Zęby tygrysa (1924)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | Człowiek, który musi umrzeć |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ta tragiczna scena rozegrała się z taką szybkością, że świadkowie jej zdrętwieli. Notaryusz przeżegnał się i ukląkł, prefekt zaś począł mamrotać:
— Biedny Verot... Dzielny człowiek! O niczem tak nie myślał, jak o służbie, o obowiązku. Zamiast zająć się sobą w porę, przyszedł tutaj, aby wyjawić swój sekret. Biedny Verot...
— Miał żonę? Dzieci? — zapytał Don Luis.
— Żonę i troje dzieci — odparł prefekt.
— Zajmę się niemi — oświadczył don Luis.
Następnie, gdy przyprowadzono lekarza i gdy na rozkaz prefekta przeniesiono ciało zmarłego do sąsiedniego pokoju, don Luis wziął lekarza na stronę i rzekł:
— Niema żadnej wątpliwości, że inspektor Verot został otruty. Spojrzyj pan na jego rękę, a zauważysz ślad ukłucia, zaogniony dokoła.
— Sądzisz pan zatem, że go w ten sposób zgładzono?
— Tak jest, przy pomocy jakiejś szpilki lub pióra. Nie zakłuto go jednak tak, jak sobie tego życzono, albowiem śmierć nastąpiła dopiero w parę godzin.
Służba wyniosła ciało nieszczęśliwej ofiary — i w gabinecie prefekta pozostało tylko pięć zaproszonych osób.
Sekretarz ambasady amerykańskiej i attaché peruwiański, uważając swą dalszą obecność za zbyteczną, odeszli, winszując Perennie jego przenikliwości. Później przyszła kolej na komendanta d’Astrignaca, który uścisnął rękę swego dawnego podwładnego z widocznem uwielbieniem. Wkońcu panowie Lepertuis i Perenna, umówiwszy się co do miejsca i czasu spotkania, celem podjęcia legatu, zamierzali już wyjść, gdy pan Desmalions wszedł z pośpiechem.
— Ach, pan jeszcze znajduje się tutaj, panie Perenna. Tem lepiej. Uderzyła mnie jedna myśl... Te trzy litery, które pan odcyfrował, nakreślone przez Verota przed śmiercią... Czy jest pan tego pewny, że składają one sylabę Fau?...
— Tak mi się zdaje, panie prefekcie. Zechciej pan spojrzeć, czy nie są to litery F, A. i U?...
Nasuwa mi to przypuszczenie, że sylaba ta jest początkiem nazwiska.
— Istotnie... istotnie... — powtarzał Desmalions. — Tak. Rzecz ciekawa, że sylaba ta jest właśnie... Zresztą sprawdzimy to...
Desmalions począł szybko przeglądać korespondencyę, wręczoną mu przez sekretarza po przybyciu do biura.
— Ach, jest! — zawołał, wyjmując jeden z listów i spoglądając zaraz na podpis. — Jest!... To właśnie, o czem myślałem... Fauvilie... Pierwsza litera ta sama... List ten musiał być pisany w chwili podniecenia... Niema ani daty, ani adresu... List kreślony był ręką, która drżała...
I pan Desmalions począł na głos czytać:
„Panie Prefekcie! Wielkie nieszczęście zawisło nad moją głową i nad głową mojego syna. Śmierć zbliża się szybkim krokiem. Będę tej nocy, lub najpóźniej jutro rano, w posiadaniu dowodów ohydnego, grożącego nam spisku. Pozwoli pan, że rano je panu przyniosę. Potrzebuję opieki i wzywam pana na ratunek. Racz przyjąć i t. d. Fauvilie”.
— I nic więcej? — zapytał Perenna.
— Nic, ale pomyłki tu być nie może. Oświadczenia inspektora Verota mają widoczny związek z tym rozpaczliwym apelem. To właśnie Fauville i jego syn mają być tej nocy zamordowani... A co jest w tem wszystkiem strasznego, to to właśnie, że nazwisko Fauville jest bardzo rozpowszechnione, a zatem jest rzeczą niemożliwą, abyśmy odnaleźli w porę właściwego Fauville’a.
— Jakto, panie prefekcie? Afeż za wszelką cenę!...
— Zapewne, że za wszelką cenę. Wszystko, czem rozporządzam, puszczę w ruch, ale nie mamy, przecież, jak pan sam widzi, żadnej absolutnie wskazówki.
— Ach! — zawołał don Luis. — To byłoby straszne. Dwie istoty mają umrzeć, a my nie bylibyśmy w stanie ich ocalić! Panie prefekcie, proszę pana bardzo, weź pan tę sprawę w swe ręce. Wola Morningtona od początku wmieszała pana w tę sprawę, a przez swoją powagę i doświadczenie nadasz jej tok energiczny.
Zaledwie don Luis powiedział te słowa, gdy sekretarz prefekta wszedł z biletem wizytowym w ręku.
— Panie prefekcie, ta osoba tak nalegała.... Wahałem się...
Desmalions przeczytał bilet i z radością wykrzyknął:
— Patrz pan, panie Perenna!
Perenna spojrzał na bilet i przeczytał następujące słowa: „Hipolit Fauville, inżynier, 14 bis, bulwar Suchet“.
— Przypadek chce — rzekł Desmalions — żeby wszystkie nici tej sprawy skoncentrowały się w moich rękach i ażebym się nią, zgodnie z pańskiem życzeniem, zajął. Zresztą, zdaje się, że wypadki biorą obrót dla nas korzystny. Jeżeli ów pan Fauville jest spadkobiercą sióstr Roussel, to zadanie będzie uproszczone.
— W każdym razie — zwrócił uwagę notaryusz — przypominam panu, że w testamencie zastrzeżono, iż odczytanie jego może nastąpić dopiero w czterdzieści ośm godzin, a zatem pan Fauville nie powinien być jeszcze wtajemniczony w sprawę.
Przez uchylone zaledwie drzwi wsunął się do gabinetu jakiś mężczyzna.
— Inspektor... inspektor Verot? — pytał zdyszany. — Już nie żyje, nieprawdaż? Mówiono mi...
— Tak, panie, już nie żyje.
— Zapóźno, zapóźno przybywam! — bełkotał przybyły i załamując ręce rozpacznie, począł wołać:
— Ach, nędznicy... nędznicy...
Był to człowiek około pięćdziesięcioletni, o cerze bardzo bladej, zapadniętych policzkach i chorobliwym wyglądzie. Łzy cisnęły mu się do oczu.
— O kim pan mówisz? — zapytał prefekt. — Czy o tych, którzy zgładzili ze świata inspektora Verota? Mógłbyś pan ich nam wskazać, pokierować naszemi dochodzeniami?
Hipolit Fauville zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie. nie. Na razie nie przydałoby się to na nic... Moje dowody jeszcze nie wystarczają... Naprawdę nie wystarczają...
— Panie prefekcie — począł się tłumaczyć, wstając z miejsca. — Niepotrzebnie pana fatygowałem, ale chciałem wiedzieć... Przypuszczałem, że inspektor Verot uniknął nieszczęścia... Jego zeznania dołączone do moich byłyby niezwykie cenne... Ale może był jeszcze w stanie pana uprzedzić?
— Nie, mówił tylko o dzisiejszym wieczorze, o nadchodzącej nocy...
Hipolit Fauville podskoczył.
— Dzisiaj wieczór?... A zatem byłby już czas... Ale nie, nie, to niemożliwe... Oni nic jeszcze nie mogą mi uczynić złego... Jeszcze nie są gotowi...
— Inspektor Verot zapewniał jednak, że podwójna zbrodnia ma być dokonana jeszcze dzisiejszej nocy.
— Nie, panie prefekcie. On się myli... Ja wiem dobrze... Jutrzejszego wieczoru najwcześniej... i schwytamy ich w pułapkę... Ach nędznicy!...
Don Luis zbliżył się do Fauville’a i spytał:
— Pańska matka nazywała się Hermina Roussel, nieprawdaż?
— Tak jest. Już nie żyje.
— Pochodziła ona z Saint-Etienne?
— Tak... Ale czemu się pan o to pyta?
— Pan prefekt wyjaśni to panu jutro, A teraz jeszcze słówko.
To mówiąc, don Luis otworzył pudełko, pozostawione przez inspektora Verota.
— Czy ta tabliczka czekolady i te odciski zębów wyjaśniają panu cośkolwiek?
— Ach! — zawołał inżynier. — Jakaż podłość! Gdzie inspektor to znalazł? i począł w podskokach zmierzać spiesznie ku drzwiom.
— Idę już panie prefekcie, idę! Jutro panu wszystko opowiem... Będę miał już wszystkie dowody a wtedy ramię sprawiedliwości mnie wesprze... Jestem chory, to prawda, ale w końcu chcę żyć! Mam wszak prawo do życia!... I mój syn także... I żyć będziemy. Ach, nędznicy!...
To rzekłszy, wybiegł szybko, zataczając się jak pijany.
Pan Desmalions nagle powstał.
— Zasięgnę wiadomości o otoczeniu tego człowieka — powiedział. — Każę otoczyć opieką jego mieszkanie. Już telefonowałem do służby bezpieczeństwa. Oczekuję na człowieka, w którym pokładam pełne zaufanie.
