Zemsta (Fredro)/Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta |
Rozdział | Akt I |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom V |
Indeks stron |
Piękne dobra w każdym względzie
Lasy — gleba wyśmienita —
Dobrą żoną pewnie będzie —
Co za czynsze! — To kobiéta!...
Trzy folwarki. —
Miła wdowa.
Arcy miła, ani słowa — (kładzie papiery)
Cóż, polewki dziś nie dacie? (Dyndalski wychodzi)
Długoż na czczo będę czekać?
Nie — nie trzeba rzeczy zwlekać —
Qua opiekun i qua krewny
Miałbym z Klarą sukces pewny;
Ale Klara młoda, płocha,
Chociaż dzisiaj i pokocha,
Któż za jutro mi zaręczy!
Nikt rozumny, Jaśnie Panie;
Rzecz to ślizka.
Tu sęk właśnie!
Natożbym się, Mocium Panie,
Kawalerstwa dziś wyrzekał,
By kto... (uderzając w stół) Niech go piorun trzaśnie!
Długo będzie na to czekał.
Ma dochody wprawdzie znaczne
Podstolina ma znaczniejsze:
Z wdówką zatém działać zacznę.
Bawi z nami — w domu Klary,
Bo krewniaczka jej daleka,
Ale mnie się wszystko zdaje...
Ona czegoś więcej czeka.
Ona czegoś... więcej... czeka...
A bodajże cię, Dyndalu,
Z tym konceptem! — Czegoś czeka! (śmieje się)
Tfy!... jakżem się uśmiał szczerze.
Czeka! — bardzo temu wierzę.
Jeszczeć młoda jest i ona,
Ależ wdowa — doświadczona —
Zna proporcją, Mocium Panie,
I nie każe fircykować,
Po kulikach balansować.
No — nie sekret, żem nie młody,
Alem także i nie stary.
Co?
Tać...
Możeś młodszy?
Miary
Z mego wieku...
Dam dowody.
Tylko że to, Jaśnie Panie —
Hę?
W małżeńskim ciężko stanie;
Pan zaś, mówiąc między nami,
Masz podagrę.
Ej, czasami.
Kurcz żołądka.
Po przepiciu.
Rumatyzmy jakieś łupią.
Ot, co powiesz, wszystko głupio. —
Ten mankament nic nie znaczy;
Wszak i u niej, co w ukryciu,
Bóg to tylko wiedzieć raczy;
I nikt pewnie się nie spyta,
Byle tylko w dalszém życiu
Między nami była kwita.
Bóg z Waszmością, mój Cześniku.
Pędząc czwałem na rozkazy,
Zamęczyłem szkap bez liku,
Wywróciłem ze sto razy,
Tak, że z nowej mej kolaski
Gdzieś po drodze tylko trzaski.
A ja za to ręczyć mogę,
Że mój Papkin tu piechotą
Przewędrował całą drogę;
A na podróż dane złoto
Gdzieś zostawił przy labecie.
Patrz Cześniku — poznasz przecie —
Cóż mam poznać?
Wystrzelony,
Wypalony.
Gdzieś na wrony.
Gdzie, do kogo, milczeć muszę,
Lecz nie karty są przyczyną,
Żem się w drodze spóźnił nieco.
Ani ziewnął! na mą duszę!
Tak, z mej ręki wszyscy giną!
Wszystkie.
Wszystkie?
Ćmy, komary.
Waszmość nigdy nie dasz wiary.
Bom niegłupi, Mocium Panie.
Ach, co widzę! tu śniadanie.
Ha, śniadanie.
Ach Cześniku!
Już to sześć dni i sześć nocy
Nic nie miałem na języku.
Jedz i słuchaj.
Tak się stanie.
(siada po drugiej stronie stołu)
(jak do siebie)
Strzelam gracko, rzecz to znana.
Rzecz to znana, iż w mej mocy
Kazać zamknąć Waszmość pana
Za wiadome dawne sprawki.
Zamknąć! po co?
Dla zabawki.
Czyż nie znajdziesz lepszej sobie?
Cicho! ciszej! Ja to mówię,
By odświeżyć w twej pamięci,
Nim powierzę moje chęci,
Coś mnie winien, a ja tobie.
Ach, co każesz wszystko zrobię. —
Byłbym zaraz dopadł konia...
Bom jest jeździec doskonały:
Niechaj będzie wzięty z błonia,
Dzik to dziki, lew to śmiały —
W mojém ręku jak owieczka,
Bom jest jeździec doskonały.
