Wesołe wakacje/Szczęśliwy powrót i opowiadanie Pawełka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wesołe wakacje |
Wydawca | „Nowe Wydawnictwo” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Grafia“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jerzy Orwicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe Wesołe wakacje |
Indeks stron |
Oczekiwano z upragnieniem powrotu pana Fraypiego z Paryża. Pani Rosburgowa chodziła często ze Stokrotką do białego domku, aby podziwiać panującą tam zgodę i miłość i wysłuchiwać nieskończonych pochwał, dotyczących jej zaginionego męża.
Mijał właśnie trzeci dzień od czasu wyjazdu szwagra pani Marji. Pani Rosburgowa powracała po południu z dziećmi od Lecomte’ów, gdy wydało jej się, że słyszy na ganku głos pana Fraypi’ego. Przyśpieszyła kroku i naraz spotkała się oko w oko z gościem niespodzianym. Był nim ni mniej ni więcej tylko sam komendant Rosburg. Zapanowała ogólna radość. Rozłączeni przez tak długi czas nie mogli dość nacieszyć się swym widokiem. Stokrotka zachwycona była ojcem, którego nie pamiętała prawie, lecz znała doskonale z opowiadań matki. Uściskom nie było końca. Wreszcie zbliżyła się Zosia i zapytała nieśmiało, co się dzieje z Pawełkiem? Czy żyje?
— Pawełek jest duży i śliczny chłopak, moje dziecko, — odparł komendant wesoło — rozpakowuje w tej chwili nasze rzeczy w pokoju dla niego przeznaczonym.
— Więc jest tu?.. Ach! jakże bym chciała zobaczyć go jaknajprędzej tu — wołała Zosia z ożywieniem, a gdy jej wskazano pokój, w którym przebywał, pobiegła natychmiast, słychać było wybuchy radości, śmiechy i skoki. Wkrótce Zosia przyciągnęła zawstydzonego nieco Pawełka do salonu.
— Chodź, mój chłopcze, nie bój się! Nie jesteś między dzikiemi, nic ci się złego nie stanie — mówił wesoło pan komendant. Zaznajom się ze wszystkimi dziećmi, a oto moja mała córuchna, Stokrotka.
Zrobiło się wielkie zamieszanie. Całowano się, witano, przedstawiano. Szlachetna postać komendanta sprawiła ogólnie jak najlepsze wrażenie. Dzieci spoglądały na niego z podziwem. Pawełek ujął je także za serce swoją szczerością i prostotą.
Po spożyciu wieczornego posiłku pani Marja przerwała dziecinne gawędy, zachęcając do udania się na spoczynek.
— Ach, tatusiu, szepnęła Stokrotka obejmując ojca za szyję, — jak to przykro rozstać się z tobą i pójść spać!
— Przedłużymy jeszcze wieczór, zaniosę ciebie na górę.
To mówiąc komendant wziął córeczkę na ręce i zaniósł jak piórko aż do dziecinnego pokoju.
— Ach, jaki tatuś dobry! Mamusia miała słuszność, gdy to mówiła i wychwalała tatusia pod niebiosa — szczebiotała Stokrotka.
— A co mamusia jeszcze mówiła? dopytywał komendant rozbawiony.
— Mówiła, że tatuś jest najpiękniejszy i najlepszy z ludzi, że nie może być szczęśliwą bez tatusia i dużo, dużo innych rzeczy, których spamiętać nie potrafię.
Pan Rosburg posiedział jeszcze przy łóżeczku Stokrotki, aż dopóki oczęta jej nie zmrużyły się i potem jeszcze patrzył długą chwilę na uśpioną śliczną dzieweczkę, dziękując Bogu za to, iż dozwolił mu oglądać swoich najbliższych w zdrowiu tak miłem niezmiernie otoczeniu.
Nazajutrz zebrali się wszyscy przy śniadaniu, poczem dzieci zaprowadziły Pawełka do parku, do stajni i obory, a nakoniec do ulubionych chatek. Następnie poszli razem z panem Rosburgiem do domku Lecomte’ów. Dawny towarzysz niedoli omal nie padł plackiem ze wzruszenia ujrzawszy przed sobą uwielbianego swego komendanta.
Po obiedzie dzieci prosiły Pawełka, żeby opowiedział przygody swe na wyspie. Starsi przyłączyli się także do grona słuchaczy. Pawełek rozpoczął w te słowa:
— Wiecie już państwo z opowiadań Zosi i żeglarza Lecomte’a o rozbiciu fregaty „Sybilla“, o tem, że rodzice moi i matka Zosi ponieśli śmierć w rozhukanem morzu, zacznę więc od chwili, gdy pozostawszy pod opieką komendanta płynąłem z nim na tratwie w dal nieznaną. Dotarliśmy, dzięki zręcznemu wiosłowaniu, do jakiegoś wybrzeża. Normandczyk stoczył beczułkę z wodą i wyniósł resztki zapasów do jedzenia na ziemię.
