Zęby tygrysa (1924)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | D’Artagnan, Monte Christo i Porthos |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O godzinie w pół do piątej sekretarz osobisty p. Desmalions’a, prefekta policyi, który jeszcze do biura nie wrócił, ułożył na jego biurku pakiet listów i raportów, zadzwonił i rzekł do odźwiernego, który wszedł głównemi drzwiami:
— Pan prefekt wezwał na godzinę piątą kilka osób, których nazwiska są tu zanotowane. Każecie im oczekiwać na prefekta oddzielnie, tak, aby nie mogli się ze sobą porozumieć i mnie oddacie ich wizytówki.
Odźwierny wyszedł. Sekretarz zwrócił się ku małym drzwiom, prowadzącym do jego gabinetu, gdy w tem główne drzwi się otwarły, dając przejście mężczyźnie, który się zatrzymał i chwiejąc się na nogach, szukał oparcia o poręcz fotelu.
— Ach — rzekł sekretarz. — To pan, panie Verot? Ale cóż to się panu stało?
Inspektor Verot był człowiekiem bardzo korpulentnym, dobrze zbudowanym, o potężnych ramionach. Wstrząsnąć nim musiała jakaś silna emocya, gdyż twarz jego, zazwyczaj krwista, zdawała się być prawie bladą.
— Ależ nic, panie sekretarzu.
— A jednak nie masz pan swego zdrowego wyglądu... Jesteś pan siny... A przytem te strugi potu...
Inspektor Verot otarł pot z czoła i przychodząc już nieco do siebie, począł wyjaśniać:
— Jestem trochę sfatygowany... Przepracowałem się dzisiaj... Chciałem za wszelką cenę wyjaśnić pewną sprawą, którą mi pan prefekt powierzył... Swoją drogą głupio się jakoś czuję.
— Mogę panu służyć proszkiem.
— Nie, nie. Raczej pić mi się chce.
— A zatem szklaneczkę wody?
— Nie... nie...
— Więc czego?
— Chciałbym... chciałbym...
— Głos mu utknął w gardle. Rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby nagle nie mógł wyrzec ani jednego słowa, aż wreszcie, odzyskując władzę nad sobą, zapytał:
— Pana prefekta jeszcze niema?
— Nie, nie będzie on wcześniej, jak o godzinie piątej, gdyż o tej porze ma ważne posiedzenie.
— Tak... wiem o tem... bardzo ważne. Dlatego właśnie mnie wezwał. Ale chciałbym go widzieć wcześniej. Tak bym go chciał widzieć...
Sekretarz spojrzał uważnie na Verota i rzekł:
— Jaki pan jesteś zdenerwowany! Pańskie doniesienie ma więc tak wielką wagę?
— Bardzo wielką. Idzie tu o zbrodnię, popełnioną akurat przed miesiącem. I idzie tu przedewszystkiem o przeszkodzenie w dokonaniu dwóch morderstw, będących konsekwencyą tej zbrodni, a które mają być spełnione jeszcze tej nocy... Tak jest, tej nocy, o ile nie przedsięweźmiemy środków skutecznych.
— Ano, zobaczymy... Siadaj pan zatem.
— Ach kiedy wszystko to jest skombinowane w taki szatański sposób... Nie! Wyobrazić sobie tego nie można...
— Ale ponieważ jesteś pan uprzedzony, panie Verot... Ponieważ pan prefekt dał panu wolną rękę...
— Tak, oczywiście... oczywiście... Ale mimo wszystko strasznie jest pomyśleć, że mogę go nie spotkać. Wobec tego postanowiłem napisać doń ten oto list, w którym spowiadam mu się ze wszystkiego, cokolwiek wiem o tej sprawie. To było najrozsądniejsze.
To mówiąc, wręczył sekretarzowi wielką, żółtą kopertę poczem dodał:
— Wraz z tem kładę także na biurku małe pu-dełko. Zawiera ono coś, co stanowi uzupełnienie i wyjaśnienie treści listu.
— Ale dlaczego nie zatrzymujesz pan teqo przy sobie?
— Boję się... Szpiegują mnie... Starają się odemnie uwolnić... Nie uspokoję się, dopóki nie podzielę się z kimś tajemnicą.
— Nie bój się pan niczego. Pan prefekt nie omieszka przyjść na czas. Tymczasem radzę panu iść do apteki po jakiś środek uspokajający.
Inspektor zdawał się być niezdecydowany. Ponownie otarł pot z czoła, a następnie wyprostował się i wyszedł.
Pozostawiony samemu sobie sekretarz wsunął list do wielkiej pliki papierów, rozłożonych na biurku prefekta, skąd udał się następnie do swego gabinetu. Zaledwie się zamknął u siebie, gdy drzwi przedpokoju jeszcze raz się otwarły i zjawił się w nich ponownie inspektor.
— Panie sekretarzu... Lepiej będzie, jeżeli panu pokażę... — wybełkotał.
Nieszczęśnik ten był całkiem blady. Szczękał zębami. Spostrzegłszy, iż w przedpokoju nikogo nie było, chciał przejść do gabinetu sekretarza, uczuwszy się jednak nagle słabym, opadł na krzesło, na którem pozostał przez kilka minut.
— Co się ze mną dzieje?... Czyżbym ja także został otruty?... Ach, boję się... boję się — jęczał.
Biurko znajdowało się tuż przy nim. Wziął w rękę ołówek, przysunął sobie notatnik i począł pisać, lecz wkrótce, odłożywszy ołówek, mruknął:
— Ale nie, zbyteczna fatyga, gdyż prefekt list mój przeczyta?... Co się ze mną jednak dzieje... Oh, boję się...
Naraz powstał z miejsca i zawołał:
— Panie sekretarzu, trzeba... trzeba, żebyś... To ma się stać tej nocy... Nic temu nie przeszkodzi...
Drobnym krokiem, jak automat, wytężywszy całą siłę woli, ruszył ku drzwiom gabinetu. Zachwiał się jednak po raz wtóry i znów przysiadł na krześle.
Jakiś strach szalony go ogarnął. Starał się krzy-czeć, ale głos jego był tak słaby, że usłyszany być nie mógł. Zdawał sobie z tego sprawę, więc począł szukać wzrokiem dzwonka, jakiegoś przedmiotu, ale nic już nie widział. Jakaś ciemna zasłona zdawała się przesłaniać mu oczy.
Wtedy padł na kolana, przyczołgał się aż do muru, macając w powietrzu ręką jak ociemniały i dotarł wreszcie do drewnianego przepierzenia. Poczołgał się wzdłuż niego. Niestety w umyśle jego tkwił tylko niejasny obraz pokoju, tak, iż zamiast się zwrócić na lewo, posunął się na prawo, poza parawan, osłaniający małe drzwiczki.
Namacawszy klamkę, pchnął drzwi i zawołał:
— Na pomoc!... na pomoc... — poczem padł twarzą na podłogę niszy, służącej za tualetę prefektowi policyi.
— Tej nocy... — jęczał, sądząc, że jest słyszany i że znajduje się w gabinecie sekretarza. — Tej nocy... Rzecz cała na tę noc jest uplanowana... Zobaczysz pan... ślad zębów... Coś strasznego... Jak cierpię... Na pomoc!... To trucizna... Ratujcie mnie!...
