<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W Harrarze
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
KAPITAN WAGNER

Mniej więcej w tydzień później płynął jakiś bryg przez szlak Bab-el-Mandeb. Statek zbudowany był bardzo strojnie, z masztu powiewała niemiecka flaga handlowa. I bez tego pawilonu można było poznać, że nie jest to okręt wojenny, a handlowy, mimo, iż na pokładzie stały cztery armaty, nadające statkowi wojowniczy wygląd.
Armaty umieszczono na pokładzie dlatego, że w owych czasach morza te były niezbyt bezpieczne. Szczególnie dobrze uzbrojony być musiał każdy, kto uprawiał handel z wyspami; stykał się bowiem z niezupełnie pewnymi ludźmi, po których można się spodziewać zawsze, że zdradą opanują statek i zawładną ładunkiem.
Słońce prażyło; mimo lekkiego wietrzyka, upał był tak silny, że załoga statku leżała pod rozpiętemi żaglami. Sternik, który kierował sterem zapomocą powroza, siedział w cieniu dywanu, rozwieszonego na sznurach.
Kapitanowi również było za gorąco w kajucie. Wyszedł wolnym krokiem na pokład, spojrzał ku niebu i udał się do sternika. Sternik chciał wstać, jak wymagały przepisy. Kapitan wskazał mu ruchem ręki, aby się nie trudził, i usiadł sam obok niego.
— Djabelski upał! — rzekł lakonicznie, po marynarsku.
— Tak — odparł sternik.
— Lubię północ, ciągnął kapitan po krótkiej pauzie — a tu tymczasem wpada naszemu przedsiębiorcy pomysł wysłania nas na tę wyspę. Ciekaw jestem, czy zrobimy tam takie dobre interesy, jak to on sobie wyobraża.
— Tłumacz tak przypuszcza.
— To mnie właśnie irytuje, że trzeba tłumacza. Gdyby ktoś z nas znał ten przeklęty język arabski, nie narażałby się na niebezpieczeństwo, iż obcy naród go oszuka. Ale patrzcie, tam ktoś płynie ku nam. Ciekaw jestem, kto to taki?
Statek płynął na południe; teraz na południu ukazał się punkcik. Sternik wziął lunetę i patrzał przez nią bacznie. Widać nie mógł się zorjentować, co to za przedmiot, gdyż powiedział:
— Czegoś podobnego nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Niech pan spojrzy, kapitanie.
Kapitan ujął lunetę. Zorjentował się szybko i rzekł z pogardliwym uśmieszkiem:
— Musi to być okręt arabski. Za godzinę dotrzemy do niego i wtedy będzie można pomówić z załogą.
Marynarze zobaczyli również obcy żagiel i przyglądali się bacznie. Obydwa statki zbliżały się do siebie coraz bardziej; nareszcie można było dojrzeć z brygu, nawet nieuzbrojonem okiem, że nieznany statek, posiada tylko jeden, krzywo umocowany maszt, na którym rozwieszono dwa dziwne żagle. Na pokładzie stali ludzie w turbanach, bacznie przyglądając się brygowi.
— Czy mam nabić? — zapytał sternik.
— Tak. I przyślijcie mi tłumacza.
Sternik podszedł do jednej z armat i skinął na odzianego w strój arabski człowieka, który siedział na dziobie pokładu i palił długą fajkę. Człowiek ten podniósł się wolno i udał w kierunku steru. Tu zakrył powieki ręką, obrzucił okiem drugi statek i zapytał kapitana:
— Chcecie z nim mówić?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Czego się chcecie od niego dowiedzieć?
— Przedewszystkiem, co to za statek?
— Tego się możecie dowiedzieć ode mnie. To statek wartowniczy gubernatora Zeyli.
— A więc coś w rodzaju okrętu wojennego?
— Tak. Cała załoga pod bronią.
— Do czego przeznaczają te statki?
— Zazwyczaj posługują się niemi do celów handlowych i komunikacyjnych, tylko wyjątkowo załoga rekrutuje się z wojskowych. Musiało zajść coś ważnego w Zeyli.
— Trzeba się o tem dowiedzieć; przecież tam jedziemy. Będziecie dokładnie tłumaczyć pytania i odpowiedzi.
Okręty zbliżyły się do siebie tak, że można już było rozpoznać rysy twarzy. Sternik gotował się właśnie do wystrzału armatniego na znak, aby statek arabski opuścił żagle, gdy naraz padła z tamtego okrętu salwa karabinowa. To statek arabski żądał, aby bryg żagle opuścił. Kapitan roześmiał się głośno. Bawiło go, że ta łupina przybiera pozory statku wojennego.
— Słyszeliście? — zawołał do sternika. — Komar wydaje nam rozkazy! Zaniechajmy wystrzału z armaty. Okażmy posłuszeństwo. Ciekaw jestem, czego od nas zażąda. Opuszczajcie żagle, chłopcy!
Rozkaz spełniono; bryg nie płynął już z wiatrem, a zatoczył łuk. Statek arabski wykonał taki sam obrót i znalazł się tuż u jego boku. Na pokładzie stało około piętnastu uzbrojonych Arabów. Dowódca zapytał donośnym głosem:
— Jak się nazywa wasz statek?
— „Syrena“ — powtórzył tłumacz za kapitanem.
— Skąd płynie?
— Z Kolonji.
— Gdzież to jest?
— W Niemczech.
— Musi to być mały, nędzny kraik; nie znam go — rzekł Arab wyniośle. — Co macie na pokładzie?
— Towary.
— A pasażerów?
— Nie.
— Nie wieziecie zbiegłych niewolników?
— Nie.
— Przyjdę na wasz statek, by się dowiedzieć, czy mówicie prawdę.
Tego było już kapitanowi za wiele. Kazał zapytać:
— Kimże ty jesteś?
— Jestem kapitanem sułtana z Zeyli.
— W Zeyli rządzi gubernator, a nie sułtan. Nie będę słuchać ani jego, ani jego lokaja.
— A więc sprzeciwiasz się przeszukaniu statku?
— Sprzeciwiam się, nie masz bowiem prawa. Raczej mnie ono przysługuje. To ty musiałbyś być powolny, gdybym chciał wejść na twój okręt.
— Właśnie, że zabroniłbym ci tego; jestem wojownikiem — rzekł Arab pogardliwie. — Zmuszę cię, abyś wpuścił na pokład mnie i moich ludzi celem przeszukania okrętu.
— Dlaczego budzę w tobie podejrzenia?
— Szukamy jeńców, którzy uciekli z Harraru. Opierasz się wpuszczeniu nas na pokład, a to już starczy za dowód, że jeńcy ukryli się na pokładzie twego okrętu.
— Niema ich tutaj. To zupełnie wykluczone, przybywam bowiem z północy i nie byłem jeszcze na waszem wybrzeżu.
— Tak twierdzisz, ale nie wierzę ci. Przymocuję twój okręt do swego zapomocą sznura i dostawię do Zeyli. Niech go przeszuka gubernator.
Była to jawna groźba; kapitan odpowiedział:
— Mam wrażenie, że Bóg ci pomieszał rozum. Chcesz mnie zmusić, abym przyjął twoją linę na pokład? śmieję się z tego.
— Śmiej się, śmiej; śmiech ten zmieni się wkrótce w płacz. Rozkazuję ci, byś przyjął na pokład moich ludzi, którzy przyniosą ze sobą linę.
Kapitan zaczął się namyślać. Jak każdy europejski marynarz, był amatorem dobrych konceptów. Teraz nadarzała się po temu sposobność i dlatego rzekł po chwili, rozejrzawszy się chytrze po swoich marynarzach.
— Dobrze, zgadzam się, aby ludzie twoi weszli na pokład i wzięli okręt na linę.
Na rozkaz Araba, wsiadło trzech jego ludzi do szalupy; po chwili dotarli do brygu i umieścili linę na dziobie. Zachowywali się przytem jak władcy statku; po jakimś czasie dali znać, że statek może ruszyć.
— A to półgłówki! — rzekł z uśmiechem sternik. — Przecież lina za słaoa, by nas na niej mogli ciągnąć! Pęknie, ani chybi.
— Słusznie. Ale jest wystarczająco silna na to, abyśmy mogli ich ciągnąć. — rzekł kapitan.
Statek arabski podniósł żagiel i zwrócił się na południe. Wiatr zaczął dąć w płótno. Lina napięła się mocno; w każdej chwili trzeba było liczyć, że pęknie. Kapitan brygu rozkazał:
— Hola, podnieść żagiel! Musimy im pomóc.
W kilka minut potem bryg płynął już pełną szybkością, a ponieważ płynął szybciej aniżeli statek arabski, musiał więc na niego najechać. Niemiec zwrócił się przez tłumacza do obecnych na pokładzie trzech Arabów:
— Powiedzcie swoim, aby żeglowali prędko, inaczej potopię ich!
Potrząsnęli przecząco głową; nie mieli odwagi rozkazywać zwierzchnikowi. On tymczasem, na widok grożącego niebezpieczeństwa zawołał:
— Płyńcie wolniej, łotry! Czy nie widzicie, że możecie na nas najechać?
— Płyn sam szybciej, ośle! — odparł kapitan. — Nie zabieraj się do statków, których nie masz siły ciągnąć.
Jeszcze kilka chwil, a spotkanie nastąpiłoby bezwątpienia. Kapitan sam ujął ster w ręce, aby zmienić nieco kierunek.
