Zacisze/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz od samego rana mżył deszcz i wiał zimny, zupełnie już jesienny wiatr.
Kazio z trudnością zmusił się do zimnej kąpieli, tembardziej, że używał jej sam jeden, gdyż zbalowani, pomęczeni koledzy spali do południa, obudzili się przed samym obiadem.
— Ale od jutra stanowczo przyłączam się do ciebie! — potwierdził obietnicę Antoś.
Włodzio kichał, pluł i ziewał wciąż tak straszliwie, że nic się odeń dowiedzieć nie było podobna. Przyjaciele nie tracili jednak nadziei nawrócenia i jego na lepszą drogę.
Tymczasem było nudno, było smętnie, było duszno i wilgotno w ciemnych pokojach starego dworu, a w nowym dworze było zupełnie pusto i tak cicho, że przykro było rozmawiać głośno. Wszyscy siedzieli po kątach, kryjąc tam kwaśny, pobalowy humor i senność. Panny w swoich pokoikach na górze leczyły wytańcowane na nogach
bąble; Karpowicz gdzieś znikł; pani Ramocka zamknęła się z Józiem w gabinecie, dla tajemniczych, gospodarczych narad; Tołłoczkowa drzemała jak zawsze w obszernym, obitym skórą fotelu. Skoro więc tylko na chwilę ustał deszcz, chłopcy wybiegli do ogrodu do grabowej alei,
gdzie rzędy pni łagodziły porywy wiatru, a wgórze gęsty strop zieleni chronił cokolwiek od słoty. Po ubitej deszczem wstędze alei tułały się już gęsto zżółkłe omioty strąconego listowia, blado przeświecały z boków kwatery ogrodu, zamglone stawy i okolice... Młodzież wałęsała się tam i napowrót, kurząc papierosy i przeżuwając wrażenia z wczorajszej uroczystości.
— Nic szczególnego! — mówił Antoś. — Właściwie było nudno...
— No, już nie wiem, czego chcesz!? Wina mieliśmy w bród, i mogliśmy używać, ile kto chciał, bo pani Żarska wszystkie starsze panie i panów zabrała, jak się patrzy, do „sinhedrionu“... Ach, ty, Kazik, pewnie nie wiesz, co to jest „sinhedrion“? To taka bóżnica! Tak nazwała Karolcia mały bawialny pokój, gdzie w Łętowicach zbierają się wszyscy starsi, rozsiadają się na kanapkach i fotelach, piją czarną kawę, likiery no i pytlują... — opowiadał z przejęciem Włodzio.
— I panowie też? — spytał Kazio.
— I panowie, o ile nie grają w karty... Nie pojmuję, doprawdy, o czem oni tak wciąż gadają... Wszystko przecież dawno wiadomo! Wiadomo przecież, że pan Opacki żyje ze swą gospodynią, a Żyd wieczny tułacz ma w każdem mieście na Wschodzie kochankę i dzieci coś pół setki, jak patrjarcha Abraham... każde innej wiary! Że Tyleccy jeżdżą od czasu do czasu łajdaczyć się do Warszawy... Wciąż wkółko, wciąż wkółko to samo! Nuda, mówię wam, smorgońska!... Zato nam doskonale!... Karolcia sprytna zawsze coś wymyśli, to butelkę szampana zwędzi, to tortu połowę nam przyniesie... Zuch facetka i... jędrna jak rzepa... Ja ją tak niby z niechcenia zawsze dotykam tu i ówdzie, to wiem!
— Co wiesz? Nic nie wiesz! O Karolci pewnie mówisz... Dotykałeś się, powiadasz? A gdzie i jak się dotykałeś? — dopytywał się Izyda, który również wyszedł na przechadzkę ze dworu i przyłączył się do nich.
Wziął Włodzia pod rękę i wysunął się trochę naprzód, bo po Antosia przybiegł Kacper z wezwaniem, żeby szedł do pani starszej, a Kazio pozostał sam wtyle, nie chcąc się przyłączyć do „obrzydliwego sowizdrzalstwa Izydy“. Ponieważ jednak mignęło mu imię Zosi w rozmowie kolegów, pilnie nadstawiał uszu.
