<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W Harrarze
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
TYRAN OSZUKANY

Skoro Wagner przybył na pokład, powitał go sternik serdecznym uściskiem dłoni.
— Dzięki Bogu! — rzekł. — Myślałem już, że jesteście straceni.
— Rozpoczęliście kanonadę o calutkie dziesięć minut za wcześnie.
— Nic nie szkodzi. Przekonali się przynajmniej, że niema z nami żartów. A zresztą, gdyby źle było, możeby te dziesięć minut was uratowały. Jakże na brzegu?
— Świetnie. Opowiem wszystko później. Za chwilę rozpoczniemy sprzedaż. Jak z ładunkiem?
— Odwróćcie się i popatrzcie.
Sternik wypowiedział te słowa z wielką dumą i zadowoleniem; miał do tego prawo, cały bowiem pokład był zawalony skrzyniami i belami, które już zostały otwarte.
— Pracowaliście pilnie! — rzekł kapitan przyjaźnie. — Każcie przyrządzić grogu. Może do wieczora sprzedamy wszystko.
— Naprawdę?
— Ależ tak. Patrzcie na brzeg. Oto nadchodzi gubernator.
— Z kimże to idzie?
— Z sułtanem Harraru. Zechcą oczywiście kupić najlepsze towary. Podwyższamy wobec tego ceny o dwadzieścia procent i sprzedajemy tylko skrzyniami i belami. Pamiętajcie!
— Niech mnie licho porwie, jeśli to nie wymarzony interes!
Gdy obydwaj dostojnicy zjawili się na pokładzie, zaprowadzono ich przedewszystkiem do kajuty. Mieli się tam pokrzepić, ale odmówili prośbie kapitana, zbyt im bowiem było śpieszno do puszczenia statku na wodę. Sułtan przyniósł cały worek złotych dolarów, tudzież skrzynkę złotych naszyjników i branzolet, zabranych poddanym. Gubernator wypłacił się perłami, które z pewnością również w niezbyt legalny sposób dostał w swoje ręce; teraz można było przystąpić do interesu. Sułtan i gubernator chcieli obejrzeć najlepsze towary. Wybierali niedługo, niebardzo się również targując, kazali znosić zakupy do łodzi.
— Widzisz, dotrzymałem słowa, — rzekł gubernator, wskazując na brzeg. — Idą. Jeżeli będziesz doglądał porządku, wszystko pójdzie bardzo szybko.
Cały brzeg był zawalony ludźmi, tłoczącymi się dokoła łodzi; łodzie te miały przewieźć towary zamienne na statek. Wokoło brygu zebrało się ich sporo; nie mieli jednak odwagi wejść na pokład, na którym bawili jeszcze sułtan i gubernator. Strzał, dany przedtem przez sternika, przeraził ich wprawdzie, ale uspokoili się, widząc, że obydwaj władcy bez strachu wstępują na pomost statku.
— Kiedy będziemy mogli odpłynąć? — zapytał sułtan.
— Tego dokładnie nie wiem — odparł Wagner. — Muszę stosować się do wiatru i stanu fali. Czy mogę wysłać gońca, jeżeli w nocy nastanie łagodny wietrzyk?
— Dobrze. Będę oczekiwał i dam odźwiernemu rozkaz, aby go wpuścił.
Po tych słowach sułtan opuścił statek wraz z gubernatorem. Teraz dopiero przybyła reszta kupujących. Rozpoczął się zgiełk i hałas, jakiego nie bywało na pokładzie. Zwykle bowiem w tych okolicach przenosi się towary ze statku na brzeg; rozpoczyna się sprzedaż, trwająca tygodniami. A tu tłoczyć się jęli wszyscy na małym pokładzie, chcąc ukończyć interes przed nadejściem nocy. Tłumacz miał nawał pracy, reszta załogi również. Gdy się ściemniło i kupujący bryg opuścili, cała załoga była zachrypnięta od krzyku i przemęczenia. Ale trzeba było dalej pracować, aby otrzymane towary zamienne zabezpieczyć przed zmoknięciem i umieścić pod pokładem. Gdy i z tem się uporano, odesłano w ostatnich łodziach jeńców. —
Sternik wyszedł na pokład, by zaczerpnąć powietrza. Spotkał kapitana, który również chciał nieco odetchnąć.
— Ależ to było piekielne popołudnie — rzekł sternik.
— No i wieczór będzie wyjątkowy — odparł kapitan, wypuszczając z ust kłęby dymu od potężnego cygara. — Ale chcę pomówić o czemś innem.
— No, holujmy!
— Czy czytaliście kiedyś w życiu romans?
— Hm! — mruknął sternik zaaferowany. — O jakim myślicie?
— No o jakimkolwiek.
— Do djabła! Tego właśnie nie czytałem.
— A więc nie czytaliście żadnego?
— Żadnego. Na pokładzie jest co innego do roboty, aniżeli czytanie; na lądzie zaś szynk i wódka. Czytanie sprawiało mi zawsze ból głowy. Mózg mam zbyt delikatny.
— No, tego nie widać, — rzekł kapitan z uśmiechem. — A więc przeżyjemy dziś coś w rodzaju romansu. Czyście słyszeli, co rano opowiadał gubernator?
— O tych zbiegłych Hiszpanach i pięknej niewolnicy?
— Tak. Uratuję ją. Posłuchajcie.