— Nie potrącę ich, ale dam im dobrą nauczkę, — rzekł. — Hola, chłopcy, uwaga! Niszczcie wszystko, co się pojawi na naszym pokładzie.
Bryg dotarł do statku arabskiego, który miał bardzo niski pokład. Nie uderzył w środek szerokiego tyłu, a tylko sztabą potężnie go trącił. Nacisk był silny; Arabom dostał się zadatek tego, co ich czeka.
Prawa strona brygu ocierała się mocno i ostro o lewy brzeg statku arabskiego i zdzierała mu liny. Po krótkim czasie bryg znalazł się przed arabskim okrętem. Lina napięła się znowu i wlec zaczęła za sobą statek arabski, który wykręcił się, płynąc rufą do tyłu.
Na pokładzie brygu rozległ się śmiech, na pokładzie okrętu arabskiego — ryk wściekłości. Statek arabski był zrujnowany, żagle pozrywane, lina porwana w strzępy; groziło mu w każdej chwili zatonięcie. Przywódca klął i ryczał; ludzie jego wyli niemiłosiernie. Zamiast odciąć linę, na której byli przywiązani do obcego statku, i oswobodzić się, Arabowie dali znów salwę karabinową, która jednak żadnej szkody nie wyrządziła.
Teraz podszedł do kapitana jeden z trzech arabów, pozostałych na brygu, i kazał powiedzieć przez tłumacza:
— Rozkazuję ci zatrzymać się i naprawić nasz statek!
Był to, zaiste, szczyt komizmu i bezczelności.
— Nie masz mi nic do rozkazywania! — odparł kapitan.
Jeden z Arabów wyciągnął nóż z pasa i rzekł groźnie:
— Jeżeli w tej chwili nie usłuchasz, poskromię cię. Czy jesteś muzułmaninem?
— Nie; jestem chrześcijaninem.
— Musisz mnie słuchać, psie!
— Co takiego? Psie? Oto moja odpowiedź!
Kapitan wymierzył Arabowi tak silny policzek, że uderzony padł, wywracając koziołka. Dwaj pozostali wyciągnęli noże, chcąc rzucić się na kapitana. Ale nie wporę się wybrali, kapitan bowiem miał potężną pięść. Twardą jak stal ręką wymierzył każdemu z nich uderzenie tak skuteczne, że padli na ziemię, niezdolni do walki.
— Chłopcy, przywiążcie tych łotrów do masztu! — rozkazał kapitan. — Nauczymy ich, co to znaczy obrażać kapitana-Europejczyka, powiedzieć mu psie!
Rozkaz wykonany został szybko i chętnie. Marynarze zabrali Arabom broń i przywiązali tak mocno, że ci nie mogli się ruszyć.
Tymczasem położenie statku arabskiego stawało się coraz groźniejsze. Bryg wlókł go za sobą; ponieważ pokład był niski, zaczęła Araba zalewać woda.
— Wstrzymajcie się, łotry! — ryknął przywódca. — Czy nie widzicie, że utoniemy, jeżeli nas nie usłuchacie?
— Dla mnie to obojętne, czy zatoniecie, czy też nie, — odparł kapitan. — Przetnijcie linę, jeżeli się chcecie ratować.
— Nie wolno mi tego uczynić. Lina należy do gubernatora.
— Cóż robić? Pijcie więc wodę morską za pomyślność gubernatora.
— Przecież sami możemy przeciąć linę — rzekł sternik.
— Ani mi to w głowie! — odparł kapitan. — Dałem im nauczkę i palcem nie kiwnę, aby ich uratować. Nie byłem nigdy w tych stronach, ale słyszałem wiele o usposobieniu tych ludzi. Ci niewolnicy i lokaje, te pachołki drobnych, nieznanych nikomu władców i urzędników, wyobrażają sobie, że są Bóg wie kim. Każdego, który inaczej myśli, aniżeli oni, uważają za psa nieczystego. Nie znam ich języka, nie znam również zwyczajów, ale oni muszą w każdym razie poznać moje zwyczaje.
— Jedziemy przecież do Zeyli i zetkniemy się z gubernatorem. Będzie się mścił.
— Niech spróbuje!
W tej samej chwili przeszył powietrze głośny krzyk. Statek arabski przechylił się tak mocno, że omal nie został pogrążony w topieli. Woda już wdarła się na pokład.
— Czy naprawdę jesteście takimi głupcami? Dlaczego nie przetniecie liny? — kazał im kapitan powiedzieć przez tłumacza.
Ale słowa te nie pomogły. Załogę tonącego statku ogarnął popłoch; zaczęli więc Arabowie skakać do wody i płynąć w kierunku brygu.
— Rzućcie im sznury, niech się po nich wdrapują! — rozkazał kapitan. — Zaczęli komedję, niechaj więc grają do końca. Umieśćcie ich wszystkich na przednim pokładzie i skierujcie na nich działa.
Gdy wszyscy Arabowie znaleźli się na pokładzie, tłumacz polecił im ulokować się na przodzie. Usłuchali z wyjątkiem przywódcy, który doszedł do kapitana i zapytał:
— Czyś ty komendantem tego statku?
— Tak jest.
— W takim razie jesteś moim jeńcem. Gdy przybędziemy do Zeyli, każę cię surowo ukarać.
Kapitan popatrzył szyderczo w ciemną, wychudłą twarz Araba i rzekł:
— Nie bądź śmieszny! Jadę wprawdzie do Zeyli, lecz ochrania mnie bandera i nie zniosę żadnych represyj.
— Ach, płyniesz do Zeyli? Zdasz nam więc rachunek. Lecz naprzód musisz uratować mój statek.
— Widzę, że jesteś niepoprawny; będę musiał ci dowieść, że robię to, co mi się podoba. Może okręt twój da się uratować; ale niebezpieczeństwo grozi mojemu, dopóki będzie sprzęgnięty z twoim. Muszę się więc przedewszystkiem sam bronić przed stratą.
Po tych słowach kapitan ujął siekierę i przeciął linę, statek arabski zdając własnemu losowi. Arab podszedł do kapitana i zawołał z pianą na ustach:
— Jak śmiesz, psie? Poświęcasz mój okręt! Gdybym miał przy sobie strzelbę, zabiłbym cię, jak szakala. Ale nawet nóż mój pokaże ci, kto tutaj panem!
Arab wyciągnął nóż z za pasa, aliści w tejże chwili kapitan zwalił go na ziemię potężnem uderzeniem pięści. Gdy to ujrzeli Arabowie, zaczęli udawać, że chcą pomóc swemu przywódcy, lecz tłumacz zawołał do nich:
— Na proroka, bądźcie spokojni, inaczej zginiecie od armat, które są na was skierowane. Ten człowiek jest panem statku. Każdy jego rozkaz święty. Życie wasze w jego leży ręku.
Dopiero teraz zrozumieli Arabowie swe położenie i postanowili zrezygnować z wszelkiego oporu. Zabrawszy broń, wpakowano ich pod pokład, gdzie dodano im również trzech towarzyszy, którzy dotychczas umieszczeni byli na maszcie.
— Masz djabelską odwagę — rzekł tłumacz do kapitana. — Gubernator pociągnie cię naprawdę do odpowiedzialności.
— Mylisz się — odparł kapitan. — To ja pociągnę go do odpowiedzialności za to, że sługi jego działały wbrew prawu i obraziły mnie osobiście.
— Będziesz miał i tak wielką stratę, gdyby cię nawet nie ukarał gubernator. Zabroni ci handlować, sprzedawać towary.
— Zobaczymy. Jeżeli się poważy, znajdę sposób, aby sobie tę stratę powetować.
Kapitan postawił pod pokładem marynarza — wartownika do strzeżenia jeńców. Był spokojny; myśl o przyszłości nie nasuwała mu żadnych trosk. — —
Zeyla nie ma portu, okręty przybijają tam do pomostu; lądowanie z powodu skalistego wybrzeża nastręcza wiele niedogodności. Bryg przybył do Zeyli nocą; aby wylądować, musiał przeczekać do rana. Zarzuciwszy kotwicę, przywitał miasto strzałami armatniemi.
Zamieszkałe przez cztery tysiące mieszkańców miasteczko Zeyla miało wszystkiego może dwanaście wielkich, kamiennych, pięknie wybielonych domów oraz kilkaset chat, zbudowanych nader prymitywnie. Mury miasta wzniesiono z odłamków korali i mułu; nie miały ani strzelnic na lufy armatnie, ani armat; strawione przez czas, pozapadały się miejscami.
Miasteczko, leżące nad niską ławicą, nie sprawiało imponującego wrażenia, gdy je oglądano od morza. Mimo to było punktem zbornym i celem podróży licznych karawan, które przybywały tutaj z głębi kraju lub też zatrzymywały się na postój. Z pokładu widać było nieopodal miasta obozowisko ludzi, wielbłądów i koni. Rozłożyły się tu z pewnością karawany handlowe; kapitan zacierał więc ręce z radości, że porobi dobre interesy.
