<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Mandatarjusz in floribus.

Śród tego ogólnego zamieszania i popłochu nie spostrzegł nikt, że na zasłane trupami pobojowisko, nowa przybyła osoba.
Juljusz dojeżdżając do mieszkania mandatarjusza, posłyszał z dala wystrzał pistoletu, po chwili spotkał się z uciekającym maziarzem, a stając prawie równocześnie z drugim wystrzałem przed gankiem, niemy i osłupiały z zdziwienia, przypatrywał się całej poprzedniej scenie.
— Co to znaczy, co to jest? — zawołał, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia.
Na ten wykrzyk pierwszy podniósł się z ziemi policjant, któremu podobno największe groziło niebezpieczeństwo. Kula świsnęła mu ponad samą głową, że nieborak przytomność stracił w pierwszej chwili. Podniósł się teraz powoli i ostrożnie i jakby sam sobie niedowierzając, obejrzał się do koła z szeroko rozdziawioną gębą i okropnie na wierzch wybałuszonemi oczyma.
— Co się tu dzieje? — zapytał na nowo Juljusz.
— Rozbój, jasny panie — wybełkotał policjant.
Wymówiony tytuł jasnego pana działał elektrycznie na szanownego mandatarjusza i jego godną połowicę. Oboje naraz porwali się z ziemi. Mandatarjusz stanął w strasznie głupiej pozycji i ledwie na niezgrabny zdobył się ukłon, pani sędzina krzyknęła przeraźliwie na widok swego negliżu i szybko jak kula znikła w sieniach.
Juljusz głośnym zaniósł się śmiechem.
Mandatarjasz opamiętał się po części.
— Trzydzieści lat jestem mandatarjuszem — wybełkotał szeroko rozkrzyżowując ręce — a jeszcze po dziś dzień nie zdarzył mi się podobny wypadek.
— Ale cóż się stało właściwie? — powtórzył zapytanie Juljusz, skacząc z konia.
— Okropna historja! cyrkuł i kryminał nie zechce nawet uwierzyć!
— Czemu?
— A, panie dobrodzieju, to nie do uwierzenia!
Juljusz zaczął się już niecierpliwić, rozciekawiony do najwyższego.
— Przestań że się pan dziwić — przemówił z silniejszym naciskiem — i odpowiedz raz na moje zapytanie.
Mandatarjusz połapał jakoś rozstrzelone myśli i per longum et latum jął opowiadać całe zdarzenie!
Juljusz przysłuchiwał się z nadzwyczajnem zajęciem, a twarz jego mieniła się coraz więcej.
Domyślił się zaraz, że zuchwały zbieg był to ten sam maziarz, którego według zeznania Ołańczuka, niedawno Kośt’ z Eugenią oczekiwali przed dworem i który tej jeszcze nocy miał być u starego klucznika. Rozpamiętując i kombinując cały tok wypadków, przyszedł łatwo do przekonania, że pod sukniami i pozorem maziarza, wcale jakaś inna ukrywała się osoba.
Lecz któż mogła być ta osoba?
I na to łatwa znachodziła się odpowiedź. Zapamiętały opór przeciw rewizji, niezwyczajne uzbrojenie, objawiona śmiałość i zręczność i to skore narażenie się na najwyższe niebezpieczeństwo, byle tylko ujść uwięzienia — wszystko to naprowadzało w owych czasach na pewien nieomylny zda się ślad.
Juljusz uderzył się w czoło, jakgdyby mu się nagle jakaś ważna rozjaśniła zagadka.
W jego bujnej, rozpalonej wyobraźni urocza postać Eugenii cudownym naraz olśniła się blaskiem. Z pięknej, dowcipnej, szlachetnej dziewczyny stała się naraz romantyczna bochaterka, kapłanka wielkiej idei, uczestniczka wielkich zamiarów!
Im silniej jednak ustało się w nim to przekonanie, tem większy ogarniał go niepokój.
Tajemnemu jej działaniu zagrażało odkrycie, nad niebezpiecznemi jej związkami groźne zawisło niebezpieczeństwo.