Głos jego słabł coraz bardziej. Powtórzył kilka razy jakby w malignie:
— Zęby... białe zęby... one się zamykają...
Później głos jego jeszcze bardziej przycichł i jakieś niewyraźne dźwięki zaczęły ulatywać z bladych ust inspektora. Począł obracać szczękami, podobnie jak to czynią niektórzy starcy, żujący wiecznie ślinę. Głowa jego pochylała się coraz bardziej na piersi. Potem nastąpiły dwa lub trzy westchnienia, wielki dreszcz przebiegł jego ciało i pozostał bez ruchu.
Rozpoczęła się agonia.
Na 10 minut przed uderzeniem godziny 5-tej prefekt policyi wszedł do swego gabinetu.
Pan Desmalions, który zajmował stanowisko prefekta od lat kilku i którego zasłudze wszyscy hołd oddawali, był człowiekiem lat 50-ciu, ociężałym z wyglądu, ale o twarzy inteligentnej i delikatnej. Ubranie jego — kamizelka i spodnie szare, białe kamasze, krawat luźno związany — nie miało nic wspólnego z mundurem funkcyonaryu-sza. Gesty miał swobodne, proste, pełne dobroci i wdzięku.
Skoro tylko zadzwonił, zjawił się przy nim jego sekretarz.
P. Desmalions rzucił mu natychmiast pytanie:
— Czy osoby przezemnie wezwane są obecne?
— Tak, panie prefekcie. Poleciłem nawet, ażeby im kazano czekać w oddzielnych pokojach.
— Och, nic mi nie zależy na tem, ażeby się oni nie komunikowali ze sobą. Jednak... może to i lepiej. Spodziewam się, że ambasador Stanów Zjednoczonych nie fatygował się osobiście?...
— Nie, panie prefekcie.
— Czy ma pan wizytówki tych panów?
— Oto one.
Prefekt poiicyi wziął 5 biletów wizytowych, które mu podano i czytał:
— „Archibald Bright, pierwszy sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych“.
„Maitre Lepertuis, notaryusz”.
„Juan Caceres, attache delegacyi peruwiańskiej“.
„Komendant hrabia d’Astrignac, emeryt”.
Na piątym bilecie wizytowym widniało tylko nazwisko bez adresu i żadnych innych charakteryzacyi: „Don Luis Perenna”.
— Chciałbym bardzo zobaczyć tego ostatniego — oświadczył p. Desmalions. — Interesuje on mnie dyabelnie. Czytał pan raport legionu cudzoziemskiego?
— Tak, panie prefekcie i przyznaję, że mnie także ten pan intryguje.
— Nieprawda? jaka odwaga! Coś jakby heroiczne szaleństwo! A następnie to przezwisko Arseniusz Lupin, nadane mu przez jego kolegów... Tak dalece budził wśród nich podziw!... Jak dawno Arseniusz Lupin nie żyje?
— Zginął marnie na dwa lata przed wojną, panie prefekcie. Znaleziono jego ciało wraz z ciałem pani Kesselbach pod pogorzeliskiem małej chałupy, w pobliżu granicy luksemburskiej. Śledztwo wykazało, że zadusił on tę monstrualną damę, której zbrodnie następnie wykryto i że powiesił się, po uprzedniem podłożeniu ognia pod chatę.
— Istotnie na taki koniec zasługiwał ten potępieniec — rzekł p. Desmalions — i przyznaję, że co się mnie tyczy, to wolałbym nie mieć z nim do czynienia... Ale czy nie odbiegamy od rzeczy? Czy mianowicie dokumenty spadkowe Morningtona są przygotowane?
— Znajdują się na pańskiem biurku, panie prefekcie.
— Dobrze. Ale zapomniałem... Czy inspektor Verot już przybył?
— Tak, panie prefekcie. Powinien być teraz w aptece, gdyż czuł się słabym.
— Cóż mu się stało?
— Zdawał mi się być w dziwnym stanie.
— Jakto? Tłumacz się pan jaśniej...
Sekretarz powtórzył swą rozmowę z inspektorem Verotem.
— I mówi pan, że zostawił on dla mnie list? — zapytał p. Desmalions troskliwie. — Gdzież się ten list znajduje?
— W papierach, panie prefekcie.
— Dziwne... wszystko to jest dziwne! Verot, pierwszorzędny inspektor, umysł trzeźwy! Jeżeli on się niepokoi, to nie bez racyi. Bądź pan łaskaw mi go przyprowadzić. Tymczasem przejrzę raporty.
Sekretarz oddalił się spiesznie. Gdy w pięć minut później powrócił, ze zdziwieniem oświadczył, że nie znalazł inspektora Verota.
— A co jeszcze w tem wszystkiem najciekawszego, panie prefekcie, to to właśnie, że odźwierny, który go widział wychodzącego stąd, mówi, iż Verot prawie natychmiast powrócił i że już biura nie opuszczał...
— Może minął ten pokój, ażeby się udać do pana?
— Do mnie, panie prefekcie? Ja nie ruszałem się z miejsca.
— A zatem, to rzecz niepojęta!...
— Niepojęta... chyba, że odźwierny nie zauważył, jak Verot opuszczał ten lokal, albowiem nie ma go ani tu, ani tam.
— Widocznie. Zapewne poszedł zaczerpnąć nieco powietrza i za chwilę wróci. Na razie zresztą go nie potrzebuję.
Prefekt spojrzał na zegarek.
— Dziesięć minut po piątej. Powiedz pan odźwiernemu, aby sprowadził tych panów... Lecz zaraz...
Pan Desmalions zawahał się chwilę.
Przeglądając papiery, znalazł list Verota. Była to wielka, żółta koperta handlowa, w rogu której znajdował się napis: „Cafe du Pont-Neuf”.
Sekretarz rozumował:
— Biorąc pod uwagę nieobecność Verota i słowa, które do mnie mówił, uważam za pilne, panie prefekcie, ażeby pan zapoznał się z treścią tego listu.
Pan Desmalions zastanowił się.
— Tak jest, ma pan może racyę.
Prefekt po chwili zastanowienia ujął sztylet i przeciął szybko kopertę.
— Ach to jest zastanawiające! — wykrzyknął.
— Co zawiera ta koperta, panie prefekcie?
— Co? Zechciej pan spojrzeć... Kartkę czystego papieru! Oto wszystko...
— Niemożliwe!
— Proszę popatrzeć, zwykły arkusik papieru, złożony we czworo. Poza tem ani jednego słowa!
— A jednak Verot oświadczył mi, że w liście tym zakomunikował wszystko, co wie o całej sprawie.
— Tak panu powiedział, ale pan sam widzi... Zaprawdę, gdybym nie znał inspektora Verota, to sądziłbym, że żartuje.
— Roztargnienie, panie prefekcie i nic więcej.
— Zapewne, że roztargnienie, które jednak dziwi mnie z jego strony. Nie pora na roztargnienia, kiedy idzie o życie dwóch osób. Bo zapowiedział on wszak panu, że na noc dzisiejszą planowane jest popełnianie podwójnego morderstwa.
— Tak, panie prefekcie. Na noc dzisiejszą i to w warunkach szczególnie okropnych, szatańskich, jak się Verot wyraził...
