Dzieła Aleksandra Fredry tom V/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzieła Aleksandra Fredry | |
Podtytuł | Tom piąty | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
And. Max. Fredro.
PANNA MAŁGORZATA.
FLORA.
EDMUND.
ZDZISŁAW.
SZAMBELAN Kawalerski.
JAN, służący Edmunda.
Rzecz dzieje się na wsi w domu ALINY.
Ach dla Boga! ratujcie! — ratujcie, dla Boga!
Coż to jest? — Co się stało?
Co tu za krzyk, trwoga?
Czy się pali?
Pali się?
Co? — pali... Gwałtu, gore!
Nie — tu, tu...
Co? — co?
Pająk!
Zabić tę potworę
Szambelanie! do walki! my będziem w odwodzie.
Na gorsie, Szambelanie.
Gdzież jest?
Ach, na przodzie!
Ale pająk?... Jest hultaj.
Ach! ach!
Już go niema.
Pozwól pani niech mszcząca noga się zatrzyma;
Pozwól niech teraz stanę w robaczka obronie,
Który śmiał spocząć chwilkę na anielskiém łonie.
Gdy jego pomieszkaniem zwykle wonne kwiaty,
Niedziw, że wziął za bukiet wdzięki Małgorzaty:
Że wziął za pełną różę ust świeżych tajniki,
Za biały narcyz bródkę, oczy za gwoździki;
A resztę... (z pożerczém wejrzeniem) Ach, resztę...
Fi!...
Stój myśli bez granic!
Piwonie, lilie, słoneczniki za nic!
Małe zatém zmylenie. — Całą jego winą,
Że został twego strachu niewinną przyczyną.
Przebacz, przebacz mu pani, mając to na względzie,
(czule) Że z takich winowajców nie on jeden będzie.
Pochlebniś z ciebie wielki, mój ty Szambelanie, —
Dobrze, niech się więc zadość twojej woli stanie,
Bo ten co twoim ustom powierzył obronę,
Wszystkie serca na swoje musi skłonić stronę.
Obym mógł jak najprędzej twym pająkiem zostać!
I jak w siatki misterne, których licha postać,
Ale więzy niezbyte, ująć serce twoje,
Otoczyć wszystkie wdzięki, któremi się poję.
Fi, fi! milcz Szambelanie — jesteś natarczywy —
Zapłoniłam się — fi, fi!
Lica kolor żywy
I to oko spuszczone wróżbą mi niemylną,
Żeś jest Szambelanowi, królowo, przychylną.
Ale cóż — te uczucia będą źrodłem smutku,
Bo życzenia serc naszych nie dojdą do skutku,
Jeżeli Edmund mężem Aliny zostanie.
Nie lękaj się, — Alina zważa na me zdanie.
Wychowałam ją... to jest: wzrosłyśmy wraz obie,
Wszystko radzim wzajemnie, powierzamy sobie,
W nas, że tak powiem, jedna tylko mieszka dusza.
Pałam ku tobie, pani, ogniem wezuwiusza,
Alebym z dwóch jednego nieochybnie zgubił,
Gdyby on siostrzenicę, ja ciotkę zaślubił.
Ja miałbym się z nim zgadzać! znosić tego trzpiota,
Co na dalsze swawole pragnie tylko złota,
Co miłostek niesyty, szukając z nich chluby,
Nie jednej niewinności był przyczyną zguby.
Fe, brzydko, fe!
U niego nic świętego niema,
Na wszystko szyderskiemi spogląda oczyma.
Prawda, że z Szambelancia nieustannie szydzi.
Ze mnie? tego nie widzę.
Ale każdy widzi.
Chociażby i tak było, mam ja na to radę,
Umiem nabić pistolet i wyciągnąć szpadę;
Lecz co dręczy nad wszystko, najboleśniej rani,
Że celem jego żartów, ty, ty jesteś pani.
Ja celem jego żartów? niegrzeczne wyrazy!
Proszę nie dzielić ze mną swej własnej urazy.
Jest wprawdzie lekkomyślny, na męża za młody,
Lecz jego przychylności mam jawne dowody.
Pamiętam jakby dzisiaj: już w późnej godzinie
Siedziałyśmy tu wszystkie wkoło przy Alinie,
Słuchałyśmy powodów, które ją znagliły
Wyjechać nagle z Wilna i pobyt tam miły
Zmienić na wiejską ciszę a raczej nudotę,
I jeszcze w takie zimno, w taką ciągłą słotę —
Siedziałyśmy więc w koło przy naszej Alinie,
Wiatr gwizdał — zegar stanął — ogień zgasł w kominie,
A wtem trzask! ktoś zajeżdża — kto? — jakiś wojskowy,
Nagle zasłabł w podróży.
Tak, na zamęt głowy.
Ach, nie, na rany w ręku wzruszone wywrotem,
Tak, że w łóżku dni kilka musiał leżeć potém.
Zkąd rany?
Zkądże? z wojny.
A podróż?
Z Warszawy.
I gdzie, tędy!
Do brata.
Nie ma dobrej sprawy.
Koniec końców, gań sobie kiedy chcesz koniecznie,
Ja wiem, że jak mnie zoczył, rozśmiał się serdecznie;
I teraz, kiedy smutny, kiedy czasem wzdycha,
Ledwie mu się pokażę — zaraz się uśmiecha.
Czemuż sobie nie jedzie, siedzi tu daremnie?
Ręka ledwie zgojona.
Ba! zdrowszy odemnie.
I wojny teraz niema...
To go pewnie cieszy.
Wolno jeszcze nie wracać.
On się też nie śpieszy.
I na co mu się śpieszyć? — siedzi jakby w raju,
Ma przy sobie doktora i to dla zwyczaju...
Bo na co mu doktora?... i ten doktor, Boże!
Nawet mojej podagrze zaradzić nie może!
Bawi więc pan Porucznik jakby między swemi:
Śpi — wszystkie panie chodząc, ledwie dotkną ziemi;
Obudzi się — śniadanie oddawna go czeka,
Ta nalewa, ta słodzi, ta grzankę przypieka,
A panicz mocno słaby w krześle się rozpiera,
I jedynie przez grzeczność za czterech pożera.
Zimno mu? — na kominku ogień się rozkłada;
Gorąco? — drzwi na ośćież aż mi puder spada.
Przy stole na wyścigi dla niego usługa:
Jedna pani mu kraje, a dolewa druga,
Bo ranny nieboraczek rączką ani władnie,
Sztucca dźwignąć za trudno, lecz kieliszek snadnie...
A pije po sto razy, raz się nie zachłyśnie!
Po stole — jednej, drugiej czule rączkę ściśnie,
Do tej mile przemówi, na tę spojrzy tkliwie,
Śpiewa, skacze i trzepie — to chory, prawdziwie!
Warto dać się zadrasnąć chociażby i więcej,
Byle tylko tak kilka przepędzić miesięcy.
Wiem, wiem, dobrze rozumiem zkąd ten gniew pochodzi.
Posądzasz serce moje, zazdrość cię uwodzi.
Ach, ty panujesz w jego najskrytszym zakącie!
Uspokój się, niewdzięczny — ucałuj tę rącię.
Brawo! nie tracą czasu gorliwe kochanki,
Nie popuszcza Szambelan na krok Podczaszanki;
Zawsze w parze miłośnej, niesyci zabawki,
Jak te między dębami siedzące turkawki.
Cóżeś widział?
Że panna raczka mi upiekła.
Babsztyl zawsze czerwony, jakby wyszedł z piekła.
Wszystko idzie wybornie.
Cicho! bo usłyszy.
Wszystko pójdzie najlepiej.
Dla Boga! mów ciszej.
Alina cię uważa.
Edmund się odmienia.
Zgaduje twoje myśli.
Ceni twe westchnienia.
Edmund dla niej za młody, starszego chce męża.
Dla uporu jedynie resztą sił natęża.
Jak tylko go oddalim, do ciebie się zwróci.
Jak Alina odmówi, do nóg ci się rzuci.
O to się tylko staraj.
Ile będzie można.
Potem ja wszystko skończę.
Tylko bądź ostrożna
Abym na kosz nie wlazła z tych wszystkich obrotów —
Edmund jeszcze niepewny, a Szambelan gotów.
I jak się co rozgłosi o tej naszej zmowie,
To mi się ten wyśliźnie, tamtego nie złowię.
Cóż to? hoża Małgosia koszyka się boi,
Kiedy na jej skinienie stu czcicieli stoi?
Pochlebiasz.
Prawdę mówię.
Cóż robić radzicie?
Strzedz Edmunda z Aliną — podsłuchiwać skrycie,
Zrywać wszelkie sam na sam, nareszcie nawiasem
Rzucić okiem anielskiem na Edmunda czasem.
Poradźże mi Floruniu, bo masz gustu dużo,
Wziąść dziś lila sukienkę, kapeluszyk z różą?
Czy też bluzę niebieską, wstążki cytrynowe?
Bluzę, bluzę, a pewnie zawrócisz mu głowę.
Idę się ubrać.
Idź, idź.
Milcz, ach milcz, sumienie!
Szambelan już zgubiony!
- (odchodzi)
Kocha mnie szalenie,
Prawda, lękam się nawet sromotnej rozpaczy,
Kiedy o co rzecz idzie, na końcu zobaczy.
Ale im większa miłość, tém większa przeszkoda.
Ale im większa trudność, tém większa nagroda.
Zresztą nic się nie dowie, aż w lubej godzinie,
Gdy Szambelan z bukietem klęknie przy Alinie.
Teraz tylko nad listem trzeba się naradzić,
Który musi koniecznie Edmunda wysadzić.
Ja mam więc list....
Napisać i niby odebrać.
Rozumiem.
Wszystkie sprawki trzeba zręcznie zebrać,
Które on nam sam nie raz powiadał o sobie;
Lecz oczywiście, w innym wystawić sposobie.
A Alina zapewne i wątpić nie będzie,
Że Edmund na pół tylko był szczerym w tym względzie.
Jednakże ten list nie tak ma być napisany,
Jakby tylko jedynie dla jego nagany.
Tak, między tém i owém przypadkiem, nawiasem,
Niech zdanie o Edmundzie pokaże się czasem.
Proszę spuścić się na mnie, bywałem u dworu:
Dekretem mu się stanie pochwała z pozoru.
Ona co tak uważa powszechne mniemanie,
Oddali go niebawem.
I twoją zostanie.
Panno Floro! Zdzisławie! przyjaźń wasza szczera
Niewygasłej wdzięczności serce me otwiera
Ale i ja też westchnąć nie lubię daremnie.
Alina za pół roku pokocha się we mnie;
Już ja to — nie chwaląc się — z wszystkiego poznaję,
Na to wam moje słowo szambelańskie daję.
Tak wszystkiemu uwierzył!
I jął się tak żywo.
To trzeba głupca!
Głupich dzieła, mądrych żniwo.
Jak jego tak i ciotki szalone nadzieje,
To prawda, ale z niemi dobrze nam się dzieje.
Dawniej wcale nie dbali, sobą zatrudnieni,
Czy się Edmund ożeni, czy się nie ożeni;
Teraz gdy niby korzyść zręcznie im wskazałem,
Przeciw temu związkowi działają z zapałem.
Wszystko to dobrze, ale przez nasze staranie,
Gdy Edmund oddalonym nareszcie zostanie,
Cóż potém?
Co? co potém? to przednia obawa!
Potém, kochana Flora pójdzie za Zdzisława.
A dalej?
Dom Aliny naszym domem będzie.
Czy myślisz, że Alina w klasztorze osiędzie?
Że się łatwo nie trafi i drugi i trzeci,
Tam gdzie powab ujmuje, gdzie się posag świeci?
Dziś Alina pamięta na dawne zmartwienia,
Lęka się nowych związków, wolność swą ocenia.
Lecz czas, zdrajca, co niby do dzieła ochoczy,
A w rzeczy czerw nieszczęsny, wszystko w niwecz toczy,
Przyćmi jaskrawy obraz powierzchnią zasłoną,
I rozklei budowę uczuciem spiętrzoną.
Czułe wdzięki kochanka, postać ujmująca
Wady przeszłego męża w grób za nim postrąca.
Ach, z nowém światłem w duszy, nowy dzień przed nami!
Świat barwi się na nowo — na nowo nas mami —
Wstręt do miłości stygnie, miłość to spostrzega,
Wiedzie przed ołtarz, łączy i — znowu odbiega!
Dla czegoż ma ostygnąć, gdy naszym zamiarem
Coraz nowym bez przerwy podsycać go żarem;
Kiedy oddalać będziem czułość, stałość, wdzięki,
Wszystko co skłonić może do oddania ręki?
Próżno — w życiu kobiéty jest pewna granica;
Przed nią — marzenie; za nią — prawda jej przyświeca;
Przed nią — każda się cofa; za nią — w miejscu stoi,
I jutro tego szuka, czego dziś się boi.
Łatwo, stojąc na górze, z góry w dół pozierać;
Łatwo, mając w czém wybrać, chcieć, niechcieć wybierać;
Łatwa przeciw miłości w oklaskach obrona —
Nie dba o jedno serce powszechnie wielbiona.
Ale kiedy już ciszej, coraz ciszej wkoło,
Kiedy już coraz częściej zasępia się czoło,
Kiedy oko przygasłe w przeszłości już czyta,
Liczy lata stopione, o korzyść z nich pyta;
A te czucia pieszczące od świata karmione,
Gdy już świat o nas ucichł, ucichły i one;
Wtedy leżą w przeszłości te wspomnienia blasku,
Jak z wystrzelonej racy gdzieś papier na piasku;
Wtedy natura matka powraca do domu —
Chcemy dać serce — lecz ach, nie mamy dać komu.
Tém lepiej; niech swą rękę dla siebie zatrzyma,
Niech jej dom zawsze nad nas, innych panów nie ma.
Nie — bo biorąc porywczo, kiedy czas przynagli,
Puszczamy się na morze bez steru i żagli,
Alina więc z tej dotąd jeszcze stoi strony:
Jak Edmund, tak dziesiąty będzie odprawiony,
Ale na drugą stronę gdy ją czas przeciągnie,
Pierwszy, rękę dziś drogą za bezcen osiągnie.
Ba, ba, ba! Niechno w porcie zarzucę kotwicę,
W mur chiński dla Aliny zmienię tę granicę.
I ciotka i Szambelan zwiedzeni oboje,
Na sobie wynagrodzą umartwienia swoje,
I ta para turkawek tu nam gruchać będzie.
O, nie — niech para grucha tam, gdzie sobie siędzie.
A gdzieindziej jak z nami?
Spuść się na mnie, proszę.
Ciotunie, Szambelany, wszystko to przepłoszę.
I niechno się ztąd tylko pan Edmund zabierze,
Bo ja w te wszystkie wstręty Aliny nie wierzę,
Bo ta bladość jej twarzy, ciągłe roztargnienie,
Rzadkie do niego mowy wyraźne zwrócenie,
A częste z nim przechadzki — rzecz niejasna wcale.
Jawniejsza miłość bywa w pragnącym zapale,
A gdy obojętności już maskę przywdziewa,
Wtedy już jej najczęściej na niczém nie zbywa.
Że go lubi, któż przeczy?
Na naszej więc głowie,
Pierwiej go ztąd wyprawić nim się o tém dowie.
Tymczasem rzucę okiem na list Szambelana.
Tylko zręcznie, ostrożnie.
Czyżem ci nieznana?
O znana i aż nadto! — mądre słowo twoje —
Lecz ja mędrszych od siebie cokolwiek się boję.
I jeśli się nie mylą, to granica owa
Już się, duszko, za tobą w mgłach przeszłości chowa.
Mając zaś czyste pole, inaczej ja zrobię —
Z czasem — zwolna — Alina — pomyślę o sobie.
Cóż ręka?
Dobrze.
Serce?
Nieźle.
Milczy?
Bije.
Nadziei czy miłości?
Któż bez obu żyje!
Jesteś skrytym.
Źle to?
Źle.
Dla kogo?
Dla ciebie.
Dla czego?
Bo nie znajdziesz pomocy w potrzebie.
Pomocy? ja? a to w czém?
Odpowiedz sam sobie.
Miałżeby mieć wiadomość.
Lecz w jakim sposobie?
Powiedz — kochasz Alinę?
Tu mowa zmierzona!
Kochasz?
Z tém się nie kryję.
Ale ona?
Ona?
Gdybyś mi to powiedział, dziękowałbym szczerze,
Bo dotychczas, niestety, nic nie wiem w tej mierze.
Nie wiesz?
Ach, gdybym wiedział, wiedziałby świat cały.
Ja znam Alinę — moje rady by się zdały.
Proszę o nie.
Edmundzie, ja ci dobrze życzę.
Nie wątpię.
W twojém szczęściu i ja zyski liczę.
Jakto?
Otóż i ona — sam na sam zostawię.
Dobrze.
Wszak to pomoc, przyjmij ją łaskawie.
- (odchodzi)
Co mówił?
W naszę ufność koniecznie się wciska.
Ach Astolfie!
Ostrożnie.
Edmunda nazwiska
Już dłużej, wierz mi, serce moje znieść nie może —
Tak mnie zawsze przerazi! tak się zawsze trwożę!
Lecz je, niestety, jeszcze zachować wypada.
Ja też tylko przy tobie odpocząć bym rada.
Złożyć to ciężkie jarzmo naszej tajemnicy,
Uchylić maskę, ćmiącą jasność twej źrenicy. —
Lękam się swego cienia — trwożę się szelestem —
Ach, gdzie idzie o ciebie, dzieckiem tylko jestem.
Nie dziw się, moja droga, że się nie tak trwożę,
Szczęście ciebie posiadać trudno zblednąć może;
Zdaje mi się że niema w tym świecie przygody,
Za którąbym w twém sercu nie znalazł nagrody.
Nie — mojej szczerej wiary nic zachwiać nie zdoła:
Że mogę być spokojny pod skrzydłem anioła.
Umiesz aż nadto moję ukołysać trwogę,
Bo słysząc te wyrazy świat zapomnieć mogę.
Ale listów dziś niema — Bóg wie co się dzieje!
Może już dotąd znikły najdroższe nadzieje.
Wszystko skończy się dobrze, bądź tylko cierpliwa.
Mnie nie na cierpliwości, na odwadze zbywa.
Nikt nademnie nie traci i nie cierpi na tém,
Iż nie mogę przed całym pochwalić się światem:
Moją jest żoną! moją! ta wdzięczna Alina,
Dawniej cel naszych westchnień, dziś żalu przyczyna!
Ale jestem spokojny co do mojej sprawy.
Pułkownik nieprzyjaciel, ale człowiek prawy,
Jak tylko do sił przyjdzie, działać będzie w stanie,
Pewnie na mą obronę uczyni wyznanie:
Iż nie tylko że nie był wyzwany przezemnie,
Ale żem się godzinę wzbraniał nadaremnie,
Że mi wcisnął pistolet i lżącym wyrazem
Zmusił w końcu do gniewu i do strzału razem.
Nie wątpię że uczciwy, że to wszystko powie,
Ależ na to potrzeba by odzyskał zdrowie.
Ma się lepiej, w ostatnim Radost pisał liście.
Zresztą, nim twą niewinność wskażą oczywiście,
Któż ręczy że tymczasem nie będziesz zdradzony?
Zmiana mego nazwiska — odległość tej strony.
O, gdybyśmy naszego małżeństwa nie kryli,
Jużby stare sąsiadki pewnie do tej chwili
Tu, tędy i owędy po tropach zławiały,
W rzeczy, cel ciekawości i plotek niemały!
Poszła za mąż — no proszę! gdzie? kiedy? za kogo?
Któż on jest? zkąd? — nikt nie wie, powiedzieć nie mogą —
Dla czego? — sekret — A, ba! — jednak wiemy o tém —
Gdzież się z sobą poznali? — gdzie był ślub? — A potém...
Jakże tam było? jak, gdzie? — w drodze — ale przecie...
I wkrótceby wieść listy rozniosły po świecie.
Lecz dziś nikt prócz domowych o mnie nie wie prawie,
A domowym nie w myśli żeś była w Warszawie.
Tam zaś, któżby mógł zgadnąć, że z koła czcicieli
Umknąwszy się, Alina los wygnańca dzieli,
Który swemu nieszczęściu składać musi dzięki,
Iż tak szybko, w lot prawie, dostąpił twej ręki.
Wszystko to pięknie, dobrze twoja miłość zdobi,
Lecz jak pułkownik umrze?
Tego mi nie zrobi.
Mój Astolfie, idź napisz — dziś gońca wyprawię.
Nim zajedzie i wróci, koniec będzie sprawie.
Koniec, lecz jaki!
Dobry.
Lekceważysz sobie.
Idź, napisz — zrób to dla mnie.
Ach, czegoż nie zrobię!
Ale jestem spokojny i nie tracę wiary,
Że i Bóg tego strzeże, kto kocha bez miary.
Z dawnych prawd, wielkiej prawdy doświadczam w tej dobie:
Dobrze mieć jednę rękę, ale lepiej obie.
Pfe, do diabła! pfe, piżmo, aż mi w nosie wierci!
Zawsze czuć Szambelana jak blizkiego śmierci.
Koncept stary i... już wiesz — a łapa jak szczotka.
Grzecznie, niema co mówić.
Aj, aj, wszak to ciotka.
Jak szczotka!
To żart... (na stronie) cóż mam mówić?
Szczotka! proszę.
Figiel za figiel.
Figiel! ja takich nie znoszę.
(na stronie) Figiel! szczotka!
Słyszałem drzwi lekkie wzruszenie,
Jakiś szmer, jak zefira — zefira westchnienie —
Woń szeroka — krok płynny jak mglistej Najady,
Za którą i na błocie nikną zaraz ślady —
Któż to jest? myślę. — Ha? wiem — szepnął mi głos serca,
Ale figiel za figiel, powiem, że morderca.
Morderca?
Tak, morderca groźnego pająka.
Ach, pająk żyje — znowu po kwiatach się błąka.
Kwiatach?
Jego mieszkaniem zwykle wonne kwiaty,
Zwykle wonne bukiety.
Zwykle stare graty.
Zatém nie zgniótł pająka mszcząc się swojej pani?
O nieczuły! jabym zgniótł szambelana dla niej!
Szczęsny! błogosławiony! wybrany! bogaty!
Jemu kwitną rozkosze w sercu Małgorzaty.
Wysoko — nie dostanie.
Jak się zepnie — może.
Nadaremnie.
Chęć szczera wzniesie.
Nie pomoże.
Ach, nie takiego męża chciwa moja dusza,
Którego włos zrzedzony czas pudrem przyprusza,
Którego krok chwiejący jak z długiej podróży,
Mimo częstych podrygów chęć spoczynku wróży;
Co nad przeszłość innego nie dając dowodu,
Jest jakby własny portret malowany z młodu. —
Lecz takiego, którego usta jak korale
Łatwo miłość wrażają, nie głosząc jej wcale;
Który życia zarzewiem przez palące oko
Łamie wszelkie zapory,
tu sięga głęboko.
Wdzięczny, młody, co serca pociąga do siebie,
Jak nam malują Bogów — lub jak widzę ciebie!
Ach Małgorzato! kiedy twój umysł tak czysty,
Uczyń łaskę.
Mów — żądaj!
Zapieczętuj listy.
Tylko tyle?
Tymczasem. — Jeszczem w ręku słaby.
Ach, co widzę!
Cóż widzisz?
Tysiączne powaby...
Żartowniś!...
W pełnym kwiecie.
Fi, popiekę palce.
Ja serce.
Poruczniku!
Polegnę w tej walce.
Sił nie mam.
Jeszcze jeden.
Jak się ten lak leje,
Tak pod twojém wejrzeniem krocie serc topnieje;
Jak się tu pod pieczęcią wyciskają herby,
Tak w sercu fizys twoja wieczne tłoczy szczerby.
Skończ — słabo mi!
Skończyłem.
Mdleję!
Proszę siadać.
Trzymaj mnie!
Obym dwiema rękami mógł władać!
Choć jedną, poruczniku — jedną!
Dałżem sobie. —
Uchodź nieszczęsna!
Uchodź!
Sam nie wiem co zrobię!
Te oczki jak opale — ten nosio różowy —
Rumieniec jak wypiekły — ząbek bukszpanowy —
Uchodź! — już namiętności rozpuściłem wodze!
Czy o to idzie?
Uchodź!
Ja tutaj uchodzę.
Ostrożnie! ręka! (z rezygnacyą) Bogom święcę tę ofiarę.
Pięknie i głośno.
Ach! ach!
- (wybiega)
Żem grzeczny nad miarę,
Nikt temu nie zaprzeczy.
I zawsze szalony.
Przepraszam, tu szaleństwo nie z mej było strony.
Biedna ciotka, prawdziwie.
Nad wyraz szczęśliwa.
Szyderstwa trochę nadto.
Kiedyż je wyzywa.
A ciebie o to prosić!
Tu potrzeba było.
Zwyczajne moje żarty tak ją dzisiaj miłą
I coraz gwałtowniejszą przejęły nadzieją,
Tak wartko się puściła wskazaną koleją,
Żem potem nie miał serca zatrzymać w obłędzie.
Niech tylko twoje serce dla innych nie będzie
Tak wielce litościwém, bardzo o to proszę;
A ma dosyć skłonności.
To cnota, jak wnoszę.
Ja to mówię bez żartu; mniejsza, ciotka stara,
Ale Zosia, Aniela, Wanda, nawet Klara,
Każda z tobą brat za brat. — Jak się zjadą czasem,
Tam gdzie ty, tam i one, ze śmiechem, hałasem,
Aż uszy często bolą. — A pamiętaj o tém,
Że wolno ci udawać, ale nie być trzpiotem,
Że ja to muszą znosić, lecz nie znosić wolę;
Lecz ty nieżonatego chętnie bierzesz rolę.
Ach, jeśli często biorę, tyś tego przyczyną.
A wiesz dla czego?
Dobrze?
Zapewne!
Alino!
- (wybiega za nią)
Biada! cóż teraz będzie! Alina widziała;
Zbladła nieszczęsna, zbladła i wstrząsła się cała!
Zazdrość ją zniszczy — biedna! — Ale cóż ja mogę!