Po zarzuceniu kotwicy, zbliżyła się do okrętu łódź; wysiadł z niej jakiś Arab i z miną dostojną wszedł na pokład. Był to zarządca portu. Domagał się papierów okrętowych, by na ich podstawie zapytać gubernatora, czy pozwala, aby załoga okrętu wylądowała. Zapytał między innemi, skąd statek przybywa, jaki wiezie ładunek i czy spotkał okręt, wiozący zbiegłych jeńców. Kapitan udzielił informacyj i wręczył potrzebne papiery, nie wspominając nawet jednem słowem, że pod pokładem znajdują się jeńcy. Zarządca portu oddalił się z papierami, niczego nie podejrzewając. Wrócił dopiero po kilku godzinach z meldunkiem, że gubernator zgodził się, aby statek pozostał i rozpoczął handel, a żąda jedynie wzamian zwykłego podatku i cennego podarku.
— Gubernator — rzekł zarządca — przyśle wam kilku żołnierzy, aby was chronili przed ewentualnem niebezpieczeństwem. Żołnierzom tym będziecie płacić żołd; utrzymanie ich również do was należy.
— Nie są nam potrzebni, — rzekł kapitan — gdyby nam groziło istotne niebezpieczeństwo, i tak nie byliby w stanie nas obronić.
— Och, to ludzie bardzo odważni — odparł zarządca.
— Nie jestem tego zdania; zauważyłem nawet coś wręcz przeciwnego. Są bardzo zuchwali, lekkomyślni; przynieśliby nam więcej szkody, aniżeli korzyści.
— Skądże tak o nich możesz mówić? Powiedziałeś, że nigdy jeszcze tutaj nie byłeś.
— Dowiesz się wkrótce, skąd ich znam. Powiem gubernatorowi i udowodnię, że sam jestem dla siebie wystarczającą opieką.
Zarządcę portu ugoszczono; dano mu podarek, który go, zdaje się, zadowolił. Po jakimś czasie wrócił do miasta.
Kapitan polecił przyprowadzić jednego z jeńców.
— Przybiliśmy do Zeyli — rzekł przez tłumacza. — Zwracam ci wolność, ale pod warunkiem, że pójdziesz do gubernatora i powiesz, co zaszło. Niechaj sam przybędzie na pokład, by pomówić o losie twych towarzyszy. Powiedz mu, że jestem człowiekiem spokojnym, gotowym porozumieć się z nim dobrocią. Jeżeli nie dojdziemy do porozumienia, zabiorę jeńców i każę ich ukarać jak najsurowiej.
Jeniec nie dawał odpowiedzi, ale z oczu mu można było wyczytać, że raport będzie dla kapitana nieprzychylny. Wyszedł na pokład i zsunął się do łodzi, w której Arabowie wczoraj przywieźli linę na pokład. Usiadłszy, popłynął wolno ku miastu.
Tłumacz rzekł do kapitana:
— Prowadzisz grę niebezpieczną. Gubernator to potęga; będzie cię z pewnością uważał po tem oświadczeniu za wroga.
— Niech spróbuje!
Kapitan polecił marynarzom uzbroić się i zarzucić wokoło statku sieci z drutu, które niemal uniemożliwiają wrogowi dostęp na pokład.
Bryg zaopatrzony był w ten typ kotwicy, który w razie niebezpieczeństwa podnieść można każdej chwili. Wszystkie łodzie umocowano po bokach brygu; załoga czuwała wpogotowiu, aby, gdy zajdzie potrzeba, podnieść żagle i jak najprędzej statek uruchomić.
Dom, w którym mieszkał gubernator, widniał zdaleka. Kapitan poprosił tłumacza, który już był raz w Zeyli, aby mu go wskazał i postanowił obrać za cel pocisków, gdyby wynikł zatarg.
Nie wiedział, czy w Zeyli jest dużo armat; co do jednej nie było wątpliwości; umieszczona na plaży, odpowiedziała na salwę powitalną. Obcych okrętów nie było. W zatoce stało zaledwie dziesięć okrętów. Nie mogły budzić żadnych obaw, były bowiem małe i zbudowane podobnie, jak wczorajszy statek wywiadowczy, z którym tak łatwo się rozprawiono.
W bacznem oczekiwaniu przeszedł czas dłuższy. W pewnej chwili na wybrzeżu, u bramy północnej, prowadzącej ku morzu, zjawił się uzbrojony oddział; ludzie tego oddziału powsiadali do łodzi i zaczęli płynąć ku brygowi. Było ich około trzydziestu. Mieli strzelby, i dzidy, jatagany. W łódce, płynącej na przodzie, siedział komendant; reszta trzymała się w pewnej od niego odległości.
Gdy się pierwsza łódź zbliżyła do brygu, komendant wstał ze swego miejsca i zawołał:
— Czy to ty trzymasz w niewoli naszych towarzyszy?
— Tak — odparł kapitan przez tłumacza.
— Wydaj ich!
— Kim jesteś?
— Generałem wojsk tutejszych.
— Nie mam ochoty do pertraktowania z tobą. Będę mówić tylko z gubernatorem, jak to już zresztą oświadczyłem.
— Wsiądź do naszej łodzi; zawiozę cię do niego.
— Niech do mnie przyjdzie, jeżeli chce, abym uwolnił jego ludzi.
— Jeżeli ich nie wydasz, przyjdziemy na pokład; zabierzemy ich siłą. Wtedy zostaniesz naszym jeńcem, a statek twój przejdzie na naszą własność. Oto rozkaz gubernatora.
— Powiedziałem ci już przecież, że tylko z nim mówić będę. Atakowi potrafię się oprzeć.
Generał pytał dalej i groził. Nie było odpowiedzi. Skinął na jadących w łodziach ludzi, otoczyli jego łódź, zaczęli się naradzać. Generał bał się i brygu i gubernatora, którego rozkaz miał wykonać.
Wreszcie zbliżył się jeszcze bardziej i zawołał:
— Czy wydasz jeńców?
Nie było odpowiedzi.
— W takim razie weźmiemy ich sobie sami. Strzelajcie do tych niewiernych!
Arabowie skierowali lufy strzelb ku pokładowi. Padła salwa. Kule uderzyły w boki okrętu i w maszty, nikogo jednak nie trafiły. Kroki nieprzyjacielskie zostały rozpoczęte.
— Czy mamy odpowiedzieć? — zapytał sternik.
— Tak — odparł kapitan. — Ale nie strzelajcie jeszcze do tych łotrów; byliby zgubieni. Wyślijcie w kierunku domu gubernatora kilka strzałów; on jest sprawcą wszystkiego; niechaj ponosi konsekwencje.
Sternik podszedł do jednej z armat, wycelował, dał ognia. Obruszyły się mury domu gubernatora. Strzał był celny. Arabowie w łodziach podnieśli wielki krzyk i znowu dali salwę w kierunku statku.
— Doskonale, doskonale! — zawalał kapitan do sternika.
Sternik dał jeszcze kilka wystrzałów; żaden nie chybił. Po czwartym pocisku ukazała się w ścianie domu gubernatora wielka dziura.
W miasteczku rozległ się gwałt i lament. Karawany, które wpobliżu porozbijały namioty, zaczęły się w panice cofać na pewniejsze pozycje.
Otwarto bramę; wyszedł przez nią jakiś człowiek i dał znak ręką. Na znak ten, łodzie Arabów w szybkiem tempie odpłynęły zpowrotem.
— Czy mam im posłać jaką kulkę? — zapytał sternik, dumny ze swych artyleryjskich sukcesów. Walka go podnieciła; palił się do dalszych prób zręczności.
— Nie, narazie damy spokój — odparł kapitan. — Czy widzicie jednak ten budynek na prawo? To z pewnością meczet. Jeżeli zabierzemy się do świątyni tych muzułmanów, ogarnie ich trwoga jeszcze większa i prędzej zmiękną. Spróbujcie, czy uda się w meczet trafić?
— Niema obawy; przecież stoi przed nami wyraźny, jak na dłoni.
Wypowiedziawszy te słowa z uśmiechem zadowolenia, sternik nabił armatę bardzo starannie. Okazało się, że słowa jego nie były rzucone na wiatr. Dwa pierwsze strzały uszkodziły nieco świątynię, przy trzecim załamał się dach. Znowu się rozległy jęki i lamenty i znowu otwarto bramę. Wyszedł z niej naprzód żołnierz, powiewający na znak pokoju burnusem; po nim ukazała się lektyka, którą zaniesiono na brzeg. Wysiadł jakiś człowiek i pośpieszył ku łodzi generała, która już przybiła do brzegu. Po krótkiej chwili człowiek ten podpłynął pod statek w otoczeniu pozostałych łodzi.
Zatrzymał się w takiej odległości od brygu, by go można było słyszeć na pokładzie. Ognia chwilowo zaniechano, więc nieznajomy podniósł się w łodzi i zawołał:
— Dlaczego strzelacie w dom Allaha i w mój?
— A dlaczego wy strzelacie do mego statku?
— Ponieważ jesteście niewiernymi buntownikami, zdrajcami — i nie chcecie mnie słuchać.
— Kimże jesteś, że śmiesz żądać od nas posłuszeństwa?
— Jestem panem tego miasta, któremu winni posłuszeństwo wszyscy, znajdujący się tutaj.
— Jeżeli jesteś gubernatorem, chodź na pokład, a pomówimy.
— Zejdź nadół; więcej przecież znaczę, aniżeli ty!
— Jeżeli nie przyjdziesz, kule moje pokażą, kto więcej znaczy!
Gubernator odparł po krótkiej naradzie ze swoimi:
— Postępujesz, jak nasz wróg; nie mogę na tobie polegać.
— Zaręczam słowem, że ci się nic złego nie stanie.