Pan Desmalions począł spacerować po pokoju, założywszy ręce z tyłu. Po chwili zatrzymał się przed małym stolikiem.
— Co to za pakiet, który jest do mnie tak osobliwie adresowany: „Panu prefektowi policyi... Otworzyć w razie wypadku“...
— Istotnie — oświadczył sekretarz — nie pomyślałem o tem... To także od inspektora Verota. Rzecz, według niego, bardzo ważna. Ma ona służyć jako uzupełnienie i wytłumaczenie treści listu.
— Zaprawdę — rzekł pan Desmalions, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu — list istotnie wymaga wyjaśnienia i jakkolwiek nie zaszedł żaden wypadek, nie waham się go otworzyć.
To mówiąc prefekt przeciął sznureczek. Po rozwinięciu papieru ujrzano pudełko, małe, tekturowe pudełko, podobne do tych, jakie używane są przez aptekarzy, ale brudne i zniszczone wskutek częstego użycia.
Prefekt podniósł wieko. Wewnątrz znajdowała się wata, również niezbyt czysta, a w niej zaś pół tabliczki czekolady.
— Cóż u dyabła ma to znaczyć? — mruknął zdziwiony prefekt.
Wziął w palce czekoladę, obejrzał ją i zaraz zauważył, co jest w tej wilgotnej nieco tabliczce osobliwego. Jasną też stała się dlań przyczyna, dla której Verot tak troskliwie się nią zaopiekował.
Z góry i od dołu miała ona na sobie ślady zębów, bardzo wyraźnie zarysowanych, oddzielonych jeden od drugiego i zagłębionych w czekoladę na dwa lub trzy milimetry. A przytem ząb każdy miał specyalny kształt i szerokość. Także odstępy pomiędzy nacięciami zębów nie były jednakowe. Szczęka, która napoczęła tę tabliczkę, pozostawiła w niej odbicie czterech swych zębów górnych i pięciu dolnych.
Pan Desmalios zamyślił się i począł znów spacerować ze spuszczoną głową wzdłuż i wszerz pokoju, mamrocząc pod nosem:
— Dziwne! Jest w tem wszystkiem zagadka, klucz do której pragnąłbym bardzo mieć w swych rękach... Ten arkusz czystego papieru, to odciski zębów... Co znaczy ta cała historya?...
Ale ponieważ prefekt nie był człowiekiem, lubiącym się zastanawiać nad rozwiązaniem zagadki, która miała mu być wyjaśniona lada chwila, albowiem inspektor Verot musiał przecież znajdować się w prefekturze lub w pobliżu, przeto rzekł do swego sekretarza:
— Nie mogę dłużej kazać czekać na siebie tym panom, bądź pan zatem łaskaw dać rozkaz, żeby ich wpuszczono. Jeżeli inspektor Verot przyjdzie w czasie naszego posiedzenia, co jest niewątpliwe, to zechciej zawiadomić mnie o tem natychmiast. Chciałbym go jaknajrychlej zobaczyć. Poza tem niech mi nie przeszkadzają pod żadnym pozorem.
W dwie minuty potem odźwierny wprowadził pana Lepertuis, tęgiego mężczyznę, w binoklach i z zarostem na twarzy, następnie sekretarza ambasady Archibalda Brighta, oraz attache peruwiańskiego Caceresa.
Pan Desmalions, który znał ich wszystkich, począł z nimi rozmawiać i nie opuścił ich aż do chwili, kiedy trzeba było iść na powitanie wchodzącego komendanta, hrabiego d’Astrignaca, bohatera z Maroka, którego rany chwalebne, odniesione w walkach z Marokańczykami, zmusiły do przedwczesnego pójścia na emeryturę.
Prefekt skorzystał z okazyi, aby komendantowi powiedzieć parę słów gorących z okazyi jego świetnych czynów, dokonanych w służbie ojczyzny.
Wtem drzwi się jeszcze raz otwarły.
— Don Luis Perenna, nieprawdaż? — zapytał prefekt, podając rękę człowiekowi średniego wzrostu, szczupłemu, przyozdobionemu medalem wojskowym i wstążką legii honorowej, którego fizyognomia, spojrzenie, sposób zachowania się i chód żwawy pozwalały przypuszczać, iż ma lat około czterdziestu, jakkolwiek pewne zmarszczki pod oczami oraz fałdy na czole wskazywały, iż jest on nieco starszy.
Wchodzący ukłonił się.
— Tak, panie prefekcie.
Komendant d’Astrignac, ujrzawszy wchodzącego, wykrzyknął:
— A więc to pan, panie Perenna? Znajduje się pan zatem jeszcze na tym świecie?
— Ach, mój komendancie. Jakże się cieszę, że pana widzę.
— Perenna żyje! Kiedy wyjeżdżałem z Maroka, nie było o panu żadnych wiadomości. Sądzono, że pan umarł.
— Dostałem się tylko do niewoli.
— Być jeńcem w rękach tego szczepu, to równa się śmierci.
— Nie jest tak źle, mój komendancie, albowiem zewsząd można uciec. Złożyłem dowód...
Prefekt przez kilka sekund przyglądaj się z sympatyą tej twarzy energicznej, śmiejącej się, błyskającej swobodnem i rezolutnem spojrzeniem i opalonej na kolor bronzu przez słońce.
Następnie, zapraszając obecnych do zajęcia miejsc przy biurku, prefekt usiadł i począł dokładnie, słowo za słowem, wyjaśniać sprawę:
— Wezwanie, jakie do panów wystosowałem, wydać się wam musiało dziwnem i tajemniczem... I sposób także, w jaki rozpocznę z wami rozmowę, nie zmniejszy z pewnością tego zdziwienia. Jeżeli jednak zechcecie poświęcić mi chwil kilka, to będziecie mogli z łatwością skonstatować, że w tem wszystkiem niema nic osobliwego. Zresztą będę się starał być zwięzłym, jak to tylko jest możliwe.
Prefekt rozłożył leżące przed nim, a przygotowane przez sekretarza papiery i spoglądając na nie, mówił dalej:
— Na kilka lat przed wojną roku 1870, trzy siostry, trzy sieroty, liczące lat dwadzieścia dwa, dwadzieścia i ośmnaście, Hermelina, Elżbieta i Armanda Roussel zamieszkiwały Saint-Etienne z kuzynem swym Wiktorem, młodszym jeszcze od nich o kilka lat.
— Najstarsza, Hermelina. opuściła Saint-Etienne pierwsza, udając się do Londynu wraz z Anglikiem, nozwiskiem Mornington, którego zamierzała poślubić i z którym miała syna, noszącego imię Cosmo. Małżeństwo to było biedne i przeżyło wiele ciężkich doświadczeń. Hermelina kilkakrotnie pisała do swych sióstr, prosząc o jakąś pomoc. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, przerwała zupełnie korespondencyę. Około roku 1875 państwo Mornington wyjechali do Ameryki. W pięć lat później zaliczali się już do ludzi bogatych. Pan Mornington umarł w r. 1883, ale żona jego pomnażała w dalszym ciągu fortunę, a ponieważ miała zdolności do prowadzenia spekulacyi i inte-resów, podniosła swój majątek do kolosalnej cyfry. Kiedy umarła, a było to w r. 1905, pozostawiła swemu synowi w spadku sumę 400 milionów.