Don Luis oświadczył wtedy:
— Panie prefekcie, zaklinam pana, abyś mi zechciał pozwolić śledzić tę sprawę pod pańskiem kierownictwem. Testament Morningtona zobowiązał mnie w tym kierunku. Pozwól pan sobie to powiedzieć, że dał mi do tego prawo. Wrogowie pana Fauville’a są ludźmi nadzwyczaj śmiałymi i zręcznymi. Uważam za obowiązek honoru być dziś wieczorem na posterunku u niego i przy nim.
Prefekt zawahał się przez chwilę. Jakżeby miała nie nasunąć mu się myśl, że don Luis jest przecież poważnie zainteresowany w tem, aby nie znalazł się żaden spadkobierca Morningtona, któryby stanął pomiędzy nim i milionowem dziedzictwem? Miałżeby przypisać szlachetnemu uczuciu wdzięczności, wysokiemu pojęciu przyjaźni i obowiązku to osobliwe pragnienie osłaniania Hipolita Fauville’a przed grożącą mu śmiercią?
Przez kilka minut pan Desmalions obserwował tę twarz rezolutną, te oczy inteligentne, zarazem ironiczne i naiwne, poważne i śmiejące się, te oczy, patrzące z takim wyrazem szczerości i swobody, przez które jednak nie można było dotrzeć do tajników duszy tego osobnika, poczem wezwał sekretarza.
— Czy przyszedł kto z urzędu bezpieczeństwa? — zapytał.
— Jest już tutaj brygadyer Mazeroux.
— Niech wejdzie — rzekł prefekt, a zwracając się do Perenny, dodał — Brygadyer Mazeroux jest jednym z najlepszych naszych agentów. Używałem go podobnie, jak nieszczęsnego Verota, gdy chodziło o szybkie i energiczne rozwiązanie jakiejś zawodowej zagadki. Będzie on panu bardzo użyteczny.
W tej chwili właśnie wszedł brygadyer Mazeroux. Ten mały człowieczek, o obwisłych wąsach, błyszczących oczach i długich, przylegających do skóry włosach, miał wygląd melancholika.
— Mazeroux! — zwrócił się doń prefekt. — Wie pan już zapewne o śmierci swego kolegi Verota i o strasznych towarzyszących jej okolicznościach. Idzie teraz o to, ażeby go pomścić i przeszkodzić w dokonaniu innych jeszcze zbrodni. Ten pan, znający sprawę do głębi, udzieli panu wszelkich koniecznych wyjaśnień. Będzie pan działał z nim razem i jutro rano zda mi pan sprawę z wydarzeń.
Oznaczało to pozostawienie wolnej ręki Perennie i zdanie się na jego inicyatywę i przenikliwość.
Don Luis podziękował za to zaufanie ukłonem.
— Dziękuję panu, panie prefekcie. Spodziewam się, że nie pożałuje pan okazanego mi zaufania.
Pożegnawszy się następnie z panami Desmalions i Lepertuis, wyszedł don Luis na ulicę z brygadyerem Mazeroux. Tam Mazeroux został poinformowany o wszystkiem, przyczem zdolności zawodowe Perenny wywarły na nim tak wielkie wrażenie, że poddał się jego kierownictwu.
Postanowili udać się przedewszystkiem do kawiarni na Pont-Neuf.
Tam dowiedzieli się, że inspektor Verot, stały bywalec tej kawiarni, pisał istotnie tegoż rana w kawiarni długi list. Obsługujący Verota garson przypomniał sobie też dokładnie, że jakiś pan, który przyszedł do kawiarni prawie równocześnie z Verotem i zajął miejsce przy sąsiednim stoliku, również zażądał papieru listowego oraz dwóch żółtych kopert.
— A więc nie mylił się pan — oświadczył Mazeroux. — Zachodzi tu, jak to pan słusznie przypuszczał, podsunięcie listu.
Rysopis owego jegomościa, udzielony przez garsona, był również dokładny. Miał to być człowiek wysoki, nieco pochylony, noszący ciemną, rozdzieloną na dwie części brodę, patrzący przez binokie w szyldkretowej oprawie, noszone na jedwabnym sznureczku i posiadający hebanową laskę, której srebrna rączka miała kształt głowy bociana.
— Będąc w posiadaniu takich szczegółów — oświadczył Mazeroux — policya może przystąpić do działania.
Wyszli właśnie z kawiarni, gdy nagle don Luis zatrzymał swego towarzysza.
— Poczekaj pan małą chwileczkę! — powiedział.
— Co się stało?
— Byliśmy śledzeni...
— Śledzeni?... Przez kogo?
— Nie grozi to nam żadnem niebezpieczeństwem. Wiem, kto to jest i wolę od ręki załatwić tę historyę. Poczekaj pan na mnie. Zaraz wrócę, a przyrzekam panu, że nudzić się nie będziesz. Zobaczy pan typ w swoim rodzaju.
Don Luis istotnie powrócił za minutę z jakimś panem szczupłym a wysokim, z twarzą okoloną zarostem.
Don Luis przedstawił brygadyerowi nieznajomego.
— Pan Mazeroux, jeden z moich przyjaciół. Pan Caceres, attache legacyi peruwiańskiej, który dopiero co uczestniczył w posiedzeniu u prefekta. Jest to ten sam pan Caceres, który z polecenia ministra Peruwii miał zebrać dokumenty, stwierdzające identyczność mojej osoby.
— A zatem — dodał wesoło don Luis — drogi panie Caceres, pan mnie szukałeś?
Attache peruwiański wskazał ruchem głowy na brygadyera Mazeroux. Perenna zrozumiał, co attache chce przez to powiedzieć, więc oświadczył:
— Ależ proszę pana, niech pan się nie krępuje wcale osobą pana Mazeroux. Może pan mówić przy nim... Jest on bardzo dyskretny, a ponadto jest także wtajemniczony w sprawę.
Attache umilkł. Wszedłszy z powrotem do kawiarni, Perenna wskazał mu miejsce naprzeciw siebie.
— Mów pan bez żadnych obsłonek, drogi panie Caceres — oświadczył. — Jest to sprawa, która powinna być traktowana otwarcie, a zaznaczyć przytem muszę, że nie obawiam się nawet pewnej szorstkości wyrazów. Przystępujmy zatem do rzeczy. Potrzeba panu pieniędzy, nieprawdaż? Pytam otwarcie ile?
Peruwiańczyk, pokonywując ostatnie wahania, rzucił okiem na brygadyera, a następnie zdeterminowany nagle oświadczył głucho:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków!
— Jesteś pan żarłoczny! — wykrzyknął don Luis. — Co pan o tem sądzi, panie Mazeroux? Pięćdziesiąt tysięcy franków, to jest poważna suma, tem większa, że... Ale cofnijmy się nieco wstecz, panie Caceres. Przed kilku laty, mając zaszczyt zawrzeć z panem znajomość w Algierze, gdzie pan chwilowo bawił, zrozumiawszy ponadto z kim miałem do czynienia, prosiłem pana, abyś zechciał, jeśli to dla pana będzie możliwe, dostarczyć mi w ciągu trzech lat dokumentów osobistych na nazwisko Perenny, osobistości hiszpańsko-peruwiańskiej, mającej przez swych przodków bardzo chlubne związki z przeszłością. Pan mi na to odpowiedział: „dobrze”. Cena została ustalona: dwadzieścia tysięcy franków. Zeszłego tygodnia, gdy prefekt policyi zwrócił się do mnie z żądaniem, abym mu przedstawił swoje papiery, udałem się do pana i dowiedziałem się, że istotnie polecono ci zająć się wyszukaniem dokumentów, dotyczących mego pochodzenia. Zresztą wszystko było gotowe. Zaopatrzywszy mnie w papiery nieboszczyka Perenny, szlachcica hiszpańsko-peruwiańskiego, dałeś mi miejsce w stanie cywilnym pierwszego rzędu. Umówiwszy się z panem, jak należy sprawę przedstawić u prefekta policyi, wręczyłem panu dwadzieścia tysięcy franków. Byliśmy skwitowani. Czego pan chce więcej?
Attaché peruwiański nie okazał ani szczypty zaambarasowania. Oparł swe łokcie na stole i spokojnie wyrecytował:
— Traktując ongi z panem, sądziłem że traktuję z człowiekiem, który ukrywając się pod uniformem legionisty dla względów osobistych, pragnął odzyskać później możność uczciwego życia. Dzisiaj idzie już o uniwersalnego spadkobiercę Morningtona. Spadkobierca ten ma podjąć jutro, pod fałszywem nazwiskiem, sumę miliona franków, a za kilka miesięcy, być może nawet dwieście milionów franków. To już jest rzecz całkiem inna!
Argument ten zdawał się trafiać do przekonania Perenny, który jednak próbował oponować.
— A gdybym odmówił?
— Gdyby pan odmówił, to ostrzegłbym notaryusza i prefekta policyi, że pomyliłem się w swoich dochodzeniach i że co do osoby don Luisa Perenny znaleźliśmy się w błędzie. W rezultacie nie tknąłbyś pan z zapisanej sumy ani szeląga, a nawet prawdopodobnie zostałbyś aresztowany.
— Podobnie jak i pan...
— Ja?