Niedawne odkrycia Ołańczuka i świeże zdarzenie w dominium musiałyby, dochodząc zestawione razem do wiedzy zwierzchności, podsycić jej poprzednie podejrzenia, i wywołując ściślejsze śledztwo mogły łatwo naprowadzić na ślad całej tajemnicy. W takim razie jakże srogie niebezpieczeństwo zagrażało Eugenii i reście współdziałających osób!
Myśl ta przeszywała na wskroś Juljusza, a bijąc się z nią zawzięcie, powziął nagle jakieś silne postanowienie. Zwrócił się do mandatarjusza, który dotąd jeszcze nie mógł zupełnie przyjść do siebie, i ozwał się cokolwiek zmienionym głosem.
— Panie Gągolewski, prosiłbym pana na słówko.
Mandatarjusz w tej chwili całą, pięścią uderzył się w czoło i zarzucił w tył głowę jak człowiek, który nagle znalazł klucz do jakiejś ważnej zagadki.
— Mam go już! — wykrzyknął tryumfująco, nie uważając na zagadnienie dziedzica.
Juljusz wpatrzył się nań zdziwiony.
Mandatarjusz dumnem dokoła potoczył spojrzeniem.
— Ho, ho, ho — przemówił z amfazą — przenikliwość moja....
— Prosiłem pana na słówko rozmowy — przerwał Juljusz niecierpliwie.
Mandatarjusz w niskim ukłonie zgiął się we dwoje.
— Przepraszam uniżenie pana dobrodzieja, nie uważałem! Roztrząsałem kto jest ten maziarz i wiem już niech mię siarczysty piorun....
Juljusz niespokojnie obejrzał się do koła i nowym niecierpliwym gestem przerwał dalsze tryumfujące wynurzanie się mandatarjusza.
— Proszę pana, panie Gągolewski — rzekł zmierzając do kancelarji.
Mandatarjusz skwapliwie poskoczył za swym znakomitym gościem, zaledwie jednak stanął w kancelarji, ozwał się nieco zniżonym głosem, głowę ze znaczeniem przechylając na bok:
— Panie dobrodzieju, to jeden z tych.... z tych.. z ostatniego cyrkularza....
— Jakto? — zapytał Juljusz, choć dorozumiewał się co znaczą te wyrazy.
Mandatarjusz stanął na piętach, oczy wytrzeszczył, brwi podciągnął do góry, wargi wydął naprzód i przekładając z uroczystą powagą palec do nosa, mruknął ledwie zrozumiale.
— Em.... mi.... Emissarjuszszsz!....
Juljusz zadrgał z lekka.
— Pst! — szepnął niespokojnie.
— Pst! — powtórzył mechanicznie mandatarjusz.
Młodzieniec szybko przeszedł się po pokoju.
— Panie Gągolewski — ozwał się po chwili namysłu — sądzę, że nie mogę panu śmiało zaufać.
Mandatarjusz w uroczystem milczeniu pochylił głowę na piersi i tylko z podełba zerknął na młodzieńca.
— Słuchaj pan — ciągnął dalej Juljusz, otrząsając się z wszelkiego wahania. — Cały dzisiejszy wypadek musisz pan jakoś... tak... zręcznie... tak...
— Zatachlować.... niby..... — dokończył mandatarjusz, peritus rei.
— Tak jakoś, zupełnie zatrzeć i zagładzić.
Twarz mandatarjusza na krótką chwilkę szczegółniejszem rozpromieniła się zadowoleniem.
— Mam go! — poszeptał w duchu.
— Hm, hm, — krzyknął poważnie, pokiwując głową.
Juljusz coraz niespokojniej wpatrywał się w jego twarz.
— Jakże — zapytał.
Mandatarjusz ciągle kiwał głową, jakby się z jakiemiś ciężkiemi ważył myślami.
— Trudno, bardzo trudno.... — szepnął.
— Trudno? — powtórzył Juljusz.
— Hm, hm, hm, tararara — mruczał pan sędzia w pozornem zamyśleniu i nadymał się coraz więcej.
— Cóż więc?.... — naglił niecierpliwie Juljusz.
— Ta.... — mruknął pan mandatarjusz i rozkrzyżował ręce.
— Uda się?
— Pieniądze u tych łajdaków wszystko mogą. Ale to łotry na wielki kamień, fiufiufiu, potrzeba ogromnie poforsować!
