjrzeć się swojemu wielbicielowi: nic w jego wyglądzie, żaden z jego rysów, nic z gry wyrazu jego twarzy nie dotarło trwale do jej serca, nie pozostawiło na stałe śladu w jej pamięci. Wszystko, co potrafiła o nim powiedzieć, streszczało się w zapewnieniu, że jest „beau, mais plutôt bel homme, que joli garçon“[6]. Cierpliwość moja mogłaby rychło wyczerpać się i zainteresowanie moje osłabłoby przy słuchaniu jej, gdyby nie jeden wzgląd tylko. Wszelkie rzucane przez nią aluzje, wszelkie podawane przez nią szczegóły, nieświadomie może dla niej samej, zdawały się wskazywać mi, że hołdy, składane jej przez owego pana Izydora, wyrażane były z wielkim szacunkiem i delikatnością. Powiedziałam jej to wręcz, że uważam go za zbyt dobrego dla niej i równie szczerze oświadczyłam, że uważam ją za pustą zalotnicę jedynie. Roześmiała się, potrząsnęła głową, aby odrzucić opadające jej na oczy złote loki i oddaliła się w pląsach, jak gdybym powiedziała jej największy komplement.
Studia szkolne panny Ginevry Fanshave były nominalne właściwie. Trzem tylko działom oddawała się poważnie: muzyce, śpiewowi i tańcom, a także haftowaniu cieniutkich batystowych chusteczek, na jakich kupno nie mogła sobie pozwolić. O drobiazgi takie, jak lekcje historii, geografii, gramatyki i arytmetyki, nie troszczyła się wcale, co najwyżej pozwalając innym odrabiać je za nią. Bardzo wiele czasu poświęcała na składanie wizyt. Madame, która zdawała sobie jasno sprawę, że jej pobyt na pensji nie potrwa już długo, niezależnie od tego, czy wykaże dostateczne postępy w naukach, czy nie, była dla niej szczególnie wyrozumiała. Młoda dziewczyna korzystała z możliwie największej swobody odwiedzania znajomych i przyjaciół jak często sama tylko chciała. Pani Cholmondeley, jej chaperon — przyzwoitka — wesoła, wytworna, światowa dama, zapraszała ją, ilekroć spodziewała się gości we własnym domu i często również zabierała ją na zabawy do osób, z którymi była zaprzyjaźniona. Ginevra pochwalała wielce ten system, który miał dla niej jedyną tylko ujemną stronę: zmuszał ją do bardzo wykwintnego strojenia się, na co zupełnie nie miała pieniędzy. Nic więc dziwnego, że cała jej myśl wytężona była w tym kierunku, że mózg jej wypełniały rozważania do jakich sposobów ma uciec się, aby pokonać te trudności. Najwyższy podziw budziła żywość i przedsiębiorczość jej gnuśnego w innych sprawcach intelektu, niezwykła śmiałość i nieustraszoność, z jaką ważyła się na czyny najbardziej ryzykowne, o ile pobudzała ją do tego konieczność zdobywania środków na kupno toalety, chęć popisywania się nimi i błyszczenia.
Zuchwale zwracała się z natarczywymi prośbami do pani Cholmondeley — zuchwale, zaznaczam, nie czyniła tego bowiem z uczuciem zażenowania, ale narzucając się bez ceremonii.
— Droga pani! Nie mam nic, ale to nic literalnie, do włożenia na przyjęcie u pani w przyszłym tygodniu: musi mi pani sprawić muślinową suknię i pasek bleu céleste — jasno błękitny — do tego. Zrobi to pani, prawda? Jest pani przecież taka anielska!...