— Tak jest. Za sfałszowanie dokumentów cywilnych... Bo rozumie pan to dobrze, że jabym zgryzł ten orzech.
Attaché nic nie odpowiedział, tylko nos mu się nieco wydłużył, tak, iż don Luis, spostrzegłszy w jego twarzy nagłą zmianę, wybuchnął śmiechem.
— Ależ, panie Cacéres, nie róbże pan głupstw. Nie zrobię panu krzywdy, tylko nie staraj się już więcej mnie szkodzić. Złośliwsi od pana ludzie chcieli mi już podstawiać nogę, ale w rezultacie pokręcili karki. Prawdą zresztą mówiąc, nie masz pan wyglądu gagatka pierwszego rządu, gdy idzie o oszukanie bliźniego. Trochę umiarkowania, panie Cacérés, trochę umiarkowania! Zresztą okażę się wobec pana szczodrobliwym księciem...
Don Luis wyjął z kieszeni książeczką czekową lyońskiego banku kredytowego.
— Bierz drogi przyjacielu! — powiedział. — Oto dwadzieścia tysięcy franków, które ci daje spadkobierca Morningtona. Schowaj je z uśmiechem. Powiedz: dziękuję i zabrawszy swoje manatki, ruszaj stąd, nie odwracając głowy, podobnie jak córka Lota ze Starego Testamentu. Idź już... Między nami skończone!
Było to powiedziane w taki sposób, że attaché wypełnił co do joty rozkaz Perenny. Uśmiechnął się, chowając pieniądze powiedział dwa razy „dziękuję” i wyszedł nie odwracając głowy.
— Pijaczyna! — warknął don Luis. — I co pan na to powiesz, panie brygadyerze?
Brygadyer Mazeroux spoglądał na Perennę zdumiony, rozszerzając źrenice.
— Ależ, panie...
— Co, brygadyerze?
— Ależ panie, kimże pan właściwie jesteś?
— Kim jestem?
— Tak.
— Czyż pana o tem nie poinformowano? Peruwiańczykiem, albo Hiszpanem... Sam wreszcie dobrze nie wiem... Krótko mówiąc, jestem don Luisem Perenną.
— Kłamstwo! Wszak byłem świadkiem.
— Don Luis Perenna, były legionista...
— Dość, panie!...
— Umedalowany... udekorowany na każdym szwie swego ubrania...
— Jeszcze raz mówię panu, dość tego i wzywam pana, abyś się udał wraz ze mną do prefekta.
— Ale pozwól-że mi dalej mówić do dyabła! A zatem... były legionista... były bohater... były aresztant z więzienia a la Sante... były książę rosyjski... były szef służby bezpieczeństwa... były...
— Ależ pan jest szalony?! — przerwał brygadyer. — Cóż to znowu za historye pan opowiadasz?
— Historye prawdziwe, autentyczne! Pytasz się pan, kim jestem, a więc panu swe stanowiska wyliczam. Czy mam sięgnąć jeszcze wyżej? Mam jeszcze kilka tytułów do zakomunikowania panu. A więc: markiz, baron, książę, arcyksiążę, wielki książę, mały książę, kontr-książę... Gdyby mi powiedziano, że byłem królem, to, do dyabła, nie ośmieliłbym się zaprzeczyć.
Brygadyer Mazeroux chwycił swemi, przywykłemi do takiej funkcyi rękami, wątłe pozornie ręce Perenny i rzekł:
— Nie wiem, z kim mam do czynienia, ale mimo to pana nie puszczę. Sprawa wyjaśniona będzie w prefekturze.
— Ależ nie mów tak... mocno, Aleksandrze!
Dwie wątle pięści Perenny uwolniły się z niesłychaną łatwością z żylastych rąk brygadyera, którego ręce z kolei zostały przez Perennę unieruchomione.
— A zatem nie poznajesz mnie głupcze? — zawołał don Luis.
Brygadyer Mazeroux nie szepnął ani słowa. Źrenice jego zozszerzyły się jeszcze bardziej. Wysilał mózg, aby zrozumięć całe zajście i trwał wciąż w osłupieniu.
Ten głos, ten sposób rozmowy, przenikliwy wyraz tych oczu, a przytem to imię Aleksander, które nie było jego właściwem imieniem i którego używała w stosunkach z nim kiedyś jedna tylko osoba... Czyż to możliwe?!
— Szef mój... szef?... — bąknął.
— Dlaczegóżby nie?
— Ależ nie... nie... ponieważ...
— Ponieważ co?
— Już pan nie żyjesz.
— Więc cóż? Czy sądzisz, że śmierć przeszkadza mi żyć?...
A gdy brygadyer zdawał się być coraz bardziej ogłupiony tem wszystkiem, Perenna położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Kto kazał ci wstąpić do prefektury policyi?
— Szef służby bezpieczeństwa, pan Lenormand.
— A kto był owym panem Lenormandem?
— Był nim szef.
— A zatem Arseniusz Lupin, nieprawdaż?
— Tak.
— Dobrze! Aleksandrze, czy nie sądzisz zatem że o wiele trudniej było Arseniuszowi Lupinowi zostać szefem służby bezpieczeństwa, którym jednak był jako żywo, aniżeli stać się don Luisem Perenną, aniżeli być udekorowanym medalami, stać się legionistą, być bohaterem, a nawet... nawet być żywym, będąc umarłym?...
Brygadyer Mazeroux przyglądał się w milczeniu swemu towarzyszowi, następnie zaś oczy jego się ożywiły, śniada twarz spurpurowiała i nagle, uderzając pięścią w stół, chrapliwym głosem zawołał:
— Dobrze więc, niechaj tak będzie! Ale ostrzegam pana, że na mnie liczyć już więcej nie możesz! Ach, nie, nigdy! Znajduje, się w służbie społeczeństwa i w niej pozostanę. Niema na to rady! Zakosztowałem uczciwości. Nie chcę już jeść innego chleba. Ach, nie, nie, nie, nigdy, żadnych głupstw!
Perenna wzruszył ramionami.
— Jesteś głupi, Aleksandrze. Zaprawdę mówię ci, że od chleba uczciwego nie utyła twoja inteligencya. Któż ci mówi o rozpoczynaniu dawnego życia?
— A jednak...
— Jednak... kto?
— Wszystkie pańskie machinacye...
— Moje machinacye? Czy sądzisz zatem, że ja umaczałem ręce w jakikolwiek sposób w tej sprawie?
— Widać to...
— Ależ nigdy w świecie! Przed dwiema jeszcze godzinami nie wiedziałem o niej ani krztyny więcej, aniżeli ty! To Bóg dobry uczynił mnie spadkobiercą, nie dając żadnego ostrzegającego przedemną znaku i tylko, aby nie wykraczać przeciw Jego świętej woli...
— A zatem?
— A zatem moim celem jest pomścić śmierć Morningtona, odszukać jego naturalnych spadkobierców, zaopiekować się nimi i rozdzielić pomiędzy nich dwieście milionów, które do nich należą. Oto wszystko. Czy nie jest to misyą człowieka uczciwego?
— Tak, ale...
— Tak, ale jeżeli nie dokonam tego jak uczciwy człowiek?... Czy to chciałeś powiedzieć?
— Szefie!...
— Dobrze więc, mój kochany. Jeżeli nawet przez mikroskop dostrzeżesz najbłachszą rzecz w mojem postępowaniu, która ci się podobać nie będzie, jeżeli wykryjesz chociaż jedną czarną plamkę na sumieniu don Luisa Perenny, to bez żadnych wahań chwyć mnie za kołnierz! Upoważniam cię do tego. A nawet rozkazuję ci to zrobić. Czy ci to już wystarcza?
— Nie wystarcza jeszcze to, co mnie osobiście wystarcza.
— Co śpiewasz ptaszyno?
— Są jeszcze inni...
— Wyrażaj się jaśniej.
— Gdyby naprzykład wpadli na pański ślad?
— W jakiż to mogłoby się stać sposób?
— Może pan być zdradzony.
— Przez kogo?
— Przez naszych dawnych kolegów...
— Bądź o to spokojny. Wyekspedyowałem ich poza granice Francyi...
— Dokądże to?
— Jest to moja tajemnica. Ciebie pozostawiłem w prefekturze na wypadek, gdybym potrzebował twoich usług. Sam widzisz teraz, że miałem racyę.
— A jeżeli wykryją, kim pan istotnie jesteś?
— Więc cóż?
— Osadzą pana w areszcie.
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Nie mogą mnie zaaresztować.
— Dlaczego?
— Sam przecież wymieniłeś powód. Dla względów wyższych, strasznych, niepokonalnych...
— Jakich?
— Już nie żyję...
Mazeroux był wprost otumaniony. Argumenty byłego szefa trafiały mu do przekonania. Teraz jednym rzutem oka dostrzegł w domniemanym nieboszczyku Arseniusza Lupina w całej jego potędze. I nagle brygadyer wybuchnął śmiechem tak szalonym, że złamał się we dwoje, a konwulsyjne nieledwie drgawki krzywiły pociesznie jego melancholijne oblicze.
— Ach, szefie! — wołał. — Więc zawsze tensam?! Boże, jakie to śmieszne! I pytasz się, czy pójdę z tobą? Oczywiście, że pójdę! Jesteś pan nieboszczykiem... pogrzebanym... w proch rozpadłym... Co za śmieszność! Boże, co za śmieszność!...