— Nigdy nie wierz w tak zwaną cnotę niewieścią! — pouczał Izyda. — Jest to figiel, którego niema... A raczej istnieje ten figiel do pierwszej sposobności... Są to bardzo kruche granity... Jeżeli która mówi „nie“, to znaczy „tak“; jeżeli odpycha, to tylko po to, żeby ją z większą siłą atakowano; jeżeli krzyczy, to napewno wtedy, kiedy jej nikt usłyszeć nie może... Nie przestałem więc, choć usuwała się i nawet kopnęła mię parę razy... Cofnę trochę nogę, a potem znowu powoluchnu, niby wypadkiem, niby przez sen... W karecie ciemno... Zawsze, chłopcze, staraj się dostać do karety, gdzie są panny... Pani Ramocka śpi, poznaję to po jej oddechu, Cesia zwaliła się na moje ramię i aż chrapie... Więc znowu but ostrożnie wysuwam między nóżki, rękę zwieszam, niby nic, niby niechcący. Może usnęła, może myślała, że to... róg paltota. Co mi tam? Dla mnie skutek ten sam!... A zresztą może... sama chciała...
— Podły! Podły! Coś ty powiedział, nikczemniku!? Coś powiedział!? Powtórz! — wybuchnął nagle Kazio. Zaskoczył drogę studentowi i schwycił go za klapę surduta. Ten ze zdumieniem patrzał chwilkę na bladą, jak chusta, twarz chłopaka, poczem z gestem lekceważenia spróbował go od siebie odsunąć.
— O co chodzi?
Chłopak skoczył, jak żbik. Nim Izyda zdołał się opamiętać, już leżał na ziemi, a Kazio siedział na nim na wierzchu. Gdy nareszcie udało się Włodziowi i nadbiegłemu Antosiowi rozłączyć walczących, obaj wyglądali, jak worki zboża, unurzane w błocie.
— A to nicpoń!... — wołał zdławionym głosem student.
— Ja temu ulicznikowi nie daruję, ja mu kości połamię... ja mu... — syczał Kazio.
— Dobrze, dobrze!... O tem potem!... Trzymaj go, Włodzio!... A ty chodź... O cóż to poszło?... Niemożliwe rzeczy!... Taki skandal!... Jak pijani chłopi!... Bój się Boga, Kaziu, co się z tobą dzieje!...
Chłopak dał się uprowadzić, ale drżał jak w febrze, a gdy znalazł się w swoim pokoju, rzucił się nagle twarzą na stół i wybuchnął spazmatycznym płaczem.
— Ja tego nie przeżyję, ja tego nie przeżyję... Nawet powtórzyć tego ci nie mogę, co mówił ten,
ten... Albo on... albo ja...
Chłopak chwycił groźnym ruchem leżący w pobliżu rewolwer.
— Co to, to nie!... Dudki, bracie! Oddaj broń!... Zaraz oddaj broń!... Domyślam się, że wmieszana Zośka!... Dziwi więc mię, że ty chcesz, że ty chcesz... rozmazać skandal na całą okolicę!... Ładnie, ładnie!... Bo któż w tym wypadku najwięcej ucierpi?... Matka i ona!...
— Być może, ale ja nie mogę... Zresztą on mię... uderzył w twarz. Tego nie mogę darować, jak sobie chcesz!... Tego się nie darowywa!...
— To się da urządzić!... Są inne sposoby!... — dowodził Antoś, odbierając broń z obwisłej ręki
przyjaciela. — Napij się wody i uspokój przedewszystkiem, a potem naradzimy się...
Nalał mu szklankę i podsunął przed nos; Kazio usłuchał, poczem długi czas siedział pogrążony w posępnem milczeniu. Antoś chodził po pokoju i gwizdał.
— To ci frajda! Gotowe teraz wszystko wypłynąć przed matką! I nawet to, pocośmy jeździli do miasteczka.
— Nic nie wypłynie! Bo ja proponuję pojedynek amerykański... Kto wyciągnie gałkę, ten zostawi list: „proszę nikogo nie oskarżać o moją śmierć“... — odszepnął ponuro Kazio.
— Trochę za ostro... Zresztą nie wiem powodu i nie chcę się go dopytywać... Jednak...
— Ale pośredniczyć się zgodzisz?
— Owszem. Jeżeli ty uważasz się za obrażonego. Mogę im zanieść twoje warunki. Zawsze strona wyzywająca stawia najdalej idące wymagania, gdyż inaczej przeciwnik ma prawo je podwyższyć a wtedy — szlus! Znika sposobność do targów... Ale skąd wziąć drugiego sekundanta? W tem sęk!