— Zaręczasz również, że będę mógł opuścić twój statek, gdy tylko zechcę?
— Tak.
— Namyślę się, czy przyjść...
— Dobrze; daję dwie minuty czasu; gdy termin upłynie, rozpocznę palbę.
Gubernator znowu się naradzał; lufę jednej z armat skierował sternik na jego dom. Gdy po upływie dwóch minut Arab nie mógł się jeszcze zdecydować, kapitan rozkazał:
— Ognia!
Padł pocisk i znowu z domu gubernatora gruz posypał się na wszystkie strony. Podziałało to jak uderzenie pioruna. Widząc, że nie przelewki, Arab zawołał:
— Przestań, już idę! Biorę eskortę, aby mnie broniła.
— Przysięga moja powinna ci wystarczyć — odparł kapitan. — Wejdziesz sam na pokład okrętu; do każdego innego będę strzelał.
Kapitan postanowił odegrać swoją rolę bez kompromisów. Może kto inny na jego miejscu byłby ze względów handlowych pozwolił mahometanom na wiele; ale człowiek ten uważał za punkt honoru dla swej rasy europejskiej, dla swych marynarzy i siebie samego, — pokazać tym pyszałkom, że się ich nie ulęknie.
Gubernator musiał wreszcie ustąpić i, po usunięciu sieci kolczastych, przybył na pokład. Ponurem spojrzeniem obrzucił załogę. Kiedy się przekonał, że liczy zaledwie czternastu ludzi, zapytał, nie witając się z nikim:
— Czy to cała twoja załoga?
— Tak.
— I z taką garstką śmiesz mi się opierać?
— Widziałeś i doświadczyłeś na sobie, że stać mnie na to. Jesteśmy Europejczykami, a jeden Europejczyk da radę dwudziestu waszym.
Dumne te słowa, wypowiedziane tonem zarozumiałym, odniosły skutek. Gubernator kazał się zaprowadzić na pokład i spoczął na dywanie. Naprzeciw usiadł kapitan; po prawej stronie stanął sternik, po lewej tłumacz. Połowa załogi znajdowała się wpobliżu, reszta zaś przyglądała się bacznie nieprzyjacielskim statkom.
Arab i kapitan mierzyli się wzajem od stóp do głów. Bronzowa od wiatru i słońca twarz kapitana odbijała skromnemi, szczeremi rysami od obłudnej miny gubernatora. Był to człowiek niemłody; mimo wyrazu pewnego dostojeństwa, przezierała z twarzy chytrość szelmowska, właściwa Arabom — wyspiarzom.
— Przyszedłem, aby cię pociągnąć do odpowiedzialności. Uważam cię za zbrodniarza; będziesz musiał ponieść karę.
— Mylisz się — odparł kapitan. — To ja wezwałem ciebie, abyś przede mną zdał rachunek. Spełniłeś moją wolę i pojawiłeś się; wystarczający to dowód, że nie jestem zbrodniarzem. Aby cię jednak przekonać, że jestem sprawiedliwy, chętnie wysłucham twoich żalów.
— Usłyszysz bardzo wiele. Opierałeś się przeszukaniu statku, wziąłeś do niewoli moich ludzi; z twojej to winy straciłem statek. Zamiast prosić o przebaczenie, strzelasz do świątyni i do mego domu. Ukarzę cię surowo.
— Znowu się mylisz. Prawo do przeszukiwania statków mają tylko okręty wojenne państw, prawnie uznanych. Któż uznał twój statek? Jakiż prawdziwy marynarz byłby tak głupi, by uważać łódkę za okręt wojenny? Nie miał nawet flagi na maszcie; przypuszczam, iż o tem wiesz dobrze, że tylko okręty opatrzone banderą należy respektować.
— Dowódca powiedział, że statek do mnie należy i występował w mojem imieniu.
— To mnie nie obchodzi; nie jestem twym poddanym. Wziąłem do niewoli trzech twoich ludzi, ponieważ nazwali mnie psem. Byłbym cię zabił, gdybyś i ty na to się zdobył. Jak widzisz, mogę dać sobie radę z wami i nie zniosę żadnych obelg. Mimo to pozwoliłem komendantowi, występującemu w twojem imieniu, wziąć mój okręt na linę, choć wiedziałem, że popełnia istną niedorzeczność. To jego wina, że okręt zginął. Powinienem był pozwolić, aby razem ze swymi ludźmi poszedł na dno. Nie uczyniłem tego; przeciwnie, uratowałem jego i załogę. Zamiast dziękować, obraził mnie, nazwał łotrem. Wziąłem zuchwalca do niewoli, abyś go sam ukarał. Sądziłem, żeś dosyć roztropny, aby nie wszczynać wojny z kimś, kto ma przewagę nad tobą. Ale kazałeś strzelać do statku. Miałem więc prawo do obrony. Jeszcze nie popłynęła krew ludzka, ale oświadczam ci, że się stąd nie ruszę, dopóki nie otrzymam satysfakcji.
Gubernator, zdumiony tem przedstawieniem sprawy, zupełnie innem, aniżeli słyszał dotychczas, chciał coś odpowiedzieć, lecz kapitan nie pozwolił mu przyjść do słowa.
— Nie mam ochoty ani czasu do rzucania słów na wiatr. Słuchaj, co ci powiem. Tych z pośród swych ludzi, którzy mnie obrazili, ukarzesz. Pozwolisz mieszkańcom Zeyli i wszystkim ludziom, znajdującym się w mieście, na odwiedzenie mego statku i na nawiązanie stosunków handlowych ze mną; ponadto przeprosisz na piśmie za obelgi, które spotkały mnie, bądź słowne, bądź czynem wyrażone. Odchodzę teraz i pozostawiam cię ze sternikiem; możesz się z nim układać, ale zapewniam, że ani na jotę nie odstąpię od mych warunków. Jeżeli się nie zgodzisz w przeciągu kwadransu, zrównam Zeylę z ziemią. Widziałeś, że kule nasze nie chybiają. Ponadto skieruję lufy armat na twe okręty i zniszczę doszczętnie. Wreszcie jeńców każę ukarać, lub powieszę na masztach; to samo uczynię z każdym, kto się z bronią w ręku zbliży do mnie, lub do statku na odległość strzału. Pamiętaj, że to nie żarty.
Kapitan wstał i udał się do kajuty.
Po jakimś czasie powrócił na pokład. Gdy się dowiedział od sternika, że gubernator przystaje na wszystko, z wyjątkiem pisemnych przeprosin, dał rozkaz:
— Poślijcie pocisk każdemu domowi.
Sternik wstał, by wypełnić rozkaz, a kapitan usiadł w tej samej pozycji, co przedtem. Arab chciał coś powiedzieć przez tłumacza, lecz kapitan nie dał mu przyjść do słowa i rzekł:
— Podałem ci warunki; termin, który wyznaczyłem, minął. Nie stanie ci się nic złego; możesz opuścić okręt, ale patrz, co się dzieje.
Gubernator odwrócił się; w tejże chwili sternik dał ognia. Arab zatrząsł się na huk strzału, a skoro zobaczył jego straszliwe skutki, zawołał:
— Wstrzymaj się! Spełnię, czego zażądasz!
— Dobrze! — odparł kapitan. — Czy masz przy sobie papiery, które ci przyniósł ode mnie komendant portu?
— Tak.
— Wydaj je!
Gdy stało się zadość jego woli, kapitan ciągnął dalej:
— Zapłacę cło portowe, nic ponadto. Podarunków nie otrzymasz; straciłeś je dzięki swojej nieopatrzności. Każę zaraz przynieść papier, abyś mógł napisać przeprosiny.
— Napiszę u siebie w domu — rzekł chytrze Arab.
— Nie, napiszesz tutaj i dodasz, że nie uczynisz nic, co byłoby dla mnie zawadą, coby mi przeszkadzać mogło. Jeżeli nie dotrzymasz słowa, po całym świecie rozniosę, w jaki cię sposób ukarałem. Jeńców oddam dopiero przed odjazdem; zatrzymam ich jako zakładników, później będę obecny przy wymierzeniu kary.
Widząc, że sternik stoi przy nabitej armacie, musiał się gubernator, chcąc nie chcąc, zgodzić na warunki kapitana.
— Uczynię, czego żądasz, — rzekł — ale stwierdzam, że uniknęlibyśmy tego starcia, gdybyś pozwolił na przeszukanie statku, aczkolwiek nie jestem twoim władcą.
— Gdybym się na to zgodził, uznałbym cię tem samem za swego władcę. Czy nie wiesz, że to hańba, aby ktoś obcy przeszukiwał statek?
— Chodziło przecież tylko o przekonanie się, czy nie ukryli się na nim zbiegli niewolnicy.
— Czy niewolnicy ci byli tak cenni, że z ich powodu chciałeś się narazić na niebezpieczeństwo?
— Nie należą do mnie.
— Ach, tak! A więc do kogóż? Widocznie bardzo dbasz o własność tej osoby.
— Należeli do sułtana Harraru.
— Pah! Więc były to z pewnością bezwartościowe figury — rzekł kapitan bagatelizująco.
— Przeciwnie, to dwaj biali chrześcijanie i jedna młoda, piękna chrześcijanka, która ma być tak cudna, jak wierzchołek góry w blaskach jutrzenki.