Wysokość tej cyfry zdawała się wywierać pewne wrażenie na obecnych. Prefekt, zauważywszy wymianę spojrzeń pomiędzy komendantem i Perenną, zapytał:
— Pan znał Cosmo Morningtona, nieprawdaż?
— Tak, panie prefekcie — odpowiedział hrabia d’Asirignac. — Przebywał on w Marokku, wówczas kiedy ja i Perenna braliśmy udział w wojnie.
— Istotnie — ciągnął dałej p. Desmalions — Cosmo Mornington zaczął podróżować. Zajmował się on medycyną, jak mi mówiono i udzielał rad przy nadarzonej okazyi z wielką kompetencyą i rozumie się bezinteresownie. Mieszkał w Egipcie, później w Algierze i Maroku, a w końcu r. 1914 udał się do Ameryki, ażeby tam podtrzymywać sprawę sprzymierzonych. Zeszłego roku, po zawieszeniu broni, osiedlił się w Paryżu. Umarł tam przed czterema tygodniami na skutek wypadku, budzącego jak najdalej idące refleksye.
— Źle dokonane zastrzyknięcie, nieprawdaż panie prefekcie? — zapytał sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych. — Dzienniki pisały o tem i my nawet w ambasadzie zostaliśmy o całem zajściu powiadomieni.
— Tak jest — oświadczył p. Desmalions. — Chcąc się pozbyć długotrwałej influenzy, która trzymała go w łóżku przez całą zimę, pan Mornington, z polecenia doktora, kazał sobie zastrzyknąć odpowiedni środek. Jedno z tych zastrzyknięć, dokonane widocznie bez przedsięwzięcia koniecznych środków ostrożności, sprowadziło zakażenie, które rozwijało się z piorunującą szybkością. Po kilku godzinach pan Mornington wyzionął ducha.
Prefekt policyi, zwracając się do notaryusza, zapytał:
— A zatem moja relacya jest zgodna z prawdą, panie Lepertuis?
— Zupełnie zgodna, panie prefekcie.
Pan Desmalions mówił dalej:
— Na drugi dzień rano pan Lepertuis zgłosił się tutaj i z racyi, którą lektura tego dokumentu panom wytłumaczy, pokazał mi testament Cosmo Morningtona, który został przezeń w jego ręce złożony.
Podczas gdy prefekt przeglądał papiery, pan Lepertuis dorzucił:
— Pan prefekt pozwoli mi zaznaczyć, że aż do chwili, kiedy mnie powołano do łoża śmierci, widziałem swego klienta tylko raz jeden. Było to wówczas, gdy wezwał mnie do hotelu, ażeby mi wręczyć świeżo napisany testament. Było to w początkach jego influenzy. W czasie naszej rozmowy zwierzył mi się, że w zamiarze odnalezienia rodziny swojej matki poczynił kilka starań, które będzie dalej poważnie kontynuował po powrocie do zdrowia. Okoliczności jednak stanęły temu na przeszkodzie.
Jednak prefekt wyjął z dokumentów otwartą kopertę, zawierającą dwa arkusze papieru. Rozwinął większy arkusz i rzekł:
— Oto jest testament. Proszę wysłuchać go uważnie, jak również dołączonego doń pisma.
„Ja, niżej podpisany — czytał prefekt — Cosmo Mornington, prawy syn Huberta Morningtona i Hermeliny Roussel, naturalizowany obywatel Stanów Zjednoczonych, zapisuję swemu przybranemu krajowi połowę mego majątku na cele dobroczynne, według instrukcyi własnoręcznie przezemnie skreślonej, którą p. Lepertuis doręczy ambasadzie Stanów Zjednoczonych.
„Około dwustu milionów złożonych w depozytach, w różnych bankach Paryża i Londynu, w depozytach, których lista znajduje się u p. Lepertuis, przekazuję dla uczczenia pamięci mojej ukochanej matki, przedewszystkiem jej siostrze umiłowanej, Elżbiecie Roussel lub spadkobiercom Elżbiety, albo też jej drugiej siostrze, Armandzie Roussel, lub jej bezpośrednim spadkobiercom, w razie zaś braku spadkobierców, ich kuzynowi Wiktorowi, lub też jego bezpośrednim spadkobiercom.
„W razie, gdybym miał umrzeć, nie znalazłszy żyjących członków rodziny Roussel, albo kuzyna trzech sióstr, proszę mojego przyjaciela Don Luis Perennę, ażeby poczynił konieczne poszukiwania. Mianuję go w tym celu egzekutorem testamentu dla europejskiej części mego majątku i proszę, aby wziął w swe ręce bieg wydarzeń, któreby mogły nastąpić po mojej śmierci, albo na skutek mej śmierci. Ma on się uważać za mego reprezentanta i działać dla dobrej o mnie pamięci, oraz w celu wypełnienia mej woli. W uznaniu za tę usługę i pomnąc, że dwukrotnie ocalił mi on życie, zapisuję mu milion z mojego majątku.
Prefekt przerwał na chwilę odczytywanie testamentu, don Luis zaś mruknął:
— Biedny Cosmo... Nie potrzebuję tego, aby wypełnić jego ostatnią wolę.
„Poza tem — czytał dalej p. Desmalions — poza tem, jeżeli w trzy miesiące po mojej śmierci poszukiwania wszczęte przez panów don Luis Perennę i Lepertuis nie osiągną celu, jeżeli nie zgłosi się żaden spadkobierca, ani żaden z pośród żyjących członków rodziny Roussel, celem przejęcia dziedzictwa, dwieście milionów w całości przypadnie memu przyjacielowi don Luis Perennie, bez względu na wszelkie ewentualne późniejsze reklamacye. Znam go dobrze, a zatem wiem, że uczyni z tego majątku użytek harmonizujący z jego szlachetnemi dążeniami i wielkimi planami, z którymi zwierzał mi się pod marokańskim namiotem”.
Pan Desmalions znów przerwał czytanie i zwrócił spojrzenie na don Luisa. Don Luis był spokojny i milczący. Łzy jednak zaświeciły mu w oczach.
— Gratuluję ci, Perenna — ozwał się hrabia d’Astrignac.
— Mój komendancie — odrzekł Perenna — zwracam panu uwagę, że zapis ten jest uzależniony od jednego warunku. A przysięgam panu, że, o ile to będzie tylko zależne odemnie, to żyjący jeszcze członkowie rodziny Roussel będą odnalezieni.
— Jestem o tem głęboko przekonany — odparł komendant. — Znane mi są pańskie zasady.
— W każdym razie — zagadnął prefekt poli-cyi — nie odmawiasz pen przyjęcia tego... warunkowego zapisu?
— Oczywiście, że nie! — odrzekł śmiejąc się Perenna. — Są rzeczy, których przyjęcia się nie odmawia.
— Pytanie to — oświadczył prefekt — jest umotywowane ostatnim ustępem testamentu, który brzmi, jak następuje:
„Jeżeli dla tego, czy innego powodu, mój przyjaciel Perenna odmówi przyjęcia zapisu, albo jeżeli żyć już nie będzie w terminie wyznaczonym dla przejęcia spadku, to proszę pana ambasadora Stanów Zjednoczonych i pana prefekta policyi, ażeby się porozumieli ze sobą w sprawie stworzenia w Paryżu i utrzymania uniwersytetu, przeznaczonego dla studentów i artystów pochodzenia amerykańskiego. Pan prefekt policyi zechce łaskawie podjąć sumę 300.000 franków, którą przeleje następnie do kasy swych współpracowników“.