Długo naradzali się nad tą kwestją.
— Możnaby posłać po... Witusia Domańskiego proponował nieśmiało Kazio.
— Gomóła i tchórz...
— No... a Grześ? Co na to powiesz?
— Ja nic! — Owszem, Grześ naogół porządny chłopak, a ja jestem demokratą! Ale on nie zrozumie sprawy. W dodatku Włodzio gotów się obrazić, że przysyłam mu syna lokaja... Znasz jego arystokratyczne poglądy... A on napewno będzie sekundantem ze strony Izydy, gdyż innego niema. Wtedy wyniknie druga sprawa z tobą i ze mną!... Ci ryżanie biją się o byle co, tego wymaga ich ustawa! Nie mam nic przeciwko temu,
owszem; ale to poplącze i skomplikuje sytuację!
— W takim razie może zwrócić się do Tolentego Żarskiego albo poprosić Tyleckich!
— Nic z tego! Znam ich, drą nosy i udają starszych... Wyśmieją nas i zaraz wszystko roztrąbią po okolicy. Lepiej poprostu poprzestać na dwóch sekundantach, każda strona po jednym!
— Ha, trudno! Mówię ci, że lepiej jeszcze amerykański, bo nie potrzebuje ani asysty, ani lekarza.
— Na lekarza poprosimy Karpowicza. A pojedynek amerykański ty sobie wybij z głowy... Skończone głupstwo i niczego nie dowodzi. Ślepy los szczęścia! Nie zgodzę się na niego za żadne w świecie pieniądze. Już ty mi pozostaw całą sprawę... Bądź pewny, że będę ostry i urządzę wszystko najlepiej... Wiesz przecie, że i ja tu wmieszany, bo poszło o moją siostrę, że chciałbym raz na zawsze dać nauczkę Izydzie, że jego
żarty muszą mieć granicę. Zresztą, skoro raz mię wybrałeś na swego sekundanta, to cała sprawa w moje przechodzi ręce... Czytałem o tem w podręczniku dla pojedynkujących się. Jeszcze go na wszelki wypadek przejrzę, bo jest w bibljotece.
Kazio kiwał przytakująco głową, a jednocześnie obcierał z rąk i twarzy błoto, oraz krople krwi, spływające z zadrapań. Antoś udał się natychmiast do nowego dworu, dokąd Włodzio odprowadził Izydę.
Zmieszał się trochę, znalazłszy studenta w jego pokoju, leżącego na łóżku, z twarzą, obwiązaną mokremi szmatami. Rozparty w fotelu Włodzio ciągnął z namaszczeniem jakąś nadzwyczajną „pipę“.
— Szanowny panie!... — zaczął uroczyście Antoś, stając pośrodku i zapinając guziki marynarki. — Przychodzą w imieniu kolegi mego i przyjaciela, Kazimierza Piotrowskiego...
Izyda usiadł na posłaniu i utkwił w mówiącego swe wolne od okładów oko.
— Aha, bardzo proszę!...
— Czuje się obrażonym i żąda satysfakcji!...
— Co?... Paradny!... Mało tego, że mię co najmniej na trzy dni wzroku pozbawił, jeszcze chce mię, widzę, zabić...
— Nie mogę wchodzić w szczegóły sprawy i sądzić, kto — komu więcej dał... Spełniam polecenie mego mocodawcy i dodaję od siebie, że w razie odmowy będziemy się uważali za zwolnionych od wszelkich względów towarzyskich i honorowych...
Włodzio wstał i mocno się zaciągnął, a Izyda znowu położył na łóżku.
— Owszem. Zwalniajcie się... Za parę dni wyjeżdżam do Warszawy... Czy to wam wystarczy?...
— Niema miejsca na kuli ziemskiej, gdzieby pan mógł się ukryć przed obowiązkami czci... —
cytował Antoś z „Poradnika“. — Będziemy pana ścigać wszędzie i na każdem miejscu...
Izyda znowu usiadł na łóżku.
— Więc o cóż wam chodzi?... Żebym go przeprosił?...
— Niech pan wybierze ze swej strony przedstawiciela, a my już to z nim ułożymy. Może pan być pewny, panie Szczepański, że dołożymy wszelkich starań, aby zadość się stało honorowi i sprawiedliwości...
W oku Izydy błysnął dawny humor.