Mamże łokciem odtrącić, lub podstawić nogę,
Kiedy w szalonym pędzie do uścisku goni;
Albo mamże jak piskorz wymknąć mu się z dłoni?
Ach, co za ogień! za szał — Z początkum się zlękła...
A jak mnie ścisnął! Boże! aż sznurówka pękła. —
Odemnie chce pieczęci — ja Zefir! — Najada!...
Lecz Alina, Alina... A Szambelan, biada! —
Tu krew popłynie. — Losie! jak dziwne twe dzieła:
Doszłam lat pięćdziesięciu... (przestraszona ogląda się)
Ha! jakżem krzyknęła —
(ciszej) Doszłam lat pięćdziesięciu wzdychając daremnie,
A dziś dwóch, dwóch i naraz, kocha ich się we mnie;
Hola, ho! po jednemu, po jednemu proszę,
Będą u mnie i wianki, lecz będą i kosze.
Pocałował, widziałam, na co tu gadania.
Ale ona, cóż na to?
Wcale się nie wzbrania.
Cicho! ja się rumienię.
Przeklęcie! przeklęcie!
Widziałaś?
Mgłą się kryją oczy w tym zamęcie,
Alem odgłos słyszała.
Gdzie?
Jakiś ciekawy!
Gdzieś, koło ucha, jakoś tędy...
Bez obawy,
Bez najmniejszej obawy... (stając) Lecz gdzież się to stało?
Tu, tu, właśnie w tém miejscu; lecz jak długo trwało,
Tego nie wiem, bom zaraz drzwi prędko przymknęła.
Ach, raz tylko, zawierz mi.
Otóż koniec dzieła.
Dlaczegoż koniec?
Czegoż więcej życzysz sobie?
Cóż teraz wolnej będzie przeszkadzać osobie,
Kiedy już tak ogłasza swoje przedsiewzięcie
Pójść przed ołtarz, a ztamtąd w kochanka objęcie?
Nie, nie będzie przeszkadzać — to już rzecz skończona —
Tak, tak, niema przeszkody — a miłość szalona —
Szalona, ja wam mówię — ja sama truchleję.
A ja wcale nie — wszelką mam jeszcze nadzieję.
To znowu co innego — ja mam pewność wszelką.
Ha! trzeba być ślepotą uderzonym wielką,
Aby spokojnie zamki budować na lodzie,
Wtedy, gdy się już stoi po kolana w wodzie;
Aby patrzeć, nie widzieć co się w koło dzieje,
Póki się diabeł w ucho głośno nie zaśmieje.
Ale kto kiedy końca dojdzie z kobiétami,
Kogoż ich mądra chytrość nie zwiedzie, nie zmami?
Nim się pozna, przeniknie śród sprzeczności wielu,
Nim się wpadnie na drogę, one już u celu. —
Przeklęta i przeklęta zawsze sprawa z niemi,
Bo musisz patrzeć w niebo, a chodzić po ziemi;
I jakże źle nie stąpić! nie zaorać nosem!
Szalony kto zażąda kierować ich losem!
Róbcie sobie co chcecie, ja świadkiem nie będę;
Nie oprę się aż w domu, jak konia dosiędę.
(odchodzi)
Floro, czy ty rozumiesz?
Co przyszło do głowy?
Myśli pędzić na koniu jak Mazepa nowy. —
Miałżeby... (na stronie) Ha, co za myśl! — No, proszę ja kogo!
Jakto niektórzy zazdrość długo taić mogą! —
Teraz już wiem, już zgadłam — żałuję go szczerze —
Floro — chodźno tu bliżej — jednę myśl ci zwierzę.....
Tylko się nie martw bardzo — trzeba mieć moc duszy —
Biedna Floro... (na stronie) Ach, gromem uderzę ją w uszy.
Czegoż chcesz? nie rozumiem.
Zrozumiesz zawcześnie
Ale bądź przekonana, że mi to boleśnie,
Że to bez mojej winy... — Lecz takto się dzieje:
Kto ma szczęście, ma wszystko — zbiera gdzie nie sieje.
I cóż?
Boże uchowaj, ażebym zuchwała
Swojej jakiej zasłudze przypisywać miała —
Ja wiem, i w szczerej ducha wyznaję pokorze,
Iż ładniejsza odemnie przytrafić się może;
Że ów wdzięk, lubość, zachwyt, co w mojej osobie
Widzą mężczyzni — winnam Bogu, a nie sobie.
Nie rozumiem.
Ach Floro, wierz mi, że niechcący...
Lecz jest czasem w której z nas — uśmiech czarujący,
Zawrót oka łechtliwy — ruch ciała uroczy —
Jest wdzięk — i jest jakieś coś, co zamydla oczy,
Co mimo naszej wiedzy działa zawsze mile,
I jest w nas jakby wędką na męskie motyle.
Ale cóż, cóż się stało?
Słyszałaś Zdzisława?
Słyszałam.
Uważałaś, jaka żałość krwawa,
Jaki wzrok, jaka mowa, jaki chód rozpaczy?
Wiesz co to jest?
Co?
Zazdrość.
Zazdrość?
Nieinaczej —
Zazdrości Edmundowi.
Czego?
Już wiesz czego.
Może szczęście Edmunda przeszkodą dla niego...
Nieszczęściem powiedz, ja wiem...
Jest zatém zmartwiony...
Co? — zmartwiony? — z miłości, zazdrości, szalony!
Wierz mi, wierz biedna Floro.
Co? — To być nie może.
Ja dawnom zgadywała, ależ, o mój Boże,
Już z temi mężczyznami całkiem tracę głowę...
Lecz gdzież dawne dowody, powiedz, a gdzie nowe?
Ach, w jego własnych słowach, — przekleństwa wyrzeka,
Na świat, ludzi, kobiety i w końcu ucieka,
Ażeby nie być świadkiem (spuszczając oczy) przykrej wprawdzie doby,
Lecz którą najskromniejsze przejść muszą osoby.
Ha! jeśli to jest prawdą, jeślim jest zwiedzioną —
Straszną iskrę rzuciłaś — nie wiesz w jakie łono;
Jak tu (wskazując na piersi) pożar się wznieci, wyleje się wszędzie —
I kto tylko szczęśliwy, moim wrogiem będzie!
(odchodzi)
Otóż ją macie! Floro! jak szalona leci!
Był jeden, potém drugi — traf! jestci i trzeci —
A dajcieże mi pokój! — A, tego za wiele!
Serca mego na troje dla was nie rozdzielę —
Wszak jest Alina, Flora — czemuż wszyscy do mnie?
A wszystkich miłość straszna — zazdroszczą ogromnie:
Alina o Edmunda, Flora o Zdzisława;
Edmund mnie nie odstąpi — Szambelan ma prawa,
Zdzisław także się sroży — ...Tu się krew potoczy!
Lecz cóż ja temu winna? Gdzież mam podziać oczy?
Mamże się w murach zamknąć, jak jaka sułtanka,
Lub twarz tylko odwracać za przyjściem kochanka?
Ach, Alina! biadaż mi!
Alineczko luba!
Prawdziwie... wierz mi... szczerze... smutna dla mnie chluba...
Wierzę wszystkiemu, a ty wierz znowu wzajemnie,
Iż siebie uniewinnić starasz się daremnie,
Bo żadnej niema winy co się mnie dotycze:
Edmund wolny — kocha cię — dobrze — szczęścia życzę.
Fe, fe, jesteś nieszczera — taisz swoje żale;
Lepiej przyznaj urazę i przebacz wspaniale.
Nie mam urazy.
Edmund że kochał się w tobie,
Wiesz, prawda?
Nie wiem wcale.
Że zmienny w tej dobie,
Wiesz także?
Także nie wiem.
Ma jeszcze nadzieję!
Biedna, biedna Alino — on za mną szaleje...
Lecz trzeba być rozsądną, rozpaczać nie trzeba,
Jeszcze i tobie męża wyszukają nieba.
Nie trać duszko odwagi i dobrej nadziei —
Jakoś to będzie, jakoś — wszystko po kolei —
Jak ja ciebie, ty kogoś ubieżysz w miłości —
Lecz w tém szczęście, nic więcej — zatem bez zazdrości,
Niema się czego wstydzić — tak bywa na świecie. —
Trzeba, trzeba rozsądku — nie płacz moje dziecię.
Ależ moja ciotuniu, jeśli łza się kręci,
To pewnie, że nie z płaczu przytłumionej chęci.
I proszę, przestań mówić, bo nie będę winna,
Śmiejąc się z tego, z czegom śmiać się niepowinna.
To spazmy, moja duszko — śmiech z płaczem, dla Boga!
Powąchaj róg jeleni —
Jak cierpi nieboga!
Lecz cóż ja temu winna? — To losu igraszka —
Trudnoż oddać kochanka, jak zbiegłego ptaszka. —
(głośno) Wierzaj, moja Alinko, teraz powiem szczerze,
Nie masz czego żałować — nie tracisz w tej mierze —
Edmund nie był dla ciebie — jeszcze to za płoche,
Jeszcze głowa zielona i szalona trochę —
Byłby się z tobą, wierz mi, nigdy nie ożenił.
Doprawdy?
Jak cię kocham. — Byłby się odmienił,
Nie dziś, to jutro — pewnie — a lepiej że wcześnie —
I dziękuj Panu Bogu, iż lubo boleśnie,
Jednak ochrania ciebie od zgryzot tysiąca,
Któremi nadal grozi miłość zbyt gorąca.
Jakże się ty, ciotuniu, chcesz na nie wystawić?
Chcę... chociażby dla tego... by ciebie wybawić.
Lecz jeśli mnie usłuchasz, Alinko kochana,
Ja, ja ci dam męża — wiesz kogo? — Szambelana.
Nieźle, prawdziwie nieźle.
To mąż, co się zowie.
Wprawdzie ja mu dotychczas jeszcze siedzę w głowie;
Ale jak mu się umknę raz jeden i drugi,
To zmiarkuje, że trzeba cofnąć swe usługi,
I ku tobie obróci miłośne westchnienia.
Doprawdy?
Ja ci ręczę!
Więc niema wątpienia.
Opatrz go tylko dobrze.
Nie bardzom ciekawa.
To nie Edmund!
O, pewnie!
Co to za postawa.
Jaka wytworność mowy, delikatność słuchu,
Co za powaga kroku, za przystojność ruchu...
Wszystko to piękne, dobre rady i obrazy,
Ale teraz wet za wet, przyjmij bez urazy,
Co ci przyjaźń troskliwa wyznać każe śmiele.
Edmund lubi żartować, żartować za wiele,
Często nawet przesadzi, bądź zatem ostrożna,
Każdemu jego słowu zaufać nie można!
Uważaj — ja cię proszę... i tak, już się boję,
Czy on dziś z tobą... może... może zwykle swoje...
Boisz się... czy... nie żarty... boisz się... z przyjaźni...
O, jakże ci dziękuję... nie miej tej bojaźni. —
A, już dłużej prawdziwie, wytrzymać nie mogę.
Gorzki ten jej uśmiech, gorzki!... (do Aliny ironicznie)
Uśmierz zbytnią trwogę...
Ach biedna, biedna duszko — jakże mi żal ciebie.
Pamiętaj com ci rzekła, zda się to w potrzebie.
Aj motylku, motylku! rozpuszczasz skrzydełka;
Powinnabym się gniewać za zdarte sidełka;
Ale miłość bliźniego gniew ku nam rozmiata —
Szczęśliwyś Szambelanie — ręczy Małgorzata.
Nazwałbym się szczęśliwym, lecz tylko w tym względzie,
W jakim moja przychylność miłą tobie będzie.
(ukłon głęboki)
Prawdziwie dom szalonych.
Lecz przyjaźń troskliwa
Nie zawsze lubych wieści, lubą trąbą bywa. —
O Alino, ozdobo starego półświata,
W cnoty, wdzięki, powaby, w szlachetność bogata!
Mój panie Szambelanie, miej litość nademną,
Słuchać tych szumnych pochlebstw, rzeczą nieprzyjemną,
Zawsze ci się wypraszam, nie mogę wyprosić.
Jak widzieć doskonałość i milczeć, nie głosić?
Ale twoje rozkazy wypełnię do słowa,
Obyś tak przyjąć rady ty była gotowa.
Dziś, widzę, same rady.
Choćbym w tej godzinie
Padł ofiarą przyjaźni — com winien uczynię;
Rozwiążę skryty węzeł, wyłuszczę dowody,
Wskażę zbawienną drogę, ochronię od szkody.
To wiele, bardzo wiele — a zatém do rzeczy.
Pan Edmund, człowiek godny, nikt temu nie przeczy,
Jestem jego czcicielem i najniższym sługą;
Ale jego tu bytność trwa trochę za długo.
Komuż to szkodzić może?
Twojej dobrej sławie.
Setne tym niosę dzięki, co o nią w obawie —
Ależ niech i mnie także raczą ufać trochę.
Najtwardsze do poznania, co z pozoru płoche,
A w głębi czarną chytrość, jak jądro ukrywa.
Szambelanie!
Gniewaj się, lecz to rzecz prawdziwa.
Łatwiej przestrzelić pancerz w miejscu ustalony,
Niż proporzec na wszystkie migający strony.
Nie jam poznał Edmunda — na cóż mi tej pracy?
Ale lubo odlegli, znaleźli się tacy —
Zna go cała Warszawa — (z przyciskiem)
A ja miewam listy.
I w nich jest Edmund? Edmund?
Dowód oczywisty.
(ukłon głęboki)
Kto pisał, godzien wiary, gdyż to przypadkowo,
Nie wiedząc naszych związków, wspomniał o nim słowo.
Prawda — Edmund — (z przyciskiem ku Edmundowi)
wyraźnie — to jego nazwisko.
(opatrzywszy list oddaje)
Widzisz pani — com mówił? — niebezpiecznie, ślizko —
Co to za lekkomyślność!
To prawda, czasami.
Więcej niż lekkomyślność — mówiąc między nami —
(ciszej) Byle fartuszek... ach, fe! zalotnik z urzędu.
Każdą kocha, przysięga: bez żadnego względu
Jak, co, gdzie i kiedy... fe! — na Turka zakrawa.
Jest jakaś pewna miara — jakieś w świecie prawa,
Które szanować trzeba.
Właśniem to mówiła.
Albo jego szyderstwo, jestże to rzecz miła?
Prawda, często bez granic.
Z wszystkich, z wszystkich razem.
I bez zastanowienia, że jednym wyrazem
Nawet tych, których kocha, nabawia kłopotem.
Widzisz pani! com mówił? Jest więcej niż trzpiotem.
Jakżeby go poprawić?
Nijak — próżna troska.
A, jest trochę nadziei.
Ani... ani włoska! —
Wyprawić go czém prędzej — na moje sumienie —
Sto...
Lat, pewnie — dziękuję za szczere życzenie.
Kichnął — (stając) I mocno kichnął — jeszcze w uszach dzwoni —
Ci wojskowi... fe, brzydko. — Niechże Pan Bóg broni!
Dziękuję, a wejrzeniem jak sto nożów topi —
Tfy, tfy, tfy! — wyrwałem się, jak Filip z konopi —
Czy mnie szał jaki napadł, czy ślepota jaka?
Ci wojskowi... zwłaszcza ten... jakiś zawadjaka...
Dziękuję ci, dziękuję, dziękuję Zdzisławie,
Żeś mi dobrze poradził i wplątał łaskawie;
Mądry był cały spisek, lecz spóźniony bardzo.
Wiesz już więc?
Jak nie wiedzieć, kiedy nami gardzą.
Tak, gardzą, bo się śmieją... lecz i skarać mogą.
Ja zręcznie przepisaną postępując drogą,
Zręczniem wspomniał Alinie, co ją nadal czeka,
Jeśli ztąd nie oddali takiego człowieka —
Zdziwiona — ja do listu — oto dowód jasny —
Potém mocnym kolorem, kryjąc penzel własny,
Mażę, czernię Edmunda...
Ona na to głucha.
Nie, lecz on za mną siedzi i wszystkiego słucha.
To źle.
A pewnie że źle.
Ściągniesz kłopot sobie.
Nie ja tylko.
Któż?
Ty.
Ja?
Ty.
W jakim sposobie?
W jakim — tego ja nie wiem — Ale za co, to wiem.
Za cóż?
Za rady twoje.
Któż powie?
Ja powiem.
Macie listy przejęte, panowie spiskowi.
(chodzi w głębi sceny)
Ha, mój korsarz! — ta zdobycz może nam co powie.
„A Monsieur Monsieur Jendrées de Kawalerski, Etant Rojal Chambellane et cavalier de Lordre de Miechuw — Gran Senieur Bienfetteur et trêz aimez frêre a moi — par Brześć w Kogutkowcach za Grodnem gdzieś — pilno, pilno.“
Na, masz.
Od mojej siostry.
Do Edmunda, brawo!
Floro!
Trzeba mu oddać.
Oho! nie tak żwawo —
Hm! za rewersem, widzę. (do Szambelana)
Podpisz, prędko.
Kogo?
Edmunda.
Podpisz.
Moje pismo poznać mogą.
Znowu kasztan gorący.
Wszakże to dla ciebie.
Kto wie, kto wie!
List przejąć, to ujdzie w potrzebie;
Ale podpisać kogo? nie, tego nie zrobię.
No, potém o tém — teraz, cóż donoszą tobie?
„Sercem Nayukochańszy szambellanie bracie mui — Bardzoś dobrze zrobiułeś. Żeś domnie a dresowałeś sie Ztwojemy kwestjamy, bo ja wim zawsze wżystko. toût-à-fé nalerzycie — Pani sendzina była przes długi czas iendysponowano. na jakoweś Zadkanie kataralne. tak. że Pan Doktur Fatis, musiał figuruy sy. Zpułkopy bankuw. na Bżuch aplikować. Piafki. Wizykatorio i tam dali — Esêtera dela rêste.“
No, no, do rzeczy.
Zaraz. (czyta dalej)
Widzicie!
„Dzisiaj Wracaionc zkoscioła. oddałam iy Wizyte
i Zaraz dociebie pisze.“
Widzicie!
„Edmunta, niht tu niezna.“
Otóż macie!
Wie wszystko.
Wszystko należycie!
„Czym jezdem mocno smartfiono. że. ci. służyć niemogię — Żebyś iego mundur byłeś opisał. Pani Asesorowa byłaby zgadła Zkturego Rementu. bo ona tym. zatrudnia Sie. y wi wżystko co. nalerzy dokturego munduru. a tak. trafić niemożna. powiada Pani Sendzina... pszed dwoma miesioncami. iakiś Oficyr. ale prendko przypomnic Sy. Żadna Znas niemogła iak nazywa Sie. Ale asekurujo Wszystkie że Nie Edmunt... miał być Come il feaû. pszystoiny i dê bontôn. Upad iak kamin wewo de. a to tak stało sie pet-êutre to ten sam.“
Edmund jest tu tak dawno?
Niema dwóch miesięcy.
Lecz wyjazd, podróż.
Czytaj, może jest co więcej.
„W poiedynku Zabiuł trzech pułkowników.“
Trzech!
Zabił? zabił? (zagląda w list)
Zabił — (milczenie) To nie jest igraszka.
Trzech!
I to pułkowników! na takiego ptaszka
Pan Edmund dość zakrawa.
Czytaj, czytaj dalej.
Ja mówię, z wojskowemi... czy diabli nadali!
(czyta) „Ale i on. iak muwi Pani Sendzina, całkiem iakiś członek straciul. podobno rękie kula urwała mu. potym Wpad do Domu. Pana. Kasztelana — Otusz quêlle Malheûr Zapomniałam iak nazywa Sie Kasztelan. Ale wpad iempetycznie. drzwi wyłupał. i Wykrad Curkie mu. Gdzie podział Sie. Niht niewi — Pêt-êutre to ten sam. Jezdem obligowano Zkończyć list. Bo poczta czeka i okulary. wczora. Ten Osioł. Bartłomi nastompiuł nogo. Adiê chêre Frêre — Ta âimante Seûrre! — ... Rosse.
Więc nie on.
I on ranny.
Ale nie bez ręki.
Prawda i to — szal trzymał.
Nie on.
Bogu dzięki.
Ale nim dla Aliny od dziś dnia zostanie.
Cóż z listem?
Rozpieczętuj.
Czekać, moje zdanie.
Schowaj więc.
Schowaj.
Weźże.
Czemuż ja, dla Boga?
Nie sparzy cię, nie.
(odchodzi za Florą)
Trzech! — trzech — diabelska przestroga!
Spadł ciężki kamień z serca — w nowem przeszedł życie,
Wyjawiłem Alinie com piastował skrycie. —
Bo tę rzecz mądrze w każdym rozważyłem względzie:
Jeżeli pójdzie za mnie? — bronić męża będzie —
Jeżeli zaś odmówi? pchnie serce boleśnie,
Lecz ja z między drzwi palec umknąłem już wcześnie.
Rzuciłem się więc do nóg — jęknęła podłoga:
Podnieś mnie jak kochanka, lub zabij jak wroga...
(nawiasem) Zabij — sposób mówienia — nigdy nie sprawdzony —
„Co robisz Szambelanie? — czy jesteś szalony?“
Odskoczywszy zdziwiona dwakroć zawołała;
Lecz w tém słowie: szalony — tak luby głos miała,
Tak coś... coś... coś miłego, w tak czułym sposobie,
Że się wszystkie uczucia zdało mieścić w sobie.
Nareszcie gdym ją naglił by los mój wyrzekła,
Z uśmiechem archanielskim — wstała — i uciekła.
Zejście najmniej potrzebne!
Niewczesne spotkanie!
Nudzi mnie trochę babka.
Biedny Szambelanie!
Nie wiem jak jej powiedzieć, a koniecznie trzeba.
Dajcież mu moc zniesienia, najłaskawsze nieba,
Razu, który przeszyje serce nader tkliwe!
Chciałbym z duszy oszczędzać jej czucie zbyt żywe,
Lecz jak Edmund odjedzie, cóż wtedy z nią pocznę?
Jednak wyroki losu niezmienne, niezwłoczne;
Gdy paść musi koniecznie, niech pada w tej dobie
Winnam to Edmundowi, winnam sama sobie.
Nie mogę.
Nie mam serca.
Potrzeba.
Wypada.
Panie....
Pani.
Zdarzenia....
Okoliczność.
Rada,
Rada starszych odemnie.... (na stronie)
Zabiję szkaradnie!
Wszystko zmianom podlega.... (na stronie)
Ona trupem padnie!
Mój Szambelanie.... siadaj.... (sadza go gwałtem)
Okryj serce zbroją.
Małgorzata — już teraz — nie może być twoją....
Larendogra.... weź, wąchaj!
Wąchaj Szambelanie!
Mówiłam! powiedziałam! szalone kochanie!
Wąchaj, wąchaj!
Nie trzeba.
Wąchaj!
Ależ proszę....
Przyszedłeś już do siebie?
Przychodzę po troszę,
Lecz tylko z zadziwienia. — Bez żalu i smutku;
Wiedziałem, że nasz związek nie przyjdzie do skutku,
I właśnie tobie, pani, niosłem oświadczenie.
Co? bez żalu i smutku?
Wracam przyrzeczenie.
Lecz cóż ci taką stratę nagrodzi w tym świecie?
Ręka pięknej Aliny.
Otrzymałeś przecie?
Mam nadzieję otrzymać.
Mnie złóż za to dzięki —
Ja, ja ją nakłoniłam — tyś godzien jej ręki.
Moje zdziwienie wzrasta.
Z jakiejże przyczyny?
Że twej zazdrości szczęście nie wzbudza Aliny.
O, jeśli będzie zazdrość, pewnie nie z mej strony:
Ja w objęciu Edmunda dostąpię korony.
Edmunda? (na stronie) Czy szaleje! (głośno)
Wątpić się ośmielę.
Bądź tak pewny Aliny — a razem wesele.
Tu się w tém coś ukrywa.
Mów raczej: odkrywa,
Miłość skryta Edmunda, a twoja fałszywa.
Takżeśto był powinien przyjąć odmówienie,
Tej którą lat szesnaście kochałeś szalenie?
Myślałam ja Aliny oddać tobie rękę,
Ale myślałam razem, ze twą srogą mękę
Żal, smutek, rozpacz, wściekłość ledwie lat trzy zmieni,
Że będziesz jak bóbr płakał, wił jak wąż w jesieni;
A ty, płocha potworo w Szambelana szacie,
Dajesz chętnie Alinie, coś dał Małgorzacie!
Zastanów się, nadobna, boża Małgorzato,
że nim to przewiniłem, ty karałaś za to;
że jeśli wierną miłość przysięgałem tobie,
Ty niemniej szczodrą byłaś w podobnym sposobie.
A teraz zamiast spazmów, przynajmniej dwóch mdłości,
Cóż robisz? — Gardzisz dawną, nowej chcesz miłości.
Skończmy.
Skończmy.
Stało się.
I dobrze się stało.
Dobrze? — Zatém pokażę, jak to cenię mało:
Oto Waćpana igły dane na pamiątkę.
Proszę także odebrać najprzód tę pieczątkę,
Gdzie dwa serca przeszyte płomieniem goreją.
Oto jest srebrny sygnet z wiarą i nadzieją.
To kiurdan.
Okulary.
A to tabakierka.
To listek aloesu.
Kawałek cukierka.
Tasiemeczka.
Guziczek.
Siarniczki.
Świderek.
A na strychu z listami beczka i kuferek.
I ja moje odstawię, jeno sanna będzie.
Koniec więc między nami.
Koniec w każdym względzie.
Zyczliwa przyjaciołka.
Uniżony sługa.
Stary cietrzew w malignie!
Szalona papuga!
(odchodzą)
Wielką zawsze zagadką jest serce człowieka.
Czego w niém rozum długo daremnie docieka,
To częstokroć szaleństwo przypadkiem wiedzione,
Błędną natrafia ręką — i zrywa zasłonę. —
Miłość ku mnie Zdzisława, śledząc tyle razy,
Przed sądem moich myśli widziałam bez skazy,
A jedno słowo, skutek śmiesznego marzenia,
Nowe mi światło wznieca — całą postać zmienia. —
Zdzisław zazdrości, ciotka mówiła o sobie.