Pan Desmalions złożył czytany dokument i sięgnął po inny.
— Do tego testamentu dołączony jest kodycyl, stanowiący pismo, które p. Mornington wystosował nieco później do p. Lepertuis. W piśmie tem wyjaśnia on niektóre punkty w sposób bardziej dosadny:
„Życzeniem mojem jest, aby p. Lepertuis otworzył mój testament na drugi dzień po mojej śmierci w obecności pana prefekta policyi, którego proszę o zachowanie tej sprawy w tajemnicy w ciągu jednego miesiąca. Punktualnie w miesiąc później będzie on zobowiązany zaprosić do swego gabinetu wybitnego członka ambasady Stanów Zjednoczonych, pana Lepertuis i don Luisa Perennę. Po przeczytaniu tego pisma czek na sumę miliona ma być doręczony memu legataryuszowi i przyjacielowi don Luisowi Perennie, po zwykłem zbadaniu jego papierów i po stwierdzeniu jego identyczności. Pragnąłbym, aby identyczność tę skonstatował komendant hrabia d’Astrignac, który był szefem jego w Maroku, a który niestety musiał przedwcześnie przejść na emeryturę. Co się tyczy stwierdzenia pochodzenia p. Perenny, to pragnąłbym, aby dokonał tego członek legacyi peruwiań-skiej, ponieważ don Luis Perenna, mimo zachowania narodowości hiszpańskiej, urodził się w Peruwii.
„Ponadto żądam, ażeby mój testament był zakomunikowany spadkobiercom Roussel dopiero w dwa dni później przez pana Lepertuis.
„Wreszcie — i to jest ostatni wyraz mej woli, co się tyczy rozdziału majątku i sposobu jego rozdania — pan prefekt zechce łaskawie zaprosić po raz drugi te same osoby do swego gabinetu w dniu, który może być obrany przez niego pomiędzy sześćdziesiątym a dziewięćdziesiątym dniem, licząc od daty pierwszego zebrania. Wtedy i tylko wtedy, definitywny spadkobierca będzie wskazany i uznany, a nikt nie może być uznany za spadkobiercę, jeśli nie będzie obecny na tem zebraniu. Wynikiem tego zebrania byłoby uznanie don Luisa Perenny za spadkobiercę, o ile, jak to powiedziałem, żaden z żyjących członków rodziny Roussel, ani też kuzyn Wiktor, nie zgłosi się dla przejęcia dziedzictwa.
— Tak się przedstawia testament p. Cosmo Morningtona — oświadczył prefekt policyi i to jest właśnie powodem, żem panów tutaj zaprosił. Szósta osoba powinna tu nadejść zaraz, a jest nią agent, któremu poleciłem poczynić pierwsze dochodzenia w sprawie rodziny Roussel. On to zda panom sprawę ze swoich poszukiwań. Na razie jednak musimy postąpić zgodnie z wolą testatora. Papiery, które na moje żądanie doręczył mi przed dwoma tygodniami don Luis Perenna, a które sam zbadałem, znajdują się w zupełnym porządku. Co się tyczy jego pochodzenia, to proszę pana ministra Peruwii, aby zechciał służyć nam bardziej dokładnemi informacyami.
— Mnie to panie prefekcie — ozwał się pan Caceres, attache peruwiański — pan minister tę misyę powierzył. Jest ona łatwa do wypełnienia. Don Luis Perenna pochodzi ze starej rodziny hiszpańskiej, która wyemigrowała przed trzydziestu laty, zachowując jednak swe dobra w Europie. Za życia swego ojciec Perenny, którego spotkałem w Ameryce, mówił o swoim jedynaku z zapałem. Nasz to urząd legacyjny doniósł synowi przed pięciu laty o śmierci ojca. Oto kopia tego listu, pisanego w Maroku.
— A oto oryginał listu, zakomunikowanego przez don Luisa Perennę — oświadczył prefekt policyi. — A pan, panie komendancie, czy poznajesz pan legionistę Perennę, który walczył pod twymi rozkazami?
— Poznaję go — oświadczył hr. d’Astrignac.
— Bez żadnej wątpliwości?
— Bez żadnej wątpliwości i bez najmniejszego wahania.
Prefekt policyi począł się śmiać.
— Pan poznajesz legionistę Perennę, którego koledzy z admiralicyi dla jego sztuczek przezywali Arseniuszem Lupinem?
— Tak, panie prefekcie — odparł komendant. — Tego, którego koledzy przezywali Arseniuszem Lupinem, ale którego szefowie zwali krótko: bohaterem, tego, który był dzielnym, jak d’Artagnan, a silnym jak Porthos.
— A tajemniczym, jak Monte Christo — dodał, śmiejąc się prefekt policyi. — Wszystko to znajduje się istotnie w raporcie, który otrzymałem z 4-go pułku legionów cudzoziemskich, a którego odczytanie w całości byłoby zbytecznem. Raport ten konstatuje jednak rzecz niesłychaną, że legionista Perenna był w okresie dwóch lat udekorowany medalem wojskowym, wstęgą legii honorowej za wyjątkowe zasługi, oraz siedmiokrotnie był wymieniany w rozkazie dziennym. Wspomnę naprzykład o...
— Panie prefekcie, bardzo pana proszę! — zaprotestował don Luis. — Są to rzeczy drobnej wagi i nie widzę potrzeby...
— Istnieje taka potrzeba — zaprzeczył pan Desmallions. — Ci panowie są tu obecni nie tylko po to, aby się zapoznać z brzmieniem testamentu, ale także w tym celu, aby upoważnić do wykonania jedynej jego klauzuli, która jest natychmiast wykonalna. Idzie mianowicie o upoważnienie do podjęcia legowanej sumy w kwocie jednego miliona. A zatem...
— A zatem, panie prefekcie — oświadczył Perenna, powstając z miejsca i zmierzając ku drzwiom — pozwoli pan, że...
— Pół obrotu!... Stój!... — zakomenderował żartobliwie hrabia d’Astrignac, który, ująwszy w pół Perennę, zmusił go do zajęcia swego miejsca.
— Panie prefekcie — rzekł — proszę o wybaczenie wybryku memu dawnemu towarzyszowi broni, którego skromność byłaby istotnie wystawiona na zbyt bolesną próbę, gdyby wobec niego odczytywano listę jego świetnych czynów. Zresztą raport znajduje się wśród dokumentów i każdy może się z nim zapoznać. Z góry, nie czytając tego raportu, podzielam zawarte w nim pochwały i oświadczam, że w mojej karyerze wojskowej, tak wypełnionej niezwykłymi czynami, nie spotkałem nigdy żołnierza, który mógłby rywalizować Z legionistą Perenną. A jednak widziałem zuchów z dyabłami idących w zawody, jakich spotkać można tylko w legionie cudzoziemskim; widziałem zuchów, którzy daliby sobie skórę w rzeszoto postrzelać dla sportu wprost, dla wyróżnienia się z pośród swych towarzyszów i wzbudzenia w nich zazdrości. Żaden z nich jednak nie dorównywał Perennie. Ten, którego nazywamy d’Artagnanem, Porthosem, de Bussy, zasługuje na to, aby go postawić w jednej paraleli z najbardziej podziwu godnymi bohaterami z legendy i rzeczywistości. Byłem świadkiem, jak dokonywał takich czynów, iż nie poważyłbym się o nich opowiadać, aby nie być posądzonym o kłamstwo: czynów tak nieprawdopodobnych, że dziś nawet, z perspektywy czasu, zadaję sobie pytanie, czy istotnie patrzyły na to moje własne oczy? Oto pewnego dnia, gdy byliśmy ścigani...