Wagner opowiedział, jakie ma plany. Sternik słuchał uważnie. Gdy kapitan skończył, uderzył pięścią w ster i rzekł:
— Niechaj djabli porwą tych flejtuchów, sułtana, gubernatora! Ci Hiszpanie to z pewnością dzielni ludzie i szkoda ich, gdyby się dostali w ręce prześladowców. Pójdę o północy oswobodzić tego biedaka.
— Jeden z nas musi zostać na pokładzie.
— Tak, to niestety prawda. Pójdziecie wy, bo wiecie, gdzie się ten Somali znajduje, ją zaś tutaj zostanę.
— Wezmę ze sobą czterech chłopców. Okręcimy wiosła szmatami i nałożymy drogi, by wylądować poza miastem. Jeden będzie czekał przy łodzi, pozostali już odnajdą drogę.
— Czy potrzebne motyki i łopaty?
— Nie, tylko rydle. Motyki narobiłyby zbyt wiele hałasu.
— Sądzicie naprawdę, że zbiegowie znajdują się jeszcze na lądzie i nie znaleźli okrętu?
— Jestem o tem przekonany. Przygotujcie wszystko do rozpięcia żagli podczas, gdy ja się wyprawię na ląd. Reszta jakoś się załatwi. —
Nieco po dziesiątej, gdy już w przystani i mieście zapanowała najgłębsza cisza, łódź odbiła od statku. Nie słychać było uderzeń wioseł, ponieważ je obwiązano. Kapitan Wagner sam kierował sterem; łódź prowadził nie prosto ku miastu, lecz zataczając łuk. Dotarli do brzegu dopiero w jakie pół godziny; było ciemno i samotnie.
Nie zamieniono ani słowa. Jeden z marynarzy pozostał w łodzi, reszta wraz z kapitanem wysiadła i ruszyła ku murom miasta, do których dotarła w przeciągu kwadransa.
Zaczęli teraz iść wzdłuż murów, aż do wydrążonego, zapadłego miejsca. Wdrapali się tutaj ostrożnie do wnętrza miasta. Jakiś czas nasłuchiwali; nic, nawet najmniejszego szmeru. Zanim poczęli skradać się dalej, zdjęli buty. Zachowując najgłębszą ciszę, dotarli do domu gubernatora. Teraz musieli być bardzo ostrożni, sułtan zapowiedział bowiem, że spać nie będzie. Jeżeli czuwał jeszcze, nie spała również jego służba. Obeszli cały budynek i doszli do muru wielkiego podwórza. Tutaj silnie oparł stopy na ziemi jeden z marynarzy; towarzysze wdrapali mu się przez plecy, poczem wyciągnęli go za sobą.
Dotychczas wszystko poszło dobrze. Przy zeskakiwaniu jednak jeden z marynarzy uderzył rydlem o mur; rozległ się donośny dźwięk.
— Prędko, padnijcie jeden za drugim na ziemię, — szepnął kapitan.
Zaledwie rozkaz ten wykonali, rozległy się kroki. To nadchodził wartownik, który miał posterunek przy wejściu do małego podwórza. Nie zauważył nic i chciał wrócić. Nagle wyrósł przed nim kapitan i wymierzył pięścią potężne uderzenie w kark; wartownik zachwiał się i upadł.
— No, z tym sprawa załatwiona. A teraz dalej!
Zaczęli się cicho czołgać naprzód i doszli do wejścia małego podwórza, gdzie znajdował się jeniec. Kapitan natężył wzrok; usiłował wyłowić z mroku drugiego wartownika, który miał się tu wedle słów sułtana znajdować. Nagle usłyszał wypowiedziane w języku angielskim pytanie:
— Czy to pan, kapitanie?
— Kto to taki? Kto tu mówi po angielsku? Kto wie o tem, że jestem kapitanem? — przestraszył się Wagner, lecz zanim zdążył odpowiedzieć, niewidoczna postać szeptała dalej:
— Możecie mi zaufać. Jestem wartownikiem jeńca, ale zarazem jego przyjacielem.
Kapitan odważył się zapytać:
— Kim jesteście?
— Żołnierzem gubernatora. Pochodzę z Abisynji i nauczyłem się w Adenie mówić po angielsku. Gdybyście nie przybyli, byłbym dziś w nocy spróbował uciec z jeńcem.
— W takim razie nie traćmy czasu i odkopmy go.
Przystąpili do dzieła. Czekał ich wysiłek nielada, zwłaszcza, że trzeba było uważać, aby rydel nie robił hałasu. Jednakże pokonali trudności. Po upływie pół godziny Somali leżał na ziemi. Stać nie mógł, stracił bowiem władzę w nogach. Trzeba go było nieść.
— Idziecie z nami, co? — zapytał kapitan żołnierza.
— Oczywiście, o ile mnie zabierzecie.
— Bardzo chętnie. No, jazda, naprzód!
Silni marynarze bez trudu przetransportowali jeńca przez mur. Za murem zaś dwaj z pośród nich wzięli go na plecy; wracali tą samą drogą, którą przyszli.
Kiedy w pewnej odległości od muru poczuli się bezpieczni, kapitan zagadnął żołnierza.
— W jaki sposób wpadliście na myśl uwolnienia jeńca?
— Nie podoba mi się w Zeyli; zresztą, było mi go żal.
— Czy staliście przy nim na warcie?