— Morowe chłopy!... Cóż, Włodziu?... Co powiedzą o tem w waszej... Rydze? Widzę, że masz ochotę... Idź, idź, używaj!... Błogosławię cię... Jesteś w tym wypadku mężem opatrznościowym, coś w rodzaju iloczynu z polskiego warchoła i niemieckiego bursza... Doppelt Ritter!... Idź więc, idź!... A pamiętaj: nie daj się a... i mnie też. Dobierz sobie takiego drugiego, jak sam, szermierza i dajcie im w skórę!
— O, możesz być spokojny!... — odrzekł Włodzio, gasząc „pipę“. — Służę koledze choć natychmiast — zwrócił się do Antosia.
Wymknęli się do starego dworu, unosząc z sobą z bibljoteki, oprócz „Podręcznika“, jeszcze drugą książeczkę, pod tytułem: „Pojedynek, jego warunki i uzasadnienie“.
— I — wcale to niepotrzebne!... Upewniam cię... U nas w Rydze i Dorpacie nie mija dzień, żeby się coś podobnego nie stało... — mruczał Włodzio. Z odętych jego policzków poznał Antoś, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia.
— Już ja tam wolę... po polsku!... — odcinał się.
I zaraz z miejsca pokłócili się, gdyż Włodzio zaproponowany raz jeszcze przez Kazia pojedynek amerykański nazwał „świństwem”, „tchórzostwem“ i „wykrętem”.
— Co to za bitwa!? Żadna bitwa!... Pif!... I koniec!... Bitwa to jest zawsze co najmniej dwóch facetów! I broń odpowiednia... Rapier, pistolet, szabla, to jest bitwa...
— Owszem, owszem!... Bardzo proszę!... Nie upieram się... Musiałem powtórzyć propozycję strony obrażonej!...
— Jakiej obrażonej!... On pierwszy zaczął... sam widziałem... Skopsał go jak nieboskie stworzenie!... Widziałeś sińce?...
— Nie mogę wchodzić w szczegóły... Zupełnie mi wystarcza oświadczenie mego... klijenta!...
— Dureń on!... Z igły robi widły!... Z byle głupstwa!... Czy ty wiesz, o co poszło?
— Nie chcę wiedzieć!... A klijenta swego obrażać nie pozwolę!... Proszę więc trzymać język za zębami, bo inaczej!... — ostro natarł na Włodzia Antoś.
— Z wielką chęcią!... Nic nie mam przeciwko temu!...
— W ten sposób nie dojdziemy do ładu, a to nie zabawka!...
— Tak, to nie zabawka!... — powtórzył Włodzio, robiąc rurkę z grubych warg i wypuszczając przez nią dech.
Po pertraktacjach, które przeciągnęły się aż do zmroku, wpadł nareszcie rozpromieniony Włodzio do Izydy, wołając od proga:
— Fu!... Miałem łaźnię! Twardy zbir ten Antoś! Ale wykwitowałem facetów doszezętu!... Krokum nie ustąpił!... Warunki wprost — boskie!
Umilkł, spostrzegłszy siedzącego na krześle Karpowicza.
— Wykładaj dalej, Włodek!... Dohtur wie wszystko!... Przecie bez niego nijak obejść się nie może w takiej potrzebie!...
— Właśnie, mówiliśmy i o tem i mieliśmy się zwrócić do pana.
— Widzisz. Więc smal dalej!...
— Pistolety gładkie, dwadzieścia kroków, do barjery, trzy strzały...
— Suto! I kiedyż to ma być ten... pogrzeb?
— Pojutrze rano, na polance, na Sobieniu!...
— Ach, smarkule, smarkule, to wam takie figle w głowie? Teraz, kiedy ojczyzna najwięcej potrzebuje sił młodych, ofiarności, męstwa... to wy... — zaczął, powstając, Karpowicz.
— Wymawiam sobie, wymawiam sobie!... — wyjąkał, czerwieniąc się Włodzio. — Nie potrzebujemy nauk!...
— A wiem, wiem, że tu nikt nauk nie potrzebuje... Kiedym was prosił, żebyście pomogli mi uczyć chłopaków wiejskich, to coście powiedzieli? „Niebezpiecznie“! Co?... A gdzie tamci?...
— W starym dworze, czekają na odpowiedź, ale może się pan nie fatygować, obejdziemy się i bez medyka.