A ja, że to być może pojęłam w tej dobie;
I choć teraz inaczej wykładam jej słowa,
Przekonaniem się staje myśl zupełnie nowa. —
Czemuż Zdzisław nie znagla, co swém szczęściem zowie?
Że będzie moim mężem, czyż przeszkodzi zmowie?
I owszem: tu mieszkając jak Aliny krewny,
Jego rada ważniejszą, zamiar byłby pewny. —
Nie — w tém się coś ukrywa — dojdę niezawodnie,
I jeżeli mnie zdradził, odpłacę mu godnie.
Im więcej myślę, większe moje przekonanie,
Że nam nowa wiadomość korzystną zostanie;
A nawet wierzyć można, że jak zwykle wieści,
I ta, w tłumie dodatków trochę prawdy mieści.
Kto wie, czy ten pan Edmund, co to spadł jak z nieba,
Niejest tym zbiegiem, (ciszej) czy go i wydać nietrzeba.
Ja zaś, im więcej myślę, tém jestem pewniejsza,
Iż ciągła niespokojność miłość twoję zmniejsza.
Od tej, mówiąc otwarcie, nieszczęsnej godziny,
Gdyś przedsiewziął przeszkadzać zamęściu Aliny,
Nie masz dla twojej Flory jednego wejrzenia.
Także to Flora moje uczucia ocenia? —
Jeśli nad sobą zbytnią władzę myśli daję,
Ty jesteś myślą moją, myśl duszą się staje;
Jeśli dążąc do celu zapominam siebie,
Tym celem jest sposobność być godniejszym ciebie.
Ach Floro, tej mi drogiej nie wydzieraj wiary,
Że i do twego szczęścia dążą me zamiary.
Twa miłość szczęściem mojém, ja się o nią trwożę;
I żadna mnie uwaga ukoić nie może,
Gdy cię widzę oziębłym z jakiegobądź względu.
Nie chcę tych dróg tajemnych, nie chcę tego błędu,
Zwłaszcza że czas zbyt długi między nas się wciska. —
Długi?
Alboż ty myślisz, że ta chwila blizka,
W której nasze złączenie kres życzeniom nada? —
Mamy przeszkód bez miary —
(jak wyżej, zniecierpliwiona) Zaczekać wypada, (jak wyżej)
Trzy lat więc cierpliwości naznaczyć ci muszę.
Trzy lat! wiecznością dzielisz kochające dusze;
I z jakiego powodu? dla jakiej przyczyny?
Floro, ty chcesz mnie karać — ja jestem bez winy.
Już się kłócicie! — zgadłam — dlatego tu stoję. —
Floro, będziesz słyszała, poznasz przyjaźń moję.
Panie Zdzisławie — miłość, którą serce gore,
Chlubną jest przedmiotowi, ale w dobrą porę;
Nie w czasie wybuchnięta budzi niepokoje,
Bo się przedmiot nie może rozerwać na troje. —
Gdybyś był tajemnicę wyjawił przed rokiem,
Przedmiot byłby wzajemném może rzucił okiem —
Ale teraz zapóźno. — Pokryj serce zbroją:
Małgorzata — już — teraz — nie może być twoją. —
Tak jest, Zdzisławie, nigdy — serce moje pęka,
Czując jak dla twojego okropna ztąd męka,
Ale węzeł dościgły dziś rozplątać muszę.
Jeśli jednak chcesz dowieść, żeś mi oddał duszę,
Że mną tylko oddychasz — dziś dowiedź — masz porę,
Przyjmując z ręki mojej (łącząc ich ręce) równie piękną Florę.
(odchodzi z powagą)
Nie tak prędko.
Śmiałbym się, gdyby czas był na to.
Trzy lat więc.
Nie o tobie myśleć, Małgorzato!
Trudno prędzej.
Dziś trzeba obalić tyrana.
Nie słyszałeś słów moich?
Ach Floro kochana,
Pozwól że je przypiszę jakiéjś złéj godzinie;
I pozwól mieć nadzieję, iż prędko przeminie.
Jeśliśmy poprzysięgli miłość niedaremnie,
Czemuż mamy się dręczyć, nie ufać wzajemnie?
Działajmy, droga Floro, działajmy niezwłocznie:
Edmund od nas ścigany niech chwili nie spocznie;
Niech Alina strwożona swą miłość zwycięża,
Bo inaczéj kochanek zamieni się w męża.
A wtedy naszą pracą budowa spiętrzona,
Jak rozdęta w powietrzu bańka mydła skona
I w domu cośmy mieli jakby zdobycz własną,
Mnie z nim — a jemu ze mną będzie trochę ciasno.
Cóż więc czynić wypada?
Zaufać mi szczerze
I wierzyć moim słowom.
Nie mogę, nie wierzę.
Proś Aliny niech przyjdzie — wszystko jéj przełożę
A jeśli nie przekonam, nic już nie pomoże.
Alina troskliwa o świata mniemanie,
Alina, któréj prawem było moje zdanie,
Alina pełna wstrętu na słowo zamęścia,
Dziś zdaje się powtórnie chcieć probować szczęścia.
W własnym domu wstrzymuje młodego człowieka,
Moich rad, mego zdania całkiem się wyrzeka;
Inaczéj myśli, działa — wszystko to w pół roku!
A ja co kocią łapką szedłem krok po kroku,
Już teraz wstecz rzucony, wypchnięty z kolei,
Ledwie że jeszcze dzierżę ostatki nadziei. —
Flora mi oznajmiła że chcesz mówić ze mną.
Tak jest — oby rozmowa nie była daremną!
Ach, w jakimże złowieszczym zaczynasz sposobie.
Ty, pani, zapominasz, ja myślę o tobie.
Trudno jest mi przepomnieć nie zbyt dawne chwile,
Kiedy me rady były przyjmowane mile.
Rady? zkąd w jednéj dobie tyle rad być może?
Jakiegoż dziś świętego? niech mu dzięki złożę.
(siadając)
Lecz proszę proszę o nie. Chcę słuchać cierpliwie,
(wstając)
Ale na cóż gdym zgadła?
Wcale się nie dziwię,
Zgadnąć łatwo.
Wszak Edmund nieszczęsnym przedmiotem?
Tak jest.
Cóż więc ważnego?
Przekonasz się o tém.
Edmund...
Edmund tu bawi — co? — przy młodéj wdowie,
Młody bawi oficer? — Cóż świat na to powie! —
Ależ, o mój ty Boże, czy w chatce mieszkamy?
Czyliż tu podostatkiem przyjaciół nie mamy.
Pod których okiem ciągle jak grzesznica stoję?
A zresztą, chociażby i... wolniśmy oboje. —
O, pani jesteś wolną.
A Edmund żonaty.
Nie, to nie — lecz wolności różne są utraty —
Wszak prócz więzów małżeńskich, są inne na świecie.
Boże! dziś dzień pocztowy...
Dotknąłem ją przecie!
Miałżeby co odebrać!
Ale dajmy na to:
Żeby ktoś zagrożony honoru utratą,
Występny, nawet więcej....
Cóż więcéj?
Morderca.
Wie wszystko.
Szukał drogi do twojego serca;
Chciał cię tysiącznem sidłem otaczać pomału,
Potém zmusić do losu i hańby podziału;
Jestżeś natenczas wolną przed świata obliczem,
Działać jak chcesz — i nie być zatrzymaną niczem?
Możeż wtedy przyjaciel nie truchleć o ciebie,
I przykrych nawet środków nie chwycić w potrzebie?
Gdyby innego całkiem nie było ratunku,
Ocalić ci skarb drogi własnego szacunku.
Panie Zdzisławie... nie wiem... zrozumieć nie mogę...
Chciej się jaśniej tłómaczyć. Tę straszną przestrogę
Zkąd masz i o kim?
O kim? oko twe powiada.
Zkąd? z Warszawy. — Alino, otóż moja rada;
Bo przestrzedz jestto radzić — wszakże dość przestrogi:
Iż przepaść w naszéj drodze, by wstrzymać śród drogi?
Wiem ja, iż słowo moje mocno ciebie rani,
Że zrywa wieniec marzeń — lecz wierzaj mi pani;
Jak je słyszeć, tak wyrzec równie serce boli.
On dziś jeszcze wyjedzie.
Czyń pani dowoli.
(odchodzi)
Tak, musi jechać wkrótce — najśpiesznéj, w téj dobie,
Ale miejsca, jaszczurko, nie uprzątnie tobie.
Nie byłabym kobiétą, gdybym już od roku
Miłości z fałszem w twojém nie czytała oku. —
A ta Flora nieszczęsna w tak miłym obłędzie!
I Astolf... O! ten o tém wiedzieć dziś nie będzie...
Lecz koniec końców, Boże, cóż się z nami stanie!
Pułkownik pewnie umarł — pewne więc wygnanie.
Astolfie, zła wiadomość, Pułkownik nie żyje.
Zkąd wiesz?
Zdzisław ma listy, lecz się z niemi kryje.
Idę do niego.
Czekaj.
Prędko rzecz wyjaśnię.
Stój — stój powiadam — tego lękałam się właśnie.
Astolfie, jeśli kochasz — jeślim ci jest drogą,
Strzeż, strzeż się wszelkich wyznań, zaszkodzić nam mogą.
Trwożysz się nadaremnie.
W tobie moje życie.
Droga Alino!
Uchodź, póki możesz skrycie.
Ach, nikt mnie tu nie przeda... bo nikt i nie kupi:
Zdzisław człowiek poczciwy — Szambelancio głupi,
Ale nic więcéj.
Nie wierz — ach, nie wierz nikomu!
Ja więc pozbawiam ciebie spokojności, domu.
Wszystko znajdę przy mężu.
Czegóż chcesz? — mów — zrobię.
Jedź.
Dzisiaj?
Zaraz.
A ty?
Ja wkrótce po tobie.
Dokąd?
Do Prus.
Dziś!
Możem zbyt trwożna w tym względzie,
Lecz jedź — niech to dowodem twej miłości będzie.
Lecz tak nagle...
Astolfie, mam paść na kolana?
Jadę, jadę, gdy tak chcesz, Alino kochana,
Ale Pułkownik żyje, nie wierzę wszystkiemu.
Chcę, proszę, błagam...
Każę...
Każę, upartemu.
A ja, jak mąż posłuszny, prędko się wynoszę.
(wracając) Tabakierka u ciebie?
Przynieść?
Przynieś, proszę;
Dam ją Szambelanowi w godnym nosa darze,
A parą pistoletów Zdzisława obdarzę.
Ich, skrycie na mą szkodę przedsiewziętą pracę,
Najlepiej wzgardzę, kiedy grzecznością odpłacę.
(rozchodzą się do swoich pokojów)
Zwycięstwo, Szambelanie, — wyleciał jak z procy.
Hm! wyleci.
Wyleciał. — Bez twojej pomocy.
Bez mojej — O! bez mojej — wszystko dla Waćpana.
Tylkom słowo powiedział.
(ironicznie)
Mądrość niesłychana!
Ja nic nie wiem — nie umiem podobać się wcale —
Nie ja — (parskając śmiechem)
Nie ja zapewne Edmunda oddalę.
Nie gniewaj się...
Gniewać się!
Obydwaśmy razem.
Zwalili Goliata Dawidowym głazem. —
Używaj raczej szczęścia, masz otwarte pole.
Wiem ja to lepiej — jednak — (zbliżając się do Zdzisława)
Mnie coś jeszcze kole.
Cóż? widzisz? nie mówiłem?
Co?
Rzeczy wynoszą,
Pakują, zaprzęgają — adieu! — O roskoszo!
O radości najmilsza! — Pozwól Szambelanie,
Niech cię dwakroć uściskam.
Uściskaj mój panie;
Ale ja, mówiąc szczerze, póty nie podskoczę,
Póki go już w pojeździe za bramą nie zoczą.
Boisz się.
Ja się boję? To mi się podoba!
Jeśli się z nas kto boi — boimy się oba.
Już i list do Edmunda lepiej nie odmieni;
Masz go?
Ach, mam — jak węgiel parzy mnie w kieszeni.
Rozpieczętować trzeba było i bez wielu...
Co to jest?
Pist... pist...
Słuchaj! — co to, przyjacielu?
Pistolety.
Na co?
Pist... pi... sto... list wziąść proszę.
Kazał pan przechędożyć i teraz odnoszę.
Przechędożyć?
List.
Na co?
Żeby czyste były.
A — żeby czyste były.
I widok niemiły.
Temi zapewne tych trzech... (do Zdzisława)
Weźże list.
Nabite?
Nie, jeszcze.
Ale będą?
Zapewne.
O, skryte
Sądy twoje...
Ostrożnie!
Panie mój i Boże!
Nacoż nabijać?
Nie wiem. — Będzie pif, paf, może.
Pif, paf.
Jak tu gorąco — na spacer pojadę.
Weźże list.
Schowaj!
Nie chcę.
Spal!
Ja się o radę
Nie pytam — dałeś, odbierz.
Ja ci go nie dałem.
A któż?
Sam wziąłeś.
Flora świadkiem, że nie chciałem;
Żeś mi go wcisnął gwałtem. — Na, masz.
Bierz go licho.
(chce odejść)
Czekaj.
Puść.
Puszczę, weź list.
Nie chcę.
Musisz.
Cicho!
Cóż to jest? — sprzeczka — kłótnia —
Może w dobrą porę —
Mogę ci służyć? (do Szambelana) Mogę służyć?
Boga biorę
Za świadka, żem niewinien.
Szambelan szaleje.
Ja, wszystko... wszystko powiem... wszystko co się dzieje
Tylko proszę... chciej z flegmą — ja muszę powoli...
Prędko mówić nie mogę... (coraz ciszej)
głos... w piersiach... tu... boli...
Czekaj Zdzisławie, chwilkę — potrzeba mi ciebie,
Niechno tylko Szambelan wprzód przyjdzie do siebie,
I powie co ma mówić.
Ot, plecie od rzeczy.
Zdzisław przejął i mnie dał — Flora nie zaprzeczy:
Brać nie chciałem.
Szalony!
I oto na stole.
List.
Ja ręce umywam. — Zawsze prawdę wolę.
Ha! pistolety! — Stójcie! — Cóż za wiek niestety!
Mająż pannę zdobywać noże, pistolety?
Chcecie zresztą — targajcie winne damom względy,
Lecz jeden do drugiego musi wprzód przejść tędy.
Co za szczęście! (idąc ku drzwiom prawym)
Gdzież jesteś! — Alino! — Alino!
Pożądaną, najlepszą cieszmy się nowiną:
Pułkownik zdrowy, wyznał — ja mam przebaczenie. —
Teraz najprzód Edmunda w Astolfa przemienię...
Potém wszystkim przedstawisz twą szczęśliwą żonę.
Mdleję!
To pięknie!
Żonę!
Wszystko więc skończone!
Nim się dowiesz o wszystkiém — przebacz —
Tu Zdzisławie...
Tę łaskę Florze, Florę Alinie zostawię.
Teraz wszystko zgaduję.
A ja się wynoszę.
Czekaj!
Astolfie!
Ależ najpokorniej proszę;
Jeden mi się po drugim bezczelnie wymyka!
Ciotuniu, do dawnego zwróć się hołdownika.
No, Szambelanie.
Kucharz dobry — domu szkoda.
Ach!
Och!
Bóstwo.
Bożyszcze!
Przebacz...
Zgoda, zgoda.
Niech żyje piękna para — przeszłych wieków chluba,
Bohaterski Szambelan i Ciotunia luba!
And. Max. Fredro.
CZEŚNIK RAPTUSIEWICZ. | ||
KLARA, jego synowica. | ||
REJENT MILCZEK. | ||
WACŁAW, syn Rejenta. | ||
PODSTOLINA. | ||
PAPKIN. | ||
DYNDALSKI, Marszałek | Cześnika. | |
ŚMIGALSKI, Dworzanin | ||
PEREŁKA, kuchmistrz |
Scena na wsi.
Piękne dobra w każdym względzie
Lasy — gleba wyśmienita —
Dobrą żoną pewnie będzie —
Co za czynsze! — To kobiéta!...
Trzy folwarki. —
Miła wdowa.
Arcy miła, ani słowa — (kładzie papiery)
Cóż, polewki dziś nie dacie? (Dyndalski wychodzi)
Długoż na czczo będę czekać?
Nie — nie trzeba rzeczy zwlekać —
Qua opiekun i qua krewny
Miałbym z Klarą sukces pewny;
Ale Klara młoda, płocha,
Chociaż dzisiaj i pokocha,
Któż za jutro mi zaręczy!
Nikt rozumny, Jaśnie Panie;
Rzecz to ślizka.
Tu sęk właśnie!
Natożbym się, Mocium Panie,
Kawalerstwa dziś wyrzekał,
By kto... (uderzając w stół) Niech go piorun trzaśnie!
Długo będzie na to czekał.
Ma dochody wprawdzie znaczne
Podstolina ma znaczniejsze:
Z wdówką zatém działać zacznę.
Bawi z nami — w domu Klary,
Bo krewniaczka jej daleka,
Ale mnie się wszystko zdaje...
Ona czegoś więcej czeka.
Ona czegoś... więcej... czeka...
A bodajże cię, Dyndalu,
Z tym konceptem! — Czegoś czeka! (śmieje się)
Tfy!... jakżem się uśmiał szczerze.
Czeka! — bardzo temu wierzę.
Jeszczeć młoda jest i ona,
Ależ wdowa — doświadczona —
Zna proporcją, Mocium Panie,
I nie każe fircykować,
Po kulikach balansować.
No — nie sekret, żem nie młody,
Alem także i nie stary.
Co?
Tać...
Możeś młodszy?
Miary
Z mego wieku...
Dam dowody.
Tylko że to, Jaśnie Panie —
Hę?
W małżeńskim ciężko stanie;
Pan zaś, mówiąc między nami,
Masz podagrę.
Ej, czasami.
Kurcz żołądka.
Po przepiciu.
Rumatyzmy jakieś łupią.
Ot, co powiesz, wszystko głupio. —
Ten mankament nic nie znaczy;
Wszak i u niej, co w ukryciu,
Bóg to tylko wiedzieć raczy;
I nikt pewnie się nie spyta,
Byle tylko w dalszém życiu
Między nami była kwita.
Bóg z Waszmością, mój Cześniku.
Pędząc czwałem na rozkazy,
Zamęczyłem szkap bez liku,
Wywróciłem ze sto razy,
Tak, że z nowej mej kolaski
Gdzieś po drodze tylko trzaski.
A ja za to ręczyć mogę,
Że mój Papkin tu piechotą
Przewędrował całą drogę;
A na podróż dane złoto
Gdzieś zostawił przy labecie.
Patrz Cześniku — poznasz przecie —
Cóż mam poznać?
Wystrzelony,
Wypalony.
Gdzieś na wrony.
Gdzie, do kogo, milczeć muszę,
Lecz nie karty są przyczyną,
Żem się w drodze spóźnił nieco.
Ani ziewnął! na mą duszę!
Tak, z mej ręki wszyscy giną!
Wszystkie.
Wszystkie?
Ćmy, komary.
Waszmość nigdy nie dasz wiary.
Bom niegłupi, Mocium Panie.
Ach, co widzę! tu śniadanie.
Ha, śniadanie.
Ach Cześniku!
Już to sześć dni i sześć nocy
Nic nie miałem na języku.
Jedz i słuchaj.
Tak się stanie.
(siada po drugiej stronie stołu)
(jak do siebie)
Strzelam gracko, rzecz to znana.
Rzecz to znana, iż w mej mocy
Kazać zamknąć Waszmość pana
Za wiadome dawne sprawki.
Zamknąć! po co?
Dla zabawki.
Czyż nie znajdziesz lepszej sobie?
Cicho! ciszej! Ja to mówię,
By odświeżyć w twej pamięci,
Nim powierzę moje chęci,
Coś mnie winien, a ja tobie.
Ach, co każesz wszystko zrobię. —
Byłbym zaraz dopadł konia...
Bom jest jeździec doskonały:
Niechaj będzie wzięty z błonia,
Dzik to dziki, lew to śmiały —
W mojém ręku jak owieczka,
Bom jest jeździec doskonały.
A bodajżeś!...
Tylko pozwól:
Kładłem nawet w strzemię nogę,
Kiedy nagle wielka sprzeczka
Przedsięwziętą spóźnia drogę,
A ta była w tym sposobie:
Słuchaj...
Zaraz. Szedłem sobie,
Mina tęga, włos w pierścienie,
Głowa w górę — a wejrzenie!
Niech truchleje płeć zdradziecka!
Słuchaj!...
Zaraz. — Idę sobie,
A wtém jakaś księżna grecka,
Anioł! bóstwo — zerk z karety —
Giną za mną te kobiety! —
Zerk więc na mnie — zerk ja na nią —
Koniec końcem, pokochała,
Zawołała, et caetera —
Książę, tygrys ludzi zbiera...
Ależ cicho.
Nadtoś żywy.
A bezbożny ty języku!
I tyrkotny i kłamliwy.
Nadtoś żywy, mój Cześniku.
Gdybym także, równie tobie,
Namiętności nie brał w ryzy,
Ostrze mojej Artemizy...
Proszę mówić.
Ojciec Klary
Kupił ze wsią zamek stary...
Fiu! — mój ojciec miał ich dziesięć.
Tu mieszkamy jakby sowy;
Lecz co gorsza, że połowy
Drugiej zamku — czart dziedzicem.
Czy inaczej: Rejent Milczek —
Słodki, cichy, z korném licem,
Ale z diabłem, z diabłem w duszy.
Jednak zgodnie jak sąsiady...
Jeśli nie ja memi psoty,
Nikt go ztąd już nie wyruszy.
Nie ma dnia bez sprzeczki, zwady —
Lecz potrzebne i układy.
Pisać? — nie chcę do niecnoty —
Iść tam? — ślizko, Mocium Panie:
Mógłby otruć, zabić skrycie,
A mnie jeszcze miłe życie.
Więc dla tegom wybrał ciebie:
Będziesz posłem tam w potrzebie.
Za ten honor ściskam nogi;
Wielki czynisz swemu słudze;
Ale nazbyt jestem srogi:
Zamiast zgody, wojnę wzbudzę.
Bo do rycerskiego dzieła
Matka w łonie mnie poczęła;
A z powicia ślub uniosłem,
Nigdy w życiu nie być posłem.
Czém ja zechcę, Papkin będzie;
Bo mnie Papkin słuchać musi.
Lecz porywczy w każdym względzie,
Jak sąsiada Papkin zdusi?
Jak mu kulą łeb przewierci,
Jak na bigos go posieka,
Któż natenczas sprawcą śmierci?
Kogoż za to kara czeka?
Biorę wszystko na sumienie.
Chciej rozważyć.
Już się stało. —
Teraz inne dam zlecenie;
Mości Papkin — ja się żenię.
Ba!
Cożto: ba!
Tak się cieszę;
I w tę sprawę chętnie śpieszę.
Powiedz gdzie mam błysnąć chwałą? —
Mamże zostać dziewosłębem?
Mamże zmusić zbyt zuchwałą?
Mamże skłonić zbyt nieśmiałą?
Mamże, jeśli cudzą żoną,
Jej tyrana przeszyć łono...
Cóż u diabła za szaleństwo!
Znasz, Cześniku, moje męstwo.
Słuchaj — mówiąc między nami,
Bez mej chluby, twej urazy,
Więcej niż ty, mój Papkinie,
Mam rozumu tysiąc razy.
Lecz rozprawiać z niewiastami,
Owe jakieś bałamutnie
Afektowe świegotanie;
Niech mi zaraz łeb kto utnie;
Nie potrafię, Mocium Panie.
Ty więc musisz swą wymową...
Już jest twoją — daję słowo —
Chcesz, przysięgnę — masz już żonę,
Bo ja szczęście mam szalone:
Tylko spojrzę, każda moja,
A na każdą spojrzeć umiem.
Idę.
Dokąd?
Prawda, nie wiem.
Podstolina...
Już rozumiem.
Tu ją czekaj.
Ani słowa!
Za godzinę jest gotowa.
Ja potrafię ci odwdzięczyć.
Za Cześnika można ręczyć.
Cześnik wulkan — aż nie miło —
Gdybym krótko go nie trzymał,
Nie wiem coby z światem było.
Lecz nie będę ja tu drzemał,
I w podziele tak się zwinę:
Jemu oddam Podstolinę,
Malowidło nieco stare;
Sobie wezmę śliczną Klarą.
Już oddawna mam nadzieję,
Że jej serce mnie się śmieje,
Jużby para z nas dobrana
Zaludniała Papkinami,
Gdyby Cześnik, jakby ściana,
Nie stał zawsze między nami.
(po chwili) Znak dać muszę, że tu jestem:
Niechaj lubym śpiew szelestem
W lube, drogie uszko wpadnie —
Ach, jak anioł śpiewam ładnie!
Córuś moja, dziecię moje, co u ciebie szepce?
Pani matko dobrodziejko, kotek mleko chlepce;
Oj kot, pani matko, kot, kot,
Narobił mi w pokoiku łoskot.
Córuś moja, dziecię moje, co u ciebie stuka?
Pani matko dobrodziejko, kotek myszki szuka;
Oj kot, pani matko, kot, kot,
Narobił mi w pokoiku łoskot.
Córuś moja, dziecię moje, czy ma ten kot nogi?
Pani matko dobrodziejko, i srebrne ostrogi;
Oj kot, pani matko, kot, kot,
Narobił mi w pokoiku łoskot.[1]
Wszak mówiłam — albo koty,
Albo Papkin nam się zjawił.
Żartobliwej pełna weny,
Podstolino! pół anioła!
Kolosalny wzorze cnoty
Pośród hemisfernej sceny,
Strojny w miłość, lubość, wdzięki!
Pozwól ugiąć kornie czoła,
I na śniegu twojej ręki
Złożyć ustek wyciśnienie. (całuje w rękę)
Sługa, służka uniżony. —
Cóż sprowadza w nasze strony?
Miłe wszystkim nam zdarzenie.
Tém zdarzeniem?
Twe zamęście.