A bodajżeś!...
Tylko pozwól:
Kładłem nawet w strzemię nogę,
Kiedy nagle wielka sprzeczka
Przedsięwziętą spóźnia drogę,
A ta była w tym sposobie:
Słuchaj...
Zaraz. Szedłem sobie,
Mina tęga, włos w pierścienie,
Głowa w górę — a wejrzenie!
Niech truchleje płeć zdradziecka!
Słuchaj!...
Zaraz. — Idę sobie,
A wtém jakaś księżna grecka,
Anioł! bóstwo — zerk z karety —
Giną za mną te kobiety! —
Zerk więc na mnie — zerk ja na nią —
Koniec końcem, pokochała,
Zawołała, et caetera —
Książę, tygrys ludzi zbiera...
Ależ cicho.
Nadtoś żywy.
A bezbożny ty języku!
I tyrkotny i kłamliwy.
Nadtoś żywy, mój Cześniku.
Gdybym także, równie tobie,
Namiętności nie brał w ryzy,
Ostrze mojej Artemizy...
Proszę mówić.
Ojciec Klary
Kupił ze wsią zamek stary...
Fiu! — mój ojciec miał ich dziesięć.
Tu mieszkamy jakby sowy;
Lecz co gorsza, że połowy
Drugiej zamku — czart dziedzicem.
Czy inaczej: Rejent Milczek —
Słodki, cichy, z korném licem,
Ale z diabłem, z diabłem w duszy.
Jednak zgodnie jak sąsiady...
Jeśli nie ja memi psoty,
Nikt go ztąd już nie wyruszy.
Nie ma dnia bez sprzeczki, zwady —
Lecz potrzebne i układy.
Pisać? — nie chcę do niecnoty —
Iść tam? — ślizko, Mocium Panie:
Mógłby otruć, zabić skrycie,
A mnie jeszcze miłe życie.
Więc dla tegom wybrał ciebie:
Będziesz posłem tam w potrzebie.
Za ten honor ściskam nogi;
Wielki czynisz swemu słudze;
Ale nazbyt jestem srogi:
Zamiast zgody, wojnę wzbudzę.
Bo do rycerskiego dzieła
Matka w łonie mnie poczęła;
A z powicia ślub uniosłem,
Nigdy w życiu nie być posłem.
Czém ja zechcę, Papkin będzie;
Bo mnie Papkin słuchać musi.
Lecz porywczy w każdym względzie,
Jak sąsiada Papkin zdusi?
Jak mu kulą łeb przewierci,
Jak na bigos go posieka,
Któż natenczas sprawcą śmierci?
Kogoż za to kara czeka?
Biorę wszystko na sumienie.
Chciej rozważyć.
Już się stało. —
Teraz inne dam zlecenie;
Mości Papkin — ja się żenię.
Ba!
Cożto: ba!
Tak się cieszę;
I w tę sprawę chętnie śpieszę.
Powiedz gdzie mam błysnąć chwałą? —
Mamże zostać dziewosłębem?
Mamże zmusić zbyt zuchwałą?
Mamże skłonić zbyt nieśmiałą?
Mamże, jeśli cudzą żoną,
Jej tyrana przeszyć łono...
Cóż u diabła za szaleństwo!
Znasz, Cześniku, moje męstwo.
Słuchaj — mówiąc między nami,
Bez mej chluby, twej urazy,
Więcej niż ty, mój Papkinie,
Mam rozumu tysiąc razy.
Lecz rozprawiać z niewiastami,
Owe jakieś bałamutnie
Afektowe świegotanie;
Niech mi zaraz łeb kto utnie;
Nie potrafię, Mocium Panie.
Ty więc musisz swą wymową...
Już jest twoją — daję słowo —
Chcesz, przysięgnę — masz już żonę,
Bo ja szczęście mam szalone:
Tylko spojrzę, każda moja,
A na każdą spojrzeć umiem.
Idę.
Dokąd?
Prawda, nie wiem.
Podstolina...
Już rozumiem.
Tu ją czekaj.
Ani słowa!
Za godzinę jest gotowa.
Ja potrafię ci odwdzięczyć.
Za Cześnika można ręczyć.
Cześnik wulkan — aż nie miło —
Gdybym krótko go nie trzymał,
Nie wiem coby z światem było.
Lecz nie będę ja tu drzemał,
I w podziele tak się zwinę:
Jemu oddam Podstolinę,
Malowidło nieco stare;
Sobie wezmę śliczną Klarą.