— Mniejsza o to.
— Parę setek....
— Bierz licho.
Mandatarjusz aż oblizał się z radości.
— Ja się sam narażam, ale to nic — mruknął zerkając z podełba.
— Będę pamiętał o tem i potrafię panu nagrodzić.
— O panie dobrodzieju! — kłaniał się mandatarjusz — żeby tylko dekret nie odebrali — poszepnął po chwili w tragicznej stawiając się pozycji.
— Zapewniam panu w takim razie dzisiejsze utrzymanie po koniec życia.
Mandatarjusz odkrząknął głośno i z impetem potarł czoło.
— Ha, w Bogu nadzieja! — przemówił. — Spróbuję z tałatajstwem. Strażników potrzeba odwieść od zaskarżenia, a u policjanta i aktuarjusza okupić milczenie.
— Jak pan uważasz.
— A co będzie potrzeba.. — dodał mandatarjusz z pewnem wielomownem poruszeniem ręki.
— Zażądasz pan w mojem imieniu od Girgilewicza.
Mandatarjusz nastrzygł uszy i wydął spodnią wargę.
Juljusz prawił dalej:
— Ołańczuk przybędzie tu dzisiaj z zaskarżeniem przeciw Kośtiowi Bulijowi. Podejrzywa go, że w spółce z tym właśnie maziarzem okrada dwór Żwirowski...
Pan Gągolewski uważnie pokiwał głową i nieznacznie łypnął oczyma.
— Jego zeznania mogłyby ściągnąć śledztwo.
— Rozumiem.
— Potrzeba by je także....
— Złożyć ad acta.
— Ale oprócz tego trzeba jeszcze przeszkodzić Ołańczukowi, aby nie udał się wprost do kryminału.
— Wpakuję go do aresztu na parę tygodni.
Juljusz zawahał się i zmarszczył brwi.
— A czy to ujdzie? — zapytał.
Mandatarjusz uśmiechnął się z zaufaniem.
— Mam właśnie wyborny pretekst pod ręką. W Buczałach skradziono konia jednemu chłopowi. Rzucę podejrzenie na Mykita Ołańczuka.
Juljusz wzruszył ramionami.
— Ha, kiedy inaczej być nie może.
— Tylko że tego łotra potrzeba żywić! — poderwał mandatarjusz z indygnacją.
— Policzysz pan sobie u mnie każdy dzień.
Mandatarjusz swym zwykłym uniżonym odpowiedział ukłonem.
— Mogę się tedy zupełnie spuścić na pana? — zapytał luljusz jakby dla ostatecznego utwierdzenia się.
— Ręczę za wszystko sumieniem! — zawołał mandatarjusz z uroczystą dobitnością.
Juljusz podał mu rękę i po krótkiem pożegnaniu, wyszedł z kancelarji.
Pan mandatarjusz odprowadził dziedzica aż na ganek, sam przypadł przytrzymać strzemiona i nie przestał kłaniać się uniżenie, aż koń cwałem pomknął na gościniec.
Teraz zaś zmieniła się nagle cała jego postać. Wyprężył się sztywnie, brzuch wypiął naprzód, ręce schował do kieszeni i z promieniejącą od zadowolenia twarzą, wracał po woli do kancelarji.
— Starościc był warjat, a to głupiec, dureń co się zowie.... — przemówił sam do siebie wesoło.
— Mam go teraz zupełnie w mojej mocy — ciągnął dalej po chwili. — Niech no mi teraz spróbuje zaimponować ten hołodryga, ten Czorgut czyli raczej Czort przeklęty. Dziedzic skompromitowany, to ani kwestji, musi więc siedzieć cicho jak trusia, bo inaczej powącha pismo nosem. A temu oczajduszy, temu przybłędzie przy pierwszej okazji takiego wytnę szczutka w nos, że aż za dziesiątą miedzę wytnę kołowrota. Pokażę mu, mospanie, gdzie raki zimują.
— I pan mandatarjusz ua samo wspomnienie Katiliny zaperzył się i zabundziuczył, jakby djabła chciał schwycić za rogi.
Nagle coś sobio przypomniał.
— Trzeba się wziąć do tych strażników — mruknął i odchylając drzwi, obudwu przywołał do kancelarji.