Gubernator, opowiadając o białych niewolnikach, popełnił wielką nieostrożność; kapitan zwrócił na te słowa uwagę. Biali chrześcijanie, a więc Europejczycy! Może będzie tu można wykryć jakieś szelmostwo. Kapitan zapytał:
— Czy wiesz z jakiego kraju pochodzą ci ludzie?
— Tak. Nazywają go Espania.
Espania, a więc Hiszpanja! — Kapitan zaczął się utwierdzać w domysłach.
— A skąd pochodziła niewolnica?
— Tego sułtan nie wie.
— Jakim językiem mówiła?
— Tym samym, co jeden z jeńców. Związali sułtana i zrabowali jego skarbiec. Potem uprowadzili kilka wielbłądów i uciekli z dwoma Somali, którzy byli z pewnością ich przewodnikami i obrońcami. Następnego dnia służba znalazła sułtana i zwolniła go z więzów.
— Co uczynił później?
— Wysłał natychmiast w pościg wielką ilość wojowników.
— Dokąd?
— Na wybrzeże, gdyż zbiegowie mogli uciec tylko na znalezionym przy wybrzeżu statku. Sułtan wysłał swego wezyra do Berbery, sam zaś przybył do mnie, do Zeyli. Muszę słuchać życzeń tego możnego władcy, zemsta jego jest bowiem straszliwa.
— Czy zabrane skarby przedstawiają wielką wartość?
— Składają się z wielkiej ilości złota, pięknych sukien i miljonowych klejnotów. Można kupić za nie kraj cały.
— A niewolnicy zbiegli statkiem?
— Nie. Zabrali wprawdzie najlepsze i najszybsze wielbłądy i dotarli do wybrzeża szybciej, aniżeli pościg, ale wiemy doskonale, że w ostatnich czasach nie pokazał się żaden statek; na morzu hulał silny wiatr południowy, który jest tak groźny, że każdy statek unikać go musi. Zresztą, wysłałem znaczną część mojej floty, aby ich szukała. Znajdą zbiegów z pewnością.
Kapitan zamyślił się. Przeszła mu przez głowę pewna myśl: obydwaj mężczyźni byli Hiszpanami, dziewczyna z pewnością także. W jaki sposób dostali się wszyscy w ręce osławionego z okrucieństw sułtana Harraru? Musieli to być ludzie odważni i gotowi na wszystko, a więc z nieprzeciętnego pochodzący stanu. Znajdowali się bezwątpienia w fatalnem położeniu. Kapitan, chrześcijanin i dzielny marynarz, uważał za swój obowiązek spróbować, czy nie uda mu się zbiegom dopomóc. Dlatego zapytał napozór obojętnie.
— A czy nie dowiedzieliście się o nich niczego? Nie natrafiliście na ślad?
Twarz gubernatora nabrała złośliwego wyrazu; oczy zabłysły szyderczo. Odparł z dzikiem zadowoleniem:
— Natrafiliśmy nie na ślad, a na coś o wiele ważniejszego.
— Na cóż to takiego?
— Powiedz naprzód, że ich nie masz u siebie!
— Pierwszy raz o nich słyszę.
— Chcę ci wierzyć i powiem, że schwytaliśmy jednego z Somali, którzy byli przewodnikami zbiegów.
— Ach!
— Tak jest. Wysłałem mych wojowników, aby przeszukali całe wybrzeże. Wpobliżu góry Elmes, tam gdzie pochyla się ona ku morzu, znaleźli pewnego młodego Somali. Nie miał czasu uciekać i schwytano go, choć się bronił jak djabeł i zranił wielu moich wojowników. Zaczęli go wypytywać; milczał. Milczał uporczywie i wtedy, gdy go sprowadzili do mnie, do Zeyli.
— A więc nic nie wie o zbiegach?
— Owszem! Sułtan Harraru poznał go odrazu: jest to młodszy z pośród obydwóch Somali — ojca i syna.
— Ach, tak. Więc go trzeba wypytywać tak długo, aż mówić zacznie.
— Milczy jak zaklęty. Jutro weźmiemy go na takie męki, że będzie musiał mówić.
— A jeżeli będzie wolał umrzeć?
— W takim razie pójdzie do piekła.
— Nie schwytacie zbiegów, wasi wojownicy, wasze statki nic warte.
— Chcesz mnie obrazić?
— Nie. Ale widzisz, że mamy przewagę nad tobą i nad całą Zeylą, choć jest nas tylko czternastu ludzi. Jakże schwytacie zbiegów, jeżeli znaleźli okręt? Czy macie taką broń i takie armaty, jak ja? Czy macie taki statek jak mój, któryby żeglował tak szybko, aby przed nim zbieg nie mógł umknąć?
Gubernator utkwił wzrok w ziemię. Rozumowanie kapitana trafiło mu do przekonania. Doświadczył przecież na sobie, jak rozumnie, energicznie i przezornie człowiek ten umie postępować. Dlatego, zgadzając się z rozumowaniem kapitana, rzekł:
— Tak, gdybyśmy mieli taki statek, jak twój!
— Oczywiście, gdyby... — rzekł kapitan, przypatrując mu się z pod oka. — Idę o zakład, że udałoby mi się schwytać zbiegów, gdybym się zajął tą sprawą.
— Sułtan obiecał za ich odnalezienie wielką nagrodę w postaci dwudziestu wielbłądów, naładowanych kawą.
— Na Boga, przecież to bogactwo!
Na twarzy Araba pojawił się wyraz drapieżnej chciwości; uczucie to owładnęło nim do tego stopnia, że stracił panowanie nad sobą i całą rozwagę, której mu dotąd nie można było odmówić.
— Jakiej części nagrody zażądałbyś, gdyby ci się udało schwytać zbiegów?
Kapitan odparł z wyniosłą miną:
— Jestem bogatszy od ciebie; nie potrzeba mi wcale tej nagrody. Ale odszukiwanie zbiegów niezgorszą byłoby dla mnie zabawą.
— Uczyń to, uczyń! — wołał Arab, podniecony nadzieją, że zagarnie calutką nagrodę bez wysiłku.
— Niestety, — odparł kapitan z ubolewaniem — muszę tu pozostać, aby sprzedać swój towar.
— Sprzedasz wszystko w przeciągu kilku godzin, o ile tylko ja tego zechcę.
— Tak sądzisz?
— Są tu cztery wielkie karawany z Amhary, Szoa, Kaffy i Ogady. Sam wielu rzeczy potrzebuję, mieszkańcy Zeyli również; sułtan Harraru kupiłby cały statek, gdybyś mu tylko przyrzekł, że wyruszysz w pościg.
— Przypuszczam, że niema czem płacić. Przecież zrabowano mu skarby.
— Przywiózł dużo srebra, którego Hiszpanie nie zabrali. Oprócz tego odbiera mieszkańcom Harraru wszystkie pieniądze. Cokolwiek posiadają, uważa za swą własność.
— A w jaki sposób płacić będą karawany?
— Kością słoniową i masłem. My z Zeyli płacimy perłami, które łowimy na wybrzeżu. Jeżeli rozkażę, by od dziś ludność kupowała tylko u ciebie, wieczorem nie będziesz miał na pokładzie ani sztuki towaru.
Kapitan był zadowolony z tego obrotu rzeczy. Przedewszystkiem sprzedaż towaru w przeciągu jednego popołudnia, zamiast całych tygodni czekania, była wielką wygodą, ponadto unikał tułaczki od portu do portu. Był również zadowolony z postaci zapłaty, gdyż kość słoniowa i perły przedstawiały w Europie wielką wartość, a masło można było sprzedać we Wschodnich Indjach po wysokiej cenie. Dlatego też rzekł:
— Czy sułtan się zgodzi?
— Napewno, tylko musisz się z nim sam porozumieć. Polecę cię sułtanowi.
Dopiero teraz gubernator wpadł na myśl, która już przyjść winna była dawno. Zapytał z pewnem zakłopotaniem:
— Przecież jesteś takim samym chrześcijaninem jak ci Hiszpanie! Czy mieszkacie w jednym i tym samym kraju?
— Nie. Dzieli nas wielki szmat ziemi.
— Ale wyznajecie jedną religję, nieprawdaż?
— Nie; Wyznajemy różne wiary. To są katolicy, my zaś jesteśmy protestantami.
— Co takiego?
Kapitan odpowiedział przez porównanie:
— Podobnie u was różnią się Sunnici od Szyitów.
— Ach, w takim razie nie powinienem mieć żadnych obaw — odparł uspokojony. — My, Sunnici, nienawidzimy Szyitów więcej aniżeli niewiernych, wy nienawidzicie się również wzajemnie, więc możemy być co do ciebie spokojni. Idę zaraz do sułtana.
— Dobrze, ale przedtem musisz podpisać list przepraszający.
Było to Arabowi bardzo nie na rękę.
— Czy nie zechcesz mnie zwolnić od tego?
— Teraz nie. Ale przyrzekam, że ci oddam pismo zpowrotem, jeżeli będę z ciebie zadowolony; przyrzekam również, że nie będą nalegał na ukaranie twej służby. Mam nadzieję, że się na tobie nie zawiodę.
Słowa te uradowały Araba. Podniecony nadto widokami na otrzymanie dwudziestu ładunków kawy i wielbłądów, zawołał:
— Jestem twym przyjacielem! Jak się nazywasz?
— Nazywam się Wagner — odparł zapytany.