— Tak, wczoraj. Jestem abisyńskim chrześcijaninem; nie mogłem patrzeć na jego męki. Zacząłem mówić do niego, oczywiście tak cicho, aby reszta warty nie usłyszała. Powiedział mi wszystko i zapewnił, że otrzymam od Hiszpan nagrodę, o ile go tylko uwolnię. Dziś w nocy byłbym z nim spróbował uciec. Kto wie, czy powiodłaby się ta próba, nie może przecież chodzić. Powiedział jeszcze przedtem, że jakiś chrześcijanin pokazał mu kartkę, na której było napisane, aby o północy miał nadzieję. Prosiłem, aby mi opisał człowieka, który mu tę kartkę pokazał.
— Tak, to wyjaśnia sprawę. Umiecie się więc z nim porozumiewać?
— Mówi nietylko językiem Somali, ale i po arabsku.
— To cudownie. Muszę z nim pomówić, lecz nie chcę wtajemniczać w tę całą sprawę mego tłumacza; obawiam się, by nas nie zdradził. Będziecie mi potrzebni. No, teraz musimy biec; szybko powinniśmy się dostać na pokład.
Biegiem przebyli przestrzeń, dzielącą ich od brzegu, przy którym leżała łódź. Tu okazało się, że Somali stać już może o własnych siłach; pod wpływem przebytej drogi krew w jego żyłach zaczęła żywiej krążyć. Weszli do łodzi i odbili. Wiosłowali energicznie; w przeciągu pół godziny dotarli do brygu. Przywitał ich sternik.
— Czy co zaszło? — zapytał kapitan.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Gdzie jest tłumacz?
— Śpi. Nic nie zauważył.
— To dobrze. Niechaj natychmiast jeden z marynarzy odpłynie na małej łodzi i oświadczy sułtanowi, że musimy zaraz podnieść kotwicę.
— Macie jeńca, nieprawdaż? Czy nie lepiej tych kpów zostawić w Zeyli? Będą nam tylko ciężarem.
— Nie. Muszą ponieść karę.
Kapitan kazał sprowadzić Somali i żołnierza Abisyńczyka do kajuty; przylegała do niej komórka, w której można ich było ukryć bezpiecznie. Na pokładzie zapanowała cisza, jakgdyby nic się nie stało; słychać było tytko plusk wody pod wiosłami oddalającej się łodzi.
Kapitan wszedł do kajuty, poleciwszy przedtem kucharzowi przynieść nieco strawy, był bowiem przekonany, że Somali przymierał głodem w niewoli.
Za pośrednictwem żołnierza dowiedział się od Somali o przebiegu ucieczki, zresztą identycznem z przypuszczeniami gubernatora. Młodego Somali wysłano, aby rozejrzał się za jakimś statkiem; napadnięto go u źródła i, mimo zaciekłego oporu, zawleczono do Zeyli.
— O panie, jakże ci wdzięczni będą i ojciec mój, i pozostali za to, żeś mnie uratował!
— Gdzie obecnie przebywają?
— U stóp góry Elmes.
— Na Boga, może ich już odkryto? Przecież ciebie schwytano właśnie w tych stronach.
— Tak, opuściłem ich na chwilę, by napoić wielbłąda.
— W takim razie z pewnością szukano tam również twych towarzyszy. Nie ulega wątpliwości, że obmacano zakątek góry.
— A jednak nie znaleziono ich, schowali się bowiem w pewnej kryjówce, znanej tylko szczepowi ojca mego. Nikt z obcych nie słyszał o niej nigdy.
— Gdzież to jest? A może i mnie wiedzieć o niej nie wolno? — zapytał Wagner.
— Jesteś naszym zbawcą, więc powinieneś wiedzieć o wszystkiem. Przed wiekami mieszkał mój ród u wybrzeża. Żył z sąsiadami w niezgodzie, a ponieważ napadali nań często, więc praojcowie nasi urządzili sobie kryjówkę, w której czuć się mogli bezpieczni. W ścianie góry szczelina prowadziła do głębokiej, szerokiej pieczary; zamurowano ją, zostawiono tylko wejście u dołu i otwór u góry, aby powietrze miało dostęp. Mur pokryto ziemią, która zczasem porosła trawą i krzewami. Szczelina jest tak głęboka, że może pomieścić dziesięć wielbłądów i dziesięciu ludzi.
— I tam cię Hiszpanie oczekują?
— Tak. Z pewnością zmiarkowali, że zostałem schwytany; ale ułożyliśmy się, iż będą czekać na mnie pięć dni na wypadek, gdyby mi się stało coś złego.
— Czy mają pożywienie?
— Kupiliśmy po drodze daktyli. Przy źródle, nad którem mnie napadnięto, znajdą wodę dla siebie i wielbłądów. Źródło leży niedaleko.
— Czy znasz imiona Hiszpanów?
— Jeden nazywa drugiego don Fernando, sam zaś mieni się Mindrello.
— Czy kobieta jest również Hiszpanką?
— Nie. Pochodzi z kraju, zwanego Meksykiem; ją zaś nazywają sennorą Emmą.
Somali opowiedział kapitanowi pokrótce wszystko, co mu było wiadome o tej trójce; jeszcze nie skończył, gdy rozległ się dźwięk uderzanych mocno w wodę wioseł.
— Ach, sułtan przybywa z gubernatorem! — zawołał Abisyńczyk. — Jesteśmy zgubieni.