Moje?
Właśnie miałem szczęście
Mieć u siebie na wieczerzy
Lorda Pembrok, kilku panów,
Cały tuzin szambelanów,
Dam niewiele, ale jakich!
Któż z kim swata?...
Szmer się szerzy:
Za mąż idzie piękna Hanna.
Ten zapewnia, ów nie wierzy,
Ale każdy z ócz mych czyta.
Wtém Miledi, Bóg-kobieta,
Lecz w zazdrości diablik mały,
Wciąż mnie szczypiąc pod serwetą,
Napół z płaczem dwakroć pyta:
„Zkąd masz styczność z Hanny losem?“
Ach, spokojną bądź w tej mierze —
Szepnę w uszko wdzięcznym głosem —
Przyjaciela Hanna bierze.
Ależ kogo? powiedz, kogo?
Wszyscy wybór chwalą zgodnie...
Bo nie chwalić jakże mogą!
Ha! rozumiem.
Człowiek grzeczny,
I majętny, i stateczny.
Od Cześnika ma zlecenie,
I zachodzi tak zdaleka
Tam, gdzie go się dawno czeka.
Głupi mędrek.
Tam do licha!
Ona zerka, ona wzdycha —
Czy nie myli się w osobie?
Może we mnie... dałżem sobie!
A to plaga, boska kara,
Do mnie młoda, do mnie stara.
Jeszcze zerka... czy szalona!
Tu żartować niema czego —
Zjadłbym śledzia z rąk patrona,
A mnie po co, na co tego!
To już dłużej trwać nie może.
(do Podstoliny) Pozwól Pani: Cześnikowi
Gratulacją niechaj złożę.
Więc to jego mam być żoną?
Jakież czynisz zapytanie?
Bajkęż by to rozgłoszono?
Bajkę dotąd.
Lecz się stanie
Wkrótce prawdą. — Czy się mylę?
Ciekawości zkądże tyle?
Gdyby Cześnik rozogniony,
Wskróś przejęty twemi wdzięki,
Drgnął miłością i rzucony
Do nóg twoich, błagał ręki?
Cieszyłby się z odpowiedzi.
(odchodzi we drzwi prawe)
A że w każdej diablik siedzi,
Co pustoty rozpoczyna,
Jeno wspomnisz zapowiedzi!
Bo kto mądry niech mi powie:
Po kaduka Podstolina
Daje rękę Cześnikowi?
Cóż u czarta! ty spokojny,
Kiedy Rejent mnie napada
I otwartej żąda wojny!
Lecz godnego ma sąsiada!
Dalej żwawo! — Niech kto żyje
Biegnie, pędzi, zgania, bije!
Cóż się stało?
Mur naprawia,
Mur graniczny, trzech mularzy!
On rozkazał! on się waży!
Mur graniczny! — Trzech na murze!
Trzech wybiję, a mur zburzę,
Zburzę, zniszczę aż do ziemi. —
Zburzę, zniszczę...
Dajesz słowo? —
Zbierz więc ludzi — ruszaj z niemi!
I jeżeli nie namową,
To przemocą spędź z roboty —
Ty się trzęsiesz?
To z ochoty.
Ale czekaj — słuchaj wprzódy
Mojej szczytnej, pięknej ody.
Co!
Tak, ody do pokoju —
A jeżeli żądza boju
Nie umilknie na głos muzy...
Zostań — Ale! (odchodzi)
Pewne guzy! —
Bliskie nasze pomieszkania,
Bliższe serca — ach, a przecie
Tak daleko na tym świecie.
Jakież nowe dziś żądania
Chmurzą jasność twego czoła?
Nigdyż granic, nigdyż miary —
Nicże wstrzymać cię nie zdoła,
Nawet miłość twojej Klary?
Widzieć ciebie jednę chwilę,
Potem spędzić godzin tyle
Bez twych oczów, twego głosu,
I mam chwalić hojność losu!
Wspomnij, wspomnij mój kochanku,
Jakie były twe wyrazy,
Gdy zaledwie parę razy
Zeszliśmy się na krużganku.
„Pozwól, droga, kochać siebie,
O nic więcej łzy nie proszą;
Z mą miłością stanę w niebie —
Bogiem, będę żył roskoszą!“
Co mówiłem, nie wiedziałem.
Kochaj — rzekłam — ja nie bronię;
Ale wkrótce, gdyś z zapałem
Cisnął w swoich moje dłonie:
„Kochasz ty mnie, droga Klaro?“
Zawsześ mnie się, zawsze pytał,
Choćeś w oczach dobrze czytał.
Któżby nie chciał dać pół życia,
By mógł wyssać, do upicia,
Wyssać duszą z ust twych słowa,
Które jeszcze uśmiech chowa!
Niech tak będzie — rzekłam w końcu: —
Kocham — bom też i kochała.
„Co za szczęście, rozkosz, radość!
Dzięki niebu, ziemi, słońcu!“...
Tym życzeniom czyniąc zadość,
Już natura zubożała
Więcej dla cię nic nie miała.
Prawda, wyznać się nie boję,
Dopełniła wtenczas miary;
Lecz gdy zwiększa miłość moję,
Czyż nie winna zwiększać dary?
Za dni parę rzekłeś luby:
„Ach, to okno, ach, ta krata
Będą źródłem mojej zguby.
Patrz jak rószczka rószczkę splata,
Jak ku sobie kwiat się skłania,
Któż nam, Klaro, tego wzbrania?“
Miałżem w myśli mych zamęcie
Zimną kratę brać w objęcie?
Usłuchałam cię, Wacławie:
Dzień w dzień schodzim się w altanie,
Lecz i razem, codzień prawie,
Nowe od cię mam żądanie. —
Tobiem szczęście życia winna,
Ty nawzajem — chętnie wierzę —
Czemuż twoja miłość inna,
Coraz nową postać bierze? —
Kiedy roskosz być przy tobie
Aż przepełnia serce moje,
Ty, niewdzięczny, w tejże dobie
Tłumisz tylko niepokoje.
Ach, obecność mnie zastrasza,
Bo tak dotąd czynim mało,
By zapewnić przyszłość całą —
A przyszłością miłość nasza.
Z twoim stryjem, ojca mego
Ciągłe sprawy, sprzeczki, kłótnie,
Nic nie wróżą nam dobrego;
Raczej mówią, iż okrutnie
Będziem kiedyś rozdzieleni,
Jeśli —
Dokończ — pokaż drogę;
Ty, czy ja tu pomódz mogę.
Tylko twoja wola zmieni,
Co się zdaje nie do zmiany.
Mówże, słucham.
Żem kochany,
Że cię kocham nad te nieba,
Że przy sobie żyć pragniemy,
To oboje dobrze wiemy;
Nie oboje, czego trzeba
Aby zniszczyć to ukrycie,
W którém pełza nasze życie,
I nie truchleć, czy dzień szczęścia
Nie poprzedza dnia żałoby.
Czegóż trzeba? mów.
Zamęścia.
O szalony! gdzież sposoby?
W twojej woli.
W woli stryja,
W woli ojca, powiedz raczej.
Co zawadza, to się mija,
Gdy nie może być inaczej.
A, rozumiem — nie, Wacławie,
Gdzie mnie zechcesz, znajdziesz wszędzie —
Zawsze twoją — prócz w niesławie.
Ależ, Klaro, moją żoną...
Któżto, powiedz, wiedzieć będzie,
Czy zaślubił wykradzioną...
Co za hałas! — słyszę kroki!
Coraz bliżej!... idź bez zwłoki.
Jedno słowo.
Już ci dane.
Jak nie zmienisz, żyć przestanę.
Przestaniemy — jeśli zechcesz.
Pomyśl tylko, Klaro droga...
Ale idźże, idź, dla Boga!
(przechodzi scenę)
Rejent i Cześnik (w oknach).
Panie majster, proszę Waści
Przyzwoicie, grzecznie, ładnie,
Nie murować tu z napaści,
Bo mu na grzbiet co upadnie.
Wy zaś drudzy, dobrzy ludzie,
Którzy młotki, piony, kielnie,
W niepotrzebnym dzisiaj trudzie
Używacie arcy dzielnie;
Idźcie wszyscy precz do czarta!
Będzie widzę rzecz uparta!
Ta hołota, jakby głucha,
Mego słowa ani słucha. —
No, Śmigalski! nie trać czasu —
Ściągnij za kark! weź narzędzie!
Grzecznie, ładnie, bez hałasu,
Niech wszystkiemu koniec będzie.
Nic się nie bój — ja za tobą.
Precz! precz!
Stójcie! co to znaczy?
Cześnik, pan mój, kazać raczy,
Aby muru nie kończono.
Tak jest, każę, bo mam prawo.
Dalej naprzód! dalej żwawo!
Jakie prawo?
Jak kupiono
Mur graniczny, tak zostanie.
Ależ luby, miły Panie,
To szaleństwo z waszej strony —
I mur będzie naprawiony.
Wprzódy trupem go zaścielę.
Kończcie śmiało przyjaciele,
Gardźcie ze mną próżnym krzykiem.
Chcesz więc bójki?
Mój Cześniku,
Mój sąsiedzie luby, miły,
Przestań też być rozbójnikiem.
Co! jak! — Żwawo! bij co siły!
Panie majster — ja w obronie —
Nic się nie bój! — niechaj bije,
Kiedy go tam swędzą dłonie.
Dobrze! dobrze! — po czuprynie —
O tak — lepiej! — co się wlezie! —
Nic się nie bój! — tego trzeba —
Niechaj bije! świat nie zginie!
Ja Cześnika za to skryję
Gdzie nie widać ziemi, nieba!
Hej! Serwacy! daj gwintówkę!
Niechaj strącę tę makówkę —
Prędko!
Ha ha! fugas chrustas! —
No, Śmigalski, dosyć będzie,
Daj półzłotka, albo złoty,
Baserunku dla hołoty,
Ale zabierz im narzędzie.
Dosyć, dosyć na dziś będzie.
(zamyka okno).
Ha! hultaje, precz mi z drogi,
Bo na miazgę was rozgniotę —
Nie zostanie jednej nogi —
A mam diablą dziś ochotę!
Wielu was tam? chodź tu który!
Nie wylezie żaden z dziury?
O wy łotry! O wy tchórze!
Jutro cały zamek zburzę.
Jutro?
Mamże wracać w progi,
Które pewnie, z przyszłą dobą,
Zrówna z ziemią wyrok srogi?
Wolę jeńcem iść za tobą.
Pardon mówisz?
Pardon, Panie.
Znasz me męstwo?
Jak zły szeląg.
Boisz mnie się?
Niesłychanie!
Pójdziesz za mną?
Pójdę, Panie.
Któż ty jesteś?
Jestem, Panie.
Lecz czém jesteś?
Czém ja jestem? —
Jestem... jestem...
Cóż to znaczy?
Komisarzem mego pana.
Co? Rejenta?
Nie inaczej.
Czy to, proszę, rzecz słychana!
Ledwie szlachcic na wioszczynę
Z pękiem długów się wydrapie —
Już mieć musi komisarza!
Dziw się potém, gdy się zdarza,
Że wołają „sto tysięcy!
Kto da więcej!“
A jak krzykną po raz trzeci,
Jakby z procy szlachcic leci,
I do swego komisarza
Idzie w służbę za szafarza.
Ale chodźmy. (na stronie) Cześnikowi
Wielką radość jeńcem sprawię,
I zapewne do mnie powie,
Gdy mu zdobycz mą przedstawię:
Niechaj Klara twą zostanie. —
Chodź mój jeńcze.
Idę Panie.
A, bierz licho takie znoje!
Ledwie idę , ledwie stoję —
Ależbo to było żwawo!
Diablem gromił w lewo, w prawo —
Ledwie żyję. — Każ dać wina!
A starego. — Wyschła ślina,
Pot strugami ciecze z czoła —
Któż me dzieła pojąć zdoła!
Ja, bom widział.
Ha! widziałeś? —
Gracko?
Gracko z tyłu stałeś.
Z tyłu, z przodu, nic nie znaczy,
Dobry rycerz wszędzie straszny.
Ta bezczelność...
Nie inaczej,
Bezczelności trzeba było,
Aby walczyć z taką siłą.
Waszeć kłamiesz, Mocium Panie....
Tylko słuchaj, słuchać warto:
Chciałem zdobyć rusztowanie,
Lecz skoczyłem tak zażarto,
Żem się znalazł z drugiej strony
Przyciśnięty, otoczony
Mularzami, pachołkami,
Hajdukami, pajukami.
A — kroć kroci! jak się zwinę!
Jak dwóch chwycę za czuprynę!
Dalej żwawo młynka z niemi —
Jak cepami wkoło młócę;
Ile razy się obrócę,
Po dziesięciu ich na ziemi.
Tak mi rosła wciąż mogiła,
A gdy z murem równa była,
Otworzyłem obie dłonie
I stanąłem na tej stronie.
Lecz co jeszcze...
Tfy! do czarta!...
Podziwienia rzecz jest warta,
Że uniosłem z sobą jeńca —
Teraz, Panie, czekam wieńca.
Cóż to znaczy?
Komisarza
Pana Milczka w jassyr wziąłem.
A to po co? — jakiém czołem?
Ja zabieram co się zdarza.
Waszeć z Bogiem ruszaj sobie,
I uwiadom swego pana,
Że, jak w jakimbądź sposobie
Mnie zaczepka będzie dana,
To mu taką fimfę zrobię,
Iż, nim rzuci wkoło okiem,
Wytnie kozła pod obłokiem. —
Waść się wynoś szybkim krokiem.
Poświęć się tu czyjej sprawie!
Walcz jak Achil — radź jak Kato,
Pozazdroszczą twojej sławie,
I sto czartów dadzą za to.
Przebacz, Panie, słów niewiele,
Które wyrzec się ośmielę:
Jesteś gniewny na sąsiada,
Że ci czasem na zawadzie...
Czasem? — zawsze.
On powiada...
Niech nie słyszę o tym gadzie.
Czy nie byłoby sposobu,
Ustąpiwszy ze stron obu,
Zapomniawszy przeszłe szkody,
Do sąsiedzkiej wrócić zgody?
Ja, z nim w zgodzie? — Mocium panie,
Wprzódy słońce w miejscu stanie,
Wprzódy w morzu wyschnie woda,
Nim tu u nas będzie zgoda.
Dzisiaj umysł niespokojny
Za porywczo sąd wyrzeka...
Od powietrza, ognia, wojny,
I do tego, od człowieka,
Co się wszystkim nizko kłania,
Niech nas zawsze Bóg obrania.
Lepiej nizko, niż nic wcale.
Brednia!
Ale...
Niema: ale.
Nie broń Panie mieć nadziei...
Bronie do kroć sto tysięcy!
I niech o nim nie wiem więcej,
Ni o jego (ironicznie, zmierzając do Wacława) kaznodziei,
Bo się obu, Mocium Panie,
Jakem szlachcic, co dostanie.
(odchodzi we drzwi środkowe)
Diabeł pali w tym Cześniku.
Chcieć ich zbliżyć, czasu szkoda.
Mało zysku, dużo krzyku.
Tych dwóch ludzi — ogień, woda.
Cóż, paniczu, będzie z nami?
Ha! zostanę tu w niewoli.
Brałem jeńców tysiącami,
Co zawiśli od mej woli;
Bom lat dziesięć toczył boje,
Gdzie się lały krwawe zdroje,
Tak, że wkoło na mil cztery,
Jak czerwone było morze. —
Tam zyskałem i ordery,
I tytuły, i honory;
Ale tego być nie może;
Zbyt to szczytne dla nas wzory;
Dziś utarczka jest igraszką,
A twa wolność będzie fraszką.
Ja w niewoli tu zostanę.
Prawo wstrzymać jest mi dane,
Alem zawsze był wspaniały,
Przyjmę zatém okup mały.
Ja w niewoli zostać muszę.
Znaj więc wielką moję duszą:
Jesteś wolny — idź do diaska —
A za wolność dasz co łaska.
Ja zostanę tu w niewoli.
Ale Cześnik nie pozwoli.
Kto mnie ujął, niech mnie trzyma;
Ale, bratku, sensu niema;
Nie daj grosza, a idź sobie.
I pół kroku ztąd nie zrobię.
Idź, bom gotów użyć broni.
A ja tylko własnej dłoni.
Cóż za człowiek, u kaduka!
Samochcący guza szuka,
I mnie jeszcze go nagoni.
(do Wacława) Bój się Boga — idź do czarta.
Nie, nie pójdę — tu zostanę.
A to jakaś ćma uparta!
Ale patrzno bratku, co to?
Brzęknij tylko.
Złoto?
Złoto.
Będzie twojém.
Niech Pan siada.
Ale darmo nikt nie daje.
Wielka prawda. — Cóż wypada
Abym zrobił? Gdyż zostaję
W położeniu arcy ciasném:
Za procentem moim własnym
Trzeba jeździć jak w konkury,
A w kieszeni, panie bracie,
Albo pustki, albo dziury.
Kocham Klarę.
Otóż macie!
I chcę zostać tu przy Klarze.
To źle.
Czy źle?
Niekoniecznie.
Ale Cześnik w tym zamiarze
Będzie pewnie działać sprzecznie.
Niechaj nie wie.
Jak się dowie?
Niech mnie przyjmie.
Trudno będzie.
Tu początek, koniec w głowie.
A jak Cześnik na mnie siędzie?
Nic nie znaczy.
Ba! jak komu.
(wzruszając głową)
I dla Klary — komisarza. —
Jestem Wacław.
Syn Rejenta!
O dla Boga! i w tym domu!
Waszmość obu nas naraża,
Oba idziem na praszczęta. (Wacław brzęknął sakiewką)
Brzęczy pięknie —
Miej za dane,
Jeśli w służbie tu zostanę.
Ha! srpóbuję. (chce wziąść sakiewkę)
Później nieco. —
Lecz pamiętaj, że z mej wieży
Szybko kulki na dół lecą —
Fiut z wiatrówki — Papkin leży...
Gdyby zdradzić chęć go jęła.
W skrytym toku tego dzieła
Tak postąpię, jak należy,
Niezważając na przymówkę.
Ale Waciu, jak mnie kochasz,
Dzisiaj jeszcze spal wiatrówkę.
Nie trać czasu.
Idę, idę.
(na stronie)
Diabeł nadał tryumf taki!
Coraz głębiej włażę w biedę.
W moim jeńcu mam rywala —
Przykro zblizka — gorzej zdala —
Tamten zamknie, ten zastrzeli —
A bodaj cię diabli wzięli!
(wracając odedrzwi)
A sakiewka?
Zostać może.
W samej rzeczy?
Nie inaczej.
Co wyrabiasz, o mój Boże!
Trzebaby mi być w rozpaczy,
Gdybym tylko czasu miała.
Cóż się stało? co się dzieje?
Jeszcze mi się w oczy śmieje!
Ja wiem wszystko, bom słuchała —
Chcesz tu zostać.
Cóż w tém złego?
Miej rozsądek.
Cóż mi z niego?
Kiedy już jest dowiedzione,
Że rozsądku zwykłą drogą
Niezawodnie połączone
Losy nasze być nie mogą,
Pocóż w dawnej trwać kolei? —
Dalej żwawo manowcami,
Gdzie zadnieje brzask nadziei,
Gdzie mniej ciemno jest przed nami! —
Nie rzucajmy na bok okiem,
Bo przepaści pewnie wkoło,
Śmiałym naprzód idźmy krokiem.
A jeżeli stałość będzie
Towarzyszyć w naszym pedzie,
Mimo sporu — przeszkód wielu,
Dojdziem przecie kiedyś celu.
Dobrze mówisz, idźmy śmiało;
Prostą drogą zyszczem mało,
Przekonałeś przyjacielu;
Lepiej mówisz niż dziś rano,
Gdyś ucieczkę z sobą radził.
Ale nużby cię poznano?
Nużby Papkin ufność zdradził?
Nie patrz w przepaść, moja droga,
Tu do serca nachyl skronie;
Prędko zniknie każda trwoga,
Gdy w miłości wzrok utonie.
Zostań zatém w imie Boże,
Masz odemnie pozwolenie.
Twoje, Klaro, nie pomoże,
Lubo z życiem równie cenię.
I do stryja trafim może,
A to wolą Podstoliny.
Bo wiedz, iż w tej właśnie chwili
Miłość sobie oświadczyli —
Ona skromna, raczka spiekła,
Ale rączkę mu przyrzekła.
Ująć ci ją łatwo będzie,
Pochlebiając w każdym względzie;
Chwal bez miary rozum, cnoty,
Piękność, kształtność jej osoby;
A czém zechcesz, w naszym domu
Tej zostaniesz jeszcze doby.
Z komisarza na pisarza!
Zły coś pozór ztąd wynika;
Ależ znowu, wszak się zważa
Honor służby u Cześnika.
Biegnę, powiem Podstolinie,
Że ktoś z prośbą tu ją czeka. —
(podając mu rękę)
Miej nadzieję — złe przeminie —
Chwila szczęścia niedaleka.
(odchodzi we drzwi prawe)
Przed godziną z trwogi mdleje,
Za godzinę wzorem męstwa,
To nie widzi podobieństwa,
To ma więcej niż nadzieję. —
O płci piękna, luba, droga!
Twoja radość, twoje żale,
To jeziora lekkie fale:
Jedna drugą ciągle ściga,
Ta się schyla, ta się dźwiga,
Ale zawsze w blasku słońca,
Zawsze czysta i bez końca! —
A my, dumni władcy świata,
Mimo siebie pochwyceni
Za tym cieniem co ulata,
Całe życie, z chwili w chwilę
Przepędzamy jak motyle.
Gdzież suplikant? — O cóż prosi?
Tu jest natręt.
Ty młodzianie?
Zbyt się winnym może stanie,
Iż tak śmiało wzrok podnosi...
Ha!...
Co widzę.
Anna!
Wacław!
Nie wiem wprawdzie...
To spotkanie!...
Ty więc jesteś Podstoliną?
Nie wiedziałżeś?
Przed godziną...
(na stronie) Co tu mówić! — w jakiej roli —
Nie wiedziałżeś, że Podstoli
Czepiersiński, mój mąż trzeci,
Niech nad duszą Bóg mu świeci,
Zaślubiwszy mnie na wiosnę,
Już w jesieni leżał w grobie?
Tak, tak, przypominam sobie.
Oddał ducha na mém łonie.
Oddał? — tak, tak, oddał pewnie.
Zapłakałam z razu rzewnie;
Nie mieć męża mocno boli,
Lecz i smutek w czasie tonie.
Więc utonął pan Podstoli.
Któż powiada?
Nie powiada?
Dobrze. — Zatém odejść muszę.
Co on myśli, co on gada! —
Ty szalejesz, na mą duszę!
To być może.
Ja cię zwiążę,
Ja cię zamknę, drogi książe.
Ach, nie powtórz tego słowa!
Patrz jak wstydem cały płonę
Za studenckie przewinienia.
Ni tytułu, ni imienia
Wacław dalej nie zachowa,
Bo te były —
Cóż?
Zmyślone.
.Wszystko?
Wszystko, co do joty.
I nie księciem?...
Ani trochę.
Cóż za powód?
Myśli płoche,
Szał młodości — chęć pustoty —
Jedném słowem, coś bez celu,
Jakto każde głupstwo prawie.
Ależ miłość twa, Wacławie?
Siedźże teraz w wilczym dole!
Ten rumieniec na twém czole
Jak tłómaczyć? — Ja czekałam,
W całej Litwie cię szukałam,
Lecz o księciu Rodosławie
Nikt nie wiedział, nie mógł wiedzieć.
Byłem... młody...
Byłem młody? —
Ale biegły w swojej sztuce.
Tego nie wiem.
Są dowody.
A to jakie?
Twoja zdrada.
Żem się zmienił, być to może;
Trudnoż kochać nieustannie!
Lecz gdy karcić mnie wypada,
Czyż przystoi zmiennej Annie? —
Nie szukałaś zbyt daleko,
Nie czekałaś czas zbyt długi —
Podstolemu spadło wieko,
Jużci Cześnik na usługi,
I niech dzisiaj Cześnik ziewnie,
Jutro Krajczy będzie pewnie.
Ja wyrzutów ci nie robię,
Owszem, owszem, szczęść ci Boże;
Lecz co czynić wolno tobie,
Niechże każdy czynić może. —
Gdym więc zmieniał czucia moje,
Szedłem tylko w twoje ślady;
I zdradzaliśmy oboje,
Lub też wcale niema zdrady.
Jestem wdową, mój Wacławie.
Ja żonaty jestem prawie.
Któż ty jesteś, ty zbyt znany?
Wacław Milczek.
Syn Rejenta!
Tu w tym domu...
Zabłąkany.
Jestem trwogą wskróś przejęta —
W oczach ciemno — serce bije —
Jak cię Cześnik tu odkryje!
Jak rywala pozna w tobie!
Ach nie znajdzie go już we mnie.
Nie zapieraj się daremnie;
Wszak błagałeś Podstolinę,
By do ciebie wyjść raczyła.
Czegoż żądasz?
Niechaj zginę,
Jeśli sam wiem. — Bywaj zdrowa!
Zawsze jeszcze dawna głowa.
Stój, nie odchodź.
Ach Papkinie,
Wziąłeś, wziąłeś mnie w niewolę.
Tyś kochany był jedynie;
Nad sto książąt ciebie wolę. —
Do mych komnat chodź w ukrycie,
Tam bezpieczny będziesz luby,
Bo cię broni moje życie,
Bo z obrony szuka chluby.
Ach!
I cóż?
To jest... —
Nic niema... —
Czegoż żąda?
Co powiedzieć!
Dobrze idzie — już z nim trzyma.
(głośno) Nie powinnam może wiedzieć?
O, dlaczego!
Wielkiej wagi
Jest interes Jegomości,
Działać trudno bez rozwagi. —
Zatém, proszę, nie mów słowa,
Że o jego wiesz bytności —
Później całą rzecz wyłuszczę.
Ja odejdę.
Ja nie puszczę.
(głośno) Proszę z sobą Waszmość Pana!
Jego sprawa zawikłana,
Muszę przejrzeć dokumenta.
