Złoto z Porto Bello/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział I. Tajemnica mego ojca
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Tajemnica mego ojca.

Bawiłem właśnie w kantorze, rozmawiając z Piotrem Corlaerem, głównym naszym dostawcą futer (przybył on właśnie tego dnia rzeką z krainy Irokezów) — gdy z ulicy wpadł nasz pacholik, Darby.
— Przyjechał statek pocztowy z Bristolu, panie Robercie! — zawołał. — A przytem, paniczu, przewoźnicy powiadali, że nadjechał jakiś okręt korsarski.
Pamiętam, że roześmiałem się z tej trwogi widniejącej pospołu z radością na jego licach. Było to chłopaczysko niezdarne, prawdziwy błotołaz[1], a kupiliśmy go z ostatniego czambułu kajdaniarzy, jaki zawitał w nasze brzegi. Mówił gwarą „kierpcową“[2], która stawała się rubaszniejszą, gdy był podniecony.
— Co się tyczy statku, to ci wierzę, Darby, — odrzekłem. — Ale musisz mi pokazać korsarzy.
Piotr Corlaer, jak to miał w zwyczaju, zarechotał pogodnym, a hucznym śmiechem, a baniasty brzuch począł mu się trząść pod łowieckim kaftanem z koźlej skóry, całkiem niby jakaś potworna bryła galarety.
Ja, ja, pokaż nam te pirati — zaszydził.
Na to Darby uniósł się iście irlandzką zapalczywością, która doskonale zgadzała się z ognisto-rudą barwą jego skołtunionych włosów.
— Chciałbym być piratą i dostać cię w swe ręce, ty fasko masła! — rozjuszył się. — Ręczę, że stanąłbyś na belce[3].
Piotr ociężale wydobył z pochwy nóż myśliwski, złapał Darby‘ego za płomienne kudły i mimo, że ów się wyrywał, zaczął wykonywać takie ruchy, jakby go chciał oskalpować.
— Jeszeli mam stanąć na deska, to ci najpierw zedrę czupryna, ja — oznajmił.
— Nie potrafiłbyś, gdybym był dorosły — fuknął Darby.
— Musiałbyś mieć trzi razy większy wzrost, żeby mnie pokonać, Darby, — odrzekł Piotr spokojnie. — Lepiej poproś pana Ormeroda, szeby ci pozwolił iść ze mną do kraju Irokezów. Zrobilibyśmy z ciebie myśliwca — ja! To lepiej, niż być korsaszem.
Darby zamyślił się nad tem, rysując końcem buta koło na podłodze.
— Nie! — oświadczył nakoniec. — Wolę być korsarzem. Nie znam się wcale na waszym lesie, ale morze... o, to — ci życie dla mnie! To pewna, że korsarz zakosztuje więcej podróży i przygód, aniżeli łowca, który nie walczy z nikim, jak tylko z czerwonoskórymi i dziką zwierzyną. Nie, nie, panie Piotrze, ja się wybieram do piratów, mniejsza o to, jak rychło to nastąpi.
— Długo to jeszcze potrwa, nie rychło, Darby! — odezwałem się. — Czy wykonałeś zlecenia, jakie ci dał mój ojciec?
— Wszystkie, co do jednego, — brzmiała odpowiedź.
— Doskonale. Wobec tego udaj się do komory, masz tam rozgatunkować skóry, przyniesione przez Piotra. Nawet korsarz winien pracować.
Chłopak, patrząc z podełba, wymknął się z izby, ja zaś zwróciłem się do Piotra.
— Ojciec zechce pewno dowiedzieć się o poczcie, którą przywieziono — powiedziałem. — Czy chcesz iść ze mną do gubernatora? Rada przyboczna pewnie niebawem się rozejdzie, bo posiedzenie trwało od południa.
Piotr dźwignął i wyprostował swe ogromne cielsko. Zdumiałem się, jak zawsze po dłuższej niebytności tego człowieka, patrząc na jego rozmiary. Temu, kto go nie znał, wydawał się istną faską masła, jak przezwał go Darby, — ten widział w nim tylko kupę łojowatych, mięsistych kłębów, kadłub podobny do baryły z wieprzowiną, oraz tłustą opasłą, gładką gębę, na której drobne, ledwo znaczne rysy sprzeczały się pociesznie z całą jego tuszą. Małe oczki dobrodusznie przebłyskiwały wśród zwałów tłuszczu, które omal że ich nie zasłaniały. Nos, nito maluchny przyszczepek, ledwo widniał nad ustami, jakie i mała dziecina mogłaby uznać za swoje.