Już oddawna mam nadzieję,
Że jej serce mnie się śmieje,
Jużby para z nas dobrana
Zaludniała Papkinami,
Gdyby Cześnik, jakby ściana,
Nie stał zawsze między nami.
(po chwili) Znak dać muszę, że tu jestem:
Niechaj lubym śpiew szelestem
W lube, drogie uszko wpadnie —
Ach, jak anioł śpiewam ładnie!
Córuś moja, dziecię moje, co u ciebie szepce?
Pani matko dobrodziejko, kotek mleko chlepce;
Oj kot, pani matko, kot, kot,
Narobił mi w pokoiku łoskot.
Córuś moja, dziecię moje, co u ciebie stuka?
Pani matko dobrodziejko, kotek myszki szuka;
Oj kot, pani matko, kot, kot,
Narobił mi w pokoiku łoskot.
Córuś moja, dziecię moje, czy ma ten kot nogi?
Pani matko dobrodziejko, i srebrne ostrogi;
Oj kot, pani matko, kot, kot,
Narobił mi w pokoiku łoskot.[1]
Wszak mówiłam — albo koty,
Albo Papkin nam się zjawił.
Żartobliwej pełna weny,
Podstolino! pół anioła!
Kolosalny wzorze cnoty
Pośród hemisfernej sceny,
Strojny w miłość, lubość, wdzięki!
Pozwól ugiąć kornie czoła,
I na śniegu twojej ręki
Złożyć ustek wyciśnienie. (całuje w rękę)
Sługa, służka uniżony. —
Cóż sprowadza w nasze strony?
Miłe wszystkim nam zdarzenie.
Tém zdarzeniem?
Twe zamęście.
Moje?
Właśnie miałem szczęście
Mieć u siebie na wieczerzy
Lorda Pembrok, kilku panów,
Cały tuzin szambelanów,
Dam niewiele, ale jakich!
Któż z kim swata?...
Szmer się szerzy:
Za mąż idzie piękna Hanna.
Ten zapewnia, ów nie wierzy,
Ale każdy z ócz mych czyta.
Wtém Miledi, Bóg-kobieta,
Lecz w zazdrości diablik mały,
Wciąż mnie szczypiąc pod serwetą,
Napół z płaczem dwakroć pyta:
„Zkąd masz styczność z Hanny losem?“
Ach, spokojną bądź w tej mierze —
Szepnę w uszko wdzięcznym głosem —
Przyjaciela Hanna bierze.
Ależ kogo? powiedz, kogo?
Wszyscy wybór chwalą zgodnie...
Bo nie chwalić jakże mogą!
Ha! rozumiem.
Człowiek grzeczny,
I majętny, i stateczny.
Od Cześnika ma zlecenie,
I zachodzi tak zdaleka
Tam, gdzie go się dawno czeka.
Głupi mędrek.
Tam do licha!
Ona zerka, ona wzdycha —
Czy nie myli się w osobie?
Może we mnie... dałżem sobie!
A to plaga, boska kara,
Do mnie młoda, do mnie stara.
Jeszcze zerka... czy szalona!
Tu żartować niema czego —
Zjadłbym śledzia z rąk patrona,
A mnie po co, na co tego!
To już dłużej trwać nie może.
(do Podstoliny) Pozwól Pani: Cześnikowi
Gratulacją niechaj złożę.
Więc to jego mam być żoną?
Jakież czynisz zapytanie?
Bajkęż by to rozgłoszono?
Bajkę dotąd.
Lecz się stanie
Wkrótce prawdą. — Czy się mylę?
Ciekawości zkądże tyle?
Gdyby Cześnik rozogniony,
Wskróś przejęty twemi wdzięki,
Drgnął miłością i rzucony
Do nóg twoich, błagał ręki?
Cieszyłby się z odpowiedzi.
(odchodzi we drzwi prawe)
A że w każdej diablik siedzi,
Co pustoty rozpoczyna,
Jeno wspomnisz zapowiedzi!
Bo kto mądry niech mi powie:
Po kaduka Podstolina
Daje rękę Cześnikowi?
Cóż u czarta! ty spokojny,
Kiedy Rejent mnie napada
I otwartej żąda wojny!
Lecz godnego ma sąsiada!
Dalej żwawo! — Niech kto żyje
Biegnie, pędzi, zgania, bije!
Cóż się stało?
Mur naprawia,
Mur graniczny, trzech mularzy!
On rozkazał! on się waży!
Mur graniczny! — Trzech na murze!