A Klarunia niech pamięta
Nie powiadać nic nikomu.
Nikt się w tym nie dowie domu...
Bo nad miarę nam zaszkodzi;
Później powiem o co chodzi.
Śmieszniejszego cóż być może,
Jak gdy zwodzić chce zwiedziony!
Ach, jak Wacław w swej pokorze
Zdał się wzywać jej obrony!
Ledwiem, ledwie śmiech wstrzymała.
Ale hola, hola panno!
Do tryumfu nie masz prawa;
Choć początek dobry miała,
Niewygrana przeto sprawa.
Jak w dezertej Arabii
Złotosiejny wzrok Febowy
Niesie skwarem śmierć lilii,
Aż nakłoni białej głowy;
A zebrana na błękicie
Płodorodna kropla rosy
Wraca zwiędłej nowe życie,
I unosi pod niebiosy —
Równo-władna, równo-czynna
Prezencya twoja miła,
Starościanko miodopłynna,
(z ukłonem) Dla twojego sługi była. —
Jużem blizki był zwiędnienia,
Gdy twe oko wszystko zmienia.
Oby kiedyś dały Bogi,
Abym niosąc odwet drogi,
Nim czas raźniej machnie kosą,
Był twym żarem, był twą rosą. (ukłon głęboki)
Równie z rytmu jak z oręża
Tak sławnego dostać męża,
Jest zaszczytem białogłowy;
Ale każdy dziś młodzieniec
Miłośnemi czczemi słowy
Zwykł przeplatać ślubny wieniec,
Trudnoż zawsze dawać wiarę.
Cóż nie wierzyć, wielkie Nieba!
Że się kocha piękną Klarę,
Czyliż na to przysiąg trzeba?
Że się kocha — nie potrzeba;
A że zawsze równie będzie,
I przysięga nic nie znaczy.
Ach, na serca mego grzędzie
Niech twe ziarnko bujać raczy;
A zadatek ten twój mały
Puści korzeń wieczno-trwały.
W dawnych czasach rycerz prawy,
Lubo zdobion wieńcem sławy,
Lubo staczał krwawe boje,
Nim oświadczył miłość swoję —
Ku czci drogiej swej kochanki
W turniejowe wjeżdżał szranki.
Tam na kopją dzielnic gonił,
Po dziesięciu zsadzał z koni,
I dopiero gdy się skłonił
Wziąść nagrodę z lubej dłoni,
Błagał aby sercu miła
Kochać mu się pozwoliła —
By mu wolno pod jej barwą
Kruszyć kopje, miecze ścierać,
Dla niej tylko żyć, umierać.
Z tego stroju i z tej broni
Marsowego znać piastuna,
Co w rycerskiej zbiegł pogoni
Od bieguna do bieguna.
Oby moja Artemiza,
Światu groźne to żelazo,
Krwią jak gąbka napęcniałe,
Przemówiło choć tą razą
Wam na wiarę, mnie na chwałę —
Gdzie na skale gród kamienny,
Gdzie działami mur brzemienny,
Gdzie bagnetów ostre wały,
Gdzie sklepienie z dzid i szabli,
Tam był Papkin — lew zuchwały!
Strzelec boski! — rębacz diabli!
Jęk, szczęk, krzyk, ryk, śmierć dokoła,
Tu bezbronny pardon woła,
Tu dziewica ręce łamie,
Matka płacze — dziecię kwili —
Ale spada moje ramie:
Ci co żywi — już nie żyli. —
Przebacz zapał zgrozo-krwawy
Rycerskiego uniesienia,
Ale widzisz: dość mam sławy,
Brak mi tylko pozwolenia,
Bym w fortunnych stanął rzędzie,
Których celem Klara będzie.
Więc zezwalam.
Przyjmij śluby...
Hola! teraz laty próby,
W nich dowody posłuszeństwa
Wytrwałości i śmiałości.
O królowo wszech-piękności!
Ornamencie człowieczeństwa!
Powiedz: w ogień skocz Papkinie —
A twój Papkin w ogniu zginie. (wstaje)
Nie tak srogie me żądanie.
Klejnot rycerskiego stanu
Pastwą ognia nie zostanie. —
Lecz powtarzam Waszmość Panu:
Posłuszeństwa, wytrwałości
I śmiałości żądam próby.
W każdej znajdę powód chluby.
Posłuszeństwa chcąc dać miarę,
Milczeć trzeba sześć miesiecy.
Nic nie gadać?
Tak — nic więcej.
Wytrwałości zaś dam wiarę,
Gdy o chlebie i o wodzie...
Tylko, przebóg, nie zbyt długo.
Rok i dni sześć.
Jestem w grobie...
(z ukłonem) Ale zawsze twoim sługą.
Zaś śmiałości, w tym sposobie
Da mi dowód, kto dać zechce.
W oddalonej ztąd krainie
Jadowity potwór słynie,
Najmężniejszym trwogą bywa,
Krokodylem się nazywa.
Niech go schwyci i przystawi,
Moje oko nim zabawi,
Bom ciekawa jest nad miarę
Widzieć żywą tę poczwarę.
To jest wolą niewzruszoną —
A kto spełni co ja każę,
Ten powiedzie przed ołtarze,
Tego tylko będę żoną. (ukłoniwszy się, odchodzi we drzwi prawe)
Krrrokodyla! (ironicznie) Tylko tyle! —
Co za koncept, u kaduka!
Pannom w głowie krokodyle,
Bo dziś każda zgrozy szuka;
To dziś modne, wdzięczne, ładne,
Co zabójcze, co szkaradne. —
Dawniej młoda panieneczka
Mile rzekła kochankowi:
Daj mi, luby, kanareczka. —
A dziś każda swemu powie:
Jeśli nie chcesz mojej zguby,
Krrrokodyla daj mi luby. —
Post, milczenie wszystko fraszka,
Straży przy mnie nie postawi —
Ale potwór nie igraszka,
Czart nie Papkin go przystawi.
Ha!
Co?
Nic.
Masz — milcz, bo wiesz!
Wiem.
(po krótkiém milczeniu)
Wiem — nic nie wiem. — Czy zostaje,
Czy odchodzi, za co daje,
Nie wiem wcale. — Wiem, że złoto,
Wiem, ze dając zrobił ładnie,
Ale nie wiem: od Cześnika
Czy mi na kark co nic spadnie. —
Wiem: jak zdradzę zalotnika,
Że z wiatrówki dmuchnąć gotów;
Ale nie wiem, nie wiem wcale,
Czy na końcu z tych obrotów
Od Cześnika łeb ocalę. —
Wiem i nie wiem — sprawa diabla,
Tutaj kulka, a tu szabla —
Jednak dobrze rzekł pan Benet:
(podrzucając sakiewkę)
Beatus qui tenet.
Winszuj Waszmość mi sukcessu!
Dzisiaj moje zrękowiny:
Już finalnie, bez regressu
Słowom dostał Podstoliny.
Ja wiem, jak to przyszło drogo:
Wszakci moją to robotą.
O! — Waściną! — Patrzcieno go!
Mnie się Waszeć pytaj o to. — (oglądnąwszy się)
Tak mi się tam w dobrą chwilę
Nawinęła snadnie, mile,
Dała zezek, umizg taki,
Żem posunął w koperczaki. —
Ona dalej w ceregiele —
Ni siak, ni tak, tędy, siędy,
A ja sobie coraz bliżej,
Śród chychotek, śród gawędy,
Bliżej... bliżej... Cmok! nareszcie —...
(dobrodusznie) A! zrobiłem wstyd niewieście;
Jak alkiermes wskróś spłonęła —
Mnie konfuzja ogarnęła —
Tak, że wziąwszy za pas nogi,
Chciałem drapnąć za trzy progi. —
Wtedy ona, Mocium Panie,
Zawołała: stój Macieju —
Niech się twoja wola stanie,
Ja przyjmuję ją w pokorze —
Masz ten pierścień — szczęść nam Boże.
Daj go kaci! wielka sztuka!
Z rewerencją, u kaduka,
Bo... (wskazuje drzwi)
A zawsześ w gniewie skory. —
Jakieby to były spory,
Gdybym nie miał krwi zimniejszej. —
Ale mówmy o ważniejszej
Teraz rzeczy.
Ja tak radzę.
Ow młodzieniec od Rejenta —
Co mnie długo popamięta!
Bardzo prosi, czy nie może
Przy Waszmości zostać dworze.
Zdatny, zwinny, wierny będzie,
Lecz co z tego? (tajemnie) mówią wszędzie,
Że za kołnierz nie wyleje.
Nie wyleje, czy wyleje —
Miejsca u mnie nie zagrzeje:
Bo nie będę z ziemi zbierał,
Co Milczkowi z nosa spadnie...
Chyba, gdyby się opierał,
Chciał zatrzymać samowładnie,
Wtedy przyjmę na przekorę.
Będziesz mógł to poznać snadnie,
Bo imprezę inną biorę:
Za dzisiejszą mą swawolę,
I że w murze tam gdzieś dziura,
Gotów pieniać mnie szlachciura —
Więc krzyżową skończyć wolę.
Pójdziesz wyzwać, Mocium Panie:
Circa quartam niech mi stanie
U trzech kopców, w czarnym lesie.
(do siebie) Jak mu utnę jedno ucho,
A czy z drugiém się wyniesie!
Lepiej pisać.
A, broń Boże!
Tam objaśnień, tam namowy,
Tam potrzeba tęgiej głowy.
Muszę przyznać się Waszmości:
Od ostatniej mej słabości
Tak zgłupiałem!
To być może.
Zatém...
Wykręt nie pomoże. —
Miejże, człeku, Boga w duszy,
Nie wysyłaj nieboraka;
Nim mu w lesie utniesz uszy,
Mnie tam spotka hańba jaka. —
Wszakżeś mówił dzisiaj rano:
Miłe mi jest jeszcze życie,
Gotów otruć, zabić skrycie.
Skrycie — nie na boskim świecie.
Ej tam, co tam!
Tać ci przecie
Mnie pod nosem łba nie utnie.
Diabeł nie śpi.
Bałamutnie!
A nużby mnie.
Niech spróbuje!
Takąbym mu kurtę skroił!
Diabliż mi tam po tej kurcie,
Jak zadyndam gdzie na furcie.
Wiesz co, Papciu, — spraw się ładnie,
A w kieszonkę grubo wpadnie.
Mój majstruniu, mówcie śmiało,
Opiszemy sprawę całą;
Na te ciężkie nasze czasy,
Boskim darem takie basy. —
Każdy kułak spieniężymy:
Że was bito, wszyscy wiemy.
Niekoniecznie.
Bili przecie,
Mój majstruniu.
Niewyraźnie.
Czegoż jeszcze wam nie stało?
Bo machano dosyć raźnie.
Ot, szturchnięto tam coś mało.
Któż tam za to skarżyć zechce!
Lecz kto szturcha, ten nie łechce?
Ha! zapewne.
A więc bije?
Oczywiście.
Komu kije
Porachują kości w grzbiecie,
Ten jest bity — wszak to wiecie?
A kto bity, ten jest zbity?
Co?
Ha! dobrze Pan powiada,
Ten jest zbity.
Więc was zbili,
To rzecz jasna, moi mili.
Ta, już jakoś tak wypada.
Skaleczyli?
A, broń Boże!
Nie, serdeńko?
Ach, nie.
Przecie:
Znak, drapnięcie?
Znajdziem może.
A drapnięcie, pewnie wiecie,
Mała ranka, nic innego.
Tać, tak niby.
Mała, wielka,
Jedném słowem, rana wszelka
Zkąd pochodzi?
Niby... Z tego...
Z skaleczenia.
Nieinaczej.
Mieć więc ranę, tyle znaczy,
Co mieć ciało skaleczone;
Że zaś raną jest drapniecie,
Więc zapewnić możem święcie,
Że jesteście skaleczeni,
Przez to chleba pozbawieni.
O! to znowu...
Pozbawiony
Jesteś, bratku, i z przyczyny,
Że ci nie dam okruszyny — (pisze)
Zatém, zatém skaleczeni,
Przez to chleba pozbawieni:
Z matką — żoną — czworgiem dzieci.
Nie mam dzieci.
Nie mam żony.
Co? nic macie? — nic nie szkodzi —
Mieć możecie — tacy młodzi.
Ha!
Tać prawda.
Akt skończony.
Teraz jeszcze zaświadczycie,
Że nastawał na me życie
Stary Cześnik — jęty szałem,
Strzelał do mnie.
Nie widziałem.
Wolał strzelby.
Nie słyszałem.
Wołał wprawdzie: daj gwintówki!
Lecz chciał strzelać do makówki.
Do makówki... do makówki...
No, no, dosyć tego będzie —
Świadków na to znajdę wszędzie —
Nie brak świadków na tym świecie.
Teraz chodźcie — bliżej! bliżej! —
Znakiem krzyża podpiszecie. —
Michał Kafar — trochę niżej —
Tak, tak — Maciej Miętuz — pięknie! —
Za ten krzyżyk będą grosze,
A Cześniczek z żółci pęknie.
Najpokorniej teraz proszę,
Coś z dawnego nam przypadnie.
Cześnik wszystko będzie płacił.
Jakoś, Panie, to nieładnie...
Byleś Wasze nic nie stracił.
Tum pracował...
Idźże z Bogiem,
Bo się poznasz z moim progiem.
Tu zapłata, każdy powie...
Idź serdeńko, bo cię trzepnę.
Ależ przecie...
Bądźcie zdrowi,
Dobrzy ludzie, bądźcie zdrowi!
(wracając) Czapkę przedam, pas zastawię,
A Cześnika ztąd wykurzę;
Będzie potém o tej sprawie
Na wołowej pisał skórze. —
Lecz tajemne moje wieści,
Jeśli wszystkie z prawdą zgodne,
Tém, czém teraz serce pieści,
Najboleśniej go ubodnę.
W czas przychodzisz, drogi synu,
Pomówimy słówek parę. —
Z niejednego twego czynu
Niezachwianą wziąłem wiarę,
Iż wstępując w moje ślady,
Pobożności kroczysz drogą;
Że złe myśli, podłe rady
Nigdy zwieść cię z niej nie mogą.
Rade temu serce moje,
Quandoquidem już przy grobie,
Żyję tylko jeszcze w tobie. (ociera łzy)
Sekatury — gorzkie znoje,
W nieustannej alternacie,
Składam kornie ciebie gwoli
Przy najwyższym Majestacie.
Bo ja tylko, moje dziecię,
Do fortunnej twojej doli
Aspiruję jeszcze w świecie.
Łaski Ojca Dobrodzieja,
Acz nie częsty, dowód drogi.
W tobie jedna ma nadzieja,
Lecz zazdroszczą mi jej wrogi;
Syna z ojcem chcą rozdzielić,
Chcą się smutkiem mym weselić.
Złego ducha pną mamidła,
Twej młodości stawią sidła.
Nie rozumiem.
Nie rozumiesz?
Starościanka...
Cna dziewica,
Tę ubóstwiać...
Skrycie umiesz...
Jeśli była tajemnica,
To dla tego, żem chciał wprzódy
Do sąsiedzkiej skłonić zgody.
Mnie z Cześnikiem? — O mój Boże!
Któż jej więcej pragnąć może,
Niż ja, człowiek bogobojny.
Zezwól zatém, abym z Klarą...
Być nie może żadną miarą;
Cześnik burda, ja spokojny.
Lecz cóż Klara temu winna,
Że czasami stryj szalony?
Czy tam winna, czy niewinna,
Innej Waści trzeba żony;
I serdeńko, będzie inna.
Ach, mój Ojcze, wyrok srogi...
Nieodmienny, synku drogi.
Moja dola, rzekłeś przecie,
Jednym celem na tym świecie.
Bóg to widzi i ocenia.
Ja ją kocham.
To się zdaje.
Nie przeżyję rozłączenia.
Ja się tego nie przestraszę.
I przysięgam...
Zamilcz Wasze!
(ze słodyczą) Co los spuści, przyjąć trzeba;
Niech się dzieje wola nieba. —
Lecz serdeńko, gdyś tak stały,
Gdzież dawniejsze twe zapały?
Milczysz — jakże? (ironicznie) Nie do wiary,
Jak o wszystkiém wie ten stary!
Młodość... może...
Podstolina
Była quondam: ta jedyna!
Ta wybrana! ta kochana! —
Teraz bawi u Cześnika.
Zaręczona Cześnikowi.
Póty temu nie uwierzę,
Póki sama nie odpowie.
Nie odpowie? Podstolina?
Zapytałem ją w tej mierze;
A jeżeli Bóg dozwoli,
Przyjmie rękę mego syna.
Lecz nie przyjmie syn jej ręki.
Syn posłuszny, Bogu dzięki —
Intercyzę przyłączyłem,
Gdzie dokładnie wyraziłem:
Która zerwać zechce strona,
Ta zapłaci sto tysięcy.
Moje szczęście warte więcej.
Szczęściem będzie taka żona.
Wprzód mogiła mnie przykryje...
Lecz i Cześnik jeszcze żyje,
On nas spali w pierwszym pędzie.
Ha! — To Cześnik wisieć będzie.
Niech się dzieje wola nieba,
Z nią się zawsze zgadzać trzeba.
Ojcze!
Synu!
Ostre noże
Topisz w sercu syna twego.
Niema złego bez dobrego.
Zmień twój rozkaz.
Być nie może.
Ach, litości!
Tę zyskałeś!
Patrz, ja płaczę.
Mieć nadzieję? —
Nie, serdeńko, być nie może.
Ja z rozpaczy oszaleję.
Patrz, ja płaczę... ani słowa! —
Cnota, synu, jest budowa,
Jestto ziarno, którą sieję...
(po krótkiém milczeniu)
Jeszcze diable młoda głowa.
Co skłoniło Podstolinę,
Wdówkę tantną, wdówkę gładką,
Za takową iść gadzinę,
To dotychczas jest zagadką;
Ale wątpić nie wypada,
Iż zamienić będzie rada.
(prostując się) Acz i starość bywa żwawa,
Wżdy wiek młody ma swe prawa.
Ale Cześnik gdy postrzeże,
Iż na dudka wystrychnięty,
Może.... może.... strach mnie bierze,
Apopleksją będzie tknięty....
Niech się dzieje wola nieba,
Z nią się zawsze zgadzać trzeba.
Wolnoż wstąpić?
Bardzo proszę.
Pana domu i Rejenta
Widzieć w godnej tej osobie,
Chluba wielka, niepojęta,
Spada na mnie w tejże dobie,
Jak nie mylnie, pewnie wnoszę.
Tak jest — sługa uniżony.
Wolnoż mi się w odwet spytać,
Kogom zyskał honor witać?
Hm! pokorna coś szlachciurka,
Z każdém słowem daje nurka —
Niepotrzebne miałem względy. —
(śmielej) Jestem Papkin.
Jak uważam,
Skończę wszystko bez pomocy.
Jestem Papkin — lew północy.
Rotmistrz sławny i kawaler —
Tak, siak, tędy i owędy.
Mądry w radzie, dzielny w boju,
Dusza wojny, wróg pokoju. —
Znają Szwedy, Muzułmany,
Sasy, Włochy i Hiszpany
Artemizy ostrze sławne,
I niem władać ramie wprawne. —
Jedném słowem krótko mówiąc,
Kula ziemska zna Papkina —
Teraz, bratku, daj mi wina.
Nemo sapiens, nisi patiens.
O! — Brat szlachcic tchórzem podszyt —
Po zleceniu od Cześnika,
Może sobie udrę łyka. (nakrywa głowę)
(pije) Cienkusz! (pije) deresz! (pije)
Nadto śmiało.
Istna lura, Panie bracie,
Cóż, lepszego tu nie macie?
Wybacz Waszmość, lecz nie stało.
Otóż to jest szlachta nasza!
(ze wzgardą) Siedzi na wsi — sieje, wieje —
Zrzędzi, nudzi, gdéra, łaje,
A dać wina — to nie staje
Albo jeśli przyjdzie flasza,
Samą maścią już przestrasza;
Potem prosi: jeśli łaska —
Nie proś, nie nudź hreczkosieju,
A lepszego daj, u diaska!
Ależ Mości Dobrodzieju...
Mętne, kwaśne nad pojęcie —
Istna lura, mój Rejencie! —
Cierpliwości wiele trzeba;
Niech się dzieje wola nieba.
Zwiedź piwnice wszystkie moje,
Gdzie z pół świata masz napoje,
Gdzie sto beczek stoi rzędem;
Jeśli znajdziesz co takiego,
Dam ci, bratku, konia z rzędem.
Pozwól spytać, Panie drogi,
Gdyż nieznana mi przyczyna,
Co w nikczemne moje progi
Marsowego wiedzie syna?
Co? — Chcesz wiedzieć?
Proszę o to.
Więc staję tu, wiedz niecnoto,
Z strony Jaśnie Wielmożnego
Cześnika Raptusiewicza,
Co go ranka dzisiejszego
Twych służalców sprośna dzicza,
Godna jednak pryncypała,
W jego zamku napaść śmiała.
Mówże, Waszmość, trochę ciszej,
Jego sługa dobrze słyszy.
Mówię zawsze podług woli.
Ależ bo mnie głowa boli.
Że tam komu w uszach strzyka,
Albo że tam czyj łeb chory,
Przez to nigdy w pieśń słowika
Nie odmienią głos stentory.
Ależ bo ja mam i ludzi,
Każę oknem cię wyrzucić,
A tam dobry kawał z góry.
O, nie trzeba.
Jest tam który!
Hola!
Niech się Pan nie trudzi.
Pan jak piórko ztąd wyjedzie.
(do służących) Czekać w czterech tam za drzwiami!
Ale nacóż to, sąsiedzie,
Tej parady między nami?
Teraz słucham Waszmość Pana.
Bardzo proszę — bardzo proszę —
Jakaż czynność jest mu dana?
Jesteś trochę nadto żywy;
Nie wiedziałem, Bóg mi świadkiem,
Że tak bardzo masz słuch tkliwy —
Przestrzeż, proszę, gdy przypadkiem
Jakie słówko głośniej powiem.
Czy się prędko rzeczy dowiem?
Zaraz — Cześnik bardzo prosi...
Hę?
Czy głośniej?
Cześnik prosi...
To jest.. raczej, Cześnik wnosi,
Że, by skończyć w jednej chwili
Kontrowers’ją co... zrobili...
Dobrze mówię... co zrobili...
Kontrowersją... jak rzecz znana...
Że tak... to jest... że... sprzy... sprzyja...
A to jakiś wzrok szatana,
Cały język w trąbkę zwija.
Ja nie jestem pojąć w stanie —
Waszmość prawisz zbyt zawiło.
Bo to... bo te... wybacz Panie,
Wino trochę mocne było.
A nie jestem zbyt wymowny...
(ciszej) Czy tych czterech jeszcze stoi?
Jedném słowem — mój szanowny,
Dobry sąsiad czego żąda?
Lecz się poseł trochę —
Boi.
Bądź, serdeńko, bez obawy.
Więc Cześnika prośba niesie,
Abyś Waszmość circa quartam,
U trzech kopców w czarnym lesie
Stanął z szablą do rozprawy.
Stary Cześnik jeszcze żwawy!
Ba! — To wszyscy wiedzą przecie,
Że niemylne jego ciosy —
Wszakże w całym już powiecie
Pokarbował szlachcie nosy,
Tylko jeszcze...
Ciszej, proszę.
Prawda, ciszej. — Cicho zatém
Jego grzeczną prośbę wnoszę,
I dołączam moję własną
O odpowiedź krótką, jasną.
Tę listownie mu udzielę.
Ale jakże to się zgadza,
Wszakci jutro ma wesele.
Tamto temu nie przeszkadza:
Rano pierścień — w pół dnia szabla —
Wieczór kielich — w nocy...
Cicho.
Prawda cicho. — (na stronie) Sprawa diabla,
Ani mrumru. — Czy mnie licho
Tu przyniosło w takie szpony!
Wielki affekt przyszłej żony?
Fiu fiu fiu! — Tak, że z miłości
Trzykroć na dzień wpada w mdłości —
Cześnik także rozogniony,
Jak gromnica ku niej pała —
Będzie para doskonała.
A że wierna w każdej sprawie,
Ręce, nogi w zakład stawię.
Otóż jestem na wezwanie
W twoim domu, mój Rejencie,
Co dowodem niech się stanie,
Żem zmieniła przedsiewzięcie.
Nie straciłam na namyśle
Niepotrzebnym czasu wiele —
Bo ja rzadko kiedy myślę,
Alem za to chyża w dziele —
I nie mówiąc Cześnikowi:
Mój staruszku, bądźcie zdrowi,
Milsze od was są sąsiady, —
Podpisuję twe układy
I w minucie tutaj staję. —
Waszmość Panu jeden daję,
Drugi odpis u mnie będzie —
Gdy więc pewność w każdym względzie,
I wzajemnie dane słowa,
Witam ciebie jak synowa.
Wielki splendor na mnie spływa,
Moja Pani miłościwa,
I fortuna w złotej nawie
Żagiel dla mnie swój rozpięła,
Gdyś chętliwie i łaskawie
W twoje skarbne serce wzięła
Najkorniejsze prośby moje.
Tak jest, Pani miłościwa,
Wielki splendor na mnie spływa;
A na szczepu mego trzaski
Jeszcze większy spłynąć może,
Bo chcesz, z arcy wielkiej łaski,
Mego syna dzielić łoże.
Niechże mi tu wolno będzie
Na tej lichej, własnej grzędzie,
Polecając Waszmość Pani
Trwałej przychylności zdroje
I powolne służby moje,
Do maluczkich upaść nóżek,
Jako sługa i podnóżek. — (całuje ją w rękę)
Co ja słyszę! Co, u kata!
Zdmuchnął żonę Cześnikowi,
I z nią syna swego swata!
Wszakci Cześnik gdy się dowie,
Jak szczupaka go rozpłata.
Nie myśl jednak, mój Rejencie,
Że to z gustu do odmiany
Wzięłam inne przedsiewzięcie;
Syn twój, Wacław, był mi znany,
Bardzo znany — jedném słowem,
Nacóż mam się kryć w tej mierze:
Był kochany — kochał szczerze.