— Nazwisko trudne do wymówienia, język skręca mi się przy niem, ale to nie powinno wpływać na nasze stosunki. Czy chcesz pojechać ze mną do Zeyli? Będziesz mógł sam pomówić z sułtanem Harraru.
— Czy gwarantujesz mi nietykalność?
— Przysięgam na Allaha, na brody proroków i wszystkich kalifów, że przybędziesz i wrócisz jako człowiek wolny i że każę zabić każdego, ktoby cię obraził. Możesz przenieść spokojnie towary do miasta i przystąpić do sprzedaży.
— Nie, tego nie uczynię; mógłbym napotkać mniej uczciwych kupców od ciebie. Każę zanieść skrzynie i paczki na pokład i otworzyć. Po dziesięciu ludzi będzie mogło oglądać towary, które sprzedawać będę tylko hurtowo. Poślę po papier, będziesz pisał, a ja tymczasem przygotuję się do wylądowania.
Kapitan dał sternikowi niezbędne zlecenia i wszedł do kajuty. Miał sporo roboty. Przedewszystkiem przebrał się i ponawieszał na siebie całą masę najróżniejszego rodzaju broni, chciał bowiem ujść za człowieka wybitnego stanowiska. Skończywszy z tem, zaczął przerzucać kartki słownika arabskiego, by móc kontrolować nieco tłumacza. Mruczał przytem:
— Któż ten język zrozumie! To djabelska mowa. Jak będzie po arabsku „ja“? Aha, jest — ana. A „jestem“? Tego jakoś nie widzę. Jest tylko eida, a to znaczy „także“; hm, chrześcijanin — nassrani; jeżeli więc powiem: Ana eida nassrani, będzie to znaczyło: jestem także chrześcijaninem, i Somali domyśli się natychmiast, że go chcę uratować. Ożywię w nim nadzieję. Jakże będzie „nadzieja“? Jest, amel. Jeżeli mi się uda, uwolnię go; ale stać się to może tylko w nocy. Nossf el leel znaczy „północ“. To sobie zapiszę, choć trudno mi będzie namalować te arabskie litery.
Na małej kartce wykaligrafował od prawej ku lewej: Ana eida nassra i — amel — nossf el leel.
— No tak! — mruknął z zadowoleniem. — Będzie te wszystko razem znaczyło: jestem także chrześcijaninem — miej nadzieję — przyjdę o północy. Jeżeli mi się uda wetknąć kartkę jeńcowi, zrozumie bezwątpienia. Oj, Wagnerze, Wagnerze, gdyby twoja stara wiedziała, że zaplątałeś się w tak niebezpieczny romans, byle tylko uwolnić przecudowną niewolnicę! Ale, jeżeli się ma dobre serce, nienajgorszą głowę i parę mocnych pięści, można osiągnąć, czego się chce.
Kapitan zwinął karteczkę, włożył do kieszeni i wrócił na pokład, gdzie oczekiwał go gubernator. Kazał sobie przeczytać i przetłumaczyć, co ten napisał; wysłuchawszy z zadowoleniem, wręczył pismo na przechowanie sternikowi. Sternik, który był mu bardziej przyjacielem, aniżeli podwładnym, rzekł z troską w głosie:
— Narażacie się na wielkie niebezpieczeństwo. Cóż będzie, jeżeli was wezmą do niewoli?
— To wykluczone. Gubernator przysiągł, a mahometanie nie łamią nigdy przysięgi.
— Dobrze. Jeżeli w przeciągu dwóch godzin nie wrócicie, zacznę ostrzeliwać miasto.
— O tem samem myślałem. A jeżeli, nie wróciłbym do wieczora, trzeba będzie powiesić jeńców, jednego obok drugiego.
— Czy nie zabierzecie eskorty?
— Nie. Zasada wschodu brzmi wprawdzie: — im większy orszak, tem dostojniejszy pan, ale nie chcę, aby te szelmy myślały, że się ich obawiam. Zresztą, marynarze są na statku bardziej potrzebni. Do sprzedaży będzie można jednak przystąpić dopiero po moim powrocie, muszę bowiem zabrać ze sobą tłumacza.
Wydawszy jeszcze kilka zarządzeń, kapitan wsiadł z gubernatorem i tłumaczem do łodzi.
Orszak gubernatora, który wciąż jeszcze płynął wpobliżu na łodziach, zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy pośród siebie wroga, którego miał zniszczyć, i to bez żadnej eskorty. Nie rzekli jednak Arabowie ani słowa i podążyli za nimi.
Przed bramą północną stała lektyka, w której przywieziono gubernatora. Nie chcąc obrażać swego gościa, gubernator nie wsiadł do niej i pieszo puścił się w drogę przez brzydkie, niepozorne uliczki miasta.
Wszędzie stali ludzie, obrzucający obcego złemi spojrzeniami. Po bogatym stroju poznawali, że jest kapitanem statku, który zniszczył ich świątynię; w duchu miotali nań przekleństwa.
Dopiero, gdy się zbliżyli do budynku, w którym mieszkał gubernator, kapitan mógł dokładnie oszacować szkody, wyrządzone przez armaty. Tylko sutereny utrzymały się w dobrym stanie. Weszli do nich; gubernator zaprowadził kapitana do pokoju, obwieszonego dywanami. Kapitan siadł na sprzęcie, przypominającym krzesło.
Na rozkaz władcy przyniesiono fajki i kawę. Gubernator łapczywie smakował, kapitan zakłócił mu jednak siestę pytaniem:
— Kiedy będę mógł pomówić z sułtanem?
— Wtedy gdy sułtan będzie miał ochotę.
— Ach, gdy będzie miał ochotę? Niechaj ta ochota przyjdzie prędko, inaczej mógłbyś tego żałować.
— Dlaczego?
— Bo moi ludzie będą strzelać do miasta i powywieszają jeńców, o ile nie wrócę.
Podziałało to jak uderzenie pioruna. Gubernator zerwał się przerażony z dywanu, zaczął rozglądać, czy przypadkiem nie padają już kule:
— W twojm kraju noworodków kąpią w gorącej wodzie. Miej nieco cierpliwości! Pójdę do sułtana i opowiem mu o tobie.
Gubernator się oddalił. Tłumacz opróżnił filiżankę, spojrzał z podziwem na kapitana i rzekł:
— Nigdy w życiu nie spotkałem takiego jak ty człowieka. Czy nie wiesz, że się znajdujesz w jaskini lwa i że cała ludność aż pod niebo skakałaby z powodu twej śmierci, zniszczyłeś bowiem świątynię.
— Niebardzo groźnie wygląda mi ten lew!
— Poskromiłeś go, ale może w każdej chwili rozszaleć na nowo. A sułtan to istny tygrys.
— A więc za chwilę znajdę się w malowniczej menażerji: gubernator lew, sułtan tygrys, ty zaś jesteś zającem.
— Nie wolno mi oburzać się na twoje szyderstwa, jesteś bowiem władcą moim i płacisz mi za usługi. Ale i nade mną zawisło niebezpieczeństwo. Jako tłumacz będę musiał los twój podzielić.
— W takim razie bądź zadowolony; nic złego nam nie grozi.
Usługiwał im murzyn; napełnił filiżanki i podał fajki nabite powtórnie. Po pewnym czasie wrócił gubernator.
— Chodź ze mną, — rzekł — sułtan na ciebie czeka.
Weszli do większego pokoju. Na niewielkiem podjum, wysłanem cennemi dywanami, siedział sułtan i ćmił z długiej fajki. Obrzuciwszy kapitana badawczem spojrzeniem, rzekł do tłumacza.
— Klęknij, niewolniku, gdy z tobą mówię!
Był w Harrarze przyzwyczajony, że poddani mówili z nim, leżąc na brzuchu; jeśli pozwolił komu przemawiać do siebie w pozycji klęczącej, uważał to za dowód niezwykłej łaski. Tłumacz usłuchał i ukląkł. Kapitan nie zrozumiał rozmowy, prowadzonej po arabsku, wyczuł jednak związek jej z upokorzeniem tłumacza, więc zapytał:
— Dlaczego ukląkłeś?
— Sułtan mi rozkazał.
— Ach tak! A kto jest twym panem?
— Ty.
— Kogóż więc powinieneś słuchać?
— Ciebie.
— W takim razie rozkazuję ci wstać.
— Sułtan kazałby mnie zabić.
— Eh! Przedtem posłałbym mu kulkę w głowę. Wstań! Będę z nim mówił, siedząc, ty zaś pozostaniesz w pozycji stojącej; to dostateczny dowód szacunku.
Tłumacz podniósł się, ale cofnął o kilka kroków, aby go nie mógł dosięgnąć nóż sułtana. Sułtan obrzucił biedaka wściekłym wzrokiem, chwycił za broń i ryknął:
— Psie, dlaczego wstajesz? Klęknij w tej chwili, albo przebiję cię sztyletem!
Tłumacz trząsł się jak w febrze; rzucając przerażone spojrzenia w kierunku kapitana, szepnął:
— Zakłuje mnie, jeżeli nie uklęknę.
— Powiedz mu, że prędzej jego dosięgnie moja kula, aniżeli ciebie sztylet.
Po tych słowach kapitan wyciągnął rewolwer i wycelował w kierunku głowy sułtana. Ten zbladł, niewiadomo, ze strachu, czy ze wściekłości.
— Czego chce ten niewierny? — zapytał tłumacza.