Ale pod warstwami tej otyłości kryły się mięśnie z kowanej stali, on zaś sam umiał się zdobyć na lamparcią zwinność. Na pograniczu nie było człowieka, któryby wszedłszy mu w drogę, nawet gdy ów był bezbronny, zdołał mu się wymknąć.
Ja, — rzekł poprostu, — iciemy.
Postawił muszkiet w kącie i wyjął rożek z prochem tudzież worek z kulami, ja tymczasem wdziałem kapelusz i płaszcz, gdyż powietrze było jeszcze mroźne, a ziemia przyprószona śniegiem. Wyszliśmy na ulicę Perłową i podążyliśmy na zachód, ku placowi Hanowerskiemu; na samym końcu tego placu zdybałem ojca wraz z gubernatorem Clintonem i wice-gubernatorem Coldenem.
Ciepło mi się w sercu zrobiło, gdym obaczył, jak ci panowie, oraz jeszcze kilku innych, wsłuchiwali się z uwagą w jego słowa. Dawniej, w czasie zamieszek roku 1745-go nie brakło takich, którzy rzucali nań oszczerstwa, ponieważ wiedziano, iż w młodości był Jakobitą; ale jego przyjaciele okazali się możniejsi od wrogów, przeto z radością myślę, że miał niemały mir u naszych zwierzchników, którzy utrzymali Nowy Jork w wierności względem króla Jerzego, choć wielu parło do tego, byśmy los swój narażali dla pretendenta[4].
Spostrzegł mnie nadchodzącego z Piotrem i jął ruchem ręki przyzywać nas ku sobie. W tejże jednak chwili na wschodniej połaci bulwaru powstał jakiś niezwykły rwetes i ukazała się gromadka ludzi, otaczających szpakowatego, rumianego wiarusa, którego błękitny kubrak, solą poplamiony, jakoteż chwiejny chód, świadczyły wyraźnie o zawodzie żeglarskim. Posłyszałem wyraźnie jego chrapliwy głos, huczący głośno po całym bulwarze:
— ... Przemknąłem się, zwinąwszy topżagle[5] ... na własne oczy, a jakże! ...a kiedy przybywam do portu, nie zastaję tam ani jednego okrętu królewskiego...
Mój ojciec przerwał mu:
— Co się stało, kapitanie Farraday‘u? Czy mówisz, że cię ścigano? Myślałem, że jesteśmy w pokoju z całym światem.
Kapitan Farraday rozepchnął słuchaczy, którzy towarzyszyli mu dotychczas, i powlókł się naprzełaj przez plac, rycząc w odpowiedzi takim głosem, iż przekupnie postawali w drzwiach swych sklepików, a niewiasty wytknęły głowy z okien na piętrach:
— Ścigano? Tak byłem ścigany, panie Ormerod, przez ... takiego rakarza... najnikczemniejszego z rozbójników morskich, jacy tylko urągają władzy króla jegomości na...
Tu spostrzegł, kto stoi koło mego ojca. Zdjął kapelusz i ukłonił się nisko z szacunkiem.
— Sługa waszej wysokości! Cześć wam, panie Colden! Ale nie cofnę ani słowa z tego com powiedział, mimo, że nie zauważyłem, kto stoi koło mnie i słyszy to wszystko. Ba, więcejby jeszcze należało powiedzieć, o wiele więcej! Ładna rzecz, kiedy te łotry pojawiają się tu na północy, w naszych portach!
Piotr Corlaer i ja przyłączyliśmy się do gromadki kupców, co stali koło gubernatora, zaś inni ciekawscy podkradali się jak najbliżej, ile im tylko pozwalała własna śmiałość.
— Ale, mojem zdaniem, trudno temu dać wiarę, kapitanie, — ozwał się gubernator Clinton dość łaskawie. — Piraci? W tej szerokości geograficznej? Nie byliśmy napastowani od dłuższego czasu przez takich ptaszków!
Kapitan Farraday pokiwał głową z uporem.
— Wszystko to aż nadto prawdziwe, ręczę waszej wysokości, a odkąd mamy pokój, nie byliśmy też napastowani przez francuskich flibustjerów[6]. Ale nadejdzie czas, że wybuchnie znów wojna z Francuzami, a wtedy statki kaperskie będą plondrowały cały ocean Atlantycki zarówno na północy jak i na południu. A jednocześnie proszę was, mościwy panie, byście pamiętali, że piratów nigdy u was nie braknie; a do tego są to zmyślne bestyje, bo jeżeli się przekonają, że ich rzemiosłu nie wiedzie się w jednej okolicy, natychmiast przenoszą się gdzieindziej. Pierwszą zaś wieścią o nich będzie utrata kilkunastu okrętów, oraz jakiś dość szczęśliwy marynarz, który, jak ja, zdołał się im wymknąć.