Trzech wybiję, a mur zburzę,
Zburzę, zniszczę aż do ziemi. —
Zburzę, zniszczę...
Dajesz słowo? —
Zbierz więc ludzi — ruszaj z niemi!
I jeżeli nie namową,
To przemocą spędź z roboty —
Ty się trzęsiesz?
To z ochoty.
Ale czekaj — słuchaj wprzódy
Mojej szczytnej, pięknej ody.
Co!
Tak, ody do pokoju —
A jeżeli żądza boju
Nie umilknie na głos muzy...
Zostań — Ale! (odchodzi)
Pewne guzy! —
Bliskie nasze pomieszkania,
Bliższe serca — ach, a przecie
Tak daleko na tym świecie.
Jakież nowe dziś żądania
Chmurzą jasność twego czoła?
Nigdyż granic, nigdyż miary —
Nicże wstrzymać cię nie zdoła,
Nawet miłość twojej Klary?
Widzieć ciebie jednę chwilę,
Potem spędzić godzin tyle
Bez twych oczów, twego głosu,
I mam chwalić hojność losu!
Wspomnij, wspomnij mój kochanku,
Jakie były twe wyrazy,
Gdy zaledwie parę razy
Zeszliśmy się na krużganku.
„Pozwól, droga, kochać siebie,
O nic więcej łzy nie proszą;
Z mą miłością stanę w niebie —
Bogiem, będę żył roskoszą!“
Co mówiłem, nie wiedziałem.
Kochaj — rzekłam — ja nie bronię;
Ale wkrótce, gdyś z zapałem
Cisnął w swoich moje dłonie:
„Kochasz ty mnie, droga Klaro?“
Zawsześ mnie się, zawsze pytał,
Choćeś w oczach dobrze czytał.
Któżby nie chciał dać pół życia,
By mógł wyssać, do upicia,
Wyssać duszą z ust twych słowa,
Które jeszcze uśmiech chowa!
Niech tak będzie — rzekłam w końcu: —
Kocham — bom też i kochała.
„Co za szczęście, rozkosz, radość!
Dzięki niebu, ziemi, słońcu!“...
Tym życzeniom czyniąc zadość,
Już natura zubożała
Więcej dla cię nic nie miała.
Prawda, wyznać się nie boję,
Dopełniła wtenczas miary;
Lecz gdy zwiększa miłość moję,
Czyż nie winna zwiększać dary?
Za dni parę rzekłeś luby:
„Ach, to okno, ach, ta krata
Będą źródłem mojej zguby.
Patrz jak rószczka rószczkę splata,
Jak ku sobie kwiat się skłania,
Któż nam, Klaro, tego wzbrania?“
Miałżem w myśli mych zamęcie
Zimną kratę brać w objęcie?
Usłuchałam cię, Wacławie:
Dzień w dzień schodzim się w altanie,
Lecz i razem, codzień prawie,
Nowe od cię mam żądanie. —
Tobiem szczęście życia winna,
Ty nawzajem — chętnie wierzę —
Czemuż twoja miłość inna,
Coraz nową postać bierze? —
Kiedy roskosz być przy tobie
Aż przepełnia serce moje,
Ty, niewdzięczny, w tejże dobie
Tłumisz tylko niepokoje.
Ach, obecność mnie zastrasza,
Bo tak dotąd czynim mało,
By zapewnić przyszłość całą —
A przyszłością miłość nasza.
Z twoim stryjem, ojca mego
Ciągłe sprawy, sprzeczki, kłótnie,
Nic nie wróżą nam dobrego;
Raczej mówią, iż okrutnie
Będziem kiedyś rozdzieleni,
Jeśli —
Dokończ — pokaż drogę;
Ty, czy ja tu pomódz mogę.
Tylko twoja wola zmieni,
Co się zdaje nie do zmiany.
Mówże, słucham.
Żem kochany,
Że cię kocham nad te nieba,
Że przy sobie żyć pragniemy,
To oboje dobrze wiemy;
Nie oboje, czego trzeba
Aby zniszczyć to ukrycie,
W którém pełza nasze życie,
I nie truchleć, czy dzień szczęścia
Nie poprzedza dnia żałoby.
Czegóż trzeba? mów.
Zamęścia.
O szalony! gdzież sposoby?
W twojej woli.
W woli stryja,
W woli ojca, powiedz raczej.
Co zawadza, to się mija,
Gdy nie może być inaczej.
A, rozumiem — nie, Wacławie,
Gdzie mnie zechcesz, znajdziesz wszędzie —
Zawsze twoją — prócz w niesławie.