Inżynier Fauville zamieszkiwał na bulwarze Suchet dom dosyć duży, otoczony z lewej strony ogrodem, w którym kazał wznieść budynek, służący mu za gabinet do pracy. W ten sposób ogród zredukowany został do kilku zaledwie drzew i pewnej liczby klombów, otoczony zaś był kratami, oplecionemi pnącym się po nich bluszczem. W okratowaniu tego ogrodu znajdowała się jedna tylko furtka, prowadząca na bulwar Suchet.
Don Luis Perenna udał się wraz z Mazeroux do komisaryatu dzielnicy de Passy, gdzie brygadyer, stosując się do wskazówek Perenny, zażądał, aby dom inżyniera Fauville’a był w ciągu nocy strzeżony przez dwóch agentów policyi, którzy mieli aresztować każdą podejrzaną jednostkę, usiłującą przedostać się do wnętrza zabudowań.
Komisarz przyrzekł swą pomoc.
O godzinie dziewiątej wieczór don Luis, w towarzystwie brygadyera, zjawił się przed głównem wejściem, prowadzącem do domu inżyniera Fauville’a.
— Aleksandrze! — ozwał się Perenna.
— Co takiego?
— Nie boisz się?
— Nie. A dlaczego szef się o to pyta?
— Dlaczego? Bo broniąc inżyniera Fauville’a i jego syna, natkniemy się na ludzi, którzy mają wybitny interes w tem, aby ich zgładzić. Ludzie ci nie należą bynajmniej do tchórzów. Twoje życie, moje... Jedno westchnienie i po wszystkiem... Nie boisz się?
— Szefie! — odrzekł Mazeroux — nie wiem, czy doznam prędzej lub później uczucia strachu, ale jest wszakże jedna okoliczność, w której lęk nie będzie miał nigdy do mnie przystępu.
— Jakaż to jest okoliczność, mój stary?
— Jeżeli będę przy twoim boku.
To mówiąc, brygadyer rezolutnie zadzwonił do bramy.
Na odgłos dzwonka zjawił się wkrótce odźwierny. Mazeroux pokazał mu swą legitymacyę.
Hipolit Fauville przyjął ich razem w swoim gabinecie. Zastali tam stół zarzucony broszurami, książkami i papierami. Wielka kanapa przylegała do muru, po drugiej zaś stronie znajdowały się drzwi, prowadzące na kręte schody, któremi dojść można było do okrągłej galeryi. Mazeroux, przedstawiwszy swą legitymacyę i zaprezentowawszy Perennę, jako również wysłańca prefekta policyi, zapoznał inżyniera z celem swej wizyty. Oświadczył on, że p. Desmalions, zaniepokojony pewnymi wypadkami, postanowił nie czekać na jutrzejsze z inżynierem spotkanie, ale prosił, przeciwnie, ażeby p. Fauville przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, zalecone mu przez jego agentów.
Fauville okazał z początku pewne niezadowolenie.
— Z mojej strony — powiedział — środki ostrożności są już przedsięwzięte i obawiam się, żeby interwencya panów nie była dla mnie zgubną.
— Jakto? — zagadnął Mazeroux.
— Może ona zwrócić uwagę moich nieprzyjaciół i przez to samo uniemożliwić zebranie dowodów, których potrzebuję, ażeby ich zdemaskować.
— Czy może nam pan tę sprawę wyjaśnić?
— Nie, nie mogę... Jutro, jutro rano, nie wcześniej...
— A jeżeli będzie zapóźno? — wtrącił don Luis Perenna.
— Czyż jutro może być za późno?
— Inspektor Verot powiedział sekretarzowi pana Desmalions te słowa: „Podwójne morderstwo ma być dokonane tej nocy. To jest nieodwołalne”.
— Tej nocy?! — wykrzyknął Fauville ze wściekłością. — Ja panu powiadam, że nie! Nie tej nocy, jestem tego pewien. Są rzeczy, o których ja wiem, a wy nie wiecie... Nieprawdaż?
— Tak jest — oponował don Luis — ale są także, być może, rzeczy, o których wiedział inspektor Verot, a o których pan nic nie wiedziałeś. Być może, że wniknął on głębiej, aniżeli pan, w tajemnicę pańskich nieprzyjaciół. Za dowód może posłużyć to, że postarano się go usunąć z drogi. Dowodem jest także to, że pewne indywiduum, noszące laskę hebanową o srebrnej gałce, szpiegowało go. Dowodem wreszcie jest śmierć inspektora Verota.
Pewność siebie, objawiana początkowo przez Hipolita Fauville’a, zwolna topniała. Perenna skorzystał z tego, aby nalegać nań jeszcze bardziej, a uczynił to w taki sposób, że Fauville, nie wychodząc bynajmniej rezerwy, poddał się wreszcie jego woli.
— A więc cóż będzie? — zapytał Fauville. — Nie zechce pan zapewne przepędzić tu nocy?
— Właśnie, że o to mi idzie.
— Ależ to absurd! To czas daremnie stracony. Bo wreszcie, przypuszczając nawet rzeczy najgorsze... Ale mniejsza o to... O co panu jeszcze ponadto idzie?
— Kto zamieszkuje ten dom?
— Kto? Przedewszystkiem moja żona. Zajmuje ona pierwsze piętro.
— Czy pani Fauville nie jest zagrożona?
— Nie, wcale nie! Zagrożeni jesteśmy ja i mój syn Edmund. To też od ośmiu dni, zamiast spać, jak zwykle w swej sypialni, zamykam się w tym oto pokoju, pod pretekstem, że prace moje, rysunki itp. zmuszają mnie do pozostawiania tutaj do późnej nocy. Pracami też swemi wyjaśniam tę okoliczność, iż przetrzymuję u siebie na noc syna, rzekomo dla korzystania z jego pomocy.
— Czy syn także tu sypia?
— Syn sypia nad nami, w małym pokoiku, który kazałem dla niego przygotować. Można się tam dostać tylko przez te schody wewnętrzne.
— Czy znajduje się on tam obecnie?
— Tak, Śpi już.
— Ile pański syn ma lat?
— Szesnaście.
— Zarządzenia jednak pańskie wskazują, że pan się obawia ataku? Czy tak? Czy który z pańskich nieprzyjaciół zamieszkuje ten dom? Czy jest nim pański służący lub może ktoś z zewnątrz? Jeżeli jest to wróg zewnętrzny, to w jaki sposób może się on tu dostać? Wszystko zależy od tych kwestyi.
— Jutro... jutro... — odpowiadał Fauville. — Jutro panu to wytłumaczę.
— Dlaczego nie dzisiaj? — pytaj Perenna uporczywie.
— Dlatego, powtarzam panu, że potrzebuję dowodów... Dlatego, że sama rozmowa o tem może sprowadzić straszne skutki... I lękam się... tak, lękam się...
Inżynier istotnie trząsł się ze strachu. Wydawał się on tak mizernym i zgnębionym, że don Luis już dłużej nie nalegał.
— Niechaj tak będzie — powiedział, — Poproszę tylko pana o pozwolenie, ażebyś pan mnie i mojemu przyjacielowi pozwolił tu, w pobliżu swej osoby, spędzić tę noc.
— Dobrze, jeżeli pan sobie tego życzy. Zresztą może to i lepiej.
W tej właśnie chwili zapukał jeden ze służących i zaanonsował inżynierowi, że jego żona, przed wyjściem, pragnie się z nim widzieć. Zaledwie służący odszedł, weszła pani Fauville.
Wdzięcznym ruchem głowy pani Fauville złożyła ukłon Perennie i brygadyerowi. Była to kobieta mniejwięcej trzydziestoletnia, niezwykłej piękności, którą zawdzięczała błękitowi swych ocząt, bujnym włosom i nad wyraz miłej twarzyczce. Miała na sobie pod obszernym płaszczem jedwabnym tualetę balową, odsłaniającą jej piękne ramiona.
Pan Fauville zwrócił się do niej zdziwiony:
— Ty wychodzisz dziś wieczór?!
— Przypominasz sobie pewnie — odrzekła — że państwo Auverard zaofiarowali mi miejsce w loży na przedstawieniu operowem i że sam mnie prosiłeś, abym po przedstawieniu spędziła chwil kilka na wieczorku u pani Ersinger.
— Istotnie... istotnie... Zapomniałem o tym. Jestem taki zapracowany.
Pani Fauville, zapinając rękawiczki, zapytała.
— Czy nie wybierzesz się dziś do pani Ersinger?
— Po co?
— Byłoby to wielką dla niej przyjemnością.
— Ale nie dla mnie! Zresztą stan zdrowia mego staje mi na przeszkodzie.
— A zatem wytłumaczę cię przed nią.
— Dobrze.
Pani Fauville pięknym giestem owinęła się w płaszcz i stała chwilę nieruchoma, jakgdyby oczekując na słowo pożegnania, poczem rzekła:
— A więc Edmunda niema tutaj? Przypuszczałam, że pracuje wraz z tobą?
— Był bardzo zmęczony.
— Czy śpi już?
— Tak jest.
— Chciałam go jeszcze uścisnąć.