— Może masz słuszność — przystał gubernator. — Opowiedz nam coś więcej o swych przygodach. Czy widziałeś, który cię ścigał?
— Czy widziałem? Juści żem widział i to djabelnie blisko, jaśnie wielmożny panie! Nadjechał dwa dni temu z wiatrem południowo-wschodnim; odrazu po górnych żaglach poznałem w nim fregatę.
— Fregatę? — zdziwił się pan Colden. — Był aż tak wielki?
— Tak, panie mój i łaskawco! A jeżeli znam się cokolwiek na linach i żaglach, był to nie inny statek lecz ten sam Royal James, który w roku 1743 ścigał mnie przez trzy dni bez przerwy, gdym wracał do domu z Indyj zachodnich.
— To będzie chyba statek tego draba, co to go zową kapitanem Rip-Rap, — przemówił mój ojciec, a głos miał taki jakiś dziwny, że coś mnie tknęło, by przyjrzeć mu się dokładnie.
Było rzeczą widoczną, że starał się zapanować nad jakiemś silnem wzruszeniem, ale jedyną tego oznaką na jego twarzy była lekka surowość rysów, tak iż nikt inny nie zwrócił na to uwagi. Natomiast ja byłem tem wielce zdumiony, zwłaszcza że ojciec był człowiekiem o stalowych nerwach, a zresztą choć tam podobno w latach młodszych zakosztował niemało osobliwych przygód, to jednak obecnie, ile mi było wiadomo, nic go nie łączyło z morzem.
— Masz pan rację, panie Ormerod, — odrzekł kapitan Farraday; — zaś od czasu, gdy umarł Henryk Morgan, nie było jeszcze gorszego zbója na świecie. Jeden z mych marynarzy, który był przezeń schwytany na Jamajce przed dziesięciu laty, opisuje go jako człowieka o tak wytwornej odzieży i manierach, iż nie powstydziłby się ich nawet fircyk londyński... Niech nas Bóg ma w swej opiece! A przytem jest, jak zawsze, człowiekiem wyjętym z pod prawa i Jakobitą, o czem świadczy miano jego okrętu.
— Słyszałem, że zazwyczaj żegluje w towarzystwie — nadmienił mój ojciec.
— On działa na spółkę z Janem Flintem, który jest nie mniejszym łotrem, choć bardziej szorstkim w obejściu; tak powiadają ci nieszczęśliwcy, którzy weszli mu w drogę. Flint pływa na Koniu morskim, wielkim okręcie plymouth‘ckim, który jechał do Smyrny, zanim wpadł w jego ręce. Obaj tworzą z sobą doskonałą parę.
— Czyście słyszeli, mości panowie, jak to oni zatopili okręt portugalski, płynący z Madery, choć nie mieli innego powodu, jak samą tylko żądzę niszczenia? Tak, oni to uczynili. Mają też dość kul armatnich, by posiepać parę okrętów królewskich, ale zazwyczaj przed takiemi mają się na baczności. Korsarzy portugalskich, francuskich, hiszpańskich i berberyjskich to oni napadają, ale nigdy nie podejmą się strzelać do ludzi jego królewskiej mości. Czemu to tak? Nie umiem tego objaśnić, powiem tylko, że nie płynie to bynajmniej z braku odwagi. Pewno wiedzą, że gdyby to uczynili, tedy lordowie admiralicji, których mało obchodzi niedola nas biednych kupców (wyłączam zawsze osobę waszej ekscelencji) możeby się dali nakłonić do wysłania przeciwko nim floty zbrojnych fregat.
Kapitan Farraday zatrzymał się, by nabrać tchu; gubernator Clinton podchwycił tę sposobność, by zagadnąć go z uśmiechem:
— Kapitanem Rip-Rap nazwali swego prześladowcę? Cóż to za nazwisko?
Kupiec wzruszył ramionami.
— Nikt nie wie, panie łaskawy. Jest to w każdym razie jedyne nazwisko, jakie nosi. Słyszałem, że lat temu... będzie ze dwadzieścia lub więcej ... zatrzymał statek pocztowy wracający do domu, a gdy wywołał kapitana na pokład, pierwszem pytaniem, jakie mu zadał, było: „czy ów wśród swych towarów nie ma rip-rap? — bo zdaje się, że ma szczególne zamiłowanie do tego gatunki tabaki[7]. Teraz zaś, jak mi opowiadano, właśnie jego podwładni dają mu to przezwisko, bo nawet oni nie wiedzą napewno, jakie imię nadano mu przy urodzeniu. Mówiono, że jest to szlachcic, prześladowany za swe przekonania polityczne, ale to może być zarówno prawdą, jak i łgarstwem. Ja wiem tylko tyle, że zapędził mnie już niemal w kozi róg, jednakowoż Anna popędziła, co sił w piętach, i opuściwszy topżagle, dziś o świcie zwiała mu z przed nosa. Kiedym zaś zawinął do przystani, dowiedziałem się, że nie było w mej ani jednego królewskiego okrętu, by mógł ruszyć w pościg.