— Nie obawiajcie się — pocieszał kapitan. — Jesteście pod moją ochroną.
— Poznają mnie przecież.
— Nie przyjdą do komórki. A gdy zasną, będziecie mogli wyjść na pokład i zaczerpnąć powietrza.
— Więc pojadą z nami? — pytał żołnierz z większem jeszcze przerażeniem, niż przedtem.
— Tak. Chcą schwytać zbiegów; mam być przy tem pomocny. Ale nie bójcie się. Wziąłem ich na pokład tylko poto, aby widzieli, jak zostaną uratowani ci, których zguby pragną. Taką wymierzę im karę.
Kapitan udał się na pokład. Znajdowali się już na nim oczekiwani goście wraz ze służbą. Sułtan, który natychmiast poznał kapitana w świetle latarni okrętowej, podszedł do niego i zaczął coś mówić w najwyższem wzburzeniu. Wagner go nie zrozumiał. Dopiero tłumacz wyjaśnił, o co chodzi.
— Czy wiesz, co się stało? — zapytał władca Harraru. — Nasz jeniec uciekł!
— Ach! — zawołał Wagner, wrzekomo niemile zdziwiony.
— Tak. Miałeś dziś rano rację; nasyp był rozluźniony.
— Kiedy wykryłeś ucieczkę?
— Wysłałeś po nas gońca. Nie zrozumieliśmy wprawdzie, o co chodzi, ale po minach jego i ruchach można było poznać, że mamy przybyć na statek. Przed wyruszeniem chciałem jeszcze zobaczyć jeńca, tymczasem ten pies znikł. Jednego z wartowników omal nie położy? trupem, drugiego nie było, — uciekł zapewne ze strachu przed karą.
— Cóż uczyniłeś?
— Nie chcieliśmy opóźniać odjazdu twego statku. Dlatego wysłaliśmy jak najprędzej pościg; ma przeszukać południową stronę brzegu. Jeniec uciekł z pewnością w tym kierunku, bo tam znajdują się pozostali zbiegowie.
— Postąpiliście słusznie. Ale teraz rozgośćcie się tutaj. Tam, na przednim pomoście, kazałem urządzić namiot; skoro tylko dzień nastanie, będziecie mogli z niego zobaczyć całe wybrzeże. Za pośrednictwem tłumacza porozumiecie się z kucharzem; muszę was chwilowo opuścić, aby objąć komendę. Odpływamy za chwilę.
— Czy przepłyniesz nocą wśród raf?
— Mam nadzieję. Obejrzałem w dzień teren dokładnie, a zresztą na rufie statku stoi marynarz obserwator i w każdej chwili nas ostrzeże. Waszą łódź weźmiemy na linę.
Sułtan i gubernator weszli do namiotu; był dosyć obszerny, usłany matami do siedzenia i leżenia. Po chwili usłyszeli głos Wagnera.
Zajęczały łańcuchy, kotwica poszła wgórę. Podniesiono dolny żagiel; statek sunął wśród raf w wolnem tempie. Był czas odpływu. Człowiek, stojący na rufie okrętu, mimo ciemności, orjentował się, jak unikać miejsc niebezpiecznych. W krótkim czasie bryg ominął rafy; teraz naciągnięto górne żagle. Wiatr mocny zaczął w nie dmuchać i piękny okręt dumnie wypłynął na fale burzliwe. — —
Mniej więcej pośrodku obydwóch miast portowych Zeyli i Berbery wznosi się góra Elmes, o której uratowany Somali opowiedział kapitanowi. Niezbyt odległa od brzegu, tworzy coś w rodzaju toczonego, odciętego kręgla. Na południowej stronie leży miasteczko a raczej obóz koczowniczy, zwany Lamal. Miasteczko zawdzięcza swe powstanie małej rzeczce, która wypływa z góry i prędko gubi się w ławicach piasku.
Po drugiej stronie leży, zwrócone ku morzu, źródło, przy którem został schwytany nasz młody Somali.
Gdy hrabia Fernando szczęśliwie odbył ze swym orszakiem podróż z Harraru aż do góry Elmes, Somali zaprowadzili go do kryjówki, gdzie też postanowiono czekać na odpowiedni statek. Przeszedł cały dzień, a statku nie zauważono. Ponieważ w miasteczku Lamal mieszkał szczep, któremu nie można było ufać, postanowiono, aby młody Somali pojechał konno na północ i rozejrzał się za jakimś okrętem. Miał ominąć Zeylę i przebrać się do portu Tadszurra, dokąd z pewnością nie dotarł żaden goniec sułtana. Młody Somali opuścił kryjówkę; wsiadł na wielbłąda i odjechał.
Następnego dnia wieczorem zbiegowie zaprowadzili wielbłądy do źródła, by je napoić; znaleźli złamany łuk. Stary Somali wziął łuk do ręki i zaczął badać. Po chwili rzekł przerażony:
— Tu odbyła się walka.
— Skąd wiesz? — zapytał don Fernando.
— Ten łuk nie został złamany, a pocięty; stać się to mogło tylko podczas walki. Szukajmy dalej; może jeszcze co znajdziemy.
Było ciemno — szukali poomacku. Nagle natrafił Mindrello na sznur, na którym wisiało coś okrągłego.
— Znalazłem — powiedział.
— Pokaż! — rzekł Somali.