„Anielska“ pani Cholmondeley ustępowała zrazu, przekonawszy się jednak, że wymagania panny Ginevry wzrastały równocześnie z uleganiem jej prośbom, zmuszona była, podobnie jak wszyscy przyjaciele panny Fanshave, coraz częściej przeciwstawiać się jej zachłannej natarczywości. Po pewnym czasie nie słyszałam już nic o prezentach, otrzymywanych przez Ginevrę od pani Cholmondeley, mimo to nie ustało bywanie panny Fanshave na balach i zebraniach i tak samo nie ustało zdobywanie sobie przez nią niezbędnych w jej mniemaniu coraz nowych toalet, jak również kosztownych dodatków do nich: rękawiczek, pantofelków, a nawet biżuterii. Wszystkie te rzeczy — wbrew jej zwyczajowi, a nawet naturze, nie należała bowiem do istot skrytych — były jak najskrzętniej ukrywane przez czas jakiś przed oczami ludzkimi, pewnego wieczora wszakże, kiedy wybierała się na wielkie przyjęcie, na które należało ustroić się ze szczególną starannością i elegancją, nie zdolna była oprzeć się chęci popisania się przede mną, zjawiła się też przed samym wyjazdem, aby zaprezentować mi się w pełnej gali.
Wyglądała pięknie: krasiła ją młodość, świeżość, delikatność cery i zwiewna giętkość całej postaci, cechy typowe angielskie, jakim równych nie podobna byłoby znaleźć pośród wdzięków, wyróżniających kobiety na kontynencie. Suknia jej była nowa, kosztowna i odrobiona nieskazitelnie. Dostrzegłam na pierwszy rzut oka, że nie brakło w stroju Ginevry ani jednego z owych uzupełniających szykowną toaletę szczegółów, które kosztują wprawdzie bardzo drogo, nadają wszelako całości urok rzeczy skończenie pięknej i doskonałej.
Obejrzałam Ginevrę i jej strój od stóp do głowy, ona zaś lekko obracała się dokoła, abym mogła podziwiać ją ze wszystkich stron. Świadoma czaru, jaki ją opromieniał, była w świetnym humorze; jej nieco zbyt małe oczy skrzyły się zadowoleniem. Rzuciła mi się na szyję, aby obdarzyć mnie pocałunkiem, mającym po pensjonarsku naiwnie wyrazić jej zachwyt, nie dopuściłam jednak do tego.
— Spokojnie! — ofuknęłam ją tonem surowym. — Chciałabym wiedzieć co oznacza ten wspaniały strój? — Spłoszona nieco moim pytaniem, odsunęła się ode mnie na odległość, pozwalającą mi trzeźwiej i spokojniej przyjrzeć się jej.
— I cóż? Jak się pani zdaje? Wywrę odpowiednie wrażenie? — zagadnęła mnie zamiast dania mi odpowiedzi.
— Wrażenie? — powtórzyłam. — Są różne sposoby wywierania wrażenia, przyznać jednak muszę, że nie rozumiem tych, jakich pani używa.
— Mniejsza o to. Ale jak wyglądam?
— Wygląda pani na osobę dobrze ubraną.
Uważała widocznie pochwałę moją za nie dość entuzjastyczną, zaczęła bowiem sama zwracać mi uwagę na rozmaite szczegóły, podnoszące efekt jej stroju.
— Niech pani się przyjrzy tej parure — rzekła — tym wszystkim klejnotom: broszce, kolczykom, bransoletkom — nikt w całej szkole nie posiada takiego garnituru — nawet sama Madame.
— Widzę to wszystko — odparłam. — Czy klejnotami tymi obdarzył panią pan de Bassompierre? — dodałam po chwili milczenia.
— Mój wuj nie wie nic o nich.
— A może są to prezenty, otrzymane przez panią od pani Cholmondeley?
— Nie. Pani Cholmondeley — to obrzydliwe stare skąpiradło: nie dała mi nic od dawna już.
Wolałam nie zadawać dalszych pytań; szorstko odwróciłam się od niej.
— O, kochany mój zaskorupiały żółwiu, mój poczciwy, mądry Diogenesie (chrzciła mnie zazwyczaj tymi określeniami, ilekroć nie zgadzałam się z nią w czymkolwiek). Cóż tam znów takiego ma mi pani do zarzucenia?
— Proszę wyjść stąd! Zabrać się razem ze swoją parure! Nie sprawia mi przyjemności przyglądanie się pani i jej klejnotom.
Na chwilę zdawała się zaskoczona.