— Tak — skinął głową gubernator; — fregata Tetys odjechała przed tygodniem z ważnemi listami do kraju. Jednakże wyprawię gońca do Bostonu, gdzie kwateruje komandor Burrage i nakażę mu, by nie tracąc czasu ruszył na morze. Pochwalam twoje uczucia, kapitanie Farradayu, boć niemasz wątpliwości, że znosić się tego nie godzi, by takim hultajom, jak Rip-Rap i Flint, pozwalano tak bezczelnie drwić z rządów jego królewskiej mości. Nie powątpiewaj, że nasz zacny komandor da im za to tęgą nauczkę.
— Muszę-ć jednak powątpiewać, jaśnie wielmożny panie! — odparł kapitan Farraday z krnąbrną uporczywością. — Gońca do Bostonu, tak pan mówi? Hm! To zajmie dwa lub trzy dni czasu. Jeden dzień na przygotowania do żeglugi. Dwa dni, a może i trzy, by odpłynąć na południe. Oho, łaskawi panowie, za tydzień to Rip-Rap i Flint zdążą wykonać wszystkie swe zbrodnicze zamiary — i szukaj wiatra w polu!
— Być może, być może! — rzekł gubernator lekko zniecierpliwiony. — Ale nic lepszego uczynić nie mogę.
To rzekłszy, oddalił się wraz z wicegubernatorem Coldenem i resztą obecnych; jedynie mój ojciec jeszcze się ociągał.
— Czy masz dla mnie listy, kapitanie Farradayu? — zagadnął.
— Tak, a jakże, panie łaskawy... od pana Allena, waszego pełnomocnika w Londynie. Właśnie wybierałem się, by je wam doręczyć. Przywiozłem też spory zapas toporów, nożów, paciorków, naczyń, krzesiwek i innych towarów na wasz rachunek.
— Odbiorę listy z twoich rąk i oszczędzę ci tem samem spaceru na ulicę Perłową, kapitanie, — odparł mój ojciec. — Mój syn Robert, który oto tu stoi, odwiedzi cię jutro na pokładzie i wyda zarządzenia co do przewózki waszej ładugi.
— Nie będę się sprzeciwiał takim słowom, — odparł skwapliwie kapitan Farraday, wyławiając z kieszeni pod połą surduta paczkę owiniętą jedwabiem. — To dla was, panie Ormerod. Teraz pójdę sobie do szynkowni „pod Jerzym“, by przekąsić nieco lądowej strawy i wychylić kufel grzanego piwa.
Ojciec przez chwilę obracał w rękach pakiecik.
— Czy jesteś przekonany, że ścigał cię kapitan Rip-Rap? — zagadnął nagle.
— Przysiągłbym na jego fok-żagle! — odpowiedział Farraday poufale. — Zważcie sami, panie łaskawy: zrazu gdy ujrzałem, byłem pewny, że jest to okręt floty królewskiej, więc podjeżdżałem ku niemu, aż zwrócił się do mnie całą długością. Wtedy obaczyłem, że nie miał wywieszonej bandery... a ponadto w jego zachowaniu było coś takiego, czego nawet nazwać nie potrafię, dość że wzbudził we mnie podejrzenie. Podciągnąłem więc banderę — on jednak nie wywieszał swojej. Wypaliłem z działa — on na to zaczął pędzić na mnie, ja zaś czmychnąłem, rozwinąwszy wszystkie żagle... tak, aż drewna trzeszczały. Poznałem bowiem, że on nie ma dobrych zamiarów i nabrałem pewności, że był to Rip-Rap. Jak wspomniałem poprzednio, gonił-ci on mnie raz w r. 43-im, a Jenkinsa pojmał wraz z załogą Cyntji z Southamptonu, gdy jadąc z Jamajki zaskoczeni byli śnieżycą; Flint chciał wtedy utopić ich całą drużynę, ale Rip-Rap, chłodny jak zawsze, wyraził się, że nie powinno się zabijać bez potrzeby, więc wsadził ich do łodzi i wypuścił na wolność. Zresztą „na rejestrze“, oprócz Rip-Rapa, nie pozostał już nikt, ktoby żeglował na wielkim okręcie, wyglądającym na królewską fregatę; Koń morski, należący do Flinta, jest wielkim okrętem i ciężko uzbrojonym, ale nie ma żagli tak szerokich, jak Royal James. Jenknis powiada, że on jest Francuzem i trzeba przyznać, że okręt jest tak piękny, jak to budować umieją Francuzi.