— O, bardzo przepraszam łaskawego pośrednika! — wmieszał się Izyda. — Ponieważ to ja mam wyjeżdżać na tamten świat, więc, rzecz prosta, chcę uczynić to z całą obowiązującą paradą! Nietylko żądam medyka, ale dwóch sekundantów, pistoletów gładkich — nie innych — fraków, krawatów i t.d.
— Pistolety gładkie, pojedynkowe będą... Zaraz jutro jadę do Witowa i zabiorę je bratu z biurka tak, że nie zauważy...
— No i reszta, reszta musi być... Koniecznie... Proszę iść i obwieścić przeciwnikom moje warunki... A jednocześnie niech łaskawca zaprowadzi do nich... medyka! Bo bez medyka ani rusz...
Spadł więc niespodzianie Karpowicz na głowę pojedynkowiczom, zgromił ich, próbował zawstydzić, ale mało wskórał. Kazio uparcie powtarza, że on się nie zgadza, że nawet myśli znieść nie może, żeby to, co słyszał, komukolwiek uszło bezkarnie... Że on w zasadzie nic nie ma przeciwko sądowi koleżeńskiemu, lecz w tym wypadku, kiedy samej rzeczy powtórzyć niepodobna, nie widzi innego wyjścia, jak pojedynek...
Siląc się złamać ich upór, do świtu prawie przesiedział z nimi Karpowicz.
— Czegóż dowodzi pojedynek?... Pojedynek ma dowieść, że macie odwagę, że gotowi jesteście życie nadstawić w obronie czegoś. Czy nie tak? Jest tysiące sposobów wypróbowania tego. Dlaczegóż koniecznie pakować kulę w bliźniego? Ciągnijcie więc węzełki, a potem zgodnie z losem przepływając pokolei rzekę na drugą stronę, albo idźcie na jaką niebezpieczną wyprawę, zobowiążcie się wyratować z płomieni jaką ludzką ofiarę... Coś w tym rodzaju... Pole dla ofiarności, odwagi i zręczności szerokie! Pocóż zaraz mordować? Nie chcecie czekać, więc dobrze: ciągnijcie losy i w nocy ruszajcie na Sobień. Kto zbłądził, ten dureń! Czy zgoda?
— Ja bo się zgadzam, ale głównie dlatego, że niema nadziei znalezienia drugiego sekundanta! — ustąpił wreszcie Antoś. — A tak jakoś z jednym, to doprawdy marnie wygląda!
Zatem musiał się zgodzić i Kazio, niezmiernie zmordowany całonocną rozprawą. Postanowiono, że sekundanci obu stron będą pokolei ciągnęli kartki z kapelusza, dopóki jeden z nich nie wyciągnie bileciku z napisem „Sobień“. Tak też się stało, i Antoś wyciągnął los Kaziowi. Nazajutrz miał Kazio pójść o północy bez broni, bez zapałek i latarni do lasu i położyć róg myśliwski Antosia na wielkim głazie. Dnia następnego sekundanci powinni byli uroczyście sprawdzić dokonania zobowiązania i spisać odpowiedni protokół.
— Phi!... — mruknął Izyda, wysłuchawszy sprawozdania. — Bardzo pięknie!... Zawsze miałem szczęście w kartach, a u kobiet mniejsze! Choć tym razem mi się przydało! Wyznaję, że wolę, żeby on tam poszedł, niż ja. I nie tyle z obawy... duchów, ile wilków. Pięć sztuk w nocy!... Siła złego na jednego... szczególniej, kiedy nie wypada wleźć na drzewo! Nawet jedna sztuka w takim razie zupełnie wystarczy... Dajcie mu tam jaką pukawkę, będzie mu raźniej, a ja nie będę miał na sumieniu jego skóry!... Albo lepiej powiedzcie mu: niech śpi spokojnie w domu i spiszcie protokół, że go... przepraszam! Brry! Takie mordy kudłate, wyglądające w nocy z gęstwiny ognistemi ślepiami!... Niech nie waży się chodzić!... Nie chcę, nie chcę!... Napewno go zjedzą... Jesień za pasem, zimno, zwierzyny niema, a więc głodne pewno! Zjedzą go! Powiedzcie mu, że jest
taki hardzioch i żylak, że nabawi nawet wilki niestrawności... A mnie jako członkowi towarzystwa opieki nad zwierzętami nie wolno się znęcać nad żadną bestją!... — wywodził szeroko Izyda.
Kazio lojalnie przyjął wyrok, lecz nie chciał słyszeć o żadnych ustępstwach.