— Ależ dlaczego? Skąd ten gniew, wcielona Mądrości? Nie zadłużyłam się przecież na kupno tej parure ani także rękawiczek i wiązanki. Za suknię nie zapłaciłam naturalnie, ale wuj de Bassompierre pokryje te rachunki razem z innymi: nie zwraca nigdy uwagi na oddzielne pozycje, patrzy tylko na ogólną sumę. Jest tak bogaty, że nie mam potrzeby martwić się, czy płaci o pięć gwinei więcej czy mniej.
— Prosiłam panią, żeby pani wyszła. Chcę zamknąć drzwi... Ludzie będą może uważali, że jest pani bardzo ładna w tym stroju balowym, dla mnie jednak nie będzie pani w niczym wyglądała tak ładnie, jak w perkalikowej sukience i w skromnej, bez żadnego przybrania, słomkowej pasterce, w jakiej poznałam panią po raz pierwszy.
— O, inni ludzie nie mają purytaóskich gustów pani — odparła zirytowana. A zresztą, nie widzę, co panią upoważnia do prawienia mi kazań moralnych.
— Oczywiście, że nic nie upoważnia mnie do tego, ale pani tym bardziej nie upoważnia nic do wpadania do mojego pokoju, wystrojona, niczym sroka, w pożyczane piórka. Nie mam najmniejszego szacunku dla piórek pani, panno Fanshave, a zwłaszcza dla tych pawich piórek, które podoba się pani nazywać swoją parure. Byłyby to ładne szkiełka, gdyby kupiła je pani za własne pieniądze, niepotrzebne pani na nic innego, nie są jednak wcale ładne w obecnych pani warunkach.
— On est là pour Mademoiselle Fanshave![7] — oznajmiła odźwierna i Ginevra wybiegła pędem z pokoju.
Tajemnica nieszczęsnej parure została mi ujawniona w dwa czy trzy dni później, kiedy Ginevra przyszła dobrowolnie wyspowiadać się przede mną.
— Nie widzę powodu gniewania się pani na mnie, panno Lucy — zaczęła. — Wyobraża sobie pani, że wciągam mojego papę w długi, czy też naciągam pana de Bassompierre na wydatki. Zapewniam panią, że wszystko jest zapłacone, z wyjątkiem paru ostatnich sukien.
— Na tym właśnie polega tajemnica — pomyślałam. — Nie zostało to wszystko ofiarowane ci w prezencie przez panią Cholmondeley, a własne twoje środki są zbyt ograniczone; rozporządzasz kilkoma szylingami zaledwie, z których wydawaniem jesteś niezmiernie przezorna, jak mi wiadomo.
— Ecoutez! — Proszę mnie wysłuchać! — dodała, podchodząc tuż do mnie i zniżając głos do poufnego, przypodchlebnego szeptu. Moje „dąsanie się“ na nią, jak to nazywała, było jej nie na rękę: wolała, abym mówiła z nią i słuchała jej, chociażbym nawet mówiła z nią po to tylko, aby ją strofować i słuchała, aby ją wyszydzać.
— Ecoutez, chère grogneuse — niech pani posłucha, kochana zrzędo. — Wyznam pani wszystko, jak i co było, a przekona się pani nie tylko, jak dalece nie ma w tym nic złego, ale jak mądrze była cała rzecz urządzona. Zaczyna się od tego, że muszę bywać w towarzystwie. Sam papa mój powiedział, że chce, abym widziała trochę świata; zwrócił specjalnie uwagę pani Cholmondeley, że jakkolwiek jestem słodkim stworzonkiem, sprawiam jednak zanadto wrażenie skromnej pensjonarki, pragnąłby też bardzo, abym pozbyła się tego wyglądu, co da się osiągnąć przez wprowadzenie mnie do tutejszego eleganckiego towarzystwa przed właściwym moim debiutem w Anglii. Jednakże, o ile mam bywać, muszę ubierać się elegancko. Pani Cholmondeley stała się strasznym skąpiradłem i nie chce mi już nic dawać. Nadużywaniem dobroci wuja byłoby kazać mu płacić za wszystko, czego mi potrzeba — temu chyba nie może pani zaprzeczyć, zgadza się to z własnymi pani teoriami. Otóż znalazł się KTOŚ, kto usłyszał (zupełnie przypadkowo, zapewniam panią) moje wyrzekania wobec pani Cholmondeley na fatalne moje warunki, na to jakich wysiłków muszę użyć, aby sprokurować sobie ten czy ów z niezbędnych dodatków toaletowych — otóż ten KTOŚ nie tylko daleki jest od skąpienia mi prezentu, ale zachwycony możnością ofiarowania mi tego czy owego drobiazgu. Szkoda, że pani nie mogła widzieć jak wyglądał, mówiąc o tym po raz pierwszy: jąkał się, czerwienił, był stropiony jak młokos, jak prawdziwy gołowąs — blancbec — trząsł się faktycznie z obawy usłyszenia ostrej odprawy z moich ust.