Mój ojciec czynił daremne wysiłki, by przerwać ten potop gadulstwa, ale nareszcie udało mu się wtrącić:
— Sądziłem, że kapitan Rip-Rap znikł z Indyj Zachodnich w czasie ubiegłej wojny.
Kapitan Farraday wzruszył ramionami.
— Podobno. Wszędy na owych morzach było za wiele krążowników[8] obu stron walczących, by mogło mu się to podobać. Ale teraz on wie, że mamy znów pieskie czasy pokoju — a gdy narody zawrą pokój, żniwo zbierają piraci. Możecie mi wierzyć, panie Ormerod.
— Nie ma czemu przeczyć, — zgodził się ojciec. — Dziękuję ci kapitanie. Bądź łaskaw odwiedzić mnie wolnym czasem a jeżeli mogę ci być w czemś użyteczny, to jestem do usług!
Kapitan Farraday powlókł się chwiejnym krokiem w stronę gospody, a za nim, na pięty mu następując, ruszyła cała hałastra gapiów ulicznych; uśmiechałem się w duchu, myśląc o mocnym napitku, jakim go częstować będą wzamian za jego opowieść. Nie zanosiło się na to, by miał być trzeźwy przez całą dobę.
Ojciec z roztargnieniem skinął głową Piotrowi, który przez całą rozmowę stał nieporuszony i tłustą, zaspaną twarzą nie wydawał najmniejszego wzruszenia.
— To mi się nie podoba! — rzekł, jakby sam do siebie.
Piotr rzucił nań bystre spojrzenie, ale nie powiedział ani słowa.
— Czy stało się coś złego, ojcze? — zapytałem.
Spojrzał na mnie kwaśno, a potem wpatrzył się kędyś w dachy domów, jak to miał we zwyczaju, — niby chcąc przeniknąć wzrokiem w przyszłość.
— Nie... tak.. nie wiem... — i urwał nagle. — Piotrze, cieszę się, że jesteś tutaj, — dodał po chwili.
Ja, — rzekł Piotr bezmyślnie.
— Jeszcześ, ojcze, nie zajrzał do listów — przypomniałem.
— Nie miałem sposobności — odparł. — Jest tu coś takiego... ale ulica nie jest miejscem właściwem na takie rozmowy. Chodź do domu, mój chłopcze, chodź do domu.
Szliśmy raźnie po ziemi zasypanej śniegiem; ludzie, których mijaliśmy, kłaniali się mojemu ojcu lub sięgali do czapek, gdyż był on wielką osobistością w Nowym Jorku, ustępującą znaczeniem tylko gubernatorowi; on jednak szedł tym razem zatopiony w myślach, wbiwszy oczy w ziemię. Kiedyśmy skręcali w ulicę Perłową, mruknął znowu:
— Nie, to mi się nie podoba.
W drzwiach czekał na nas Darby Mc Graw, a z jego dzikiego spojrzenia wymiarkowałem, że spodziewał się ujrzeć piratów tuż w tropy za nami.
— Czy wypełniłeś zlecenia, Darby? — zagadnął mój ojciec, gdy chłopak cofnął się do kantoru po prawej ręce od sieni.
— Tak, jaśnie panie.
— Więc zabieraj się stąd. Nie chcę, by mi przeszkadzano.
— Postaraj się uzyskać dla nas ostatnie wieści o piratach, Darby! — dodałem, gdy ów przemykał się koło mnie.
Odpowiedział mi na to spodełba radosnem spojrzeniem, ale ojciec szurnął nogą.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Robercie? — ozwał się.
Zmieszałem się i nie wiedziałem, co powiedzieć.
— O nie, ojcze dobrodzieju. Darby szaleje za piratami. On...
Piotr Corlaer zamknął drzwi za Irlandczykiem i podszedł ku nam, poruszając się ową złodziejską zwinnością, która była jednym z najbardziej zadziwiających jego przymiotów.
Ja, on nic nie wie — przemówił.
— O czem? — zapytał ostro mój ojciec.
— O tem, co pan chce, szebym ja wieciał — odparł spokojnie Holender.
— Więc i ty wiesz, Piotrze?
Ja.
Nie mogłem dłużej powściągnąć niecierpliwości.