— Powiada, że strzeli do ciebie, zanim sztylet zdążysz wyciągnąć.
Twarz sułtana nabrała dziwnego, trudnego do określenia wyrazu. Tak nie mówił z nim jeszcze nikt na świecie. Kapitan miał jednak tak stanowczą postawę, że sułtan cofnął rękę od pasa i po krótkiej pauzie zapytał:
— Dlaczego nie pozwalasz, aby ukląkł przede mną?
— Ponieważ to mój sługa, a nie twój, — odparł kapitan.
— Czy wiesz, kim jestem?
— Wiem, bo miano mnie zaprowadzić do sułtana Harraru.
— Oto mnie masz przed sobą w całej okazałości!
Słowa te wypowiedziane zostały takim tonem, jakby mówiący spodziewał się, że przybysz padnie przed nim na twarz w pokorze. Tymczasem kapitan odparł spokojnie:
— A ty, czy wiesz, kim ja jestem?
— Zameldowano mi kapitana statku, który odważył się ostrzeliwać Zeylę.
— Oto mnie masz przed sobą w całej okazałości!
Sułtan obrzucił kapitana zdumionym wzrokiem.
— Tyś jest marynarz, jam zaś sułtanem wielkiego kraju! — rzekł wreszcie.
Twój kraj niewielki — rzekł kapitan obojętnie. — Rozmawiałem z większymi i sławniejszymi ludźmi od ciebie. Jesteś władcą niewolników. O wiele większy zaszczyt przynosi władza nad wolnymi. Zabraniam memu słudze klękać przed tobą. Uszanujesz mój rozkaz, jeżeli nie chcesz, abym sobie szacunek wymusił siłą.
Powiedziawszy to, kapitan rozsiadł się jak najwygodniej obok sułtana i położył przed sobą obydwa rewolwery.
Gubernator stał dotychczas obok niego. Nie odważyłby się nigdy bez specjalnego wezwania usiąść tak blisko tyrana. Przykład kapitana podziałał jednak i na niego; usiadł, lecz w pewnej od obydwóch odległości.
Zdawało się, że sułtan stracił ze zdziwienia mowę. Nie wiedział, co ma począć ze sobą. Kapitan wywarł na nim silne wrażenie, zwłaszcza niepokoiły go rewolwery. Przecież człowiek, mogący ostrzeliwać całe miasto, potrafi z pewnością palnąć w łeb sąsiadowi, który mu nie będzie powolny. Odsunął się nieco i rzekł:
— Gdybyśmy byli w Harrarze, kazałbym cię zasztyletować.
— Gdybyś zaś był w mojej ojczyźnie, dawno odjętoby ci głowę — odparł Wagner. — W krajach zachodnich istnieje bowiem zwyczaj ścinania głów sułtanom, o ile nie podobają się ludowi.
Władca otworzył usta i oczy, jak człowiek, stojący pod stopniami gilotyny.
Czy bywałeś przy takich egzekucjach? — zapytał odruchowo.
— Nie; nie jestem przecież katem. Ale, palisz sobie wnajlepsze, wiedz jednak, że ja nie mam zwyczaju odmawiać sobie tego, co innym smakuje. Niech mi także dadzą fajkę!
Tłumacz jeszcze nigdy w życiu nie pośredniczył przy podobnej rozmowie. Z początku bał się o skórę swoją, ale nieustraszona odwaga kapitana uzbroiła go w siłę. Tłumaczył teraz słowa swego pana tak, jak były wypowiedziane, nie starając się ich łagodzić.
Gubernator klasnął w dłonie; murzynowi, który się zjawił, kazał przynieść kilka fajek. Kapitan zapalił i, zaciągając się z rozkoszą, rzekł do sułtana:
— Możesz zaczynać. Pomówimy o naszej sprawie.
Wpływ jego osoby i zachowania się był tak wielki, że sułtan stracił tupet i odparł:
— Gubernator poinformował mnie o twej prośbie.
— O mej prośbie? — zapytał Wagner z dobrze udanem zdumieniem. — Do nikogo nie zwracałem się z prośbą; z twoich ust spodziewałem się usłyszeć życzenie.
Taki obrót sprawy zaskoczył sułtana. Kapitan chwycił się odpowiedniej taktyki. Tyran ugina się tylko przed stanowczością, jest bowiem zwykle w gruncie rzeczy tchórzem. I władca Harraru odczuwał dla kapitana szacunek, wyrosły z trwogi, od którego niedaleko już było do zaufania; powiedział sobie w skrytości ducha, że właśnie tego rodzaju człowiek podołałby zadaniu, jakiemu inni nie potrafią sprostać. Dlatego odparł tonem niezwykle łagodnym:
— Mam jedno życzenie, ale nie wiem, czy je potrafisz spełnić.
— Spróbuj! — rzekł kapitan.
— Czy gubernator opowiedział ci wszystko?
— Tego nie wiem. Opowiedz raz jeszcze sam, o co ci chodzi.
Sułtan usłuchał i opowiedział, co się stało w Harrarze, oraz jakie kroki poczynił, aby — schwytać zbiegów. Przemilczał to, co, zdaniem jego, mogło mu zaszkodzić. Ale wściekłości ukryć nie potrafił i kapitan wyczuł, że byłby zdolny do najstraszniejszych okrucieństw, gdyby zbiegowie dostali się znowu w jego ręce. Kończąc, zapytał:
— Czy uważasz, że jeszcze można schwytać zbiegów?
— Tak.
— W jaki sposób? Czy za pośrednictwem przytrzymanego Somali?
— Nie. Ten Somali jest dzielnym człowiekiem i wiele zaryzykował. Zginie raczej, a nie zdradzi swego ojca.
— Będę go dręczył, wystawię na męki śmiertelne.
— To ci się nie uda, bo ten człowiek sam się zabije. Przynajmniej jabym tak postąpił na jego miejsce.
— Nie ma broni przy sobie.
— Można się życia pozbawić nawet bez broni. Bywali jeńcy, którym zabrano wszystko, aby nie mogli popełnić samobójstwa, a którzy jednak pozbawiali się życia. Czy wątpisz, że dokładnie porozumiał się ze swym ojcem i z tamtymi dwoma, zanim wyruszył na poszukiwanie statku? Żebyście go nie wiedzieć jak namawiali i dręczyli, będzie tylko tak czynił i postępował, jak się z tamtymi ułożył.
— Jakże, mianowicie?
— Tego nie wiem, nigdy go bowiem nie widziałem i nie znam zupełnie. Może ucieknie z więzienia? Może znajdzie sprzymierzeńców, którzy mu okażą pomoc? Czy są w mieście Somali? A może przyrzeknie, że cię zaprowadzi do zbiegów i po drodze ucieknie? Może przygotuje zasadzkę?
— Przecież to niemożliwe!
— Czy Hiszpanie nie posiadają twych skarbów? Czy nie potrafią zwerbować wystarczającej ilości ludzi, aby urządzili na ciebie napad?
Sułtan zadumał się i zamilkł na czas jakiś. Wreszcie odparł:
— O tem jeszcze nie myślałem. Jesteś taki przemyślny, że mógłbyś zostać wezyrem sułtana. Byłem pewien, iż wyczerpałem wszystkie środki.
— Nie zrobiłeś tego, co jest najprostsze, najłatwiejsze i najpewniejsze zarazem. Powiadasz, że ucieczka uda się tylko w tym wypadku, jeżeli zbiegowie znajdą na wybrzeżu statek, który weźmie ich na swój pokład. Dlaczegóż nie postarałeś się o taki statek?
Sułtan popatrzył na kapitana z najwyższem zdumieniem i rzekł:
— Oszalałeś? Ja, od którego uciekli, któremu zrabowali skarby, który ich ściga, któremu uprowadzili najpiękniejszą niewolnicę, ja miałbym pomagać im w dalszej ucieczce?
— Któż to powiedział? — uśmiechnął się kapitan wyniośle. — Czy naprawdę nie zrozumiałeś? Gdybym był na twojem miejscu, wsiadłbym na statek i popłynąłbym wzdłuż wybrzeża. Gdyby przyszli do mnie, prosząc, abym ich wziął na pokład — ukryłbym się. I dopiero, gdyby wraz ze skarbami wsiedli na okręt, zjawiłbym się i zawładnął nimi.
Sułtan skoczył na równe nogi i zawołał:
Allah il Allah! Na Allaha, masz rację! Jesteś mądrzejszy od nas wszystkich!
Gubernator również okazywał zgodę i podziw.
— Czy Allah odjął nam rozum, żeśmy nie wpadli na ten pomysł? — zawołał. — Tak, jesteś nietylko nieustraszony i dzielny, ale ponadto chytry i mądry.
— Jeszcze błąd nasz nadrobimy i to natychmiast! — zawołał sułtan.
— Nie tak prędko; zastanówcie się nad tem dokładnie — rzekł kapitan.
— Poco? Przecież masz zupełną rację. W ten sposób musimy ich schwytać.
— Mam wrażenie, że jest już prawie za późno. Wysłali młodego Somali jako gońca; ponieważ nie wrócił, są pewni, że został schwytany i będą bardzo ostrożni. Ponadto, zapewne spostrzegli wasze statki. Czy Somali znają statki gubernatora?
— Tak — odparł gubernator.
— W takim razie wiedzą z pewnością, że statki ich ścigają. Nie zbliżą się do żadnego z nich.