Ależ, Klaro, moją żoną...
Któżto, powiedz, wiedzieć będzie,
Czy zaślubił wykradzioną...
Co za hałas! — słyszę kroki!
Coraz bliżej!... idź bez zwłoki.
Jedno słowo.
Już ci dane.
Jak nie zmienisz, żyć przestanę.
Przestaniemy — jeśli zechcesz.
Pomyśl tylko, Klaro droga...
Ale idźże, idź, dla Boga!
(przechodzi scenę)
Rejent i Cześnik (w oknach).
Panie majster, proszę Waści
Przyzwoicie, grzecznie, ładnie,
Nie murować tu z napaści,
Bo mu na grzbiet co upadnie.
Wy zaś drudzy, dobrzy ludzie,
Którzy młotki, piony, kielnie,
W niepotrzebnym dzisiaj trudzie
Używacie arcy dzielnie;
Idźcie wszyscy precz do czarta!
Będzie widzę rzecz uparta!
Ta hołota, jakby głucha,
Mego słowa ani słucha. —
No, Śmigalski! nie trać czasu —
Ściągnij za kark! weź narzędzie!
Grzecznie, ładnie, bez hałasu,
Niech wszystkiemu koniec będzie.
Nic się nie bój — ja za tobą.
Precz! precz!
Stójcie! co to znaczy?
Cześnik, pan mój, kazać raczy,
Aby muru nie kończono.
Tak jest, każę, bo mam prawo.
Dalej naprzód! dalej żwawo!
Jakie prawo?
Jak kupiono
Mur graniczny, tak zostanie.
Ależ luby, miły Panie,
To szaleństwo z waszej strony —
I mur będzie naprawiony.
Wprzódy trupem go zaścielę.
Kończcie śmiało przyjaciele,
Gardźcie ze mną próżnym krzykiem.
Chcesz więc bójki?
Mój Cześniku,
Mój sąsiedzie luby, miły,
Przestań też być rozbójnikiem.
Co! jak! — Żwawo! bij co siły!
Panie majster — ja w obronie —
Nic się nie bój! — niechaj bije,
Kiedy go tam swędzą dłonie.
Dobrze! dobrze! — po czuprynie —
O tak — lepiej! — co się wlezie! —
Nic się nie bój! — tego trzeba —
Niechaj bije! świat nie zginie!
Ja Cześnika za to skryję
Gdzie nie widać ziemi, nieba!
Hej! Serwacy! daj gwintówkę!
Niechaj strącę tę makówkę —
Prędko!
Ha ha! fugas chrustas! —
No, Śmigalski, dosyć będzie,
Daj półzłotka, albo złoty,
Baserunku dla hołoty,
Ale zabierz im narzędzie.
Dosyć, dosyć na dziś będzie.
(zamyka okno).
Ha! hultaje, precz mi z drogi,
Bo na miazgę was rozgniotę —
Nie zostanie jednej nogi —
A mam diablą dziś ochotę!
Wielu was tam? chodź tu który!
Nie wylezie żaden z dziury?
O wy łotry! O wy tchórze!
Jutro cały zamek zburzę.
Jutro?
Mamże wracać w progi,
Które pewnie, z przyszłą dobą,
Zrówna z ziemią wyrok srogi?
Wolę jeńcem iść za tobą.
Pardon mówisz?
Pardon, Panie.
Znasz me męstwo?
Jak zły szeląg.
Boisz mnie się?
Niesłychanie!
Pójdziesz za mną?
Pójdę, Panie.
Któż ty jesteś?
Jestem, Panie.
Lecz czém jesteś?
Czém ja jestem? —
Jestem... jestem...
Cóż to znaczy?
Komisarzem mego pana.
Co? Rejenta?
Nie inaczej.
Czy to, proszę, rzecz słychana!
Ledwie szlachcic na wioszczynę
Z pękiem długów się wydrapie —
Już mieć musi komisarza!
Dziw się potém, gdy się zdarza,
Że wołają „sto tysięcy!
Kto da więcej!“
A jak krzykną po raz trzeci,
Jakby z procy szlachcic leci,
I do swego komisarza
Idzie w służbę za szafarza.
Ale chodźmy. (na stronie) Cześnikowi
Wielką radość jeńcem sprawię,
I zapewne do mnie powie,
Gdy mu zdobycz mą przedstawię:
Niechaj Klara twą zostanie. —
Chodź mój jeńcze.
Idę Panie.