— Ależ nie, wybiłabyś go ze snu. Zresztą już zajeżdża twój samochód, idź, moja kochana i baw się dobrze.
— Ach! Bawić się!... — rzekła z goryczą. — Jak gdyby można było bawić się na operze lub na wieczorku!
— Zawsze lepsze to, aniżeli pozostać w domu.
Z tej krótkiej rozmowy można było odnieść wrażenie, że państwo Fauville nie byli ze sobą zbyt zżyci. On, człowiek chorowity, był wrogiem przyjemności światowych, zamykał się u siebie, podczas gdy żona jego szukała rozrywek, do których dawały jej prawo lata młode i nawyknienia.
Ponieważ pan Fauville milczał, małżonka pocałowała go w czoło, a następnie, kłaniając się Perennie i brygadyerowi, wyszła. Wkrótce już słyszano turkot odjeżdżającego samochodu.
W tej właśnie chwili Hipolit Fauville powstał i naciskając guzik dzwonka, powiedział:
— Nikt tutaj nie przypuszcza nawet, jakie niebezpieczeństwo wisi nad moją głową. Nie zwierzam się nikomu, nawet Sylwestrowi, mojemu służącemu, który jednak służy u mnie oddawna i jest uosobieniem prawości.
Na odgłos dzwonka zjawił się Sylwester.
— Chcę iść już spać, przygotuj wszystko — rozkazał p. Fauville.
Służący podniósł wierzch otomany, która zamieniona została w ten sposób w łóżko, rozciągnął prześcieradło, położył kołdrę, a następnie, na rozkaz inżyniera, przyniósł karafkę, szklankę i talerzyk z suchemi ciastkami, oraz kompotierkę z owocami. Pan Fauville schrupał ciastko i rozkrajał następnie jabłko. Nie było jeszcze dojrzałe, więc wziął jeszcze w ręce dwa inne, ale i te odłożył, poczem obrał i spożył gruszkę.
— Pozostaw tu kompotierkę — powiedział do służącego. — Jeśli zechce mi się jeść tej nocy, to mi się przyda... Ach, zapomniałem, że panowie są tutaj! Nie mów o tem nikomu, a rano nie wchodź, dopóki nie zadzwonię.
Służący zastosował się ściśle do życzeń inżyniera. Perenna, którego uwagi nic nie uszło i który następnie mógł uprzytomnić sobie wszystkie najdrobniejsze szczegóły tego wieczoru, zarejestrowane w jego pamięci z mechaniczną rzec można ścisłością, zauważył, że w kompotierce znajdowały się trzy gruszki i cztery jabłka.
Jednak Fauville nie ułożył się jeszcze do snu, lecz udał się krętemi schodami na górę i przeszedłszy galeryę znalazł się w pokoju, gdzie zastał syna, pogrążonego już we śnie.
— Śpi z zaciśniętemi pięściami — rzekł do Perenny, który udał się tam w ślad za nim.
Pokój ten był mały, powietrze zaś wchodziło doń w jakiś specyalny sposób, gdyż dach oszklony był hermetycznie zabity drewnianą taflą.
— Jest to ostrożność, do której się uciekłem już w zeszłym roku — wyjaśniał Fauville. — Ponieważ robiłem tu swe doświadczenia z elektrycznością, więc obawiałem się, że może kto podpatrzyć i wykraść w ten sposób moje tajemnice zawodowe.
— Oddawna już kręcą się koło mnie — dodał cicho.
Gdy zeszli na dół pan Fauville spojrzał na zegarek.
— Kwadrans na jedenastą — rzekł. — Pora na spoczynek. Jestem bardzo zmęczony, nie weźmie mi pan za złe...
Ułożono się, że Mazeroux i Perenna zajmą miejsce w dwóch fotelach, umieszczonych w korytarzu, prowadzącym z gabinetu inżyniera do samego przedsionka domu.
Przed rozstaniem się jednak z gośćmi pan Fauville, który mimo widocznego zdenerwowania panował jednak dotychczas nad sobą, nagle przestał być panem siebie. Z ust jego uleciał słaby okrzyk. Don Luis odwrócił się i ujrzał, jak strumienie potu lały się po twarzy i szyi inżyniera, który trząsł się przytem z febry i niepokoju.
— Co panu jest? — zapytał don Luis.
— Boję się... boję się...
— Ależ to szaleństwo! — wykrzyknął don Luis — albowiem jesteśmy tu przecież obaj na straży. Możemy nawet spędzić noc przy pańskiem łóżku.
Inżynier chwycił gwałtownie za ramię Perennę i z twarzą, zdradzającą cierpienie i niepokój, mówił:
— Gdyby was było dziesięciu... gdyby was było dwudziestu przy mnie, to czy sądzicie, że wasza obecność krępowałaby moich wrogów? Oni mogą wszystko, rozumiecie? Oni mogą wszystko! Oni zamordowali już inspektora Verota... oni zamordują mnie... i mego syna. Ach, nędznicy! Boże, miej litość nademną! Jak cierpię...
To mówiąc inżynier padł na kolana i począł uderzać się w piersi, mówiąc:
— Boże mój, miej litość nademną... Ja nie chcę umrzeć... Nie chcę także śmierci syna... Błagam Cię Boże, miej litość nad nami!...
Nagle Fauville powstał i zaprowadził Perennę ku pewnej zasuwie, umieszczonej w murze, która z łatwością na kółkach mosiężnych, pod naciskiem guzika, podniosła się w górę. Perenna ujrzał we wgłębieniu mały kuferek, wmurowany w ścianę.
— Cała moja historya znajduje się tutaj, notowana z dnia na dzień od lat trzech — oświadczył inżynier. — Jeżeli spotka mnie nieszczęście, to zemsta łatwą będzie.
Fauville z pośpiechem nastawił litery w zamku i wyjętym z kieszeni kluczykiem otworzył kuferek, który był w trzech czwartych próżny. W jednym tylko jego rogu, wśród stosu papierów, znajdował się szary kajet, przepasany czerwoną taśmą gumową. Fauville sięgnął po ten kajet i rzekł:
— Patrz pan. W tym oto kajecie jest wszystko...
Przy pomocy zawartych w nim zapisków można odtworzyć sobie ohydne rzeczy. Zanotowane są tam najpierw moje podejrzenia, następnie pewniki... i wszystko... wszystko... co może służyć do schwytania ich w pułapkę... Przypomnij pan sobie o tym szarym kajecie w stosownej chwili... Kładę go z powrotem do kufra...
Stopniowo Fauville począł się uspokajać. Zapuścił zasuwę, a udawszy się następnie do siebie, uporządkował papiery, zapalił lampkę elektryczną, umieszczoną nad jego łóżkiem, przyciemnił wiszący na środku sufitu żyrandol i poprosił Perennę i brygadyera, aby pozostawili go samego.
Don Luis, który obszedł pokój dookoła i zbadał żaluzye żelazne, w które zaopatrzone były obydwa okna, zauważył drzwiczki nawprost wejścia i zapytał o ich znaczenie.
— Drzwiczkami temi — objaśniał Fauville — wchodzą zwykle moi klienci, a niekiedy sam nawet korzystam z tego wyjścia.
— Prowadzą one do ogrodu?
— Tak.
— Czy dobrze są zamknięte?
— Może pan to sprawdzić. Zamknięte są na klucz i na zasuwę. Obydwa klucze znajdują się na kółku metalowym wraz z kluczem od ogrodu.
Fauville położył klucze na stole. Tam też położył następnie świeżo nakręcony zegarek.
Nie krępując się nim wcale, don Luis wziął klucze i wypróbował nimi zasuwę i zamek. Trzy stopnie prowadziły stamtąd do ogrodu, więc znalazłszy się w nim Perenna obszedł niewielki klomb. Zauważył wtedy, że po bulwarze spacerowali postawieni na straży dwaj agenci policyi. Sprawdził następnie, czy zasuwa w okratowaniu ogrodu jest zamknięta, poczem, powróciwszy do Fauville’a, powiedział:
— Wszystko jest w porządku, może pan zatem spać spokojnie. Dobrej nocy!
— Dobranoc! — powtórzył inżynier, odprowadzając Perennę i brygadyera do drzwi.
Między gabinetem inżyniera a korytarzem znajdowały się podwójne drzwi, z których jedne były obite odpowiednią materyą. Druga strona korytarza była przedzielona od przedsionka ciężką portyerą.
— Możesz zasnąć — rzekł Perenna do swego towarzysza. — Ja będę czuwał.
— A więc szef nie przypuszcza, że możliwy jest jaki alarm?
— Nie przypuszczam tego wobec zarządzonych środków ostrożności. Ale ty, który znałeś inspektora Verola, czy przypuszczasz, że był to człowiek skłonny do powzięcia jakichś nieuzasadnionych przywidzeń?
— Nie, szefie.
— Dobrze. A zatem wiesz, co on zapowiedział? Miał zatem do tego słuszną podstawę. Więc trzeba mieć oczy otwarte.
— Niech więc każdy z nas spełni swoją kolejkę. Proszę mnie obudzić, jak przyjdzie moja godzina czuwania.
Zasiadłszy jeden przy drugim, zamienili ze sobą jeszcze słów parę, poczem Mazeroux usnął. Don Luis, nie ruszając się z krzesła, czuwał. W całym domu panował spokój, tylko z zewnątrz dochodził czasem odgłos przejeżdżającego samochodu lub doróżki.