Pożywiwszy się nieco poszliśmy szukać cieniu, gdyż słońce mocno dopiekało. Czułem się bardzo zmęczony, ale widząc to komendant wziął mnie na ręce, nie dając wyręczyć się Normandczykowi. Doszedłszy do palmowego lasu, spoczęliśmy pod drzewami. Komendant rozłupał orzech kokosowy siekierą i dał mi go do sprobowania. Znalazłem, że jest wyborny. Normandczyk przyniósł świeże daktyle. Uraczyliśmy się tymi przysmakami. Położyłem się spać. Przez ten czas komendant ze swoim pomocnikiem urządzili wspaniałe legowisko i rodzaj jadalni, wyłożonej olbrzymiemi liśćmi palmowymi. Nasza beczułka wody i prowizje z okrętu były tu umieszczone. Gdyśmy zajadali w najlepsze dał się słyszeć jakiś szelest. Komendant nakazał nam milczenie. Lecomte został wysłany na zwiady, a mnie pociągnął mój przybrany ojciec za sobą w gęstwinę, żeby nas nie dostrzeżono. Krzyk dzikich dał nam znać, że wpadli do urządzonej naprędce kryjówki, ale nie dostrzegaliśmy ich w pobliżu. Nagle coś mię schwyciło za nogę. „Komendancie ratuj!“ szepnąłem. Spojrzał w dół, zobaczył duże wyciągnięte ręce. W jednej sekundzie trzymał w ręku młodego dzikusa, który padł na kolana i błagał łaski. Wypuszczony, pomknął, jak strzała, ku swoim. „Niema co ukrywać się dłużej“, rzekł komendant i szedł prosto ku dzikim, trzymając w ręku siekierę. Zrąbał nią drzewko, ku zdumieniu obecnych. Potem przeszedł swobodnie między nimi i zawołał mocnym głosem Normandczyka, który wysunął się z gęstwiny.
— Czy sądzisz że to są ludożercy, zapytał komendant.
— Nie wyglądają na okrutnych — odpowiedział Normandczyk.
Poszliśmy nad brzeg morza, dzicy szli za nami w pewnem oddaleniu. Ścinanie drzew siekierą sprawiało na nich silne wrażenie. Komendant kazał im przyciągnąć jedną z łódek, na których przybyli na wyspę, wsiedliśmy wszyscy trzej, a dwóch dzikich wiosłowało wprawnie, reszta płynęła w pirogach za nami. Wylądowaliśmy na jakiejś wyspie.
— Dotąd nie mam pojęcia jak się nazywa, przerwał pan Rosburg, słuchający z zajęciem opowiadania.
— Komendant wynalazł na tej wyspie grotę w skale. Było tam ciemno jak w piecu. Zapalona zapałka olśniła wprost czerwonoskórych. Cisnęli się, by zobaczyć zbliska to cudo, ale komendant kazał im się oddalić, Spałem do rana. Otworzywszy oczy, ujrzałem, komendanta wraz z Normandczykiem stojących u wejścia z siekierami w ręku. Tłum dzikich zmierzał ku nam; na czele szedł ich wódz lub król. Dał znak, żeby się przybliżyć. Obok króla stało dwu chłopczyków mniej więcej w moim wieku. Przybiegli do mnie, skacząc w zabawny sposób. Roześmiałem się, oni również. Złożywszy pocałunek na ręku, przykładali ją do mego policzka, zrobiłem to samo. Radość ich była niedoopisania. Pociągnęli mnie za sobą do króla wołając: „Czihen, czihan, pundż!“ co znaczy, jak się później dowiedziałem, „przyjdź, przyjdź prędko“. Król potarł moje ucho o swoje, kazał przynieść gałązki powoju i przywiązał niemi ramię z każdego chłopców do mojego, jako znak przyjaźni. W ten że sposób król przywiązał do siebie komendanta. Następnie rozpoczęły dzikie harce. Tańczyli wszyscy i my i oni, wreszcie przyniesiono owoce, banany, kokosowe orzechy i ryby suszone, które spożywaliśmy razem z królem, a reszta dzikich siedziała po dziesięciu grupami na trawie.
Król dziwił się bardzo gdyśmy wydobyli nożyki z kieszeni, krajanie niemi owoców wprawiło go w zachwyt. Jednak sam nie miał odwagi spróbować. Poszliśmy potem do osady, tu wódz wskazał nam chatkę, którą dla nas przeznaczył, w końcu przegryzł zębami łączące go z komendantem zielone więzy, połowę zawiązał na swej szyi i ucieszył się, gdy komendant uczynił to samo. My mali w tenże sposób utrwaliliśmy nasz znak przyjaźni.