Badał przedmiot rękami; naraz skoczył na równe nogi i wydał okrzyk rozpaczy.
— Co się stało? — zapytał don Fernando.
— To talizman syna mego Murada Hamsadi — jęknął zapytany. — Napadnięto go tutaj.
— Mylisz się. Pojąc wielbłąda, zgubił talizman.
— Nie, nie gubi się talizmanu, zawieszonego na mocnym sznurze; poprostu zerwano mu z szyi. Schwytano go i zawleczono do Zeyli. Ten łuk należał do jednego z żołnierzy gubernatora; poznaję po kształcie broni.
Jęczał głośno; trudno go było uspokoić. Postanowiono obejrzeć raz jeszcze to miejsce w dzień, poczem powrócono wraz ze zwierzętami do kryjówki. Emma przeraziła się ogromnie otrzymanemi wiadomościami.
Noc przeszła bezsennie; już o świcie udali się wszyscy wraz z Emmą do źródła. Przedewszystkiem zwrócili uwagę na strzępek jakiejś materji. Somali podniósł go i zaczął oglądać dokładnie.
— Widzicie, miałem słuszność! — rzekł. — To rąbek szaty mego syna. Tu walczył i podczas walki zerwano mu skraj szaty.
Trudno opisać rozpacz starca. Minął smutny dzień. Od czasu do czasu wychodził ktoś na szczyt góry, aby zobaczyć, czy nie ukaże się jakiś statek; po morzu pływały tylko statki gubernatora, które przeszukiwać miały wybrzeże. Znał je Somali.
— Widzicie, zostaliśmy zdradzeni, — rzekł. — Gubernator kazał nas szukać. Musimy mieć się na baczności, inaczej — zginęliśmy.
Znowu upłynął dzień, — ten sam, w którym Wagner przybył na swym brygu do Zeyli. Noc minęła bez zdarzeń. Somali nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób wytrzyma jeszcze trzy długie doby. Pożerała go tęsknota za synem i rozpacz.
Po południu wszedł znowu na szczyt góry; usiadł i posyłał wdal tęskne spojrzenia. Widział tylko morze; nie zauważył oddziału jeźdźców, który zbliżał się od północy i już go dojrzał. Jeźdźcy zboczyli nieco wgłąb wybrzeża, aby nie rzucać się w oczy. Gdy Somali odwrócił głowę i zobaczył ich, byli już dosyć blisko. Zerwał się w jednej chwili; zbiegł z góry. Puścili się za nim pełnym galopem i dotarli do podnóża równocześnie z nim. Po stroju widzieli, że gonią kogoś ze szczepu Somali; nagle zginął im z oczu, jakby zapadł się pod ziemię.
Dotarł szczęśliwie do kryjówki i zawołał na towarzyszy:
— Gotujcie się do walki! Ciągnie za mną ośmiu jeźdźców gubernatora.
— Miną nas — rzekł don Fernando.
— Nie. Odkryli mnie niespodzianie. Nie miałem czasu ujść im z oczu; z pewnością zauważyli, gdzie się ukryłem.
— W takim razie musimy bronić naszego życia, swobody i tajemnicy kryjówki. Jeżeli ją odkryją, śmierć ponieść winni.
Don Fernando podniósł się i wziął broń do ręki. Mindrello również się nie ociągał. Usłyszeli teraz u wejścia głos:
— Tutaj zniknął. Widziałem wyraźnie.
— Jakże mógł zapaść się w ziemię? — odezwał się drugi. — To przecież niemożliwe.
— Może ziemia ma jakiś otwór, lub szczelinę? Zbadajmy, czy grunt dźwięczy głucho.
Kilkanaście nóg męskich uderzyło o ziemię. Jeden ze ścigających rzekł:
— Chodźcie; tutaj odezwał się głuchy dźwięk. To nie ziemia tak dźwięczy, a stok góry. Musi być jakiś otwór. Sprawdzę sztyletem.
Po tych słowach pojawiło się między młodemi palmami, tworzącemi drzwi szczeliny, ostrze sztyletu.
— Tak, to tutaj! Mój sztylet wchodzi aż po rękojeść — radował się żołnierz.
— Baczność! — rozkazał don Fernando. — Życie nasze wisi na włosku.
— Napastnicy odskoczyli z lękiem na widok głębokiej szczeliny, u której wejścia stało trzech dobrze uzbrojonych mężczyzn.
— Ognia! — zakomenderował hrabia.
W tejże chwili obydwie dubeltówki dały po dwa strzały. Somali strzelił również. Nie próżnowały i rewolwery. Zdawało się, że wszyscy prześladowcy, w liczbie ośmiu, nie żyją; gdy wszakże nasi Hiszpanie wyszli z kryjówki i zaczęli przeszukiwać leżących wrogów, stwierdzili, iż jeden jeszcze oddycha.
Kula rewolwerowa utkwiła mu w piersi; po wyrazie twarzy poznać było, że chwile jego policzone. Somali ukląkł przed nim i rzekł:
— Przybyliście z Zeyli? Mów prawdę, stoisz bowiem na moście śmierci, który prowadzi albo do raju, albo do piekła. — Czy schwytano wczoraj jakiegoś Somali?
— Tak — brzmiała cicha odpowiedź.
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Murad Hamsadi.
— Gdzie jest teraz?
— Uciekł.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem. Wyruszyliśmy, by go odszukać.