Don Luis wstawał kilkakrotnie i podchodził ku drzwiom, ale cisza panowała zupełna. Niewątpliwie Hipolit Fauville spał.
Doskonale! — monologował Perenna. — Bulwar jest strzeżony. Do pokoju inżyniera niem a innego wejścia, jak tylko to, w którem się znajdujemy, a więc niema się czego obawiać.
O godzinie drugiej rano przed domem zatrzymał się samochód i jeden ze służących, który miał oczekiwać od strony oficyn i kuchni, poszedł otworzyć bramę. Perenna przyciemnił światło elektryczne w korytarzu i uniósłszy zlekka portyery, ujrzał panią Fauville, powracającą w towarzystwie Sylwestra.
Weszła na górę i w klatce schodowej zrobiło się znów ciemno. Przez pół godziny jeszcze słychać było na górnem piętrze przyciszoną rozmowę, przesuwanie krzeseł, poczem cały dom zaległa cisza i wśród tej ciszy Perennę ogarnął nagle niewypowiedziany niepokój. Dlaczego? Nie umiał sobie tego wytłomaczyć. Ale niepokój był tak gwałtowny i dokuczliwy, że Perenna mruknął:
— Pójdę zobaczyć, czy on śpi. Drzwi nie powinny być chyba zamknięte na klucz?
Istotnie jedno pchnięcie drzwi wystarczyło, aby wejść do wnętrza. Perenna z lampką elektryczną zbliżył się do łóżka.
Hipolit Fauville, odwrócony do ściany, spał.
Westchnienie ulgi wydobyło się z piersi Perenny, który, wróciwszy do korytarza, wstrząsnął za ramię brygadyera.
Na ciebie kolej, Aleksandrze! — powiedział.
— Nic nowego, szefie?
— Nic, nic. On śpi.
— Skąd się szef o tem dowiedział?
— Sam poszedłem sprawdzić.
— A ja nie słyszałem. Spałem istotnie, jak zabity.
Teraz Perenna z brygadyerem udali się do pokoju inżyniera.
— Siedź tutaj — rzekł Perenna — i nie budź go.
Perenna jeszcze chwilę czuwał, ale nawet zasnąwszy, zdawał sobie sprawę z tego, co się dokoła niego działo. Jakiś zegar wydzwaniał godziny, a Perenna za każdym razem liczył jego uderzenia. Później zbudziły go odgłosy zewnętrznego życia, przejeżdżające wozy mleczarskie, gwizd pierwszych, odchodzących rano pociągów. Także w całym domu poczęło się budzić życie. Dzień począł przedzierać się przez szpary rolet i dom zwolna wypełniał się światłem.
— Chodźmy stąd — ozwał się brygadyer. — Lepiej będzie, jeżeli inżynier, zbudziwszy się, nas tu nie zastanie.
— Cicho! — rozkazał Perenna, popierając swój rozkaz odpowiednim gestem.
— Dlaczego?
— Obudzisz go.
— Sam pan widzi, że on ani myśli się zbudzić — odrzekł brygadyer, nie zniżając głosu.
— Istotnie... istotnie... — szepnął don Luis zdziwiony, że głos brygadyera nie zakłócił wcale snu inżynierowi. I ogarnął go znów podobnie dręczący niepokój, jakiego doznał był w ciągu nocy. Niepokój tym razem był nawet jeszcze gwałtowniejszy, Perenna nie mógł wprost zdać sobie z tego uczucia i jego pobudek sprawy.
— Co panu jest? — zagadnął go brygadyer. — Zmienił się pan zupełnie. Co się panu stało?
— Nic... nic... Jakiś lęk mnie ogarnął...
Mazeroux zadrżał.
— Lęk? O co? Pan mówi o tem w taki sam zupełnie sposób, jak to wczoraj mówił pan Fauville.
— Tak... tak... I z tego samego powodu..
— Z jakiego powodu?
— Nie rozumiesz mnie więc? Nie domyślasz się, że zadaję sobie pytanie, czy on... jeszcze żyje?...
— Ależ oszalałeś, szefie!
— Nie... Nie wiem... Tylko... tylko... mam wrażenie, że on umarł...
Z latarką w ręku stał jak sparaliżowany przy łóżku i on, któremu obce było zupełnie uczucie strachu, nie miał odwagi oświetlić twarzy Fauville’a!
W pokoju zapanowało przytłaczające milczenie.
— Istotnie, szefie, inżynier leży, jak nieżywy...
— Wiem... wiem... I teraz przypominam sobie, że nie poruszył się na łóżku przez całą noc... I to mnie właśnie przeraża...
Perenna musiał uczynić prawdziwy wysiłek, aby się pochylić nad łóżkiem, którego się prawie dotykał.
Inżynier zdawał się wcale nie oddychać.
Perenna, zdecydowany nagle, chwycił go za rękę.
Była zimna...
W jednej chwili Perenna odzyskał swą zimną krew.
— Okno! Otwieraj okno! — zawołał.
Gdy światło dzienne wpadło do pokoju, ujrzano nabrzmiałą twarz Fauville’a, na której widniały sine plamy...
— Ach! — zawołał Perenna. — Nie żyje!...
— Do pioruna! — ryknął brygadyer.
Przez kilka minut stali jak skamieniali, stwierdziwszy ten najbardziej tajemniczy z fenomenów. Po chwili myśl nagła ożywiła Perennę. W kilku susach znalazł się na schodach wewnętrznych, przebiegł wzdłuż galeryę i rzucił się w głąb znajdującego się tam pokoju.
Na łóżku swem leżał Edmund, syn Hipolita Fauville’a, rozciągnięty, sztywny, z twarzą trupio-bladą, również martwy...
— Ażeby to pioruny! — powtarzał Mazeroux.
Nigdy może w ciągu swego awanturniczego życia Perenna nie doznał podobnego wstrząśnienia. Nie był w stanie zrobić żadnego giestu, puścić pary z ust. Ojciec i syn leżeli martwi... Zamordowano ich tej nocy!... Przed kilku godzinami, jakkolwiek byli strzeżeni, chociaż wszystkie wejścia były hermetycznie zamknięte! Zadano im śmierć przy pomocy piekielnie zatrutej igły, zadano im śmierć obu tak, jak to uczyniono z inspektorem Verotem, jak to uczyniono z Ameryrykaninem Morningtonem!...
— Ażeby to pioruny!... — powtórzył jeszcze Mazeroux. — I warto było czuwać nad nimi, warto było czynić tyle przygotowań, aby tych nieszczęśników ocalić od śmierci?
Był w tych słowach wyrzut pod adresem Perenny, który to zrozumiał i... potwierdził:
— Masz racyę, Mazeroux — powiedział. — Nie stałem na wysokości zadania.
— Ja tembardziej, szefie.
— Ty?... ty?... Ty zajmowałeś się tą sprawą dopiero od wczorajszego wieczoru...
— I pan także...
— Tak, przyznaję, od wczorajszego wieczoru, podczas gdy oni przygotowywali się do zbrodni od całych tygodni... Zawsze jednak oni wydarli im życie, choć ja tu byłem... Ja, Lupin!... Mord został dokonany w moich oczach, a ja nic nie widziałem... Nic... Czy to możliwe?!...
Perenna odsłonił kołdrę i wskazał widniejący na ramieniu ślad ukłócia.
— To samo piętno śmierci, które widzieliśmy u ojca. — rzekł. — Dziecko to nie cierpiało zdaje się więcej, niż ojciec. Biedny chłopiec! Jakież nieszczęście spotyka jego matkę!
Brygadyer płakał z wściekłości i żalu, powtarzając wciąż:
— Ażeby to pioruny!... pioruny!...
— Mazeroux, pomścimy się, co?
— Czyż potrzeba to mówić? Pomścimy się w dwójnasób.
— Raz wystarczy, Mazeroux. Raz, ale dobrze!
— Ach, przysięgam!
— Dobrze, przysięgnijmy, że te dwie ofiary będą pomszczone. Przysięgnijmy, że nie spoczniemy, dopóki mordercy Hipolita Fauville’a i jego syna nie zostaną należycie ukarani.
— Przysięgam na zbawienie wieczne!
— Dobrze — rzekł Perenna.— A teraz do dzieła! Idź natychmiast zatelefonować do prefektury policyi o tem, co zaszło. Jestem pewien, że prefekt będzie zadowolony, jeśli uczynisz to bez zwłoki. Sprawa ta interesuje go w najwyższym stopniu.
— A jeżeli służba się zjawi? Jeżeli pani Fauville...
— Nikt tu nie wejdzie, dopóki my drzwi nie otworzymy, a uczynimy to dopiero, gdy przyjdzie prefekt policyi. On się zajmie zawiadomieniem pani Fauville, że jest już wdową i że niema syna. Zatem idź i spiesz się.
— Jeszcze słówko. Zapomnieliśmy o rzeczy, która może nam bardzo wiele pomódz.
— O czem?
— O szarym kajecie, znajdującym się w kufrze. Tam wszak pan Fauville opowiada o knutych przeciw niemu machinacyach.