Tędy droga!
Cóż to znaczy?
Papkin tu?
Tak, Papkin czeka,
Aż go Alma zoczyć raczy.
Waszmość cierpisz tego człeka?
(do Papkina) Precz mi z oczu!
Idę.
Czekaj
Wasze!
Czekam.
Odpis przecie.
Onto zdradną swą wymową
Mnie, zbyt słabej, mnie kobiecie
Opłakane wyrwał słowo.
Ja?
I gdyby nie ta zmiana,
Szłabym biedna w moc tyrana.
Dzień feralny.
Wola nieba,
Z nią się zawsze zgadzać trzeba.
Ale teraz moje zdanie,
Że gdy Cześnik nie wie jeszcze
O, nam chlubnie zaszłej, zmianie,
Lubo w piśmie rzecz umieszczę,
Dobrze będzie gdy z twej strony
Papkin weźmie zapewnienie,
I powtórzy to co w liście. —
Chce mnie zgubić oczywiście!
Daj mu Pani twe zlecenie,
A ja skreślę słówek parę. (odchodzi)
Podstolino! mam dać wiarę?
Co to znaczy? gdzie sumienie?
Proszę, ciszej.
Prawda, ciszej.
(na stronie)
I przez mury czart ten słyszy.
Ach, co robisz Podstolino?
Z twej przyczyny wszyscy zginą —
Czyliż Cześnik ci nieznany?
On nie zniesie tego sromu,
On pochodnią i żelazem
Śmierć wyrzuci w wasze ściany,
Gruz zostawi z tego domu:
Bój się Boga, chodźmy razem.
Ach, ty nie wiesz gdzieś przybyła...
W jakiej strasznej jesteś toni...
Cicho!... Gdyby nie w tej dłoni
Artemizy groźna siła,
Jużby... sza!... niech Bóg nas broni..
Dalej we drzwi i na schody.
Wolna droga.
Niekoniecznie.
Czterech stoi.
Lecz weź przódy
Pożegnanie dla Cześnika:
Kłaniaj mu się bardzo grzecznie,
Powiedz oraz jak mą duszę
Zbyt boleśnie żal przenika,
Że się tak z nim rozstać muszę —
Niech porywczo mnie nie gani...
Banialuki, moja Pani,
Tych odemnie nie usłyszy.
Ciszej, z łaski.
Prawda, ciszej.
Oto jest list do sąsiada.
Ambasada diable ślizka!
Żegnam.
Papkin nóżki ściska,
Za przyjęcie dzięki składa.
(ułony i ceremonie aż do końca sceny)
Niema za co.
O, i owszem.
Sługa, sługa uniżony.
Proszę wrócić.
Nie wypada.
Suplikuję.
Tylko z góry.
Nie pozwolę.
Jest tam który!
O, bez wszelkich ceremonji.
Panu temu wskazać drogę.
Ściskam nóżki — trafić mogę.
Wziąść pod ręce — nie bez laski —
Schody ciemne — macać trzeba —
Ściskam nóżki — zbytek łaski —
Niech się dzieje wola nieba,
Z nią się zawsze zgadzać trzeba!
No Śmigalski! czas przyspiesza,
Dalej, dalej na deresza;
Inwitacją nieś piorunem
I spełń gładko me rozkazy. —
Powtórz wszystkim po trzy razy,
Że na jutro ja, pan młody,
Na weselne proszę gody.
Rozumiesz? no! ruszaj z Bogiem — (Śmigalski odchodzi)
Hej, Perełka! — Waść mi jutro
Nie zaglądnij do blaszanki,
Bo bym Waści przypiekł grzanki.
Jutro sztukę pokaż światu:
Nie żałować, Mocium Panie,
Cynamonu i muszkatu,
I wszelkiego aromatu,
Aby było jak należy.
Masz do ryby szafran świeży
I bakalji podostatku, —
Niechże będzie dobrze, bratku.
Jakaż cyfra, Jaśnie Panie,
Na pośrodku stołu stanie?
M. H. — M. H. — Maciej. Hanna.
W górze serca, w dole vivat —
A z konceptem wszystko wszędzie.
Jaśnie Panie, dobrze będzie.
Długo Papkin coś nie wraca,
Rejent siedzi jak lis w jamie,
Ztąd wykurzyć ciężka praca;
Lecz wyciągnie moje ramie,
Jeśli jakie, Mocium Panie,
Korowody robić zechce.
Ba! — bo ktobądź, nie uroku,
Z Jaśnie Panem w szranki stanie,
Tego wcześnie coś w nos łechce.
A łechtliwej diable skóry
Ci z palestry Ichmościowie;
Nie dotrzyma żaden kroku,
Chociaż wyjdzie czasem który.
Ba!
He he he! Pani Barska!
Pod Słonimem, Podhajcami,
Berdyczowem, Łomazami
Dobrze mi się wysłużyła.
Inna też to sprawa była!
Młódź acz dzielna, w boju dziarska,
Prym dawała starszym w radzie,
Tak, jak w poczet Bóg nas kładzie.
Ale teraz to się staje,
Że od kury mędrsze jaje.
Tęga głownia, Mocium Panie —
Lecz demeszkę przecie wolę.
Ej, to śmiga! — jakby wrosła —
Nie jednego ona posła
Wykrzesała z kandydata:
Nie jednemu pro memoria
Gdzieś przy uchu napisała.
(machając) „Jak się wznosi, ledwie błyśnie —
Oddaj się Bogu jak świśnie!“
Jesteś przecie...
Z suchém gardłem —
Pozwól kapkę. To mi sprawa!
Toż mu pieprzu w nos natarłem,
Aż mu urosł na trzy piędzie.
Toż to teraz pływać będzie!
Lecz ten Rejent sztuczka żwawa
I szatańska przytém postać;
Omal, omal, żem nie musiał
Artemizy z pochew dostać;
Lecz się bałem, mówiąc szczerze,
Bo jak zwącha moje ramie,
Czart ją chyba zdzierży w mierze.
Jak ten nequam ostro kłamie!
Lecz cóż Rejent? — będęż wiedzieć?
Przyjął grzecznie — prosił siedzieć —
Dodał wina, zieleniaka —
Otruł pewnie.
Jakto? co to?
Nie, nie.
Ale...
I cóż dalej?
Otruł, mówisz?
Z tą niecnotą
Niema żartu, Mocium Panie.
Mnie bez tego... coś tu pali.
Jakże przyjął me wyzwanie?
Cóż? (milczenie) A tam co? głuchoniemy.
Aha! z listu się dowiemy.
(czyta) Co, co, co, co! (prędko) co, co, co, co!
Co! co! co! co!
To, to, to to.
Podstolina...
Nam skrewiła.
Do Rejenta...
Zabłądziła.
Do Rejenta... do Rejenta?...
I chce... chce pójść...
Za Wacława.
I tyś milczał, ćmo przeklęta!...
Ale krótka będzie sprawa...
O płci zdradna! czci niewarta!
Obyś była jak ta karta
W mojém ręku teraz cała,
(mnąc list) Tak, tu...
Zpyszna by się miała!
Utarłbym cię w proch z kretesem —
Ale czasu nie chcę tracić.
Do weselnej sarabandy
Muszę skrzypka im zapłacić —
Niech im zagra; a od ucha,
Aż się Rejent w kółko zwinie!
Pozna szlachcic po festynie,
Jak się panu w kaszę dmucha!
Hola ciury! Hej dworzanie!
Dalej za mną, Mocium Panie!
(wychodzi środkowemi drzwiami)
(po długiém milczeniu krzywi się, potém macając się po brzuchu)
Tu coś boli. — O! Aj! piecze —
Ach, to wino! takie męty!
O zbrodniarzu! O przeklęty!
Taką piękną niszczysz różę!
Ach Dyndalsiu! cny człowiecze!
Ach, powiedzcie, czy być może?
Co, czy może?
Że ta żmija,
Ten w Rejenta czart wcielony,
Dziś trucizną mnie zabija?
Ej, gdzie znowu!
Nie wierzycie?
Ktoby się tam i łakomił
Na Waszmości nędzne życie!
Nic nie będzie zatém złego?
Ej, nie.
Cześnik mówił przecie...
Ha, to znowu co innego.
Jaśnie Panu wszystko w świecie
Tak jest znane, jakby komu,
Mój paniczu, w własnym domu.
Otruł! — proszę — co za psota!
Jakaż wasza teraz rada?
Robić, począć co wypada?
Ha! (zażywa) Po księdza posłać trzeba —
Proszę, proszę, to niecnota!
Umrzeć, umrzeć, wielkie nieba!
Lecz gdzież była moja głowa!
Jam go beształ, mieszał z błotem,
On traktament miał dać potem;
I ten pośpiech jego wielki,
Z jakim wziął się do butelki,
Z jakim nalał lampkę całą,
Jeszcze że mi było mało! —
Tak, połknąłem, mam truciznę,
Już się z tego nie wyśliznę,
Więc testament mój ułożę —
Potem pogrzeb swój zapłacę —
Potém — Requiescat in pace.
Hola, hola, nie tak zrobię —
Wszystko to są z mydła bańki —
Lepszą zemstę przysposobię —
Ale trzeba zażyć z mańki. —
Bylem syna dostał w siatkę,
Mam na niego dobrą klatkę;
A tatulem się nie straszę,
Potém o tém — (do Papkina)
Puszczaj Wasze.
Ja testament teraz piszę.
Niechże o tém już nie słyszę,
Bo do czubków odwieść każę.
Czy tak? — (do siebie) Zaraz legat zmażę.
Siadaj Waść tu — zmaczaj pióro,
Będziesz pisał po mém słowie.
Stawiam tytle nie zbyt skoro.
Właśnie babskiej trzeba ręki —
Życie w zakład, gaszka złowię —
Dobrze będzie.
(usiadłszy bokiem do widzów naprzeciwko Cześnika i wkładając okulary).
Bogu dzięki!
Teraz trzeba pisać właśnie,
Jakby Klara do Wacława.
O! o!
No cóż: O, o — ?
Jaśnie
Panie, wszak to despekt dla niej.
Co się Waszeć o to pyta.
Maczaj pióro — pisz i kwita.
Tylko że to, Mocium Panie,
Aby udać, trzeba sztuki,
Owe brednie, banialuki,
To miłośne świergotanie — (myśli)
Jak tu zacząć, Mocium Panie.
Cnym afektem ulubiony...
O... o... o... o!... Jak od żony —
A tu trzeba pół, ćwierć słowa,
Ni tak, ni siak — niby owa:
„I chciałabym i boję się“
O! — już wiesz — no! — na tém sztuka...
Lecz nie Waści w tém nauka.
Pisz Waść: (nuci)) zaraz, (nuci)
(dyktując) Bardzo proszę. —
Co to jest?
(podnosząc się — jak to za każdą razą kiedy mówi do Cześnika).
B.
To?
B duże —
A capite, Jaśnie Panie.
B? — to, kreska — gdzież dwa brzuszki?
Jeden w spodzie, drugi w górze.
Cóż u czarta! (bierze papier)
Tać jest — duże —
Czy go!...
Ta, bo!...
B, B duże.
Kto pomyśli, może zgadnie.
No, no — pisz Waść — a dokładnie.
(dyktuje) Bardzo proszę... Mocium Panie...
Mocium Panie... me wezwanie...
Mocium Panie... wziąść w sposobie,
Mocium Panie, wziąść w sposobie,
Jako ufność ku osobie...
Mocium Panie, Waszmość Pana;
Która lubo mało znana,
Która lubo mało znana...
(pokazując palcem) Cóż to jest?
Żyd, Jaśnie Panie,
Lecz w literę go przerobię.
Jak mi jeszcze kropla skapie,
To cię trzepnę tak po łapie,
Aż proformę wspomnisz sobie. —
Czytaj Waść —
No! Jak tam było?
Bardzo proszę Mocium Panie
Mocium Panie me wezwanie
Mocium Panie wziąść w sposobie
Mocium...
Niech cię czarci chwycą
Z taką pustą mózgownicą!
„Mocium Panie“ cymbał pisze!
Jaśnie Pana własne słowo.
Milcz Waść! — Przepisz to de novo.
„Mocium Panie“ opuść wszędzie.
Z tych kawałków trudno będzie.
Pisz de novo — pisz, powiadam, —
Mozgu we łbie za trzy grosze!
Siadaj! — siadaj mówię. —
Siadam.
I powtarzaj. (dyktuje) Bardzo proszę,
Moć... (zatyka sobie usta reką)
Moć.
Co, Moć? cóż Moć znaczy? —
Z tym hebesem nie pomoże;
Trzeba zrobić to inaczej. —
Nawet lepiej będzie może,
Gdy wyprawię doń pachole
Z ustną prośbą. — Tak, tak wolę, —
Słuchaj. — Idź mi... Ależ, ale!
Rejentowicz od nikogo
Nie jest u mnie znany wcale.
Wszyscy go tu poznać mogą —
Wszak był rano.
Co? ów młody?
Komisarzem co się mienił?
Nieinaczej.
Na me szkody
W me komnaty ćwik się wkrada,
A ten milczy! nie powiada!
Abym milczał, dał to złoto.
O dla Boga! Ty niecnoto!
Kto już na pół w grobie stoi,
Twego gniewu się nie boi. —
Cóż ten kruszec w takiej porze!
Milcz mi Wasze!
Któż go ceni!
Na cóż mi się przydać może?
Chyba tylko do kieszeni.
Cicho, cicho, bez hałasu,
Teraz na to niema czasu —
Ale jakem szlachcic prawy,
Zdasz mi poczet z twojej sprawy. —
Wasze idź mi — wypraw Rózię,
Niech do Milczka wkraść się stara,
Niech młodemu Wacławowi,
Paniczowi — no, wiesz? — powie,
Że go prosi panna Klara,
By nie mówiąc nic nikomu,
Chciał na chwilę przyjść łaskawie —
Aby nie był wżdy w obawie,
Bo Cześnika niema w domu.
No, rozumiesz?
Dokumentnie.
Sam tymczasem zwiń się skrzętnie:
Kilku ludzi u wyłomu
Postaw w krzakach. — Jeno nogą
Gaszek będzie za granicą,
Łapes capes — niech go chwycą;
A pójść nie chce — związać mogą. —
Ależ despekt, Jaśnie Panie,
Tak postąpić jakby z ciurą.
Wasze byłeś, jesteś rurą. —
Jak rozkażę, tak się stanie. — (chce odejść)
Cześniku.
Cóż?
Jako świadek.
Idź do kata! (odchodzi z Dyndalskim we drzwi środkowe)
Idź do kata —
Wdzięczność ludzi, wielkość świata —
Każdy siebie ma na względzie,
A drugiego za narzędzie. —
Póki dobre — cacko, złoto;
Jak zepsute — ruszaj w błoto.
O mych myśli ty Bogini!
O ty jedna litościwa!
Pasmo życia jad przerywa,
Ale serce jakby w skrzyni
Miłość ktobie zawsze kryje.
Cóż się stało?
Już nie żyję. —
Byłbym przywiózł krokodyla, —
Byłbym zyskał twoją rękę;
Lecz ostatnia przyszła chwila,
Dziś rycerską kończę mekę.
Stracił zmysły do ostatka.
Ten testament wręczę tobie:
Racz posłuchać jakby matka
I zapłakać na mym grobie.
„Ja Józef Papkin syn mego ojca Jana Papkina...
(czule) Jana, Jana — Jan mu było.
(czyta) „Będąc zupełnie zdrów na ciele i umyśle, ale nie mogąc wiedzieć kiedy umrę...
Oczywiście.
„bo jestem otruty przez Rejenta Milczka w lampce wina...
W lampce wina.
„Robię ten testament czyli ostatnie rozporządzenie mojego ruchomego i nieruchomego majątku.
„Nieruchomym rozporządzić nie mogę, bo żadnego nie mam...
Nie mogę.
„Ruchomości zaś, tak rozdaję. — Tej, którąm zawsze
kochał, czcił, szanował i ubóstwiał, JW-ej Klarze Raptusiewiczównie, Starościance Zakroczymskiej daruję angielską gitarę i rzadką kollekcyą motyli, będącą teraz w zastawie. — Artemizę“...
Cześnikowi dać ją chciałem,
Ale teraz przemazałem.
„Artemizę dostanie najdzielniejszy rycerz w Europie, pod warunkiem, aby pomnik postawił na mym grobie. — Z resztą ruchomości chcę być pochowany. — (ociera łzy) „JW. Cześnika zaś i JW. Starościankę, jako egzekutorów testamentu suplikuję, aby moich wszystkich długów, jakie się tylko pokażą, nie płacili gdyż chcę przez to braciom moim różnego stanu i wyznania zostawić po sobie pamiątkę. — Józef Papkin.“
Józef Papkin incognito —
Na tytuły miejsca niema —
Weź więc — i co tu wyryto,
Niech twa pamięć wiecznie trzyma.
Klaro, Klaro, co się dzieje!
Los nas ściga nazbyt srogo —
Wszystkie drogie nam nadzieje
W jednej chwili przepaść mogą.
Mów ostrożnie.
Zapłacony. —
Podstolina w naszym domu —
Bo plan Ojca niewzruszony
Ją zaślubić mnie przymusza.
Przebóg!
A ta podła dusza,
Bez litości i bez sromu,
Niezważając me wyznania,
Jego woli ucho skłania.
Ach Wacławie, nie mam władzy
Mówić, radzić w tej potrzebie,
Bo truchleję tu o ciebie. —
Ach, ty nie znasz mego stryja!
W porywczości nie ma granic.
Nie lękaj się nadaremnie:
Komisarza wszak zna we mnie.
O, komisarz teraz za nic.
Więc zdradziłeś?...
Powiedziałem.
A niegodny!...
O mój drogi,
Nie powiększaj mojej trwogi.
Niech przynajmniej go ukarzę.
Śmierć zadajesz twojej Klarze.
Kto już w grobie jedną nogą,
Na tym groźby nic nie mogą.
Co on mówi?
Próżna zwada —
Uchodź, uchodź, nie trać chwili.
O, i moja taka rada,
Bo się właśnie Cześnik sili
Zwabić cię tu w swoje szpony —
Poczt hajduków rozstawiony
Chwyci, zwiąże cię w potrzebie.
Jeszcze mało to dla ciebie!
Lecz jak będzie?
Dziś napiszę.
Dziś wieczorem...
Hałas słyszę...
To com mówił...
Potém, potém.
Idę teraz, lecz z powrotem.
(z różnych stron).
Hola! hola! Mocium Panie! —
Objechałem jak bartnika.
I cóż złego mi się stanie?
Widzę dużo przeciwnika,
Lecz nie myślcie, że się boję. —
(do Cześnika) Jeśliś zbójca — masz mnie, stoję,
Ale jeśliś człowiek prawy,
Jaką taką daj szablinę —
W Bogu wiara, że nie zginę.
Lubię chłopcze, żeś mi żwawy —
Lecz nie o tém teraz mowa,
Daj więc baczność na me słowa.
Rejent wykradł narzeczonę
I chce tobie dać za żonę;
Miałby tryumf w tym sposobie,
Lecz ja umiem radzić sobie —
Lub do turmy pójdziesz na dno,
Gdzie, że siedzisz ciężko zgadną,
Albo — rękę oddasz Klarze. —
A jeżeli Starościanka
Pójść nie zechce do ołtarza,
Jest tu druga jej bratanka,
Tej za ciebie pójść rozkażę. —
Tobie żonka jakby Nimfa,
Podstolinie grochowianka,
Rejentowi tęga fimfa,
A mnie zemsta doskonała —
Tak się skończy sprawa cała.
Ale...
Tutaj niema: ale.
Zaraz...
Zaraz, albo wcale.
Mamyż wierzyć?
Ha, to wierzmy —
(do Cześnika)
Ślub brać dziś?
Dziś.
Ha, więc bierzmy.
Zatém rękę daj dziewicy —
Nie od tego widzę ona. —
Pleban czeka już w kaplicy —
Dalej żwawo. (na stronie) Rejent skona.
O fortuno tygrysico!
I trucizna, i wesele —
To za wiele! to za wiele!
(odchodzi do kaplicy)
Jak co sobie ubrda w głowie,
To i klinem nie wybije.
Żebym pisał co się zowie,
Jak już długo z Bogiem żyję,
Tegom jeszcze nie powiedział;
Grzechem prezumpcya taka —
Ale jednak radbym wiedział,
Czemum dzisiaj zszedł na żaka. —
Co on sobie — tylko proszę —
Mógł do tego B upatrzyć?
Co nie staje tej literze?
Czy brak w kształcie, czy brak w mierze?
Ot, krzyż Pański, a ja znoszę.
(Rejent wchodzi oglądając się na wszystkie strony)
(kładąc rękę na ramieniu Dyndalskiego, który go nie widział).
Dobry wieczór Panie bracie.
Cóż to, dżumę w zamku macie?
Żywej duszy. — Niema komu
Odpowiedzieć: pan czy w domu.
Jest do usług.
Rzecz ciekawa:
Cześnik wyzwał mnie na rękę:
Acz nie moja to zabawa,
Rzekłem jednak: wola nieba,
Z nią się zawsze zgadzać trzeba.
I wyszedłem, i czekałem;
Tak, czekałem nadaremnie.
Może wróżył zbyt zuchwale,
Że mu Rejent nie dotrzyma;
Ale Rejent był na dziale,
Zucha tylko jeszcze niema.
Ej, łaskawy mój Rejencie,
Nie wyzywaj go na cięcie,
Bo jak machnie po pętlicach,
Zdywiduje, jak Bóg Bogiem.
Wiwat! wiwat! państwo młodzi!
Któż wesele tu obchodzi
Rejentowicz.
Być nie może!
Hej Dyndalski! tam do czarta!
Okulbaczyć mi dzianeta!
(wychodząc) Już kaducznie przeszła czwarta.
Nie wodź mnie na pokuszenie,
Ojców moich wielki Boże!
Wszak gdy wstąpił w progi moje,
Włos mu z głowy spaść nie może. —
Czegoż żądasz?
Mego syna.
Ha! ha! roskosz mi jedyna!
Będziesz zadość miał z tej strony —
Ale z żoną, czy bez żony?
To... za wiele...
Co za wiele? —
Tyś mi ukradł moję wdowę,
By ją zmienić na synowę —
Jam zatrzymał twego syna,
By mu sprawić tu wesele —
Masz więc byka za indyka.
Ach mój Ojcze!
Ach mój Stryju,
Niech się skończy ta zawiłość!
Przebacz Ojcze i wzajemną
Pobłogosław naszę miłość.
Wstań serdeńko i chodź ze mną.
Mamże wierzyć co się dzieje!
Wacław z Klarą —
Oszaleję!
Tak jest, wierzę, już się stało —
Więc wam powiem — i niemało.
Chciałam za mąż pójść czém prędzej,
By nie zostać całkiem w nędzy —
Ów majątek zapisany,
Na czas tylko był mi dany;
A w istotnym wiecznym darze,
Dziś przypada szczęsnej Klarze.
Dwa majątki — kąsek gładki —
Coś stryjowi żal tej gratki.
Zamieniał stryjek
Na siekierkę kijek.
Ale przez to dziś nie tracę;
U Rejenta sto tysięcy.
Nie — ja z mego te zapłacę.
(do Rejenta) Nie opieraj się już więcej,
Swego gniewu zwalcz ostatki,
Pobłogosław twoje dziatki. —
Niech się dzieje wola nieba,
Z nią się zawsze zgadzać trzeba.
Mogę przestać na twém słowie?
Ręczysz pewnie za me zdrowie?
(do Cześnika)
Teraz wzywam Waszmość Pana!
Każ nam przynieść roztruchana,
Niech nam zagrzmią i fanfary,
Wypijemy pierwszej pary!
Niechże będzie dziś wesele,
Równie w sercach jak i w dziele —
Mocium Panie, z nami zgoda.
Zgoda! zgoda!
Tak jest, zgoda,
A Bóg wtedy rękę poda.
w mieszku dusza.
And. Max. Fredro.
LEON, Birbancki.
DOKTOR, Hugo.
ORGON.
RÓZIA, córka Orgona.
ŁATKA.
TWARDOSZ.
RAFAŁ Lagena,
MICHAŁ Lagena.
FILIP.
Scena w mieście.
Pst! Filipku!
Śmiało, śmiało!
Tu dudziarze, tu opoje;
Aj Filipku, serce moje,
Źle się dzieje.
Cóż się stało?
Sądząc z szczątków o zabawie...
Nieźle, nieźle nam się działo.
To czuwanie noc w noc prawie,
Te hulanki, ten tok życia,
Pewnie zdrowia nic nie przyda;
A Pan Leon go do zbycia
Nie ma wiele. — Aj, aj, biéda,
Kłopot, nędza z tą młodzieżą;
Żyją jakby nieśmiertelni;
Mów im: umrzesz! — nie uwierzą —
Aż zakadzą im kościelni,
Aż już przyjdzie leźć do rowu,
Wtedy...
Wierzą.
Aj, gdzie znowu!
Lecz tych wszystkich wtedy gubią...
Co ich z duszy, serca lubią.
Aj, gdzie znowu! — tych co krocie
Gotowizną dzisiaj płacą,
Aby nabyć dożywocie,
Które jutro może stracą —
I żadnemu ani w głowie,
Że ktoś kupił jego zdrowie —
Jakby własném szasta sobie!
Szasta, szasta, a raz w grobie —
Dożywocie fiut! do kata. —
Fiut! Filipku serce moje —
Tak jest, tak, fiut! — wielka strata!
Jak na węglach ja też stoję —
Aj, aj, kłopot! cóż robili
Na tej uczcie?
Co?
Co?
Pili.
Zgadłem, zgadłem — źle, niezdrowo —
Ale skromnie, czy bez liku?
Po kieliszku.
Mądre słowo!
Po kieliszku! mów: po łyku,
Ale łyków sto tysięcy. —
A nasz Leon?
Ten najwięcej.
Pił, pił?
Jak smok.
Jak smok? Boże!
On na siebie sam zażarty —
Pierś jak wróbla — kaszel dławi —
Noże w sobie topi, noże!
I cóż jeszcze?
Grano w karty.