— Cóż to za tajemnica? — zapytałem tonem stanowczym. — Myślałem, że znam wszystkie tajemnice naszego przedsiębiorstwa; ale napewno nie myślałem, ojcze, że jako spółka handlowa mamy się wdawać z piratami!
— Nie wdajemy się — odrzekł ojciec krótko. — Jest to sprawa, na której wcale się nie rozumiesz, Robercie, ponieważ dotychczas nie było sposobności, byś mógł ją poznać.
Tu się zawahał.
— Piotrze, — podjął po chwili, — czy mamy zwierzyć się chłopakowi?
— To nie chłopak, to mężczyzna — odrzekł Piotr.
Zapałałem wdzięcznością dla Holendra, wyrażając ją uśmiechem; on jednakże na to nie zważał. Ojciec też, zda się, o mnie zapomniał, tylko przechadzał się tam i z powrotem po kantorze, włożywszy ręce w rękawy surduta i zwiesiwszy głowę w zadumaniu, a z warg wyrywały mu się urywki zdań:
— Myślałem, że umarł... Byłaby rzecz dziwna, gdyby miał znów się wychynąć... To zagadnienie, z którem nigdy nie sądziłem mieć do czynienia... Może przesadzam... nie powinniśmy do tego przywiązywać wielkiej wagi... Z pewnością to rzecz przypadkowa...
Neen, on przibywa w pewnym celu — przerwał Piotr.
Ojciec przestał się przechadzać, zatrzymując się przed Piotrem, tuż koło kominka, w którym gorzał stos polan grabowych.
— Jak przypuszczasz, Piotrze, kto jest ów kapitan Rip-Rap? Powiedz otwarcie! Miałeś rację, mówiąc że Robert nie jest już chłopcem. Jeżeli grozi nam niebezpieczeństwo, on winien o tem wiedzieć.
— To Murray! — odparł Corlaer piskliwym głosem, który pozostawał w rażącej sprzeczności z jego niezmierną tuszą.
— Andrzej Murray! — zadumał się mój ojciec. — Tak, to chyba on. Domyślałem się tego przez szereg lat... uważałem to za pewne. Ale skoro po ostatniej wojnie przestał się pokazywać, byłem przekonany, że Opatrzność nad nim czuwa. Zdaje mi się, żem się pomylił.
— Ktokolwiek jest ów korsarz, toć chyba w Nowym Jorku nie potrafi uczynić nam nic złego, — odważyłem się wtrącić swoje trzy grosze.
— Nie bądź zanadto dufny, Robercie — skarcił mnie ojciec. — Otóż właśnie on jest twoim zimnym dziadkiem[9].
Sięgnął do stojaka nad kominkiem, wybrał stamtąd długą faję glinianą i zaczął ją nabijać tytoniem, ja tymczasem zwolna ochłonąłem ze zdumienia.
— Twój stryj, ojcze? — wykrztusiłem.
Corlaer przysunął parę stołków i usiedliśmy dokoła kominka, tak iż miałem ojca po jednej stronie, a po drugiej Corlaera. Zmierzch szybko zapadał, więc pokój zaroił się od cieni, na kilka stóp od ogniska. Ojciec długo spoglądał w środek skaczących płomieni, zanim zdobył się na odpowiedź:
— Nie... wuj twojej matki — rzekł nakoniec.
— Ależ to był wielki kupiec, uprawiał handel przemytniczy z Kanadą! — zawołałem. — Słyszałem o nim. On to ustanowił Szlak Karny, by mógł francuskich handlarzy futer zaopatrywać w towar, nie dopuszczając do nas nikogo z dalej zamieszkałych dzikusów! Sam mi o tem opowiadałeś, a również i pan Colden. Wszak to z nim walczyłeś ty i Corlaer i Irokezi, kiedyście przełamali granicę Karnego Szlaku, zdobywając handel skórami znów dla naszego narodu. Więc, to ty... ty...