— Do dyabła! Masz racyę — rzekł Perenna. — Tem więcej, że zapomniał on pomieszać cyfry w zamku, klucz zaś razem z innymi pozostawił na stole.
Nie zwlekając dłużej, zbiegli szybko na dół.
— Proszę mnie to zostawić — rzekł brygadyer. — Lepiej będzie, jeżeli pan nie tknie się tego kufra.
Brygadyer odsunął zasuwę i drżąc ze wzruszenia, które w silniejszym jeszcze stopniu udzielało się Perennie, włożył klucz w zamek. Mieli wreszcie wejść w głąb tajemniczej historyi. Trup miał im wydać tajemnicę swych katów!
— Boże, jak ty się guzdrzesz! — strofował zniecierpliwiony don Luis.
Mazeroux zagłębił obie ręce w stosach papierów, wypełniających kufer.
— Dajże mi go, Mazeroux.
— Co?
— Szary kajet.
— To niemożliwe, szefie.
— Dlaczego?
— Bo kajet zniknął!...
Don Luis zaklął. Kajet włożony przez inżyniera wobec nich do kufra, zniknął!...
Mazeroux potrząsnął głową.
— Niechże to pioruny! A zatem oni wiedzieli o istnieniu tego kajetu?...
— Wiedzieli o istnieniu jeszcze innych rzeczy. Nie znajdujemy się jeszcze u końca walki z tymi zuchami. Nie traćmy więc czasu. Biegnij do telefonu!
Mazeroux spełnił w tej chwili rozkaz. Pan Desmalions prawie natychmiast kazał odpowiedzieć że wnet znajdzie się przy aparacie.
Brygadyer czekał.
Po kilku minutach Perenna, który spacerował wzdłuż i wszerz pokoju, przyglądając się różnym przedmiotom, przyszedł do brygadyera i usiadł obok niego. Zdawał się być stroskanym. Rozmyślał długo, aż wreszcie spojrzenie jego padło na kompotierkę.
— Patrz, na tem naczyniu znajdują się zamiast czterech, tylko trzy jabłka, a zatem kłoś zjadł czwarte?
— Istotnie — odrzekł Mazeroux — musiał je zjeść inżynier.
— To dziwne, albowiem uznał je wczoraj za niedojrzałe.
Perenna znów umilkł, rozmyślając nad czemś uporczywie, aż wreszcie z ust jego padły następujące słowa:
— Zbrodnia została popełniona zanim weszliśmy do pokoju, akurat o w pół do pierwszej w nocy.
— Z czego pan to wnosi?
— Zabójca lub zabójcy inżyniera, ruszając przedmioty znajdujące się na stole, zrzucili na podłogę zegarek, położony tam przez Fauville’a. Położyli go oni wprawdzie na swojem miejscu, ale zegarek wówczas stanął. Wskazuje on godzinę wpół do pierwszej.
— Z tego wynika, że kiedyśmy się tu ulokowali o godzinie drugiej rano, to obok nas spoczywał jeden trup, drugi zaś znajdował się nad nami.
— Tak jest.
— Ale którędyż te złe duchy weszły?
— Drzwiami, które prowadzą do ogrodu i przez bramę parkanu, wychodzącą na bulwar Suchet.
— Mieli zatem klucze od bramy?
— Tak, mieli klucze podrobione.
— Ale cóż robili agenci policyi, strzegący domu od zewnątrz?
— Strzegą go jeszcze i teraz, tak, jak to czynią zwykle, chodząc z końca w koniec i nie myśląc wcale o tem, że złoczyńcy mogą wtargnąć do ogrodu wówczas, gdy oni są odwróceni do nich plecami. Tak się też napewno stało w czasie ich wtargnięcia i w momencie ucieczki.
Brygadyer Mazeroux był wszystkiem jakby ogłuszony. Śmiałość zbrodniarzy, ich zręczność, ścisłość w wykonywaniu zbrodni, detonowały go.
— Oni są dyabełnie sprytni! — powiedział.
— Dyabelnie! — powtórzył don Luis — i przewiduję, że będziemy mieli ciężką z nimi waikę.
Naraz dzwonek telefonu przerwał tę rozmowę. Don Luis pozostawił brygadyera na rozmowie telefonicznej z prefektem, sam zaś, wziąwszy klucze, badał funkcyonowanie zasuwy i zamku we drzwiach, poczem udał się do ogrodu w nadziei, że znajdzie tam jakieś ślady, które ułatwią dalsze poszukiwania.
Tak, jak dnia poprzedniego, spostrzegł chodzących poza kratami agentów policyi, spacerujących od latarni do latarni. Agenci ci nie widzieli go wcale. Zresztą to, co się mogło dziać wewnątrz domu, zdawało się im być zupełnie obojętne.
— Jest to mój wielki błąd — mruknął pod nosem Perenna. — Nie powierza się ludziom misyi, o znaczeniu której nie są poinformowani.
Poszukiwania, czynione przez Perennę, doprowadziły do odnalezienia na trawniku śladu stóp zbyt niewyraźnych, ażeby można było odtworzyć kształt obuwia, dość jednak wyraźnych, aby utrwalić hypotezę, postawioną przez Perennę, że zbrodniarze przeprawili się tą drogą.
Nagle Perenna uczynił żywy ruch. Na skraju alei, między liśćmi małego krzaka rododendronów, zauważył coś czerwonego, co go zastanowiło. Pochylił się nad krzakiem, aby rzecz zbadać. Było to jabłko, czwarte jabłko, na którego brak w kompotierce zwrócił był brygadyerowi uwagę.
— Tak jest — rzekł do siebie. — Hipolit Fauville nie jadł tego jabłka. Jabłko to zabrał jeden z nich... Ot, fantazya... nagły apetyt... Wypadło mu ono z rąk i nie chciał lub nie miał czasu go poszukać.
Podniósł leżący na ziemi owoc i począł mu się przyglądać.
— Ach! — wykrzyknął. — Czyż to możliwe?!...
Stanął jak wryty, nie mogąc zrozumieć rzeczy niepojętej, która jednak zjawiała się przed nim z całą oczywistością. Jabłko to było nadgryzione, złoczyńca zaś, który je rzucił, gdyż było zbyt kwaśne zapewne, pozostawił na niem odbicie swych zębów...
— Czyż to możliwe? — powtarzał don Luis. — Czyż to możliwe, aby jeden z nich dopuścił się podobnej nieostrożności? Widocznie nie zauważył, jak wypadło mu ono z ręki, lub nie mógł odnaleźć go w ciemnościach.
Starał się rzecz tę sobie wytłumaczyć, ale fakt był faktem. Dwa rzędy zębów, przecinając w półkole cienką skórkę jabłka, pozostawiały odcisk bardzo dokładny i normalny. Na jabłku zarysowało się sześć zębów górnych, podczas gdy dolne nakreśliły jednolitą niemal wygiętą linię.
— Zęby tygrysa! — mruknął Perenna, nie mogąc oczu oderwać od tego podwójnego odcisku zębów. — Zęby tygrysa! Te same, które zasysowały się już na tabliczce czekolady Verota. Jakiż dziwny zbieg okoliczności! Czyż można przypuścić, że jest to tylko traf szczególny? Czy nie należy raczej przypuścić, że są to odciski zębów tej samej osoby, która nadgryzła tabliczkę, przyniesioną do prefektury przez Verota, jako najbardziej niezaprzeczalny dowód?
Zawahał się przez chwilę. Czy ma ten dowód zachować dla siebie, dla własnych dochodzeń, które zamierzał prowadzić? Czy może lepiej będzie, jeżeli odda go do użytku władz śledczych. Ale dotknięcie tego jabłka sprawiało mu taki wstręt, czy nawet jakiś dziwny ból fizyczny, ze rzucił je na ziemię, tak, iż z powrotem potoczyło się pod gałęzie krzaku.
— Zęby tygrysa! Zęby dzikiej bestyi! — powtarzał.
Zamknął następnie drzwi ogrodu, spuścił zasuwę, położył klucze na stole i zwrócił się do bryaadyera z zapytaniem:
— Czy mówiłeś z prefektem policyi?
— Mówiłem.
— Przybędzie tu?
— Przybędzie.
— Nie kazał ci telefonować do komisaryatu policyi?
— Nie.
— Chce zatem wszystko sam zobaczyć i zbadać. Tem lepiej. A urząd bezpieczeństwa? Prokuratorya?
— Prefekt sam instytucye te uprzedził.
— Co ci jest Aleksandrze? Trzeba ci wydobywać odpowiedzi z żołądka?... I patrzysz na mnie tak dziwnie... Cóż to się stało?
— Nic.