— Dobrze więc. Jak się zdaje, należy zrozumieć słowa pani w tym sensie, że dobroczyńcą tym jest pan Izydor, że od niego otrzymała pani i przyjęła kosztowną swoją parure, że on jest tym, który stale dostarcza pani wiązanek i rękawiczek?
— Wyraża się pani w sposób tak przykry — rzekła — że sama nie wiem jak mam pani odpowiedzieć. Tak, od czasu do czasu użyczam Izydorowi tej przyjemności i pozwalam mu na zaszczyt złożenia mi swojego hołdu w postaci ofiarowania jakiegoś drobiazgu.
— To na jedno wychodzi... A zresztą, mówiąc prawdę, panno Ginevro, nie bardzo dobrze rozumiem się na podobnych rzeczach, wydaje mi się wszelako, że postępuje pani źle, zupełnie źle. Może jednak rozmyśliła się pani i gotowa jest pani naprawdę wyjść za mąż za pana Izydora? Może rodzice pani i wuj dali swoje przyzwolenie, a pani kocha Izydora?
— Mais pas du tout![8] (posiłkowała się zawsze francuskim, ilekroć miała powiedzieć coś osobliwie przewrotnego i świadczącego o zupełnym jej braku serca). Je suis sa reine, mais il n‘est pas mon roi.[9]
— Daruje pani, nie mogę wszelako uwierzyć, aby słowa pani nie były niedorzeczną kokieterią jedynie. Nie widzę w pani żadnej wzniosłości, myślę jednak, że jest pani w gruncie rzeczy wyższa ponad pospolite wyzyskiwanie dobroci i kieszeni człowieka, dla którego nic pani nie czuje. Kocha pani pana Izydora o wiele bardziej, niż sama pani przypuszcza, czy chce przyznać się do tego.
— Nie. Tańczyłam wczoraj na wieczorze z młodym ładnym oficerem, który tysiąc razy więcej podoba mi się niż Izydor. Nieraz myślę o tym dlaczego Izydor jest mi taki obojętny, bo przecież wszyscy utrzymują, że jest bardzo przystojny; inne panie zachwycają się nim, a mnie nudzi on po prostu: chciałabym zdać sobie sprawę dlaczego tak jest...
Zdawała się natężać myśl swoją, usiłując zrozumieć. Z mojej strony mogła znaleźć tylko zachętę do tego.
— Tak — rzekłam — niech pani postara się utworzyć sobie jasne pojęcie o stanie własnego serca i umysłu, w których panować się zdaje straszliwy zamęt, niczym w worku z rupieciami.
— Cała rzecz polega na tym, jak przypuszczam — wykrzyknęła niebawem — że Izydor jest zbyt romantycznie nastrojony i zanadto zakochany we mnie, spodziewa się też po mnie czegoś więcej, aniżeli uważam za właściwe dać mu ze siebie. Widzi we mnie doskonałość, jest przekonany, że posiadam wszelkie nieskazitelne zalety i cnoty, jakich w rzeczywistości nigdy nie posiadałam, ani też nie mam wcale zamiaru posiadać kiedykolwiek. Otóż w jego obecności jestem zmuszona starać się usprawiedliwić to jego dobre mniemanie o mnie, a to jest takie męczące udawać cnotliwą i wysilać się na mądre zdania — bo trzeba pani wiedzieć, że uważa mnie naprawdę za mądrą. Czuję się daleko swobodniejsza z panią nawet, poważna moja staruszko, z panią, kochana, stara zrzędo — która dopatruje się we mnie najgorszych wad, pomawiając mnie o zalotność, przypisując mi nieuctwo, flirciarstwo, głupotę, samolubstwo i wszelkie inne wady, stanowiące zdaniem pani — a i moim własnym także — składową część właściwej mojej natury.