Wiedziałem, jak tkliwe uczucia żywił zawsze ojciec dla mojej matki nieboszczki, więc nie śmiałem naruszać jego wspomnień. On jednak sam z ust mi wyjął słowa, mówiąc:
— Tak, było to wtedy, gdy pokochałem twoją matkę. Ona... ona nie była, jakbyś mógł się spodziewać, związana żadnemi węzłami z tak wielkim szubrawcem. Bądź co bądź była jego siostrzenicą... to rzecz pewna, Robercie. Była z domu Kerr z Ferrieside; jej matka była siostrą Murraya. Kerr i Murray wyruszyli razem w roku 1715-ym; Kerr poległ pod Sheriffmuir. Wdowa umarła niedługo po nim, a Murray zabrał do siebie biedną, bezdomną Marjory. Opiekował się nią dobrze — niema co przeczyć; ale swoją drogą zamierzał uczynić ją narzędziem swych późniejszych zamysłów. Patrzył zawsze chłodno w przyszłość, nie myśląc o niczem jak tylko o własnem powodzeniu, a jeżelibym ja... ale niema co się nad tem rozwodzić. Wiadomo ci, Robercie, jak Corlaer i Seneka, wódz Tawannearów — ten, który dziś jest dozorcą zachodniej bramy Długiego Domu — i ja potrafiliśmy skruszyć tę ogromną siłę, jaką Murray obwarował granicę. Rozbiliśmy go tak srodze, podkopując jednocześnie jego znaczenie, iż był zmuszony uciekać z prowincji, a nawet jego przyjaciele, Francuzi, nie chcieli mieć z nim nic wspólnego — przynajmniej otwarcie. Zawsze skłaniała się do mniemania, że on i nadal służył z całą swobodą ich sprawie, gdyż jest do głębi duszy zagorzałym. Jakobitą — i to szczerze... mimo tak dziwnych, zagmatwanych sposobów. Tak, jest w nim coś, Robercie, czego nie można łatwo zrozumieć. On sam wierzy bez wahania, że wszystko, co czyni, zmierza do wzniosłych celów politycznych.
— Ależ to korsarz! — wykrzyknąłem.
— O, to niema wagi w jego oczach!
— Nic mu to — potwierdził Piotr. — On był już korsaszem na lacie.
— Tylko szaleniec może sobie uroić, iż służy państwu, będąc korsarzem! — sarknąłem.
— Mówisz nazbyt ostro — skarcił mnie ojciec. — Żyją dziś jeszcze ludzie, którzy pamiętają, jak to Morgan, Davis, Dampier i wielu jeszcze innych zuchów, im podobnych, żyli z korsarstwa, a jednocześnie służyli królowi. Niektórzy z nich skończyli na haku, ale Morgan umarł szlachcicem. Jest to możliwe.
— Jakoż to?
— Pomyśl, mój chłopcze! Murray — twój zimny dziadek, miej to w pamięci! — jest Jakobitą, przeto dla obecnego rządu ma jeno nienawiść i pogardę. Każde przedsięwzięcie, które może przynosić szkodę obecnemu rządowi, wydaje mu się usprawiedliwione, jako przyczyniające się do upadku tych, których on nienawidzi. Patrz, jaką szaloną fanaberję miał ten człowiek, nazywając swój okręt — Royal James![10]
— Czy aby to tylko naprawdę ów człowiek, za jakiego go uważasz? — odparłem, bynajmniej nie uradowany myślą, że za ciotecznego dziadka mam korsarza. Ojciec roześmiał się życzliwie i ręką, którą miał swobodną, poklepał mnie po kolanie.
— Wiem, jak musisz to odczuwać, drogi chłopcze — odezwał się. — Zupełnie tak samo mówiła ś. p. twoja matka... zacności kobieta! Byliśmy niedawno po ślubie, gdy wytworny łotrzyk przysyła nam przez jednego ze swych smoluchów[11] ów naszyjnik, który teraz spoczywa u mnie w okutej skrzyni... zapewne złupiony jakiejś indyjskiej królowej. Później... już po jej śmierci... gdy ty dopiero zaczynałeś chodzić w porciętach... przysłał nam znowu — owe srebrne talerze, co stoją na kredensie w jadalni. Nabyte nieuczciwie, to pewna; ale cóż miałem czynić? Nie mogłem rzucić ich w morze, ani też nie wiedziałem, jak mu je zwrócić. Potem przybył trzeci posłaniec, tym razem jedynie z listem, w którym wyrażał mi współczucie z powodu skonu tej, którą obaj ubóstwialiśmy nadewszystko! Wtedy, przyznam się, miałem chęć by go zadusić, gdyż gdyby mu się były powiodły jego zamysły, byłby ją wyswatał za pewnego Francuza, który był sługą niecnego czarta. Atoli z drugiej strony dbał o nią i obchodziło go wielce wszystko, co się z nią działo. Choćby zajechał nie wiem jak daleko, zawsze jakoś krętu-wentu zasięgał o nas wieści. Dowiedział się o twojem przyjściu na świat; dowiedział się o jej zgonie. Teraz zaś, kiedy doszedłeś do pełnoletności, jego żagle ukazują się za Piaskową Mierzeją. Nie wiem, co to znaczy, Robercie, ale mi się to nie podoba! Nie podoba mi się!