— Gadaj zdrów! To ta cała historya zawróciła ci zapewne w głowie. Istotnie jest nad czem się zastanawiać... I prefekt rozkoszować się tem nie będzie, a to tem mniej, że spuścił się na mnie trochę lekkomyślnie i że zażądają od niego wyjaśnień, skąd ja się wziąłem... Ach, co się tyczy mej obecności tutaj, to lepiej będzie, jeżeli weźmiesz na siebie odpowiedzialność za wszystko, co zrobiliśmy. Nieprawdaż? Tak będzie lepiej dla ciebie samego. Zresztą wysuń się odważnie naprzód, zasłoń mnie sobą, jak to tylko jest możliwe, a przedewszystkiem — sądzę, że nie będziesz widział w tem nic złego — nie rób czasem głupstwa i nie przyznawaj się, żeś spał chociaż przez jedną sekundę tej nocy w korytarzu. Odpowiedzialność za to, po pierwsze, spadłaby na ciebie, a powtóre... No cóż? Zgoda?... A zatem, nie pozostaje nam nic innego, jak się pożegnać... Jeżeli, jak przypuszczam, prefekt będzie mnie potrzebował, to niechaj telefonują do mnie do domu, na Palais-Bourbon. Tam się znajdować będę. Żegnaj! Moja obecność przy dochodzeniach jest zbyteczna i niewłaściwa. Więc żegnaj towarzyszu!
To rzekłszy, Perenna zwrócił się ku drzwiom korytarza.
— Jeszcze chwilę! — zawołał Mazeroux.
— Jeszcze chwilę? Ależ...
Brygadyer stanął nagle pomiędzy Perenną, a drzwiami i zagrodził mu swoją osobą drogę.
— Tak, jeszcze chwilę... Ja nie podzielam pańskiej opinii. Wolę, ażeby pan pozostał tu aż do przybycia prefekta.
— Ależ ja drwię sobie z twej opinii.
— To bardzo być może, ale pan nie przejdziesz...
— Co? Aż tak? Ależ Aleksandrze, jesteś chyba chory?
— Ale cóż to panu szkodzi pozostać tu nieco dłużej? — rzekł, spuszczając z tonu Mazeroux. — Jest rzeczą całkiem naturalną, że prefekt pragnie z panem pomówić...
— Ach, to prefekt pragnie ze mną pomówić... Dobrze! A zatem powiesz mu, mój drogi, że ja nie jestem do niczyich rozkazów i że gdyby prezydent republiki, gdyby nawet Napoleon I. własną osobą zagrodził mi drogę... A zresztą dość tego gadania! Ustąp!
— Powiedziałem, że pan nie przejdziesz — oświadczył stanowczo Mazeroux, rozkładając ręce.
— Jesteś śmieszny!
— Nie przejdziesz...
— Aleksandrze, licz, proszę cię, do dziesięciu...
— Do stu, jeśli pan chcesz tego, ale pan nie przejdzie!
— Ach, nudzisz mnie tym swoim refrenem. Precz z drogi!
Perenna chwycił brygadyera w ramiona, zakręcił nim jak frygą na miejscu i jednem pchnięciem rzucił go na kanapę, poczem otworzył drzwi.
— Stój, lub strzelam! — zawołał Mazeroux, trzymając rewolwer gotowy do strzału i zajmując nieubłaganą postawę.
Don Luis zatrzymał się zdumiony. Groźba, rzucona przez brygadyera, była mu zupełnie obojętną i widok wymierzonej weń lufy rewolweru również nie pozbawiał go wcale zimnej krwi, zastanawiało go to tylko, jakim cudem Mazeroux, jego dawniejszy kompan, jego oddany sługa, jakim cudem Mazeroux zdobył się na gest podobny?
Zbliżył się do niego i kładąc mu rękę na ramieniu, zapytał:
— Rozkaz prefekta, nieprawdaż?
— Tak jest — mruknął zmieszany brygadyer.
— Rozkaz zatrzymania mnie tutaj aż do jego przybycia?
— Tak.
— A gdybym objawił chęć oddalenia się stąd to masz rozkaz mnie w tem przeszkodzić?
— Tak.
— Przy pomocy wszystkich środków?
— Tak.
— Nawet rażąc mnie z rewolweru?
— Tak.
Perenna zastanowił się przez chwilę, poczem, jakgdyby z żalem, zapytał:
— I ty spełniłbyś rozkaz, Mazeroux?
Brygadyer spuścił głowę i wycedził cicho.
— Tak szefie!
Perenna obrzucił go spojrzeniem wolnem zupełnie od gniewu, spojrzeniem pełnem tkliwej sympatyi. Wzruszającym był dlań widok swego dawnego kompana, tak opanowanego poczuciem obowiązku i dyscypliny. Nic nie było w stanie obalić tego poczucia obowiązku, nic, nawet ślepe uwielbienie, nawet jakgdyby zwierzęce przywiązanie, jakie Mazeroux zachował w sercu dla swego byłego mistrza.
— Nie mam do ciebie o to żalu — oświadczył. — Nawet ci to pochwalam. Musisz mi tylko wyjaśnić powód, dla którego prefekt...
Brygadyer nie dawał żadnej odpowiedzi, ale spojrzenia jego miały wyraz tak bolesny, że don Luis aż podskoczył zdumiony, zrozumiawszy nagle rzecz całą.
— Nie... nie!... — wykrzyknął. — To absurd!... On nie może myśleć coś podobnego!... A ty, Mazeroux, czy ty także uważasz mnie za winnego?...
— Ach, szefie! Jestem tak pewny ciebie, jak siebie samego... Ty nie zabijasz, ale mimo wszystko są rzeczy... okoliczności...
— Rzeczy... okoliczności... — powtórzył zwolna don Luis.
Zamyślił się i począł z cicha mówić:
— Tak... w gruncie rzeczy... słowa twe nie są pozbawione prawdy... Tak, wszystko się tak zbiega... Jakże mogło mi to nie przyjść na myśl?... Moje stosunki z Morningtonem, moje przybycie do Paryża na samo otwarcie testamentu, mój upór, aby spędzić noc dzisiejszą w tem miejscu, fakt, że śmierć obojga Fauville’ów daje mi bezwątpienia miliony... A następnie... następnie... Ależ on ma po tysiąckroć racyę, ten twój prefekt policyi!... Tem większą racyę, że... A zresztą... zresztą... No cóż? Zostałem wykryty!
— To się dopiero zobaczy, szefie.
— Wykryty, tak, wbij sobie to w głowę, przyjacielu! Nie zostałem wykryty jako Arseniusz Lupin, jako eks-bandyta, eks-katorżnik i co chcesz wreszcie... Na tym bowiem gruncie jestem nie do zaatakowania... Ale zostałem wykryty jako don Luis Perenna, jako uczciwy człowiek, jako uniwersalny spadkobierca etc. A jest to bardzo głupia historya, bo wreszcie kto odnajdzie zabójców Morningtona, inspektora Verota i dwóch Fauville’ów, jeśli mnie osadzą w więzieniu?
— To się dopiero zobaczy, szefie — powtórzył brygadyer.
— Cicho bądź! Słuchaj!...
W tej właśnie chwili na bulwarze zatrzymał się samochód, po chwili zaś nadjechał drugi. — Przyjechał prawdopodobnie prefekt, oraz przedstawiciele władz sądowo-śledczych.
Don Luis uchwycił brygadyera za ramię:
— Jest jeden tylko sposób, Aleksandrze! Nie przyznaj się do tego, żeś spał...
— To niemożliwe, szefie.
— Kwadratowy ośle! — odburknął don Luis. — Czyż musisz się upierać nawet pod tym względem? Zaprawdę, jesteś w stanie obrzydzić mi uczciwość. A zatem cóż będzie?
— Zatem, szefie, wykryj winnych...
— Co? Co takiego?
Teraz Mazeroux z kolei ujął Perennę za ramię i z rozpaczą oraz ze łzami w oczach począł mówić:
— Wykryj winnego, szefie! Jeśli nie wykryjesz, będziesz zamknięty... To pewne... Prefekt mi mówił... Sprawiedliwość musi mieć winnego... I to natychmiast... Potrzeba winnego!... Ty powinieneś go wykryć...
— Łatwo to powiedzieć, Aleksandrze.
— Dla szefa to jest igraszka. Tylko chcieć...
— Ależ niema żadnych śladów, idyoto!
— Pan je znajdzie... Trzeba... Błagam pana, wydaj kogokolwiek... Czułbym się zbyt nieszczęśliwym, gdyby pana aresztowano!... A przytem pan oskarżony o dokonanie morderstwa!... Nie!... nie!... błagam pana, wykryj winnego i wydaj go władzom!... Masz na to cały dzień czasu... Lupin daleko większych dokonywał rzeczy.
Brygadyer bełkotał coś, płakał, załamywał ręce, krzywiąc się przytem pociesznie. Wzruszające były objawy tego istotnego cierpienia, odczuwanego na myśl, że mistrzowi jego grozi niebezpieczeństwo.
Z westybulu dochodził już głos prefekta. Przed domem zatrzymało się znów kilka samochodów, zajętych niewątpliwie przez agentów pollcyi.
Dom został otoczony i znajdował się jakby w stanie oblężenia.
Perenna milczał, przy nim zaś znajdował się Mazeroux, który zatapiał swe błagalne spojrzenia w twarzy mistrza.
Upłynęło jeszcze kilka minut, poczem Perenna oświadczył:
— Dobrześ obliczył, Aleksandrze! Przyznaję, żeś jasno zoryentował się w położeniu i że obawy twoje były całkowicie usprawiedliwione. Jeżeli w ciągu kilku godzin nie wydam w ręce sprawiedliwości mordercy lub morderców Hipolita Fauville’a i jego syna, to dzisiejszego wieczoru, we środę, dnia 1 kwietnia, don Luis Perenna spędzi noc na wilgotnej słomie.