W karty? dobrze — ta zabawa
Zawsze jakąś korzyść sprawi,
Bo co przegrać kto nie może,
To w pół darmo nam zastawi.
Ja gry ganić nie mam prawa:
Dziesięć czątych mi przyniosła.
Dziesięć czątych! Aj Filipku,
Tyś się widzę rodził w czépku.
Więc się wziąłeś do rzemiosła.
To się na mnie nie pokaże!
Wszakżem uczon w pańskiej szkole:
Na niepewne nic nie ważę
I gratyskę zawszą wolę.
Zkądże, serce, ów dziesiątek?
Od kart dawać zwyczaj dawny.
Od kart — dziesięć — piękny wziątek!
Akcydensik zatem jawny —
Pokażno mi te dukaty.
Ni dziwnego — ot dukaty.
Ważne?
Pasir.
Jakże będzie?
Co, jak będzie?
Jakoś przecie —
Ów dziesiątek. — Co? — jak? — wszędzie
Człowiek z ludźmi... jakto w świecie —
Ręka rękę... jakoś przecie.
Nie mam czasu.
Chcesz mej straty?
Co? — Pan Łatka, tak bogaty,
Chciałby dzielić, wsiąść połowę,
Co dniem, nocą, łamiąc głowę,
Biedny sługa gdzie skorzysta?
A to hańba oczywista!
Aj Filipku, hańby niema —
Jeden chętnie pieniądz trzyma,
Drugi chętnie go wyrywa;
I Filipku, serce moje,
Jeśli z tobą się podzielę,
To za moje koszta, znoje. —
Gdym Leona Birbanckiego
Dożywocie kupił sobie,
Chciałem kogoś rozsądnego
Wciąż przy jego mieć osobie,
By uważał należycie
Na szacowne jego zdrowie,
Na, zbyt drogie dla mnie, życie —
By strzegł jakby oka w głowie.
Ciebiem wybrał przez poczciwość
Za zasługi twoje dawne,
Za staranną twą gorliwość,
Z którąś fanty strzegł zastawne;
I pomimo przeszkód wielu,
Z wielkim kosztem, z wielką pracą,
Tum cię wkręcił, przyjacielu,
Gdzie ci teraz dobrze płacą.
Wszak Pan bierzesz procent piąty.
Powinienbyś dać dziesiąty.
Jam ci bowiem dał dochody
Co masz teraz — jam cię wprzódy
Oporządził jak panicza.
Oporządził? — Wolne żarty.
Wszakżem czapkę dał z kutasem,
Czapkę piękną.
Grat obdarty,
Chyba wróble straszyć czasem.
Ale kutas!
Piękna czapka.
Ale kutas!...
Luba! miła!
I cóż miałem z tego datku?
Ale kutas, kutas, bratku...
Cóż u diabła z tym kutasem!...
I podszewka niezła była. —
Dałem także łokci parę
Pięknej frandzli.
Strzępki stare!
Piękną umbrę.
Tęgie zyski!
Piękne buty.
Jeden tylko.
Jeden? — może — lecz paryzki.
Dałem szlafrok w piękne kwiaty.
Diablem wyszedł więc bogaty
Z pańskiej służby w szóstym roku:
W jednym bucie i szlafroku.
Lecz nie o tém teraz mowa —
Kiedym kupił dożywocie...
Kupił? kupił? — wydarł, Panie.
Aj, Filipku, serce moje!
Wstrzymaj trochę ostre słowa. —
Wydarł! wydarł! W tym kłopocie,
Żem przepłacił moje zdanie.
Ja się także tego boję.
Ale czemu imie cudze
Pan kładł w kontrakt, a nie swoje?
Co do tego memu słudze?
I dla czego tak troskliwie
Przed Birbanckim Pan to kryje:
Dożywocie teraz czyje?
Kto nabywcą jest właściwie
By uniknąć ztąd napaści.?
Diable rogi rosną Waści.
Niech na zdrowie rosną sobie.
Lecz by Pana już nie bodły,
Rzucam służbę i zysk podły;
Birbanckiego niech w chorobie
Już kto inny ma w opiece. —
Co? w chorobie? — Alboż chory?
Po doktora zaraz lecę.
Nie pomogą mu doktory.
Cóż mu, cóż mu? ledwie stoję!
Co? — suchoty pewne.
Nieba!
Żyła w piersiach pęknie.
Pęknie?
Żyła? w piersiach?
Jęknie, stęknie —
I już po nim.
I już po nim!
Z nim jak z jajkiem teraz trzeba.
Biegnę, pędzę po doktora —
To mi czasy! to mi pora!
Skąpcze! sknero! drabie! czarcie!
Mam przy twojém stać na warcie,
A nie skubnąć kiedy mogę!
Chyba byłbym bez sumienia. —
Ale czas też i mnie w drogę,
Bo się diable wiatr odmienia:
U mnie kieska, — u mnie sprzęty,
A Birbancki, dobra dusza,
Jak cytryna wyciśnięty,
Wkrótce beknie Tadeusza. —
Filip!
Słucham.
Piękne gody!
Wyśmienite w każdym względzie!
Kieszeń pusta, we łbie szumi.
Filip!
Słucham.
Cóż, barszcz?
Będzie.
Kwaśny?
Ha! nasz kucharz umie
Barszcz najlepiej...
(wołając za nim)
Szklankę wody!
Słuchaj! — z cukrem.
Cukru włożę.
I cytrynki dodam może?
Co?
Ha! dobrze — (wołając za nim) Albo nie chcę —
Głowa pęka, w piersiach łechce —
Aż do mdłości jestem słaby,
A ten poi limonadą —
Idź do diabła z taką radą!
To chybaby...
Cóż: chybaby?
Parą kropel.
Czegoż znowu?
Rumu? co? —
Hm! — wlej troszeczkę.
Albo wiesz co — daj bez wody,
Bo na diabła tej ochłody!
Jeszcze sobie sprawię bole!
Chyba byłbym bez rozumu!
I mam zażyć trochę rumu,
To bez wody zażyć wolę. —
Przynieś zatem mi flaszeczkę,
Tylko tego — wiesz? — z pod róży. (Filip odchodzi)
(p. k. m) W samej rzeczy rum mi służy.
Luby Michał! — Rafał miły!
Oba bracia jednej siły. —
Rafał z guzem, tam do czarta?
Twarda, widzą, była karta,
Którą Jan go w łeb uderzył. —
Byle tylko nam uwierzył,
Że mu się to wszystko śniło.
(p. k. m) Piękne życie dotąd było —
Uczty, banki, karty, bale,
Lecz co dalej, nie wiem wcale.
Ani grzędy, ani chatki,
Pusto, goło wskróś i wkoło —
A zaś kredyt - o mój Boże!
Już w nim ledwie tchu ostatki,
Ledwie palcem kiwnąć może.
(p. k. m) Cóż więc dalej z sobą zrobię?
Ha! co myśleć. Teraz sobie
Na dewocji gdzie osiądę,
I w mych listach pisać będę:
Roku ośmset trzydziestego
I piątego, a pierwszego
Mej golizny —
Jest tam który!
Zaraz, zaraz, (wchodząc) jestem Panie — (przynosi rum)
Powyrzucaj te bandury,
Schowaj karty, zbierz butelki.
To zabawi bardzo krótko.
Ale Panie — jest tam wielki
Nasz przyjaciel — dawno czeka.
Który? jaki?
Z rudą bródką.
Z rudą? — Żeby i z niebieską
Nie zadzwoni moją kieską,
Bo... wiesz.
Jakiś mandat czyta
I chce... (pokazuje pieniądze)
Daj w kark, będzie kwita.
A nuż nam z tej obligacji
Zechce wydać?
Schowasz sobie.
I każdemu z żydków braci
Masz oznajmić w każdej dobie:
Że od dziś dnia całkiem nowy
Mój systemat finansowy —
Że pod kredkę wziąwszy ściśle,
Co mam jeszcze, co mieć mogę,
Ani grosza — dać nie myślę.
Ale, ale, kiedy mowa
O finansach — chciałem wiedzieć
I kazałem ci wyśledzić,
W jakiej dziurze, jamie, błocie,
Ten przeklęty łotr się chowa,
Co mi wydarł dożywocie.
Muszę poznać go koniecznie.
Bo chciałbym go: — albo grzecznie
Do jakowej skłonić zgody,
Albo pozwać za me szkody,
Albo tęgo kijem wybić.
Jedno lepsze od drugiego,
Z trzech moździerzy trudno chybić,
Nic nie będzie jednak z tego —
Bo ów Prałat jest w Berlinie,
Tylko sobie przez bankiera
Pensją pańską na terminie
Jakby własną tu pobiera...
Ale Panie, tamten czeka.
Powiedz żem zły, niech ucieka.
Nie chce słuchać.
Dmuchnij w uszy.
Mówi, z miejsca że nie ruszy.
To ze schodów strąć zuchwalca!
Walca? — zaraz — (do muzykantów) Walca! walca!
Cicho! — Dosyć! — Ale... cicho!
Czasem człowiek nie chcąc zaśnie.
No! no! marsz, marsz!
Marsza, Panie?
Zaraz. — Marsza! (zaczynają grać marsza)
(zamykając drzwi)
Ale cicho!
Czy ich diabli nastroili! —
Teraz grają, w nocy pili —
A to znowu co za licho!
Trochę zaschło w klarynecie.
Mnie się zdaje, że zamokło.
Trzeba...
No... no — śpij zdrów — (zamykając) Przecie!
(zbiera świéce i wychodzi)
Kiedy się nam pora zdarza,
I taka doba!
Pijmy zdrowie gospodarza
Co się podoba.
W czyje ręce? czyje zdrowie?
A, dzień dobry.
Mój Leonie,
Dałeś bankiet co się zowie,
Będą mówić o nim wszędzie,
Ale... (zaczyna szukać trzewika)
Ale — ciężkie ale —
Panie bracie, gorzko będzie.
Wszak podobnoś trzewik miałem.
(wdziewa)
Dałżem sobie, dałem, dałem!
O cóż idzie?
Jak się żonie
Dziś pokazać.
Źle, Michale!
Źle, Rafale.
Cóż u czarta!
Tak się żony bać okrutnie;
Choć pogdéra, choć pozrzędzi,
Wszak w kominie nie uwędzi,
Wszak za karę łba nie utnie —
I gadania rzecz niewarta.
Łatwo mówić: łba nie utnie...
Ale cóż mnie w czoło swędzi?
Czy ugryzło co tak mocno?
(do Leona) Czerwone? co?
Plamka mała.
Pewnie komar...
Lub szczypawka.
Koniec końców, ta zabawka
W takiej zgrai...
Chwilą nocną.
Diabła warta całkiem cała,
A to z łaski Pana brata.
Tylko na mnie nie kładź winy.
Ja wyszedłem ze sąsiadem
Do mojego adwokata —
Miałem wrócić w pół godziny,
I czekano mnie z obiadem...
Toż tam było! O mój Boże!
Ja wyszedłem kupić lożę
Na wczorajszą jakąś Normę —
Oto bilet jeszcze noszę —
Wtém was licho ku mnie wiedzie —
Chodź z nami, chodź — ja się proszę —
Nie — chodź i chodź — gdzie? — na śledzie —
Śledzia lubię, pójść musiałem —
Otóż sobie śledzia dałem!
Coś jak przez sen mi się zdaje,
Że ja wczoraj grałem w karty —
Nie pamiętasz, Panie bracie?
Nie pamiętam.
Otóż macie!
Czy tam czego nie dostaje?
Tam do kata, to nie żarty!
Trzysta reńskich siostra właśnie
Na sprawunki mi przysłała —
Niechże jasny piorun trzaśnie
Te sprawunki parafianskie!
A to plaga oczywista.
Jutro zwalczysz los uparty,
Wygrasz.
Ściskam nóżki pańskie,
Póki życia nie gram w karty.
Trzysta, Panie bracie, trzysta!
Żebym choć mógł wspomnieć sobie,
Co robiłem tu w tej dobie —
Nie pamiętasz, Panie bracie?
Nie pamiętam.
Otóż macie!
Ależ niema śmiać się z czego —
Byłby gruby żart za katy,
Człowiek przecie jest żonaty.
Już ja ręczę że nic złego.
W złąm kaducznie wyszedł porę.
Już ja wszystko na się biorę —
Ja pogodzę was z żonami.
Bardzo dobrze, chodź więc z nami.
Przyjdę później.
Diabliż po tém!
Wiesz Leonie, zrób mi grzeczność:
Ty to umiesz pięknym zwrotem
Najszaleńszą zgładzić sprzeczność —
Napisz kartkę do mej żony.
I do mojej.
Słówek parę.
Jesteś od niej wielce czczony.
Moja daje świętą wiarę.
Pisać można — nawet wróżę,
Iż mój bilet wiele wskóra,
Tylko że to w mojém biurze
Łatwiej flaszki niźli pióra.
Prawda — jest od kart ołówek,
Zaraz skreślę parę słówek.
(odchodzi)
(milczenie)
Cóż ty powiesz?
Co?
Co?
A ty?
Ja — nic.
Nic? — i ja toż samo.
Tylko że to zły za katy
Pierwszy ogień z moją damą.
Moja znowu nic nie powie,
Nie zachmurzy nawet czoła,
Ale pójdzie do kościoła
Z swoich zmartwień nieść ofiarę.
Aż dopiero za powrotem
Zacznie zwolna mówić o tém,
I nazajutrz rzecz tę wznowi,
I pojutrze i w dni parę,
I za tydzień, dwa tygodnie,
Zawsze cicho, mile, zgodnie —
I jak kropla wody czystej,
Co w kąpieli nam kroplistej
Zawsze w jedno miejsce pada,
Że aż czasem w mózgu wierci —
Ona gada, gada, gada,
Gadałaby i do śmierci,
Gdybym w końcu unudzony,
Tak dla siebie jak dla żony,
Nie nabroił w innym względzie,
By dać nowy przedmiot zrzędzie.
Oto macie zaświadczenia
Dostateczne: wiernie, pilnie,
I trzeźwo — co? — Przy tém silnie
Błagam obie przebaczenia
Za stracone ze mną chwile.
Bóg ci zapłać łaski tyle.
Niebo zyszczesz tą przysługą.
Mam nadzieję iż niedługo
Będą trwały w swoim gniewie.
Ale niechże jedna nie wie,
Że list taki ma i druga.
Dobrze, dobrze; dzięków krocie,
Żeś nam pomógł w tym kłopocie.
Do oddania ta usługa,
Jeśli kiedy (z westchnieniem) Bóg da żonę.
Teraz ufni w mą obronę,
Myśleć czego już nie macie —
Co się stało — to się stało!
Ej zapewne! tylko śmiało!
Ten kapelusz...
(probując)
Nie twój, bracie.
Nie mój także.
Za przestronny.
Ale gdzież mój?
A to miło!
Przed tygodniem odnowiony!
Wszakże miałem... czy się śniło!
Tu coś leży.
Mój był nowy.
Bierz co jest.
Ten trochę ciasny.
Ale gdzie tam, jak twój własny.
Bez przykrycia jak bez głowy!
Co tam zważasz — czasu szkoda —
Byle było co na czubie!
A kto spyta — powiesz: moda.
Ej zapewne! ja tak lubię —
Wino, wino — woda, woda —
Pójdź braciszku! tylko śmiało!
Co się stało! to się stało!
A to plaga społeczeństwa
Ci mężowie, te wahadła
Między torem cnót małżeństwa,
I koleją: hulaj dusza!
Ucz każdego abecadła
Niewinnego bawidełka,
Od kieliszka do diabełka,
A, to męka i katusza!
Ależ znowu jak się uda,
Czego nie licz między cuda,
W kąt bezżenni! — mąż perełka!
Jakiś pakiet bardzo rano
Dziś do Pana tu oddano;
Lecz nikt nie wie zkąd, od kogo,
Bo tajemną zwykłą drogą.
Pakiet mówisz, pakiet do mnie?
Ciężki? lekki? co?
Ogromnie...
Ciężki?
Lekki.
Nic nie szkodzi,
Choćby lżejszy i od puchu —
Z twojej ręki to pochodzi,
Opiekuńczy ty mój duchu,
Co miłosném twojém skrzydłem
Strzeżesz ciągle mojej głowy!
Ach, nie jesteś czczém mamidłem,
Codzień biorę dowód nowy!
Czy cię mieszczę w sylfów rzeszy,
I Sylfidy nazwę daję,
Twa opieka serce cieszy,
Twego wzroku mi nie staje.
Czy w ziemianek licząc gronie,
W piękność bóstwa myślą stroję,
Miłość czeka w mojém łonie,
By ogarnąć duszę twoję!
Cóż przysyła ta Sylfida,
Niech Pan z łaski okiem zmierzy.
Trochę złota dziś się przyda,
Bo i mnie się coś należy.
Właśnie, właśnie że dziś pora,
W której skonał mój majątek.
(z czułością) Ona pomoc nieść mi skora,
Szle zasiłek na początek —
Albo może w tej minucie
Skończył życie gdzie w Kalkucie
Jaki kuzyn nieznajomy;
I Sylfida zsyła gnomy
Z testamentem na mą głowę —
Moje skarby miljonowe!
O ty! z ziemi czyli nieba,
Otwórz łono tajemnicze!
Twoje dary niech przeliczę —
Bo mi darów diable trzeba.
A!
Kaftanik — pończoch para —
I szlafmyca, ale stara —
Idź do djabła!
A ja za co?
Niech Sylfida idzie sobie.
Precz mi z oczu, precz ladaco!
Ja ci także figla zrobię,
Aż ci w karku dwakroć trzaśnie.
Nibym ja go zrobił właśnie.
Jednak wszystko flanelowe —
Prawda nie grzech — ciepłe — zdrowe —
Milcz!
Ha!
Co?
List. Wszakci może
Czarodziejska ta szlafmyca.
Może zniknie tajemnica,
Jak na głowę Panu włożę.
„Szanuj zdrowie należycie,
„Bo jak umrzesz, stracisz życie.
A widzi Pan, widzi, widzi.
Nie — nie widzę nigdzie kija —
Zdałby mi się niesłychanie.
Ja poszukam w przedpokoju.
Czekaj, czekaj.
Zaraz Panie. (odchodzi)
Jeszcze sobie hultaj szydzi!
(p. k. m.) Ale bo też jest i z czego —
Dawca głupi, lub urąga:
Pończoch para dla takiego,
Co starł miljon do szeląga. —
(p. k. m.) Albo... czemu chętniej wierzę,
Chciał przyjazną dać przestrogę;
Choć się dziwnie wziął w tej mierze,
Przecie gniewać się nie mogę.
Zawsze jednak to dowodzi,
Że me zdrowie go obchodzi,
Że jest jenjusz niestrudzony,
Co mnie strzeże z każdej strony.
Doktor Hugo.
(wychodzi)
Cóż u licha!
Leon słaby — Leon chory,
Doktor pędzi ledwie dycha,
A on zdrowszy niż doktory
Wszystkie razem w czambuł wzięte!
Kto? ja chory?
A inaczej
Nie byłbym tu.
Cóż to znaczy?
Znowu rzeczy niepojęte.
Co? przysłano mnie do ciebie.
Choć się zawsze bardzo cieszę,
Kiedy widzę cię u siebie,
Jednak wybacz, że dla tego
Zachorować nie pośpieszę.
Więc wytłómacz mi się jaśnie,
Bo przeczuwam coś dziwnego.
Wychodziłem z domu właśnie,
Gdy osoba mi nieznana
Bez tchu prawie, z trwogi blada,
Wstępnym bojem do mnie wpada,
I ściskając za kolana,
Prosi, błaga i zaklina,
Bym niósł prędko pomoc tobie —
Ja też skory, prosto idę...
Ach, Sylfidę, ach, Sylfidę
Jak nie poznać w tej osobie!
Opisz mi ją, mój doktorze,
Powiedz: ładna, piękna, bóstwo!
Młodość, świeżość, wdzięków mnóstwo!
Powiedz, powiedz mój doktorze.
Dałem słowo, milczeć muszę,
Lecz nie zgadłbym, na mą duszę,
Że Sylfidy imię nosi.
Ja to dałem to nazwisko,
Bo ten duch mój opiekuńczy,
Acz nademną się unosi
I osłania skrzydły swemi,
Nigdy nie był dosyć blizko,
Abym poznał, z istot ziemi,
Czyli też jest z istot nieba.
Ziemi? Nieba? — w tym sposobie
Nienapróżno mnie przysłano,
Bo ci puścić krwi potrzeba.
Słuchaj, potém co chcesz zrobię.
Już to więcej niż od roku
Jakaś przy mnie skryta władza,
Strzegąc w każdym moim kroku,
Z wszystkich przygód wyprowadza.
Jeśli czasem na reducie
Do huczniejszych przyjdzie sporów,
Wał przed sobą mam w minucie
Z arlekinów i doktorów.
Gdy gdzie jestem, a deszcz lunie,
Choć nie rzekłem nic nikomu;
Jest kareta u drzwi domu. —
Niech co zgubię, niech co złamię,
Lub zabłądzę gdzie w podróży,
Wnet się zkądsiś ktoś nasunie,
Co gorliwie mi usłuży.
Kiedy nawet wracam w nocy
Zbyt niepewną czasem nogą,
Jest latarnia po nad drogą,
Jest i ramie ku pomocy.
(z westchnieniem) I acz dotąd w dobre rady,
Niźli w dary jest hojniejsza,
To wdzięczności mej nie zmniejsza;
Bo w tym świecie któż bez wady!
Że to dziwnie, nikt nie przeczy.
Gdy więc ona cię przysłała,
Możem słaby — w samej rzeczy —
Kaszlę trochę — głowa pała.
Co do twojej bratku głowy,
Chyba chirug ci poradzi,
Jak tę zdejmie, inną wsadzi.
Idź do licha!
Jużeś zdrowy?
A Sylfida? (Leon podaje rękę). kaszlesz?
Kaszlę.
Jesz za trzech.
Za ćwierć osoby.
Tuzin godzin śpisz do doby.
Już dwie nocy nic nie spałem.
Kaszlałeś?
Nie — w karty grałem.
Na tę słabość jest apteka,
Co się vulgo, koza zowie.
Lecz bez żartu, mój Leonie,
Chciej pamiętać na twe zdrowie,
Bo, na honor, złe cię czeka.
I ta, której ty obronie
I opiece ufasz tyle,
Moim głosem napomina,
Byś pomyślał choć na chwilę,
Że mniej życia co godzina.
I co doktor — nie nowina.
Lepiej doktor że dobije,
Niż masz stękać, kwękać długo.
Dobroczyńca doktor Hugo.
Jak przyjaciel teraz mówię,
Chcesz nareszcie, trać, niszcz zdrowie,
Jak je stracisz, koniec w grobie —
Lecz nie ujdziesz w tym sposobie,
I nie łatwo przerwiesz wątek
Tej goryczy niezliczonej,
Gdy straciwszy swój majątek,
Bez szeląga staniesz w świecie.
Ty do zbytku przyuczony,
A szlachetnie myśląc razem,
Że się kiedy, by raz przecie,
Nie zastraszysz tym obrazem:
Co za życie z własnej winy
Sobie, światu być ciężarem;
Od godziny do godziny
Wyżebranym pełzać darem.
A Sylfida?
Bądź zdrów!
Hola!
A recepta?
Dam osobie,
Co pokutę pewnie sobie
Założyła w tej opiece.
Ale na co?
Taka wola: (Filip wchodzi)
Dopilnować chce w aptece,
By dokładnie to zrobiono,
Co za okno rzucisz pono.
Wiwat handel! wiwat morze!
Dziś ostrygi przyszły świeże.
Co? ostrygi?
Chodź doktorze,
Tego zwlekać się nie godzi,
Z tobą pierwszą niech otworzę!
Ależ Panie — zdrowie pańskie.
No, ostryga nie zaszkodzi. —
Ale przy tém i szampańskie.
No, kieliszek!
Jeden, drugi.
Tak, tak, parę...
Parę, parę...
Nigdy szkodzić ci nie może.
Pociągniemy.
Byle w miarę.
Wszakżem pacyent twój doktorze —
Pierwej tobie, potém sobie.
Powiedzże mi: w tej chorobie
Cóż najprędzej pomódz może?
Dam ci proszek i miksturę...
Jak on moją zna naturę!
(wychodzą).
Numer piąty, dwa pokoje.
A na dobę ile za nie?
Porachuje to się potém.
Tego: potém, ja się boję
I chcę pierwej wiedzieć o tém.
Reński.
Srebrem?
Srebrem, Panie.
Srebrem reński, diable drogo.
Ale taniej być nie mogą.
Ale jednak taniej wszędzie —
Pół reńskiego niechże będzie,
Niech się Papa nie targuje.
Co za ambit! proszę kogo!
Jemu nie wstyd, gdy rachuje
Za grosz cztery — a nas wstydzi
I okazać że za drogo —
On tez zdziera, jeszcze szydzi.
(do służącego) No dwa reńskie papierami,
Albo jadę — co?
Jedynie
To dla Pana dziś uczynię,
Byś się lepiej poznał z nami.
Widzisz, wstydu nie ma wcale,
A w kieszeni coś zostanie.
Każę znosić.
Ale, ale,
Powiedzno mi, mój kochany,
Niewiadome ci mieszkanie
Pana Łatki?
Łatka? zwany
Przyjaciel młodzieży?
Zwany
Prosper Łatka, krótko, jasno,
A przydomek mi nieznany.
Kamienicę ma tu własną,
Niedaleko.
Poszlij z łaski,
Że Pan Orgon tu go prosi —
I niech Maciej rzeczy znosi.
Niechby zły był, brzydki, stary,
Chętnie szłabym do ołtarza,
Gdy potrzeba tej ofiary
Tak dla ojca, jak rodzeństwa. —
Lecz za męża brać lichwiarza;
Brać człowieka bez czci, wiary,
To rozdziera moją duszę,
To przywodzi do szaleństwa,
Jednak muszę, muszę, muszę.
Oszukaństwo z każdej strony —
Dwa pokoje! A to jeden
Parawanem przestawiony.
Jestem faktor.
Niepotrzeba.