Ta długa odpowiedź zbyt wiele wysiłku kosztowała umierającego. Krew rzuciła mu się ustami — zmarł. Somali zawołał z triumfem:
— Uciekł! Dzięki niechaj będą Allahowi. Żyje, wolny, zobaczę go! Ten zmarły przyniósł mi wieść radosną, niechaj więc nie idzie w drogę śmierci bez modlitwy wiernego.
Ukląkł obok trupa i zaczął się modlić. Potem jednego zabitego po drugim zaniósł ku morzu i oddał trupy falom. Konie, przerażone głośną salwą, pouciekały. — W ten sposób tajemnica kryjówki Somali została zachowana.
W serca zbiegów wstąpiła otucha, skoro się dowiedzieli, że goniec ich uciekł. Wierzyli znowu w swe: wybawienie i ze spokojem oczekiwali nocy, która przynieść miała wyzwolenie. — —
Wobec nieprzeniknionych ciemności, kapitan Wagner wypłynął na szerokie morze; do brzegu wrócili dopiero nad ranem. Nieprzychylny wiatr przeszkadzał szybkiemu kabotażowi; statek krążył — przez dzień cały wzdłuż wybrzeży tak, że dopiero z nastaniem wieczora kapitan dojrzał przez lunetę górę Elmes.
Powolność ta nie podobała się sułtanowi i gubernatorowi. Wyobrażali sobie kapitana zupełnie inaczej. Odkąd znajdowali się na pokładzie, mówił z nimi bardzo mało, a takim tonem, jakgdyby byli jego niewolnikami.
Z nastaniem mroku kapitan przeszedł obok ich namiotu. Zaczepił go sułtan w te słowa:
— Jeżeli sprawa tak pójdzie dalej, nie schwytamy nikogo. Widzieliśmy dzisiaj wybrzeże tylko przez kilka i krótkich chwil. Dotrzymujesz ładnie słowa!
— Cicho! — rozkazał kapitan za pośrednictwem tłumacza, który był zawsze wpobliżu. — Nie jesteś w Harrarze, podległym twej władzy. Dałem słowo, że schwytam zbiegów i dotrzymam go.
— Jakim tonem mówisz do nas? — huknął sułtan.
Kapitan wzruszył pogardliwie ramionami i zwrócił się do kucharza, wręczając mu zwitek papieru.
— Wsyp ten proszek do kawy, którą piją mahometanie.
Kucharz usłuchał; w godzinę potem goście spali jak susły. Wagner zszedł do kajuty i otworzył komórkę, w której ukryli się Abisyńczyk i Somali.
— Już czas — rzekł. — Zbliżamy się do góry; za jaki kwadrans będzie ją można zobaczyć przez mocną lunetę. Bądźcie gotowi.
— Na Allaha, a to się ucieszy mój ojciec! — rzekł Somali.
— Czy palą światło w kryjówce?
— Tak. Podczas drogi sporządziliśmy cienkie łuczywa z włókien daktylowych i dzikiego laku.
— Możemy więc nie zabierać świec. Chodźcie!
Wagner wyszedł z nimi na pokład i przyłożył do oczu lunetę. Dłuższy czas oglądał wybrzeże, wreszcie podszedł do sternika.
Stop! — rzekł. — Tu zarzucimy kotwicę i spuścimy szalupy. Jesteśmy u celu.
Zwinięto żagle, zarzucono kotwicę, spuszczono łodzie wraz z załogą. Do jednej wsiedli Wagner i Somali. Kapitan wziął ze sobą naładowaną torbę.
Gdy łodzie przybiły do brzegu, kapitan i Somali skierowali się ku górze, spowitej w ciemności. Starał się tłumić odgłos kroków. Kapitan dał instrukcje towarzyszowi. Somali zatrzymali się, nachylił, zagłębił rękę w trawie, podważył grudę ziemi; utworzyła się szpara, przez którą padła smuga światła. Kapitan spojrzał przez tę szparę.
Wewnątrz, na posłaniu z liści, siedzieli zbiegowie. Don Fernando rozmawiał z sennorą Emmą. Twarz jego miała wyraz szlachetny; poznać było odrazu, ile ten człowiek wycierpiał. Przebrana za chłopca Emma wyglądała niezwykle wdzięcznie. Wagner umiał po hiszpańsku tyle, ile wystarczy dobremu kapitanowi morskiemu, dlatego rozumiał, o czem półgłosem mówiono.
— Chciałbym jeszcze zobaczyć ojczyznę, popatrzeć wrogom w oczy; później niechaj śmierć przychodzi — rzekł don Fernando.
— Zwycięży pan swych wrogów i będzie jeszcze żył długo — odpowiedziała z otuchą Emma. — Wierzę, że Bóg ześle nam zbawcę.
Naraz rozległo się głośne wołanie:
— Zbawca jest tutaj!
Schowani w szczelinie zbiegowie, skamienieli ze zgrozy i zdumienia. Drzwi się otwarły, stanął w nich Wagner. Oświetlał go blask pochodni; za nim stał Murad.
— Synu! — zawołał stary Somali, rzucając się ku Muradowi.
— Na Boga, kim jesteście? — zapytał don Fernando, drżącym głosem.
— Jestem kapitanem; pochodzę z Kolonji. Nazwisko moje Wagner. Statek mój zowie się „Syreną“. — Przychodzę was zabrać na pokład i zawieźć, dokąd zechcecie.