— Przecież nie znajdujemy się na morzu! — wyraziłem swoje zdanie. — Mieszkamy w Nowym Jorku. W fortecy króla Jerzego stoi załoga wojskowa. Komandor Burrage lada dzień nadciągnie z Bostonu. Czegóż dokaże przeciwko nam jeden statek korsarski, a choćby i dwa? Ba! a miejskie straże...
— Nie obawiam się przemocy, — przerwał mi ojciec, — ale piekielnej przebiegłości wypaczonego umysłu.
Ja, — potwierdził Piotr.
Ojciec wytknął cybuch fajki w jego stronę.
— I ty przeczuwasz, stary przyjacielu? — zawołał.
— Jeszeli Murray tu się znajduje, to nie znaczi nic dobrego — odpowiedział poważnie Holender. — Szaden pirat nie wyruszi na północ w posze zimowej tylko dla zabawy. Neen! Za wiele tu niebiezpieczeństwa; niema gcie biegać ani gcie się ukryć.
— Tak, masz rację, — przystał mój ojciec. — Zresztą bywali tu tacy, co zarzucali Nowemu Jorkowi, że to miasto nie jest tak wolne od konszachtów z piratami, jakby się mogło wydawać napozór. Murray i jemu podobni muszą sprzedawać nakradzione towary, a do tego potrzeba im wszędy stosuneczków z kupcami. Za czasów wielkorządcy Burneta zwykliśmy byli zwracać baczną uwagę na szynkownię „pod Głową Wieloryba“ i inne szyldy podlejszego gatunku, ale winieniem przyznać, że nie upolowaliśmy nigdy grubszej zdobyczy, jak przybłąkanego buntownika lub zbiega. Jednak wiem, że w naszej mieścinie nie brak kupców prowadzących nieosobliwe interesa, a nie każdy okręt, co tu zawija, jest tak Bogu ducha winien, jakby naogół sądzić można było.
— W każdym razie, ojcze dobrodzieju, mamy się na ostrożności! — nadmieniłem.
Ojciec roześmiał się, a pocieszny, głupkowaty chichot Corlaera wtórował jego wesołości.
— Roztropny wróg uprzedza nawet wieść o swem przedsięwzięciu — odrzekł mój ojciec. — Ufajmy, że mamy odrobinę szczęścia, by dać sobie radę. Jakiekolwiek zamysły knowa Murray, wykona je niespodziewanie i zręcznie. Ale sza! Słychać dzwonek na obiad. Dajmy na razie spokój przewidywaniom!









  1. Przezwisko nadawane Irlandczykom.(Obj. tłum.).
  2. Tak nazywają gwarę, jakiej używają Irlandczycy, mówiący po angielsku.(Obj. tłum.)
  3. Mowa tu o sposobie zabijania jeńców przez korsarzy: straceńcom zawiązywano oczy i kazano iść po belce, zawieszonej nad burtą, aż wpadli w morze. (Przyp. tłum.).
  4. Jakobitami nazywano stronników wygnanego króla Jakóba Stuarta; o walce ich z whigami (stronnikami Jerzego Hannowerskiego) pisze R. L. Stevenson w powieści „Porwany” („Kidnapped”). — Przyp. tłum.
  5. Górny żagiel na maszcie, zwany też wronką.
  6. Najemni korsarze w służbie jakiegoś państwa, zwani też kaprami; od państwa, które ich najmowało, dostawali glejt czyli patent, upoważniający ich do rozbijania, brania w niewolę i rabowania okrętów nieprzyjacielskich. (Przyp. tłum.).
  7. U nas taką tabakę nazywano rapą (Przyp. tłum.).
  8. Statek wojskowy.
  9. Przypis własny Wikiźródeł zimny dziadek — gwarowa nazwa rodzinna oznaczająca: 1) wuja albo stryja jednego z rodziców, 2) ojca ojczyma albo macochy lub 3) brata rodzonego dziadka. Źródło: Iwona Bielińska-Gardziel, Nazwy rodzinne w ustnych relacjach o rodzinie i słownikach gwarowych – problemy wartościowania, w: Badania dialektologiczne. Stan, perspektywy, metodologia: Materiały konferencji naukowej „Gwara i tekst”, Kraków, 27–28 września 2013 r., red. Maciej Rak i Kazimierz Sikora, Kraków: Księgarnia Akademicka, 2014, ISBN 978-83-7638-451-1, s. 287.
  10. Dosłownie: Królewski Jakób. Tytuł Royal nadawany jest wszystkim członkom prawowitego rodu królewskiego, zwłaszcza następcy tronu. (Przyp. tłum.).
  11. Pogardliwa nazwa marynarzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.