Uczyliśmy następnie czerwonoskórych naszej mowy, oni zaś wyjaśniali nam gestami znaczenie swoich wyrazów. W krótkim czasie mogliśmy się wcale dobrze porozumiewać.
— Ach! powiedz że nam Pawełku cokolwiek językiem dzikich ludzi! przerwała Stokrotka.
— Pelka mi hane, ku ru glu.
— To bardzo dźwięcznie brzmi! A co to znaczy? dopytywała Stokrotka, siedząca na kolanach u ojca.
— „Nigdy cię nie opuszczę, przyjaciółko mojego serca“, wyjaśnił Pawełek.
— Breze mi kulisz, na ne hapra — rzekł komendant do Pawełka.
— O, nie, nigdy, nigdy; przysięgam! Odpowiedział chłopczyna.
— Co tatuś mu powiedział? szepnęła Stokrotka zaciekawiona.
— Powiedział mi: „Gdy wyrośniesz zapomnisz o nas“. Ale to nigdy nie nastąpi — dodał Pawełek z mocą. A teraz wracam do mojej opowieści. Wielkie spotkało nas zmartwienie, gdyż porwano nam Normandczyka. A stało się to z powodu owego nieszczęsnego obyczaju dzikiego plemienia zawiązywania tak zwanego „węzła przyjaźni“ o którym już mówiłem. Otóż wódz z wyspy sąsiedniej przybywszy w odwiedziny do króla, zawarł taką przyjaźń z Normandczykiem, który nie wiedząc dobrze o co chodzi, pozwolił przywiązać się gałązką powoju do dzikiego: gdy ten wszakże na odjezdnem zażądał, by mu żeglarz biały towarzyszył Normandczyk oparł się temu energicznie, nic jednak nie pomogło. Cała gromada czerwonoskórych rzuciła się na niego i siłą wepchnęła do łodzi odpływającego wodza.
Pozostawszy sami, chodziliśmy często na wybrzeże i wyglądaliśmy z upragnieniem przepływającego okrętu, bo chociaż dzicy byli dla nas uprzedzająco grzeczni, zawsze myśl komendanta rwała się do swoich, do żony, dziecka i ojczyzny ukochanej. Podczas tych wycieczek nad morze mój przybrany ojciec nauczył mnie czytać i pisać, kreśląc litery na piasku. Wykładał mi z pamięci gramatykę, historję i religję. Rozmawialiśmy całemi godzinami i nigdy nie czułem się znużony. W ten sposób minęło pięć lat wśród czerwonoskórych. Oczekiwaliśmy napróżno statku i nie mieliśmy wcale wiadomości o biednym Normandczyku. Wódz, który go porwał przemocą, opowiadał, przypłynąwszy po raz drugi do króla w odwiedziny, że nasz przyjaciel był wciąż smutny, nie chciał zbudować tak pięknej chatki, jaką komendant zrobił dla króla, wreszcie pewnego dnia zniknął bez śladu. Zapewne odpłynął cichaczem i zmarło mu się gdzieś na morzu z głodu i pragnienia. To były jedyne relacje, jakie mieliśmy o zaginionym.
Wódz zapragnął koniecznie zabrać z sobą komendanta. Król sprzeciwił się temu. Wynikła gwałtowna sprzeczka pomiędzy dzikiemi, której omal nie padł ofiarą, gdyż wódz zamierzył się na niego maczugą, wołając do króla: „Nie chcesz mi pożyczyć swego przyjaciela, więc i ty go mieć nie będziesz!“ W tej chwili przyskoczyłem do wodza i ukąsiłem go w ramię. Porwał mnie i cisnął o ziemię z taką siłą, że straciłem przytomność.
Komendant opowiadał mi potem, że wynikła zacięta walka pomiędzy dzikimi, w której twój tatuś, Stokrotko, dokazywał cudów waleczności. Wódz ze swoim oddziałem został doszczętnie pokonany.
Na wybrzeżu wyspy urządził komendant rodzaj masztu z wywieszoną na nim flagą, mającą wskazywać żeglarzom, że rozbitki oczekują ich pomocy.
I oto dnia pewnego usłyszeliśmy zdaleka armatnie strzały. Radość nasza opowiedzieć się nie da, gdy o jakie dwieście kroków od brzegu ujrzeliśmy wspaniały okręt francuski „Niezwyciężony“. Dostrzegłszy flagę, natychmiast spuszczono łódź i pośpieszono ku nam. Żeglarze uprowidowali się tu w ryby i owoce, a gdy kapitan dowiedział się, że to komendant „Sybilli“ jako rozbitek na wyspie przebywa, wnet pośpieszył na powitanie. Następnie zapoznał się z królem i musiał też pocierać ucho o królewskie ucho, jako oznaka życzliwości. W ogólności to plemię czerwonoskórych miało wielką cześć dla białych.