— Wielki Boże, nareszcie, nareszcie!
Hrabia ukląkł, szepcząc słowa podzięki; Emma nachyliła się, oplotła go ramionami, przytuliła głowę do jego głowy; płakali z radości i szczęścia.
Mindrello miał również łzy w oczach. Syn i ojciec trzymali się jeszcze w objęciach. Scena ta wzruszyła kapitana; i jemu oko mgłą zaszło. Pierwszy odzyskał równowagę hrabia. Wstał, podszedł do kapitana, wyciągnął obie ręce i rzekł:
— Jesteś aniołem, wysłannikiem Boga. Ale skąd dowiedzieliście się o nas?
— Dzięki Muradowi — rzekł Wagner, wskazując na młodego Somali.
Murad wyczuł, że o nim mowa.
— Oswobodził mnie z niewoli, narażając własne życie, — rzekł po arabsku. — Bombardował Zeylę, nie uląkł się samego sułtana Harraru. To bohater! Niechaj Allah go błogosławi, choć jest niewiernym.
Zaczęło się opowiadanie w języku arabskim i hiszpańskim. Po jakimś czasie, gdy wszyscy uspokoili się nieco, zapytał kapitan hrabiego:
— Jak mam pana nazywać?
Dopiero teraz przypomnieli sobie, iż kapitan nie wie, kim są. Gdy się dowiedział, że długoletni jeniec jest hrabią, osłupiał. Po chwili rzekł:
— Proszę mną rozporządzać. Zrobię wszystko, aby państwu pomóc. Pomówimy jeszcze o tem na pokładzie. Teraz pomyślmy o najważniejszem.
Wyciągnął torbę i wyjął kilka flaszek wina, szklanki oraz nieco wiktuałów. Podczas tej zaimprowizowanej uczty rozmawiano o zajściach w Zeyli i ustalono sposób postępowania w najbliższej przyszłości. Wagner przyrzekł zawieźć hrabiego, Mindrella i Emmę do Kalkuty. Obydwaj Somali i Abisyńczyk otrzymali ze skarbu sułtana bogate podarki. Postanowiono przewieźć ich do Adenu, gdzie będą bezpieczni przed gniewem władcy Harraru.
Przy tej sposobności zapytał hrabia kapitana:
— Czy sądzi pan, że powinienem zwrócić sułtanowi skarby?
— To już pańska sprawa — brzmiała odpowiedź.
— Może będzie mnie sennor uważał za złodzieja, jeżeli klejnotów nie oddam, jednak zatrzymam je jako zapłatę za posługi, które dokonywałem podczas niewoli.
— Na pańskiem miejscu postąpiłbym tak samo.
— Sułtan zasłużył na to. Zresztą, potrzebuję pokaźnej sumy na pewien cel, o którym teraz nie pora mówić. Dowie się pan o nim później i z pewnością zaaprobuje.
Kapitan stanął przy wyjściu i gwizdnął. Natychmiast zjawiło się kilku marynarzy i poczęli przenosić rzeczy na łodzie. Byli niemało zdumieni na widok szczeliny; podziw ich wzrósł jeszcze, gdy poczuli, że worki są niezwykle ciężkie. Nie przypuszczali wszakże, jakie skarby przesuwają się przez ich ręce.
Gdy przybyli na pokład, mahometanie jeszcze spali. Kucharz gotował tymczasem kajutę dla Emmy; dla hrabiego zbudowano na tylnym pokładzie prowizoryczny namiot. Postanowiono wypocząć do rana po wysiłku całego dnia. Sen trwał jednak krótko; wzruszenie nie pozwalało na spoczynek. Zbudzili się, gdy tylko słońce wychylać się zaczęło na wschodzie z za morza. Po krótkiem śniadaniu ukryto zbiegów i zbudzono mahometan. Ocknięci z narkotycznego snu, przeciągali się czas jakiś i ziewali, poczem poprosili o kawę. Podczas śniadania kapitan niby przypadkowo przeszedł obok namiotu sułtana. Władca zapytał:
— Czy będziemy dziś równie wolno żeglować, jak wczoraj?
— Być może.
— W takim razie nigdy nie schwytasz tych łotrów. Zawiedliśmy się na tobie.
— Masz rację, ale pod innym względem, aniżeli sądzisz. Wy śpicie, a ja pracuję. Złapałem zbiegów dziś w nocy.
Allah il Allah! Dziś w nocy?
— Tak. Nie brak nikogo, nawet niewolnicy. Ba, w towarzystwie tem jest również Somali, który uciekł z Abisyńczykiem.
— Na Allaha! Rozprawię ja się z nimi! Muszę wszystkich widzieć natychmiast, wszystkich, natychmiast! Słyszysz? Gdzie są, gdzie?
— Na brzegu. Każę spuścić dla was łódź. Weź ze sobą cały swój orszak. — Zkolei zwrócił się do gubernatora: — Ponieważ jestem zadowolony i otrzymałem satysfakcję, zwracam ci pismo przepraszające.