— Mój komendancie, jedno słowo jeszcze, a opuszczę ten lokal naprawdę! — zagroził wesoło don Luis. — Ma pan zaiste ciekawy sposób oszczędzania czyjejś skromności...
— Mój drogi Perenna — mówił dalej hrabia d’Astrignac — zawsze panu mówiłem, że masz pan wszystkie zalety, a tylko jedną stronę ujemną, a mianowicie, że nie jesteś Francuzem.
— A ja zawsze panu odpowiadałem na to, że jestem Francuzem z matki i że jestem nim także z uczuć i temperamentu. Są rzeczy, których można dokonać tylko wtedy, jeśli się jest Francuzem.
Dwaj przyjaciele uścisnęli sobie ponownie serdecznie ręce.
— A zatem — zaczął znów prefekt policyi — nie mówmy już o pańskich zasługach, ani o owym raporcie. Podniosę wszakże jedną rzecz, tę mianowicie, iż w lecie 1915 roku popadł pan w zasadzkę, obmyśloną przez czterdziestu Berberyjczyków, którzy pana wzięli do niewoli. Otóż po wydostaniu się z niewoli pojawiłeś się pan w legionie dopiero zeszłego miesiąca?
— Tak, panie prefekcie. Tę przymusową bezczynność wynagrodziło hojnie moich pięć lat nieprzerwanej służby.
— W jaki jednak sposób Cosmo Mornington mógł pana wyznaczyć na legataryusza, skoro w momencie układania testamentu uważany pan był od czterech lat za zaginionego?
— Korespondowaliśmy ze sobą.
— Jakto?
— Tak jest. I zawiadomiłem go o mojej bliskiej ucieczce, oraz o zamierzonym powrocie do Paryża.
— Ale w jaki to stało się sposób?... Gdzie pan przebywał wówczas?... W jaki sposób był pan w stanie to uczynić?...
Don Luis uśmiechnął się miast odpowiedzi.
— Tym razem Monte-Christo — oświadczył pan Desmalions. — Tajemniczy Monte-Christo...
— Niechaj będzie Monte-Christo, jeśli pan tak sobie życzysz, panie prefekcie. Tajemnica mej niewoli, ucieczki, krótko mówiąc, całego mego życia w czasie wojny, jest istotnie dość osobliwa. Być może, iż interesującą rzeczą będzie wyjaśnienie kiedyś tej tajemnicy. Błagam jednak o szczyptę kredytu...
Nastąpiło milczenie.
Pan Desmalions znów obrzucił spojrzeniem tę osobliwą postać i jakby ulegając kojarzącym się w jego mózgu myślom, z których sam nie zdawał sobie należycie sprawy, wystąpił z nowem pytaniem:
— Jeszcze jedno słowo... Ostatnie! — powiedział. — Z jakiego powodu pańscy koledzy dali panu to osobliwe przezwisko: Arseniusz Lupin? Czy było to tylko aluzyą do pańskiej śmiałości, do pańskiej siły fizycznej?...
— Z całkiem innego powodu, panie prefekcie, Z powodu wykrycia bardzo ciekawej kradzieży, której pewne szczegóły, niewytłumaczone pozornie, pozwoliły mi jednak wskazać jej sprawcę.
— Ma pan zatem pewne wyczucie w tego rodzaju sprawach?
— Tak, panie prefekcie. Mam pewną zdolność tym kierunku, którą miałem okazyę wyzyskać kilkakrotnie w Afryce. Stąd pochodzi przezwisko Arseniusz Lupin, o którym dużo mówiono w owym czasie z powodu jego śmierci.
— Czy była to poważna kradzież?
— Dość poważna i popełniona właśnie na szkodę Cosmy Morningtona, przebywającego wówczas w Oranie. Stamtąd datują się nasze stosunki.
Nastąpiło ponownie milczenie, z którego korzystając don Luis rzekł:
— Biedny Cosmo... Zajście to przeniknęło go niezachwianym zaufaniem do moich policyjnych zdolności. Mawiał on do mnie zawsze: Perenna, jeżeli umrę wskutek morderstwa (była to jego „idee fixe”, że umrze śmiercią gwałtowną), jeżeli umrę wskutek morderstwa, to przysięgnij mi, że będziesz ścigał zbrodniarzy“...
— Te przeczucia nie były usprawiedliwione — ozwal się prefekt policyi. — Cosmo Mornington nie został zamordowany.
— Myli się pan właśnie, panie prefekcie — oświadczył stanowczo don Luis.
Desmalions skoczył z miejsca.
— Co?... Co pan mówi?... Cosmo Mornington...
— Powiadam, że Cosmo Mornington nie zmarł wskutek, jak sądzą, źle dokonanego zastrzyknięcia, lecz zginął tak, jak się tego obawiał, śmiercią gwałtowną...
— Ależ twierdzenie pańskie nie jest na niczem oparte.
— Na fakcie, panie prefekcie.
— Byłeś pan tam? Czy wie pan co może?
— Nie byłem w Paryżu zeszłego miesiąca. Przyznam się nawet, że z powodu nieregularnego czytywania gazet nie wiedziałem nawet, po przybyciu do Paryża, o śmierci Cosmy. Z pańskich słów, panie prefekcie, wywnioskowałem to, co mówię.
— W takim razie nie może pan wiedzieć więcej odemnie. A nie powinieneś pan wszak zapominać o zaświadczeniu lekarza, który skonstatował przyczynę śmierci.
— Niestety, co się mnie tyczy, to nie uważam tego świadectwa za wystarczające.
— Ale jakiemże prawem w końcu występujesz pan z podobnem oskarżeniem? Czy masz pan na to jaki dowód?
— Mam.
— Jaki?
— Własne pańskie słowa, panie prefekcie.
— Moje słowa?
— Te oto, panie prefekcie. Powiedział pan najpierw, że Cosmo Mornington zajmował się medycyną, a następnie, że objawiał przytem dużą kompetencyę. Powiedział pan dalej, że kazał on sobie zastrzyknąć jakiś środek i że nieudolność, z jaką się do tego wzięto, sprowadziła śmiertelne zakażenie, które w kilka godzin zakończyło się śmiercią.
— Tak jest.
— A zatem, panie prefekcie, twierdzę, że człowiek, który zajmuje się medycyną i objawia przytem wielką kompetencyę i który tak się pieczołowicie zajmuje chorymi, jak to czynił Cosmo Mornington, nie mógłby dopuścić do dokonania zastrzygnięcia, nie przedsiębiorąc wszystkich koniecznych środków ostrożności. Widziałem Morningtona przy pracy i wiem, jak w takich razach postępował.
— A zatem?