— To mi się podoba! — zagrzmiał zaraz na wstępie piorunującym głosem — dwóch zbrojnych strażników pozwala niebezpiecznemu kontrabandziście umknąć z kancelarji. A za cóż to wam cesarz płaci do kroćset piorunów. Doniosę to niezwłocznie finansowej władzy, niech takich tchórzów ponapędza na cztery wiatry, do miljon djabłów!....
Obadwaj strażnicy pogłupieli na tę harangę niespodziewaną.
— Ależ wielmożny sędzio — ozwał się jeden.
Halt’s Maul — zakrzyknął pan mandatarjusz po niemiecku, jak zwykł czynić kiedy w sprawach urzędowych komuś chciał silniej zaimponować. — Osobiście pojadę do pana respicjenta i opowiem mu jakich ma pod sobą ludzi, tchórzów, darmojadów, co we dwóch nie mogą przytrzymać jednego kontrabandzistę, choć im jeszcze huzary pomagali.
— Ależ łaskawy panie — ozwał się drugi z strażników.
Halt's Maul mości dobrodzieju — srożył się dalej mandatarjusz — do respicjenta, do cyrkułu, do kryminału was osmaruję łajdaki, kolką w żebra wam zajadę, tchórze!
I tym trybem dalej piorunował i odgrażał się dalej, że obadwaj strażnicy potruchleli z przestrachu i nuż dalej kłaniać się aż do kolan wielmożnego sędziego i prosić pokornie, aby raczył łaskawie przemilczeć całe zdarzenie i puścić w niepamięć ich uchybienie.
Pan sędzia długo dał się prosić i błagać, aż zmiękł nareście, kiedy jeden z strażników przyrzekł paczkę wybornych sygarów a drugi spory zwój węgierskiego tytoniu najlepszej sorty w nagrodę milczenia.
— Bogdaj to mieć głowę na karku — mruknął po wyjściu strażników z zadowoleniem zacierając ręce. — I setek kilka kapnie do kieszeni i dziedzica złowiło się na wędkę i sygarka i tytoń przypłyną i temu hołodrydze będzie można puścić fimfę w nos!
— Ależ — doda! pc krótkiej pauzie, marszcząc brwi cokolwiek — z tem wszystkiem wielki ze mnie cymbał! Dziedzic tak skoro przystał ni tych kilka setek, że można było śmiało żądać z tysiączka.
— No, no — pocieszał się — jakoś to będzie. Co się odwlekło to nie uciekło. Poznawszy naturę dziedzica będziemy umieli zastosować się na przyszłość.
Poufny ten monolog przerwała nagłe wrjście walecznego aktuarjusza, naszego nieocenionego pana Gustawa Chochelki i jego nieodstępnej suki Pepity.
Godny alter ego pana mandatarjusza upędziwszy ćwierć mili w piekielnym przestrachu, opamiętał się jakoś, że przecież bądź co bądź grochowym nabojem nie mógł zabić na śmierć swego pryncypała.
— Mój Boże! — szepnął żałośnie — nieraz dziesięć razy strzelę nim jednego wróbla ubiję, a teraz od razu miałbym zastrzelić pana sędziego! A pan sędzia przecież nie wróbel!
Po tej logicznej uwadze zaczął pan Chochelka spokojniej zastanawiać się nad stanem rzeczy. Przypomniał sobie najwyraźniej, że strzelając w swem bohaterskiem uniesieniu mierzył w górę, prosto w niebo.
— Jakimże więc sposobem mogłem trafić w niego. Chyba się już djabeł usadził! — lamentował dalej.
Tym trybem rozpamiętywał biedak dalej swoje położenie, a im więcej zagłębiał się w myślach, tem silniej utwierdzał się w przekonaniu, że kiedy do ubicia jednego wróbla potrzebował dziesięciu strzałów, dla pana mandatarjusza w żaden sposób nie mógł wystarczyć jeden, bo przecież jak arcytrafnie i logicznie zauważał, pan maadatarjusz nie wróbel!
— Ho, ho, jemnby i wół nie sprostał! — pocieszał się w ciężkim utrapieniu.
I po tym ostatecznym argumencie nie myślał już uciekać dalej.