Król zawiadomiony o postanowieniu komendanta opuszczenia wyspy, począł szlochać i błagał o pozostanie. Dopiero ofiarowana mu na pamiątkę siekiera i nożyk i obietnica dostarczenia jeszcze niektórych pożytecznych narzędzi z odpływającego okrętu, uspokoiły nieco jego boleść.
Oto już i wszystko mniej więcej co się działo przez te pięć lat nieobecności zacnego naszego komendanta, który stał mi się bliższym od rodzonego ojca, bo otaczał mię wciąż najtkliwszą opieką.
Pan Rosburg uścisnął Pawełka i rzekł wzruszony:
— Pominąłeś w twoim opowiadaniu dwa fakta świadczące o twojem dla mnie poświęceniu. Musisz więc dopełnić jeszcze te luki, gdyż, wychwalając mnie po nad moje zasługi, o swoich zamilczałeś.
— A co to było? Co to było? Opowiadaj Pawełku — domagała się natarczywie Stokrotka.
— Otóż pewnego dnia tatusia twego ukąsił wąż. Dzicy wyleczyli go z tego niebezpiecznego ukąszenia. Następnie zachorował ciężko i tak samo dzicy go wyleczyli.
— O, mój chłopcze, żartujesz sobie z nas tak przedstawiając sprawę — rzekł pan Rosburg kręcąc głową. Wobec tego zabieram głos:
Pewnego dnia byliśmy w lesie, upał był straszny. Dla zaoszczędzenia obuwia szedłem boso. Nadeptałem węża, który mię ukąsił. Chciałem zanurzyć nogę w morskiej wodzie, ale zanim dobiegłem do brzegu, w głowie mi się zakręciło, upadłem na ziemię. Spostrzegłem, że noga moja jest czarna i opuchnięta, zdawało mi się, że umieram.
Pawełek słyszał od dzikich, że najlepszym środkiem na ukąszenie jadowitego węża jest wyssanie rany, lecz może to grozić śmiercią ratującemu. Mój dzielny Pawełek rzucił się coprędzej na ziemię i przyłożył usta do rany. Polepszyło mi się odrazu, gdy jad został wyssany. Chciałem przywołać chłopca, którego nie widziałem przy sobie, wreszcie, chcąc się zerwać, zrozumiałem, że to on jest moim zbawcą. Wyrwałem mu się, ale nie dał za wygranę i gdy drugi raz omdlałem dokończył swego dobroczynnego dzieła. Mogłem teraz dojść do morza, wsparty na jego ramieniu, a gdy opłukiwałem nogę, z której puchlina zeszła prawie zupełnie, poczciwy Pawełek pobiegł do osady dzikich i zawiadomił co się stało. Przynieśli mi zaraz różne zioła, obłożyli niemi stopę.
W trzy dni byłem już zdrów zupełnie, ale za to usta i język Pawełka spuchły mocno. Dawano mu do żucia różne zioła i pomogło mu to odrazu. Podziwiano ogólnie przytomność umysłu dziesięcioletniego malca.
Oto jest jeden fakt, pominięty przez opowiadającego nasze przygody. A teraz drugi:
Raz wieczorem źle się czułem. Gnębiła mię tęsknota za krajem i za wami, niepokoił los Pawełka, którego byłem jedynem opiekunem. „Jeżeli umrę, co się z wami stanie?“ Trawiła mię gorączka. Tyfus rozwinął w całej pełni. Dziecko czuwało nademną nieustannie dniem i nocą. Dzicy znają roślinę działającą jak wizykatorja. Pawełek przykładał mi ją do nóg z pieczołowitością niezrównaną. Zmieniał wciąż posłanie z liści, dawał mi kokosowe mleko do picia lub też wodę z sokiem cytrynowym.
Dwa miesiące prawie byłem między życiem i śmiercią i dzięki temu oto przybranemu synowi, którego kocham jak własne dziecko — zawdzięczam moje ocalenie.
To rzekłszy, ucałował gorąco Pawełka i Stokrotkę. Wszyscy mieli łzy w oczach, a pani Rosburgowa, przytuliwszy do siebie Pawełka, mówiła wzruszona:
— I ja ciebie kocham jak syna, wiedz o tem, że masz odtąd we mnie matkę całem sercem ci oddaną i wdzięczną za to, coś dla męża mego uczynił.
Gawęda przeciągnęła się tak długo, że godzina rozejścia się na spoczynek dawno minęła. Pożegnano się serdecznie, odkładając resztę do jutra.