Słowa te ożywiły sułtana i gubernatora. Zaczęli biegać po statku, dawać swoim ludziom najsprzeczniejsze rozkazy; nie zauważyli wcale, co się działo na pokładzie. Łódź ich została mianowicie odciągnięta wtył i spuszczona na wodę. Na drugiej stronie statku łódź dla kapitana opuszczono tylko do połowy; przy sznurach i linach stało kilku ludzi, aby zamaskować, iż łódź została zatrzymana w powietrzu. Inni pochłonięci byli jakiemiś przygotowaniami. Wprawne oko przejrzałoby bez trudu, że załoga sposobi się do drogi.
Nareszcie mahometanie, skończywszy swe sprawy, zaczęli oglądać się za kapitanem.
— Wsiadać! — rozkazał Wagner, udając, że sam wsiada do drugiej łodzi.
Ledwie jednak ostatni służka sułtana znalazł się w szalupie, nasz kapitan był już zpowrotem na pokładzie. Na dany znak kotwica podniosła się; załopotały żagle. Kapitan przechylił się przez balustradę statku i, patrząc w stronę łodzi gubernatora, rzekł do sułtana:
— Możesz się przekonać, że dotrzymałem słowa i schwytałem wszystkich zbiegów. Który jest ci najcenniejszy?
— Biała niewolnica — odparł zapytany. — Ale dlaczego nie schodzisz do łodzi?
— Bo mogę ci ją pokazać tutaj. Patrz!
W tejże chwili zjawiła się obok kapitana Emma. Zobaczywszy ją, sułtan zawołał zdumiony:
Allah il Allah, to ona! Muszę wejść na pokład!
Wstał, by się dostać do liny, i wdrapać na statek. Kapitan dał znak jednemu z załogi. Marynarz wziął do ręki linę, przerzucił ją przez pokład statku do szalupy. Puszczona wolno, łódka chwiać się zaczęła pod szybkiemi krokami sułtana tak, że władca Harraru runął jak długi. Podniósł się jednak po chwili i zawołał:
— Co to znaczy? Dlaczego nas odwiązałeś? Muszę się dostać na pokład, muszę zabrać niewolnicę; ona jest moją własnością! A gdzież reszta?
— Tutaj.
Wagner wskazał na don Fernanda i Mindrella, którzy stanęli obok niego. Tłumacz pośredniczył przy rozmowie. Nie miał pojęcia o tem, że zbiegowie znajdują się na pokładzie. Skoro to jednak spostrzegł, szepnął kapitanowi w najwyższem przerażeniu:
— Cóżeś uczynił, o panie? I sobie, i mnie zgotowałeś zgubę. Sułtan i gubernator zemszczą się straszliwie.
— Nie boję się ich zemsty.
— Ale ja bywam często w Zeyli i w Berberze.
— Więc przestaniesz bywać.
— Poniosę w takim razie wielkie straty.
— Może cię wynagrodzę.
— Mimo to nie chcę w tej sprawie być tłumaczem.
— Nie jesteś potrzebny. Sam będę mówił.
Słowa te wypowiedział hrabia, który słyszał ostatnią rozmowę i podszedł bliżej do balustrady. Sułtan zobaczył go teraz zupełnie dokładnie i zawołał:
Allah! To oni! Rozkazuję wam wziąć mnie zpowrotem na pokład.
— Ani nam to w głowie! — rzekł hrabia z uśmiechem.
— Więc zejdźcie do mnie. Rozkazuję!
— Zwarjowałeś? Rozkazujesz? Jesteśmy wolnymi ludźmi.
— Jesteście łotrami! Gdzie moje pieniądze i skarby?
— Tutaj, na statku.
— Wydajcie je!
— Nie bądź śmieszny. Chrześcijański hrabia musiał ci służyć przez tyle lat, teraz ty musisz mu wypłacić odpowiednie honorarjum. Bądź zdrów i nie zapominaj nauczki, którą dziś otrzymałeś!
Wściekłość sułtana była tak wielka, że nie mógł wydobyć ze siebie słowa. Wyjąkał tylko kilka dźwięków; wyręczył go gubernator, wołając:
— Rozkazuję ci wziąć nas na pokład! A może was zmusić?
— Spróbuj! — uśmiechnął się hrabia.
— Sułtan wystawił mi pismo, w którem stwierdza, że otrzymam nagrodę.
— Weź ją od niego. Warunki zostały spełnione; miałeś ładunki kawy otrzymać w chwili, gdy dostaniemy się w ręce kapitana. Chwila ta nadeszła; żądaj nagrody.
— Psie! — zaklął gubernator. — Oszukaliście nas!
— Ale wy nas nie. Na to jesteście za głupi. Bądźcie zdrowi!
Gubernator rozkazał ludziom:
— Weźcie wiosła do rąk. Przybić do statku!
Spełnili rozkaz. Jednocześnie kapitan zakomenderował:
— Hola! Nastawić żagle, odwrócić ster!
Załoga wykonała rozkaz komendanta. Gdy łódź zbliżyła się do statku, dzięki nagłemu zwrotowi, nastąpiło zderzenie. Łódź przewróciła się; muzułmanie wpadli do wody. Widać było z pokładu, jak sułtan i Arabowie starają się dopłynąć do brzegu.
— Tyran pęka ze złości — rzekł hrabia. — Biada tym, na których wyładuje swój gniew!
— Spotka ich to samo, co mnie, gdy przybędę do Zeyli, — jęczał tłumacz. — Gubernator wtrąci mnie do więzienia.
— Najlepszym środkiem będzie, jeżeli nie pojedziesz więcej do Zeyli. Straty wynagrodzę ci w zupełności. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.