— Niech się dzieje co chce, powrócę do domu — zawyrokował stanowczo. — Głowy mi nie urwą!
Miał rację zupełną rację pan aktuarjusz! Głowie jego żadne nie zagrażało niebezpieczeństwo!
Ale bo też byli złośliwi ludzie, co utrzymywali głośno i otwarcie że pan Chochelka nie ma wcale głowy, wbrew silnemu przekonaniu innych, którzy mniej ujemni w swych sądach, przyznawali mu na wszelki wypadek, pół głowy czyli raczej pół główki.
Bądź jak bądź, z całą czy połową głowy, pan Gustaw Chochelka postanowił wrócić do domu i mężnie stawić czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu.
Trochę mdło mu się zrobiło koło serca, kiedy zbliżał się do prześwietnej dominii, ależ za to widzieć go było o kilka chwil później, kiedy spotkawszy się z policjantem, dowiedział się że nietylko ten sam żadnego nie poniósł uszkodzenia, ale i pan sędzia zdrów jak ryba i właśnie co długą z dziedzicem odbył konferencję.
— Teraz rewizorów przywołał do kancelarji — kończył policjant — ale wygląda coś bardzo rozsierdzony.
Pan aktuarjusz w jednej chwili w innego zmienił się człowieka.
Skurczona z przestrachu postać wyprostowała się w całej swej niepospolitej długości, wybałuszone na wierzch oczy cofnęły się o pół cala do swych jam, wybladła twarz zajaśniała hardym uśmiechem.
Szkoda, że zwierciadła nie było pod ręką. Pan Chochelka byłby sam do siebie zalotnemi strzelił oczyma, tak się zaraz wydawał pięknym, wspaniałym, imponującym!
Poprawił na prędce zawiesiste bakenbardy, podciągnął sztywne kołnierzyki, potarł z impetem czuprynę i dalej co tchu na prześcigi z swą wierną Pepitą popędził ku domowi.
Jak bomba wpadł do kancelarji i zabójczemi do kola miotając spojrzeniami, zawołał zdyszanym głosem
— To, to! djabeł go tam dopędzi!
— Kogo? — zapytał mandatarjusz zdziwiony,
— A tego łotra rozbójnika!
— Maziarza?
— Pół mili pędziłem za nim!
Pan mandatarjusz zgłupiał zupełnie i niemiłosiernie rozdziawił gębę.
— P.... p... pędziłeś....? — zająknął się.
— Ale cóż? Nie mogłem nigdzie przydybać konia, a piechoty ani rusz dopędzić łotra!
Pan mandatarjusz teraz dopiero opamiętał się z swego zdziwienia, a przypominając sobie jednocześnie ten wystrzał niespodziewany, co go w tak nefortunną potrącił sytuację, zmarszczył brwi, przygryzł wargi i gniewnie wzruszył ramionami.
— At, milczałbyś pan do licha — ofuknął z oburzeniem. — Za kogcż mię to masz, abym wierzył twoim banalukom!
Pan aktuarjusz zaperzył się urażony.
— Wolno wierzyć albo nie wierzyć, jak się panu sędziemu podoba! — burknął zuchwale.
Pan sędzia groźnie podniósł się na pięty, ale wtem na szczęście pana Chochelki rozwarły się drzwi i w żołnierskiej postawie wszedł Mykita Ołańczuk.
Twarz pana sędziego surowy i złowrogi przybrała wyraz.
Pociągany do protokołu Ołańczuk powtórzył szczegółowo wszystko to, co wczoraj i dzisiaj wyznał przed Juljuszem.
Pan sędzia ukończywszy śledztwo, w zamyśleniu przechadzał się po pokoju.
— Kombinując cały stan rzeczy — szeptał przez zęby — na nader ważne można wpaść odkrycia. Ktoby tylko mogła być ta jejmościanka z jasnemi włosami?! Ach żebym też to wazystko doniósł! Pan komisant Schnoferl przebłagałby się w swej niechęci do mnie i na całym arkuszu wypaliłby mi reskrypt po chwalny. Dalibóg trzeba nad tem pomyśleć!