— A zatem lekarz napisał świadectwo tak, jak je piszą także inni lekarze, jeśli nie rzuci się im w oczy coś podejrzanego.
— Więc pańskiem zdaniem?...
— Panie Lepertuis — zapytał Perenna, zwracając się do notaryusza — gdy pana powołano do śmiertelnego łoża nieboszczyka Morningtona, nie zauważył pan nic podejrzanego?
— Nie, nie zauważyłem nic takiego. Mornington popadł był już wówczas w malignę.
— Już to samo jest dziwne — zaznaczył don Luis — że nawet źle dokonane zastrzyknięcie mogło spowodować tak piorunujący rezultat. Czy Mornington wcale nie cierpiał?
— Nie... a raczej tak... O ile sobie przypominam, miał on na twarzy ciemne plamy, których za pierwszej u niego bytności nie zauważyłem.
— Ciemne plamy?! To potwierdza moją hypotezę... Cosmo Mornington został otruty!...
— Ale w jaki sposób?! — zawołał prefekt.
— Jakąś substancyą, którą wprowadzono do ampułek z glicero-fosfatem, lub do strzykawki, którą się chory posługiwał.
— A lekarz? — zagadnął pan Desmalions.
— Panie Lepertuis — indagował dalej Perenna — czy pan zwrócił uwagę lekarza na owe ciemne plamy?
— Tak jest, ale nie przywiązywał on do ich istnienia żadnej wagi.
— Czy to był jego zwykły lekarz?
— Nie. Jego zwykły lekarz, doktor Pujol, mój osobisty przyjaciel, który polecił mnie Morningtonowi, jako notaryusza, był wówczas chory. Ten, którego zastałem przy jego łóżku, był widocznie lekarzem dzielnicowym.
— Oto jego nazwisko i adres — rzekł prefekt, sięgając do dokumentów. — Doktor Bellavoine, ulica d’Astorg, numer 14.
— Czy posiada pan spis lekarzy, panie prefekcie?
Pan Desmalions sięgnął po spis i począł go przeglądać, po chwili zaś oświadczył:
— W spisie niema doktora Bellavoine i żaden doktor pod wymienionym numerem nie mieszka...
Po tem oświadczeniu nastąpiło długie milczenie. Sekretarz ambasady i attache peruwiański przysłuchiwali się rozmowie z największem zainteresowaniem. Komendant d’Astrignac kiwał potakująco głową. W jego przekonaniu Perenna nie mógł się mylić.
Prefekt począł się również chwiać w swem przekonaniu.
— Oczywiście... oczywiście... — powtarzał — jest tu zbieg okoliczności raczej dwuznacznych... Te ciemne plamy... Ten lekarz... Rzecz to wymagająca zbadania...
I jakby wbrew woli, zwracając się do Perenny, zapytał:
— Według pana istnieje bezwątpienia związek pomiędzy... ewentualną zbrodnią i testamentem Morningtona?
— Tego nie twierdzę. Trzebaby w takim razie przypuścić, że ktoś znał treść testamentu. Czy nie sądzi pan, panie Lepertuis, że tak istotnie było?
— Nie przypuszczam tego, albowiem pan Mornington działał z wielką przezornością.
— A czy nie można zrobić przypuszczenia, że ktoś dopuścił się niedyskrecyi w tym czasie, kiedy testament znajdował się w pańskiem opracowaniu?
— Któżby mógł się tego dopuścić? Ja sam opracowywałem testament i ja tylko posiadam klucz od kasy, w której co wieczór składam dokumenty podobnej wagi.
— Czy kasa ta nie stała się w tym czasie przedmiotem włamania?
— Nie.
— Czy widział się pan wówczas z Morningtonem w godzinach porannych?
— Tak. Było to w czwartek rano.
— Co pan robił z testamentem tego dnia do wieczora, aż do chwili, kiedy umieściłeś go pod kluczem?
— Prawdopodobnie umieściłem go w podręcznej skrytce.
— I nikt tej skrytki nie usiłował otworzyć?
Pan Lepertuis zdawał się być zaskoczony tem pytaniem.
— A zatem? — naglił Perenna.
— Tak... przypominam sobie... Było istotnie coś takiego... tego samego dnia... we czwartek...
— Jest pan tego pewny?
— Najpewniejszy. Gdy powróciłem po śniadaniu do domu, skonstatowałem, że szuflada nie była zamknięta na klucz. A jednak nie mam najmniejszej wątpliwości, że ją zamknąłem. Na razie nie przywiązywałem do tego wypadku większego znaczenia. Dzisiaj jednak rozumiem... rozumiem...
W ten sposób potwierdzały się stopniowo wszystkie hypotezy, wyimaginowane przez Perennę, hypotezy, oparte wprawdzie na kilku zaledwie poszlakach, ale ujawniające wiele intuicyi i domyślności, zadziwiającej u człowieka, który nie był świadkiem żadnego z tych wydarzeń, a umiał jednak kojarzyć je z taką zręcznością.
— Nie omieszkamy — oświadczył prefekt policyi — skontrolować pańskich, przyzna pan, nieco hazardownych twierdzeń, przez relacyę jednego z moich agentów, któremu poleciłem zająć się tą sprawą, a który już tu powinien się znajdować.
— Czy jego relacye odnoszą się do spadkobierców Morningtona? — zapytał notaryusz.
— Przedewszystkiem do spadkobierców, a następnie telefonował mi onegdaj, że zebrał także wszystkie informacye, dotyczące nawet... Ale zaraz... przypominam sobie, że mówił on sekretarzowi mojemu o zbrodni, dokonanej akurat miesiąc temu, dzień w dzień. Dziś właśnie upływa miesiąc od chwili, kiedy Mornington...
Nagłym ruchem pan Desmalions nacisnął guzik dzwonka, na głos którego przybiegł natychmiast sekretarz.
— Gdzie jest inspektor Verot? — zapytał żywo prefekt.
— Jeszcze nie wrócił.
— Niechaj go szukają. Niech mi go przyprowadzą. Trzeba go znaleźć za wszelką cenę i bez zwłoki.
Zwracając się następnie do Perenny, prefekt mówił:
— Oto już przed godziną przybył tu inspektor Verot bardzo cierpiący i czemś, jak się zdaje, poruszony, mówiąc, że jest strzeżony i śledzony. Miał on mi złożyć niezmiernie ważne relacye w sprawie Morningtona i uprzedzić policyę, że nocy dzisiejszej mają być popełnione dwie zbrodnie, będące konsekwencyą mordu, popełnionego na osobie Morningtona.
— I człowiek ten był cierpiący?
— Tak jest. Był w bardzo dziwnem usposobieniu. Wyobraźnia jego została widocznie czemś niezwykiem bardzo podrażniona. Przez przezorność tylko zapewne kazał mi doręczyć szczegółowy raport o tej sprawie. Otóż raport ten składa się z arkusza zupełnie nie zapisanego papieru. Oto ten osobliwy raport wraz z kopertą. Tu zaś znajduje się przyniesione przezeń pudełko, zawierające tabliczkę czekolady, na której widnieją odciski zębów.
— Czy mogę obejrzeć te przedmioty?
— Owszem, ale nie będzie pan miał z tego żadnego pożytku.
— Kto wie?...