— Znowu masz rację — rzekł sułtan wzburzony. — Tak, jesteś mądry i przedsiębiorczy. Daj nam dobrą radę! Jeżeli to uczynisz, dostaniesz trzydzieści wielbłądów z pełnym ładunkiem kawy.
— Dam ci radę: musi ich szukać jakiś obcy statek, by się go nie bali; najlepiej niechaj to będzie statek europejski. Gdy go Hiszpanie zobaczą, będą mieli bezwzględne zaufanie.
— Rada twoja jest dobra. Ale gdzie znaleźć taki statek, poza twoim?
— Da ci swój — odparł gubernator, uśmiechając się.
— Czyżby to była prawda? — zapytał tyran.
— To prawda; ale stawiam warunki. Ponieważ nie możemy tracić ani chwili czasu, cały mój ładunek musi być sprzedany do wieczora.
— Moja w tem głowa, by się tak stało, — rzekł gubernator. — Przyrzekłem już, a słowa dotrzymam.
— Ja sam kupię od ciebie tyle, ile mi starczy złota i srebra, — zawołał władca Harraru, któremu nie pozwalała usiedzieć na miejscu myśl o skarbach i pięknej niewolnicy. — Jakie masz towary?
Kapitan wyliczył cały swój ładunek.
— Dobrze, ja kupię część, gubernator część, resztę karawany. Czy stawiasz jeszcze jakieś warunki?
— Tak. Z nagrody, którą przeznaczyłeś za schwytanie zbiegów, niczego nie żądam; niechaj całą otrzyma przyjaciel mój, gubernator. Dasz mi pisemne zobowiązanie, które mu daruję, skoro ich tylko schwytam.
Gubernator omal nie rzucił się na szyję swemu wielkodusznemu przyjacielowi. Sułtan zaś nie mógł wprost zrozumieć takiej bezinteresowności.
— Czy dobrze słyszałem? Powiedziałeś, że niczego nie żądasz?
— Niczego. Jeden chętnie poluje, drugi gra w karty, moją zaś pasją jest łapanie zbiegów. Radość, że połów się udaje, jest mi dostateczną nagrodą. Czy mogę zakomunikować mój ostatni warunek?
— Słucham.
— Muszę zobaczyć schwytanego Somali. Hiszpanie wyślą teraz jego ojca na zwiady. Podczas, gdy okręt mój płynąć będzie wzdłuż wybrzeża, przeszukam je przez lunetę i zobaczę starego z pewnością. Ojciec jest bezwątpienia podobny do syna. Gdy będę znał syna, ojca poznam z łatwością.
— Allah jest wielki, a mądrość twoja ogromna! — zawołał sułtan. — Zgadłeś; są do siebie podobni, jak dwie krople wody. Sam pokażę ci jeńca.
— Nie zaraz; przedewszystkiem musisz nam dać pisemne przyrzeczenie.
— Sporządzę je pod twojem dyktandem. Przynieście pergamin, atrament, lak i pióro. Będę pisać.
— Jeszcze chwila — rzekł kapitan. — Skąd weźmiesz kawę?
— Przyślę ją z Harraru.
— Jak długo trwa transport?
— Jeden obieg księżyca.
— Dobrze, pisz więc!
Sułtan posłusznie umaczał pióro i zaczął pisać pod dyktandem:

Ja, Ahmed ben Sultan Abubekr, emir i sułtan państwa Harraru, przyrzekam na Allaha i proroka jego, co następuje: prześlę Hadżi Szarmakayowi ben Ali Saleh, gubernatorowi miasta Zeyli, trzydzieści porcyj dobrej kawy wraz z wielbłądami w przeciągu jednego obiegu księżyca, skoro tylko w tym czasie kapitan Wagner schwyta mych zbiegów.

Podpisał, zdjął z szyi pieczęć i wycisnął ją w laku.
— Teraz jesteś zadowolony? — zapytał.
— Owszem — odparł kapitan, a zwracając się do gubernatora, dodał: — Powiedziałem, że pismo to otrzymasz dopiero później, abyś jednak miał dowód, iż mówię prawdę, weź je teraz.
Gubernator chwycił pergamin oburącz i zawołał rozpromieniony:
— To dowód dla mnie, że jesteś szlachetnym człowiekiem. Jesteś mi przyjacielem, jesteś, jedynym przyjacielem z pośród przyjaciół, jedynym dobroczyńcą z pośród dobroczyńców. Powiedz, co mam uczynić, abym sławił twe imię i dobroć?
— Żądam tylko, byś dotrzymał obietnicy.
— Co do sprzedaży towarów? Spełnię ją natychmiast.
Gubernator wyszedł szybkim krokiem. Gdy się oddalił, sułtan odłożył fajkę i rzekł.
— Chodź, pokażę ci jeńca.
— Jak się nazywa?
— Murad Hamsadi.
Tyran poszedł przodem. Minęli podwórze i dostali się na dziedziniec szerokości ośmiu metrów zaledwie i niemal zupełnie pusty, bo tylko pośrodku stał stary pleciony kosz.
— Tutaj! — rzekł sułtan. — Odsuń kosz.
Kapitan ku swemu przerażeniu ujrzał jeńca, tkwiącego w głębokim otworze; postawiono go w nim, potem zaś otwór zasypano w ten sposób, że widać było nad ziemią tylko głowę jeńca. Mimo tych tortur, Somali był przytomny; obrócił oczy na sułtana z wyrazem niesłychanej nienawiści i zkolei zmierzył Wagnera wzrokiem złej ciekawości.
Kapitan sięgnął do kieszeni i, nie zwracając uwagi sułtana, wyjął karteczkę, którą przygotował przedtem. Wiedział, że nie może jej wręczyć jeńcowi, gdyż biedak nie był w stanie rąk wyciągnąć; liczył się jednak z tem, że może przyjdzie chwila, w której będzie mógł kartkę pokazać. Oczywiście nie przyjdzie to z łatwością, gdyż oprócz sułtana obecny był jeszcze tłumacz. Bądź co bądź, Wagner postanowił spróbować. Skrawek papieru był taki mały, że dłoń pokryła go w zupełności.
— Przypatrz się dobrze temu psu — rzekł sułtan.
— Może spróbujesz, czy nie zechce czego powiedzieć? — zapytał Wagner.
— To niepotrzebne. Schwytasz ojca jego i pozostałych zbiegów, choćby nawet pary z ust nie puścił. Potem poniesie karę.
Czy nie może wydostać się z ziemi? Kiedy się porusza, podważa i roztrąca nasyp.
— To niemożliwe. Przywiązano go do pala.
— Naprawdę? Mam wrażenie, że pracował nad tem, by się wydostać.
Po tych słowach Wagner schylił się nad głową, Wystającą ponad ziemią i, udając, że lewą ręką szuka czegoś w piasku, prawą wskazał jeńcowi papier, który mógł przeczytać, o ile tylko czytać umiał. Sułtan, nie spostrzegając tego manewru, odpowiedział:
— Ziemia jest mocna; nie martw się o to.
— Ale jakże go możesz pozostawić beż wartownika?
— W dzień warta jest niepotrzebna, w nocy stoi obok jeden z wojowników, drugi, zaś tutaj, przy drzwiach. Żadną miarą nie może uciec.
— W takim razie jestem spokojny; możemy iść.
Kapitan wypowiedział te słowa z wielkiem zadowoleniem, poznał bowiem po wzroku zakopanego, że odczytał i zrozumiał słowa, wypisane na kartce. Osiągnął swój cel; dodał jeńcowi nieco otuchy i nadziei.
Wróciwszy do pokoju, zastali gubernatora, który zameldował, że odpowiednie rozkazy zostały już wydane.
— Pójdę na statek — rzekł sułtan.
— Ja również — dodał władca Zeyli.
Obydwaj chcieli wybrać najlepsze towary i obawiali się, aby ich inni nie ubiegli.
— Śpieszcie się, bo czas nagli, — rzekł Wagner, spoglądając na zegarek.
Ledwie wypowiedział te słowa, padł strzał i rozległ się okropny huk.
Allah il A'lah, co to jest? — zawołał sułtan.
— Już strzelają — rzekł gubernator.
— Dlaczegóż to? — zapytał sułtan przerażony.
— Ponieważ czas, dany do namysłu, minął, sternik mój jest przekonany, iż przyjęto mnie nieprzyjaźnie. Śpieszę wywieść go z błędu.
— Śpiesz się, śpiesz; podążymy za tobą! — zawołał sułtan.
Kapitan opuścił dom w towarzystwie tłumacza. Na ulicach stali przerażeni ludzie; ujrzawszy przybyszów, chwycili za sztylety, ale nie śmieli się na nich targnąć. Kapitan doszedł do bramy, wyciągnął chustkę i zaczął powiewać; natychmiast rozległo się na statku głośne hura, w kilka zaś chwil potem podpłynęła szalupa, aby kapitana zabrać na pokład.
Kiedy przybiła do brzegu, jeden z marynarzy zapytał:
— Jakże wypadła rozmowa?
— Wszystko poszło dobrze — odparł Wagner. — Będzie do wieczora, a może i dłużej tęga robota; otrzymacie za to obfitszy niż zwykle wikt i podwójny żołd miesięczny, o ile wszystko się uda. No, można odbić od brzegu!
Hura, niech żyje kapitan Wagner! — zawołali chłopcy.
Szalupa rzuciła się na fale jak mewa. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.