A obracając się do swego nader pilnie przy stoliku ujętego aktuarjusza, podyktował mu zwykłą formułkę, zamykającą protokół, a potem sam wziął pióro do ręki i z wielkim zamachem i kunsztownemi wyzrętatami nakreślił swoje imię z niezbędnym przydatkiem tytułów: Mandalar und Polizeirichter.
— Skończone! — mruknął i odetchnął po ciężkim trudzie.
— A cóż proszę wielmożnego sędziego stanie się z Kośtiem? — zapytał Ołańczuk z właściwym sobie wyrazem zawziętej nienawiści.
Mandatarjusz groźnie nasrożył wąsy.
— Z Kośtiem nie wiem — mruknął z przyciskiem — ale ty pójdziesz do aresztu.
— Ja? za co?
— Ukradłeś konia urwiszu!
Ołańczuk skoczył jak opętany i przeżegnał całą pięścią.
Pan sędzia krzyknął na policjanta.
— Okuj mi tego łołra i wsadź do tylnego aresztu!
— Ależ dla Boga ja nie wiem nic o żadnym koniu...
Mandatarjusz przerwał mu dalszą ekskuzę głośnym policzkiem.
— Milcz łotrze!
— Ależ łaskawy sędzio.
— Ho ho, już ty się przyznasz ptaszku jak parę miesięcy posiedzisz o chlebie i wodzie.
— Parę miesięcy!.... — wyjęknął Ołańczuk z dziką złością.
Pan mandatarjusz skinął tylko ręką, a barczysty policjant w okamgnieniu założył kajdany eks-żołnierzowi i za kark wyprowadził go z kancelarji.
Pan mandatarjusz odsapał i odkrząknął należycie i spojrzał na zegarek.
— Pierwsza! — zawołał tak przestraszony. — Niech djabli porwą, człowiek jak koń pracuje! — Przed czwartą porwałem się z łóżka i do pierwszej nie można było odetchnąć.
Pan Chochelka niemem tylko westchnieniem zawtórował skardze swego czcigodnego pryncypała.
— W tej chwili z trzaskiem rozwarły się drzwi, a pani sędzina wpadła zadyszana do pokoju.
— Ty nic nie wiesz! — krzyknęła z pełnej piersi na wstępie.
Pan mandatarjusz wytrzeszczył oczy.
— Sięczkowska tu była z Oparek!
— I cóż?
— Powiadam ci dziwne rzeczy dzieją się we dworze! — trzepała prędko jakby w obawie, aby jej kto nie uprzedził.
— Cóż przecie?
— Wyobraź sobie ten przybysz nieznajomy, ten Czort.... Czort.... at djabeł go tam wie jak się nazywa!
— Katilina?
— A tak, ten Katilina, zniknął gdzieś bez wieści i słychu.
— Ech! — mruknął pan mandatarjusz niedowierzając.
— Ale powiadam ci, tej nocy punkt o dwunastej kazał się obudzić lokajowi i uzbrojony w dubeltówkę, cztery pistolety, sztylety i pałasze....
— Co, co, co? — przerwał mandatarjusz cofając się o parę kroków w tył.
— Powiadam ci, Sięczkowskiej wszystko to opowiadał sam Filip, który mu konia przyprowadził. Dziedzic o niczem nie wiedział.
Mandatarjusz z niedowierzaniem pokiwał głową.
— Ale powiadam ci: rano kazał go szukać, ale nie było nigdzie ani śladu, dopiero dziś w południe powrócił....
— Powrócił?
— Sam koć bez swego jeźdźca.
— Owa!
— Dziedzic lata po pokojach jak opętany, bo nie wie co o tem myślić.
Zapewne urwisz gdzieś kark skręcił, jak mu to przepowiedziałem — mruknął mandatarjusz z zadowoleniem zacierając ręce.
Jak widać Katilina ciągle jeszcze okrutnego nabawiał go przestrachu i respestu.
— A gdzież Sięczkowska? — zapytał nagle swoją połowicę.
— Jest u mnie.
— A to można się wszystkiego dowiedzieć od niej samej — mruknął wychodząc z kancelaiji.
W progu zatrzymał się na chwilkę.
— Dobrze rozważywszy, to i to jest jedna z wiadomości, za którąby się pan Schnoferl pewnie nie gniewał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.