Don Luis przyglądał się uważnie tekturowemu pudełku i żółtej kopercie z napisem: „Cafe du Pont-Neuf“. Oczekiwano słów jego, jak gdyby miały one rzucić na sprawę jakieś światło nieoczekiwane, on zaś, jakby niechcący, oświadczył: „Pudełko i koperta nie są zaadresowane jednakowem pismem. Pismo umieszczone na kopercie jest mniej dokładne, trochę chwiejne, najwidoczniej naśladowane.
— Co dowodzi?...
— Co dowodzi, panie prefekcie, że koperty tej nie adresowała ręka pańskiego agenta. Przypuszczam, że po napisaniu swego raportu na stole w kawiarni ”Pont-Neuf“ i po włożeniu go do koperty, miał on chwilę roztargnienia, w czasie której podłożono mu inną kopertę z podobnym adresem, ale nie zawierającą raportu, tylko czystą kartkę papieru.
— Przypuszczenie! — oświadczył nieco wzgardliwie prefekt.
— Być może, ale co jest natomiast pewne, to to właśnie, że przywidzenia pańskiego agenta są usprawiedliwione, że jest on przedmiotem ścisłego nadzoru, że odkrycia, których mógł dokonać, krzyżowały czyjeś zbrodnicze machinacye i że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo...
— Och, och...
— Trzeba mu pospieszyć z pomocą. Od początku naszego zebrania mam wrażenie, że napotykamy na przedsięwzięcie już rozpoczęte. Pragnąłbym, aby nie było jeszcze za późno i żeby pański inspektor nie stał się pierwszą ofiarą tych machinacyi.
— Ach, panie — zawołał prefekt. — Pan rzucasz swoje twierdzenia z podziwu godnem przekonaniem, które jednak nie wystarcza do tego, aby można je było uważać za usprawiedliwione. Najlepszym tego dowodem będzie właśnie powrót inspektora Verota.
— Inspektor Verot już nie wróci...
— Dlaczego?
— Albowiem już wrócił. Wszakże odźwierny widział go powracającego.
— Odźwierny miał chwilę zaćmienia. Jeżeli nie masz pan innego dowodu nad świadectwo tego człowieka...
— Mam jeszcze inny dowód, panie prefekcie. Oto inspektor Verot tu na tem biurku zostawił dowód swej obecności... Tych kilka słów, prawie niemożliwych do odczytania, skreślonych na papierze, który wpadł mi w oczy. Oto one! Czy nie jest to pismo dowodem, że Verot tu powrócił?
Prefekt nie ukrywał swego pomieszania. Wszyscy obecni byli poruszeni. Powrót sekretarza tylko powiększył ich obawy.
Sekretarz raz jeszcze stwierdził, że nikt nie widział Verota.
— Panie prefekcie — ozwał się don Luis — nalegam na to, aby zawezwano odźwiernego.
Gdy odźwierny się zjawił, don Luis sam począł go badać, nie czekając na indagacyę prefekta.
— Czy jesteście pewni tego, że inspektor Verot powrócił po raz drugi do tego pokoju?
— Jestem tego zupełnie pewny.
— I tego, że on stąd nie wychodził?
— Tak jest.
— Czy nie mieliście ani chwili roztargnienia?
— Najmniejszej.
— Sam pan widzisz! — krzyknął inspektor. — Gdyby inspektor Verot był tutaj, to nie potrzebowalibyśmy go szukać.
— On jest tutaj, panie prefekcie.
— Jak to pan rozumie?
— Wybacz pan, panie prefekcie, moją uporczywość, ale pozwól sobie powiedzieć, że gdy ktoś wchodzi do pokoju i z niego nie wychodzi, to znaczy to, iż się w nim jeszcze znajduje.
— Więc jest schowany? — pyłał zirytowany coraz bardziej Desmalions.
— Nie, ale zemdlony, chory, a może nawę martwy?
— Ale gdzież, do dyabła?
— Za tym parawanem.
— Nic nie ma za tym parawanem oprócz drzwi.
— A te drzwi prowadzą?...
— Do mojej tualety.
— A zatem, panie prefekcie, inspektor Verot odurzony, słaby, sądząc, że wchodzi do gabinetu sekretarza, wszedł tam i padł zapewne zemdlony.
Pan Desmalions rzucił się w kierunku tualety, lecz w momencie, gdy miał już chwycić za klamkę, cofnął się. Byłaż to obawa, albo może pragnienie wyzwolenia się z pod wpływu tego dziwnego człowieka, który z taką pewnością siebie wydawał rozkazy i zdawał się nawet kierować wydarzeniami?
Don Luis był jednak niewzruszony.
— Nie, nie mogę w to uwierzyć! — rzekł Desmalions.
— Panie prefekcie, przypominam panu, że rewelacye Verota mogą uratować życie dwojga osób, które mają być dziś zamordowane. Każda minuta stracona jest nie do odzyskania.
Pan Desmalions wzruszył ramionami, ale ten człowiek tak dominował nad jego wolą, że wreszcie drzwi otworzył.
I nie zrobił żadnego ruchu, nie wydał żadnego okrzyku, lecz tylko szepnął:
— Ach, czyż to możliwe?...
W bladem świetle dnia, wpadającem przez matowe szyby, ujrzano człowieka, rozciągniętego na podłodze.
— Inspektor... Inspektor Verot!... — powtarzał zdumiony odźwierny, który rzucił się tam za prefektem.
Z pomocą sekretarza podniesiono Verota i usadowiono go w fotelu.
Inspektor żył jeszcze, ale były to już resztki życia. Muskuły twarzy poruszały się jeszcze, jak gdyby resztami sił walczył o życie.
Don Luis mruknął:
— Spojrzyj pan, panie prefekcie... Sine plamy...
Wypadek ten wstrząsnął obecnymi, jak grom. Poczęto dzwonić, trzaskać drzwiami i wołać o pomoc.
— Doktora!... — wołał Desmalions. — Niechaj zaraz sprowadzą doktora!... Pierwszego lepszego!... I księdza... Nie można przecież zostawić tak tego człowieka.
Don Luis zrobił gest, nakazujący milczenie.
— Doktor niema tu już wiele do roboty — powiedział. — Starajmy się raczej skorzystać z jego ostatnich minut... Czy pozwoli pan, panie prefekcie?
Schylił się nad umierającym, oparł mu głowę o poręcz fotelu i jaknajłagodniejszym tonem pytał:
— Panie Verot, to prefekt do pana mówi. Chcemy uzyskać kilka informacyi o tem, co się ma stać dzisiejszej nocy. Czy rozumie pan mnie? Jeżeli tak, to proszę przymrużyć powieki.
Verot zawarł powieki, ale czy nie był to tylko przypadek?
— Wiemy, że pan odnalazł spadkobierców sióstr Roussel, czy zatem życie ich jest zagrożone? Zbrodnia ma być dokonana tej nocy, ale nazwiska spadkobierców nie są nam znane. Powiedz pan, jak się oni nazywają? Posłuchaj pan: pozostawiłeś na biurku trzy litery skreślone ołówkiem. Zdają się one układać w sylabę FAU?... Czy ja się mylę? Czy jest to początek ich nazwiska? Jakie dalej następują litery? Jestże to B lub C?
Lecz twarz Verota nawet nie drgnęła. Głowa opadła mu na piersi i po kilku minutach skonał...