— Wszystko to bardzo pięknie — odrzekłam, usiłując zachować sztywność i surowość, poważnie zagrożone nagłą tą potulnością. — Nie zmienia to jednak w niczym fatalnej sprawy prezentów. Niech pani będzie rozsądną, uczciwą dziewczyną, panno Ginevro, zapakuje to wszystko ładnie i odeśle z powrotem.
— O, ani mi się śni! — burknęła.
— Oszukuje więc pani swojego Izydora. Oczywistą jest rzeczą, że, przyjmując od niego prezenty, daje mu pani tym samym nadzieję, że kiedyś, w przyszłości, zostanie wynagrodzony za nie wzajemnością ze strony pani...
— Nie ma wcale potrzeby czekać dopiero na to — przerwała mi — aż nadto wystarczającą dla niego nagrodą jest już teraz przyjemność, jaką sprawia mu oglądanie tych swoich prezentów na mojej szyi, w moich uszach, na moich rękach... Musi mu to w zupełności wystarczyć: jest tylko przecież zwykłym mieszczaninem, nie żadnym arystokratą.
To bezdusznie aroganckie, bezsensowne zdanie wyleczyło mnie od razu ze słabości, jakiej uległam chwilowo i jaka wpłynęła na złagodzenie surowości mego tonu i wyrazu mojej twarzy.
— Chcę teraz — paplała w dalszym ciągu — cieszyć się moją młodością, a nie wiązać się przyrzeczeniami czy ślubami z tym czy owym mężczyzną. Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z nim, myślałam, że dopomoże mi wykorzystać w pełni życie. Przypuszczałam, że wystarczy mu to, iż jestem ładną dziewczyną, że będziemy spotykali się, potem rozstawali się, fruwając wesoło i swobodnie, jak dwa motylki i... będziemy szczęśliwi. A tym czasem?! Bywa często poważny i surowy jak sędzia, głęboko przejęty, zamyślony, zatroskany. Bah! Les penseurs, les hommes profonds et passionnés ne sont pas à mon gout![10] Pułkownik Alfred de Hamal podoba mi się i odpowiada mi daleko bardziej. Va pour les beaux fats et les jolis fripons! Vive les joies et les plaisirs! A bas les grandes passions et les sévères vertus![11]
Czekała wyraźnie na odpowiedź moją na tę tyradę. Milczałam jednak.
— J‘aime mon beau Colonel — dodała — je n‘aimerai jamais son rival. Je ne serai jamais femme de bourgeois, moi![12]
Oświadczyłam jej, że mój pokój musi być bezwzględnie uwolniony od zaszczytu jej obecności. Wyszła ze śmiechem.
- ↑ Boże! Jakie to trudne! Nie chcę tego. To mnie zanadto nudzi!
- ↑ Bo jak pani umrze, będzie pani od razu smażyła się w piekle. Sądzi pani?
- ↑ Naturalnie, że wierzę w to; wszyscy wiedzą o tym; a zresztą, ksiądz powiedział mi to.
- ↑ Aby zapewnić pani zbawienie w niebie, dobrze zrobionoby, gdyby spalono panią żywcem tutaj na ziemi.
- ↑ O ile mówią.
- ↑ Piękny, ale jest raczej pięknym mężczyzną, niż ładnym chłopcem.
- ↑ Przyjechano po pannę Fanshave.
- ↑ Ależ wcale nie!
- ↑ Jestem jego królową, ale on nie jest moim królem.
- ↑ O, myśliciele, ludzie głębocy i namiętni nie są w moim guście!
- ↑ Zgoda na pięknych pustaków i ładnych łotrzyków! Niech żyją zabawy i rozrywki! Precz z wielkimi miłościami i surowymi cnotami!
- ↑ Kocham pięknego mojego pułkownika i nie będę nigdy kochała jego rywala. Nie będę nigdy żoną pospolitego mieszczanina!