Może wekslarz?
Niepotrzeba!
Mam czém służyć?
Niepotrzeba!
I raz jeszcze: niepotrzeba!
A, źle! gwałtu! kara Nieba! (wychodzą)
Ledwie człowiek w miasto wkracza,
Wrzeszczą wkoło hurmą całą,
Jakby kawki na puhacza.
Masz na piwo — a raz drugi,
Mój Mospanie z wielką gałą,
Nie wyrządzaj te usługi. — (szwajcar odchodzi)
(do siebie) Tylko pozwól, każdy służy,
A to w końcu szlachtę dłuży.
(czyta afisz) „Podróż nadpowietrzna — którą H. Karlo Bombalini będzie miał zaszczyt odprawić w olbrzymim balonie, nie widzianym dotąd w Europie. — Ofiaruje oraz bezpłatnie miejsce obok siebie i wzywa ochotę mającego amatora, aby się stawił na miejscu wyż oznaczoném, zkąd punkt o godzinie czwartej przy odgłosie janczarskiej muzyki balon puszczony, wzniesie
się do niedojrzanej wysokości.“ (rzucając afisz na stolik po prawej stronie)
A niech go tam Bóg prowadzi
I z bezpłatném jego miejscem,
Niech się kto chce tam posadzi
I odbywa z nim podróże;
Ja dalibóg, że nie służę.
Czegoż ten się rzeczy chwyta?
Co minuta nowa postać!
(do Macieja) Czy nie może znieść Mykita,
Ą przy koniach Kaśka zostać?
Jestem...
Jesteś grzeczny widzę,
Kara Boska z tą grzecznością!
Lecz grzeczności nienawidzę
I odpłacam niewdzięcznością. —
(do siebie) Jeszcze kiedy buczkiem skropię. —
A no, żwawo! dalej czopie! (wynoszą)
Nieproszony znosi, wnosi,
Często gęsto — (z gestem) co skorzysta,
I na piwo jeszcze prosi —
To szarańcza oczywista!
Sługa, służka uniżony.
Jak się miewasz Panie drogi.
Trzykroć twoje ściskam nogi,
Gościu dawno upragniony! (całują się)
(do Ruzi) Mojej pięknej pannie Róży
Sto całusków na rączęta. (całuje ją w rękę)
Aj, aj, w domu, czy podróży,
Zawsze śliczna! serc ponęta!
Tak wygląda, jak się zowie. —
Aj, aj, Panie, co ci w głowie,
Tu zajeżdżać obcesowo.
Tu jak dzwońca cię oskubią,
Bo tu skubać diable lubią —
Aj, podrwiłeś nieco głową.
Wiem czém pachnie, lecz musiałem:
Stancyi niema w mieście całem.
Jutro najmę i wikt zgodzę.
Miejsca ja tu nie zagrzeję.
Coś się Ruzia patrzy srodze.
Biedne dziecie!
Mam nadzieję,
Że nie będzie biedną wcale,
Jak zostanie moją żoną.
Ha! zapewne. — Lecz to żale
Za swym domem, za rodziną,
I te, ręczę, wkrótce miną;
Dobre dziecie i rozsądne. —
No — nie tracąc czasu dużo,
Ja po sklepach się oglądnę,
A ty spocznij sobie Różo —
O wyprawie sam pomyślę.
Aj, aj, naco brać tak ściśle,
I wyprawę sprawiać szumnie —
By pieniądze żydzi wzięli!
Wszak wszystkiego znajdziesz u mnie:
Od klejnotów do kądzieli,
Od trzewików do pościeli;
I za cenę dam zastawną,
Bo ich termin minął dawno.
Nie chcę butów z cudzej skóry.
A bodaj ci nóżka spuchła!
Nie chcę butów z cudzej skóry.
Aj, aj, duma, duma wielka,
Duma, ambit, nos do góry!
Lecz ja tylko proponuję.
Tobie przyjąć wolność wszelka.
(na stronie) Niech nareszcie i kupuje —
Jeno tylko się ożenię,
Jedno sprzedam, drugie zmienię.
O mej sprawie coś się dowiem.
Chcesz nie stracić? życzę zgody.
O co poszło, krótko powiem. —
Rok w kontrakty — głupstwo robię,
Że chcąc zarwać miejskiej mody,
Każę krawca wołać sobie. —
Wchodzi krawiec — co za dziwo!
Krawiec z cyrklem, perspektywą,
Linia przy nim jakby szpada —
Wnet mierniczy stół rozkłada,
I jak stałem zadziwiony,
Tak mnie mierzy z każdej strony.
Śród dwóch z ramion paraleli
Prostopadłą tnie od nosa,
W tryanguły brzuch mój dzieli,
Cztery linje ciągnie zkosa,
Dwie poziome w samym dole,
Wyżej, koło i półkole. —
Potém pisze, kreśli, liczy,
Potém więcej sukna życzy,
A dobrawszy ze dwie miary,
Zrobił kurtkę — miast czamary. —
Gdym zaś skargę wniósł w tej mierze,
Za obrońcę szewca bierze,
Bo szewc prawnik doskonały. —
Tak więc sprawa trwa rok cały;
Lecz jeżeli, co broń Boże,
Dzisiaj koniec być nie może,
To krawczego jeometrę,
Jakem Orgon, w miazgę zetrę,
A tymczasem bądźcie zdrowi —
Adies!
Adiu!
Przyszła pora
Zawsze sercu niedość skora,
W której wolno kochankowi
Na kochanki lubą rączkę
Szczerozłotą kłaść obrączkę.
Dosyć jednej będę miała.
Perły, rauty, złota cała.
Złota, srebrna, nic mi po tém.
Aj, aj, Ruziu — złoto złotem,
Nie bluźnijmy moje dziecie,
Chcąc szczęśliwie żyć na świecie.
Weźże moja turkaweczko,
Gołąbeczko, kukułeczko,
Wiewióreczko, kochaneczko,
Weź, weź na ten cieniuteńki,
Na ten, ten, ten maciupeńki
Palusiusio.
Nie, nie i nie.
Aj, to dziwnie, na mą duszę —
Dając, jeszcze prosić muszę,
Tego mi się nie trafiło! —
Dajże, dajże rączkę małą,
Jak mnie kochasz.
Hola, hola!
Że ja kocham zkąd mniemanie?
Jam go pewnie nie wyrzekła.
Aj, aj, Ruziu, raczkaś spiekła —
Bo to własna twoja wola,
Co się wkrótce z nami stanie —
Wkrótce, wkrótce, pięknie, ładnie,
Kapitalik mi przypadnie —
Procenciki rosnąć będą,
A jak wiele, nikt nie zgadnie.
Tak, tak, wola moja własna —
Wszak mój ojciec, rzecz to jasna,
Chcąc Waćpanu dług zapłacić,
Byłby musiał wioskę stracić. —
Zatém córka dla dłużnika. —
Ale z tego nie wynika,
Bym Waćpana kochać miała
I bym kiedy go kochała!
Będę żoną, lecz nie więcej. (odchodzi).
Jednak za nią sześć tysięcy
Ojcu z długu wytrąciłem;
Samej lichwy, prawda i to,
Jednak dałem dość obfito. —
„Bądę żoną, lecz nie więcej.“
Tego sobie też życzyłem —
Czy fijołek, czy tam Róża,
Czy wzrok zimny, czy tam czuły,
Bylem miał w mym domu stróża,
Byle mojej strzegł szkatuły;
Tego chciałem, to mieć będę.
Ale gorzej, dożywocie;
Jak się prędko go nie zbędę,
W wielkim mogę być kłopocie.
Ten Birbancki coś nie miły,
Źle mu diable z oczu patrzy —
Kahu! kahu! jak z mogiły,
Cera żółta — nie — niemiły —
Z sześć procentu spuszczę na trzy,
Byle Twardosz dał do ręki...
Otóż i on. — Bogu dzięki. —
(na stronie).
Hm! nie widzi — w dół poziera —
Pacierz mówi — stary sknera!
A! przepraszam... (chce się cofnąć)
Jaś kochany!...
Zabłądziłem...
Ale czekaj...
Numer czwarty tu wskazany.
Ależ Jańciu, nie uciekaj!
A bodaj ci nóżka spuchła!
Jakiś ładny — jak serduszko —
Ty młodniejesz co godzina.
Mój Jasieńku, moja duszko —
Siadajże no — pogadamy —
Ot tak. — Ot tak — (kładąc mu rękę na kolanie) Poczciwina!
(p. k. m.) Cóż nowego dzisiaj mamy?
Nic.
Wiatr dzisiaj — źle się dzieje —
Źle.
Dla czego?
Bo wiatr wieje.
A na kupno głosu nie ma —
Wziął mnie za łeb — wziął i trzyma. —
(głośno) Aj, aj, Jasiu, grzech prawdziwie,
Że nie zajrzysz nigdy do mnie —
Zjadłbyś czasem skromnie, skromnie,
Ale w dobrej komitywie. —
(p. k. m. na stronie)
Zbój przeklęty! jak za wałem. —
Nie skończyłeś kupna rano. —
A w godzinę więcej dano. —
Ale jednak nie przedałem —
I odwlekłem jeszcze chwilę. —
Bo z przyjaciół mych urazą
Nie chcę zysku największego.
Już ja teraz nie dam tyle.
Nie dam tyle! nie dam tyle!
Jasiu, Jańciu, nie mów tego,
Bo jak gdybyś rozpalone
W moje serce pchał żelazo!
Nie dam tyle! nie dam tyle!
Czy mam zmysły zakłócone?
Czym farmazyn, czym libertyn,
Czym już bankrut?! Nie mów tego,
Jasiu, Jańciu, nie mów tego,
Bo mi z żalu dusza pęka.
Ja nie mówię...
Więc dla czego?
Bo Birbancki nie jest zdrowy,
Klapnie pewnie...
Niechże ręka
Boska broni drogiej głowy!...
A bodaj ci, drogi Janie,
Nóżka spuchła! — nie jest zdrowy!
To Herkules, jak rydz, Panie —
Matuzalem będzie nowy —
Co to, Panie, za budowa!
Co za piersi, co za głowa!
Co za kości, jak olbrzyma;
Drugich takich w świecie niema! —
A bodaj ci, drogi Janie,
Nóżka spuchła, z taką mową!
(zrywając się) Ale wiesz co? — powiem słowo —
Słowo — słówko — a nie więcej.
Dasz zarobku — (całując go w czoło)
Sto tysięcy.
Dziewięćdziesiąt — (gra jak wyżej).
Dasz ośmdziesiąt. —
(jak wyżej)
Jasiu — duszo! duszko droga!
Co ty myślisz? bój się Boga —
Ty chcesz mojej wiecznej zguby,
Ty mnie w krwawe bierzesz szruby! —
Człeku, człeku, miejże przecie
Litość w sercu, miej sumienie —
Łatwy handel na tym świecie,
Lecz pamiętaj na zbawienie!...
Daj siedmdziesiąt! (jak wyżej)
W tym sposobie
Chcesz mnie zarznąć — zarznąć srodze —
To weź lepiej brzytew sobie —
Rznij, rznij — na, rznij — rznij jak ciele,
Tu na gładkiej rznij mnie drodze,
Kiedy stracić mam tak wiele;
Albo wytnij w łeb maczugą,
Niech nie męczę się tak długo.
Daj sześćdziesiąt! (jak wyżej)
Słuchaj Janie —
Niech paraliż (wskazując na gardło) tu mi stanie —
Niech mi w czworo złamie nogę!
Niech mi kości powyciąga!
Jeśli szeląg spuścić mogę,
Jeśli spuszczę pół szeląga,
Z pięćdziesięciu.
Daj czterdzieści.
Cóż? czterdzieści? — co? i to nie?
Na matkę siedmiu boleści!
Miejże litość, człeku srogi! —
Ja nieszczęsny, ja ubogi,
Ledwie jeszcze resztką gonię,
Wkrótce nagi, bez osłony —
A ty niszczysz do ostatka —
Ja familją obarczony:
Ojciec stary, ślepa matka,
Żyć przestali na mém łonie —
Żona, dzieci, wkrótce będą,
Miejże wzgląd na niemowlęta,
Na niewinne me pisklęta,
Jasiu, Jańciu, Bóg nad nami,
Nie wypychaj mnie z torbami!
A więc powiem — słowo, słówko —
I bez zwłoki — dam gotówką —
Na stół zaraz —
Proszę...
Czego?
Tu dla pana Birbanckiego
Te lekarstwa?...
(do Twardosza)
Wiele? wiele?
Czy tu?
Idź do diabła! (do Twardosza) Wiele?
Niech się chory leczy wprzódy.
Chory! chory! jakto chory!
Co do głowy ci przypada!
Zbytek zdrowia w nim doktory
Osłabiają przez ochłody —
To są nasi przyjaciele! (bierze flaszkę i mówiąc pije)
Patrzaj! patrzaj — limonada! —
Sam pokosztuj — patrz jak piję,
A wiesz przecie, że zdrów żyję —
Dobra — przednia — patrz jak piję.
Servus! servus! (odchodzi).
Ha, Cyganie!
Żydzie! Turku! Renegacie!
I sam diabeł w swym warsztacie
Grosza z ciebie nie dostanie! —
Jak kark skręcisz, dam gromnicę...
Lub gromnicy obietnicę.
(spluwa).
Filip! Filip!
Aj, jak krzyczy!
Kaszleć będzie.
W łeb mu strzelę!
Filip! Filip!
To za wiele!
Żyła w piersiach pęknąć może. —
(do Leona) Czegoż to Pan sobie życzy?
A Waćpanu... (kaszle)
Co do tego?
Nic do tego, nic do tego —
Nic Pan nie mów — zgadnąć umiem —
I na migach się rozumiem —
Niech Pan tylko tak nie krzyczy.
Ja chcę krzyczeć.
O mój Boże!
Ja powiadam...
Kto zabroni?
Prawie razem.
|
Boże, Boże! | |
Leon (zbliżając się do ucha Łatki). | ||
Jeśli komu... | ||
Łatka (półgłosem). | ||
Żyła, żyła!... | ||
Leon. | ||
Mój Mospanie... | ||
Łatka. | ||
Żyła, żyła!... | ||
Leon. | ||
W uszach dzwoni... (kaszle) |
Prawie razem.
|
Ratujże mnie święty Janie!... | |
Leon. | ||
Niechaj sobie rusza z domu! — | ||
Ja chcę krzyczeć... | ||
Łatka | ||
Święty Janie!... | ||
Leon. | ||
Póki tylko tchu mi stanie — | ||
Ha! hu! ha! hu!... (kaszle) | ||
Łatka. | ||
Boże! Boże! |
Janie Kanty! żyła, żyła!
Pozwól Panie, niech przełożę,
Iż chęć moja inna była...
Ja chcę krzyczeć.
Nadaremnie!
(wybiegając) Święty Janie, ratujże mnie!
Żyła, żyła! ratujże mnie!
Idź do diabla! (siada) Czy go licho...
Tu naniosło... Mam być cicho...
Ale muszę... ale muszę...
Bo w tym kaszlu oddam duszę.
Oto woda, z cukrem woda —
Niech Pan trochę się napije —
To wilgoci piersiom doda
I drażniącą flegmę zmyje —
Wszak ja służyć Panu chciałem.
Służ! (pije po trochu)
Tak, tak, tak — głaszcze — pieści —
Bo to, Panie, trzeba z ciałem
Jak i z duszą. Od boleści
Strzedz gorliwie Bóg nam każe,
Bo Bóg ciało dał nam w darze.
Póki zdrowie mieszka w ciele,
Póty rozkosz i wesele.
Co to?
Co?
To. —
Głośnej mowy...
Daj!
Przeczytam — niech pierś spocznie.
Daj!
Ot, warjat jakiś nowy
Dziś kark skręcić chce widocznie,
Bo balonem w górę leci;
Niech nad duszą Bóg mu świeci.
Warjat? o, nie — lecz warjata
By tak mówić na to trzeba —
Nie zazdrościć, gdy kto wzlata
Pod gwiaździste wielkie nieba.
O roskoszy! choć na chwilę
Krążyć śmiało pod obłokiem,
I na głupstwa, nędzy tyle,
Cichém mędrca rzucić okiem.
Im się wyżej, wyżej wzlata:
Ten punkt błota, serce świata,
To mrowisko nasze całe,
Jakże nędzne, jakże małe!
A te mrówki tak wspaniałe,
Pełne żądzy, wiedzy, pychy,
Jakże twór to śmieszny, lichy!
Iskrą życia wyrzucony
Na poziomą przestrzeń świata,
Tak ucieka od poziomu,
Jakby wiecznym ogniem gromu
Stal mu poziom rozpalony.
I po karkach depce sobie,
Nieuważny co rozgniata,
Czy to serce, czy to życie,
Byle w górę, byle w górę,
Byle kiedyś stanąć w szczycie!
(z ironią) Gdzie te wielkie dzieła świata,
Co to mają przejść naturę!
Gdzież ta w łez i krwi żałobie,
Ta zwycięskich mordów wrzawa!
Gdzież ta grzmiąca echem sława!
Gdzież pochwalne owe głosy,
Co to mają bić w niebiosy!
Tam na górze nic nie słychać —
Cisza w koło — cisza błoga —
Tam można wolno oddychać:
Dalej ludzi, bliżej Boga! —
On w gorączce, widzę, plecie,
Coraz gorzej — o mój Boże!
Żyłka w piersiach pęknąć może,
Jakby nitka u kądzieli;
A gdy pęknie już po świecie!
Człowiek ziewnie, głową kiwnie,
Dożywocie diabli wzięli! —
Boże, Boże! jak się chwieje!
Drga mu łokieć, drga mu noga —
Coś strasznego w nim się dzieje —
Jaki ciężar! O dla Boga!
Cały łokieć wpoił w ramie —
Boże, Boże! on mnie złamie —
Nie wytrzymam święty Janie —
Janie Kanty i Duklanie —
On mnie zgniecie, on mnie złamie —
A usunąć się nie mogę,
Bo się zwali na podłogę —
Boże, Boże! łeb rozbije —
Święty Janie i Antoni,
Użyczcież mi waszej dłoni —
Boże, Boże! ledwie żyję!
Ha!
Kolka? Co?
Pada, kona!
Zaprasza nas do balona;
Ja mu służę.
Gwałtu! ginę!
Już po trzeciej. Za godzinę
Głową chmury w pół rozdzielę!
Bądźcie zdrowi wierzyciele!
Filip! hola! frak mój nowy!
Kart dwie talje...
Nie pozwolę,
Nie pozwolę człeku srogi —
U nóg twoich umrzeć wolę.
Temu znowu co do głowy...
Ani kroku...
Precz mi z drogi!
Leon wychodzi).
To mi siła! to mi zdrowie!
Życia w nim za pół miljona!...
Lecz cóż z tego — diabeł w zmowie —
Jak wypadnie kto z balona,
Chory, zdrowy, równie skona.
Popsuć balon — grzbiet odpowie
I zapłać... fe! — Dać pod wartę...
I to, i to diabła warte...
Ha, ten Filip! ha, ladaco!
(grożąc) Żebym go miał, dałbym wiele.
Panie, Panie! (pokazuje na drzwi lewe)
Cóż?
Tam Panie.
Co?
Schował się.
A to na co?
Bo się boi.
Ha, bałwanie,
Zaraz ja cię tu ośmielę!
Drzwi dębowe — w oknie krata —
Tyle trzeba na warjata.
Czekaj sobie twojej czwartej...
(zrywa się) Ale Ruzia (biegnie ku drzwiom)
(stając) Dożywocie!
Tu kochanka, a tu krocie! —
(ku drzwiom) Ale jednak... (słucha i odstępując)
A ba, żarty!
(odchodzi) Trzeba przecie ufać cnocie
I skromności — tak, skromności —
Bo to pewna, że kark skręci,
Jeno tylko drzwi otworzę;
A niepewna... Jednak w złości
I w malignie czasem może...
Strzeżcie że nas wszyscy święci!
Coś handluje, stary sknera —
(głośno) Cożto, klucza Pan dobiera?
Aj Filipku, serce moje,
Ledwie żyję — ledwie stoję —
Wszakci diabeł w nasze strony
Przyniósł Włocha z balonami,
A ten Leon, czart wcielony —
Boże zmiłuj się nad nami!
Chce z nim jechać gdzieś pod gwiazdy.
Zatém ludzkość wzbraniać każe.
Każe, Fipciu, każe, każe,
Bo kapitał mój narażę.
Który nie chce takiej jazdy.
Ratuj nas więc, mnie z Leonem —
Pędź czém prędzej, uprzedź Pana,
Zajmij miejsce, leć balonem.
Lecz zejść każe, ledwie zoczy.
Nie słysz.
Kiwnie.
Zamknij oczy.
To mnie ściągnie.
Nie dostanie,
Będziesz nad nim.
Gotów strzelić.
Chybi pewnie.
Nie, nie, Panie,
Ja z panami nie chcę dzielić...
Aj Filipku, żebyś wiedział,
Jak tam pięknie, ślicznie w górze —
Będziesz sobie gdzie na chmurze,
Jakby stary Jowisz siedział.
Niech Pan chwali, niech Pan gani,
Wszystko będzie nadaremnie —
Jeszcze rozum nie dość tani,
Byś mógł zrobić głupca ze mnie.
Nie chcesz?
Nie chcę.
Tyś uparty.
Prawda.
A więc rzecz skończona,
Weź to wszystko niby żarty.
Ale Fipciu, Finiu drogi,
Nie pożałuj swojej nogi,
Biegnij prędko do balona,
A jak wzleci, w górze będzie,
Z oznajmieniem wracaj w pędzie.
Tylko prędko, bój się Boga,
Każda chwila jest mi droga —
Fipciu, Finiu, bój się Boga,
Tylko prędko — ptaszka lotem —
Masz na piwo. (chowając) Dam ci potém.
Ale co mnie w serce skrobie,
Że się do drzwi nie dobywa — (słucha)
Ani mru mru — jakby w grobie —
Ten parawan mi zakrywa!
A cóż znowu, u kaduka!
Ta hołota guza szuka!
Orgon!
Precz! Precz! — (zbliżając się) A, Mospanie
Co się spytasz, wszystko drogo.
Tylko nasze zboże tanie —
Drą nas, Panie, drą co mogą.
Wziąłem próbki rozmaite;
Może Ruzia co pochwali,
Lecz to wszystko ma nazwiska,
Że aż, Panie, w gardle ściska:
Jakiś satan, jakiś szmali,
Jakiś grugru... A to przednie!
A to rzadkie! A... ot brednie,
Byle szlachcie grosz wyłowić!
Strach i milczeć — strach i mówić.
A na suknię sztuczka cała —
Czy ta moda oszalała!
Fałdy wszędzie, w górze, w dole,
Fałdy z tyłu i na przodzie!
A ja, Panie, powiem szczerze,
Strach się żenić w takiej modzie,
Bo to człowiek, co tam bierze,
Dokumentnie znać nie może.
Użyczże mi swojej rady:
To na kołdry, wszak dość ładne?
Czegożeś ty taki blady?
Ja?... ja?... nie... gdzie?.... (na stronie) trupem padnę!
Ty się chwiejesz.
A, tak, śmieję — (śmieje się)
To jest znakiem...
Czego znakiem?
Że w żołądku źle się dzieje —
Dam ci zaraz krople moje:
Kontuszówki z tatarakiem.
Idź na miasto, mój Orgonie.
A to poco?
Bo się boję,
Że ty byłeś w innej stronie...
Może dawne, może nowe...
Bo to trzeba... (na stronie) tracę głowę.
Zaraz — Ruziu!
Cicho! ciszej!
Nie krzycz: Ruziu! — nie usłyszy —
Nie krzycz, nie krzycz.
Puszczajże mnie.
Idź na miasto, mój Orgonie.
Nie zatrzymujże daremnie.
Ruziu!
Słucham.
Chodź.
Nie mogę.
Idź Orgonie, czas ci w drogę.
Czemu?
Bo mnie tu zamknęli.
I ja z Ruzią siedzieć muszę,
Jak kapucyn w swojej celi.
Co? kto? jak? z kim?
Ha! Mospanie!
Tu się prędko koniec stanie —
Otwórz! otwórz, bo drzwi skruszę!
Idź na miasto, mój Orgonie —
Ależ Papo, klucza niema.
Jakaś Łatka w ręku trzyma.
Klucza, klucza — bo cię zduszę!
Idź na miasto, mój Orgonie.
Klucza, mówię!
Niema, niema.
Cóż, u diabła, tu się dzieje!
Krótka sprawa, drzwi wyłupię.
Chyba przejdziesz po mym trupie.
Hej! Jest tam kto! — chodź kto może!
Co się dzieje! co się dzieje!
Jak go palnie, to zabije,
On i tak już słabo żyje.
Drzwi wyłamać.
Ja otworzę.
Gwałtu, gwałtu co robicie!
To jest moje własne życie!
Gwałtu, gwałtu!
On szaleje!
Trzymaj! trzymaj, bo uderzy —
Ach, trzymaj kto w Boga wierzy!
Ludzie! kto z was w Boga wierzy,
Nie puszczajcie ich ku sobie.
Leon!
Idźcie! — No, Orgonie,
No, mój stary — niespodzianie
Zeszliśmy się tu w tej dobie.
Lecz me serce w żalu tonie,
Że ta Ruzia, me kochanie,
Ruzia moja luba, mała,
Co z kolebki mnie kochała,
Wychowanka mojej matki,
Ma być żoną tego Łatki;
Tego, tego krzywonosa,
Dla nędznego jego trzosa.
Niech kto spojrzy, niech kto powie,
Czy wymokły ten łeb sowi,
Oko kocie, łeb kobuzi,
Godne mojej ładnej Ruzi.
Ach Leonie, mój Leonie!
Ach Orgonie, mój Orgonie!
Ja wiem wszystko co do słowa,
Ale chwalić, nie pochwalę.
Ach, daremna twoja mowa!
Ty coś rządził mym majątkiem,
Wiesz, co miałem, doskonale,
Ale tego nie wiesz wcale,
Że bez grosza dziś zostałem.
Dożywocie przecie?...
Miałem. —
Wstęp zrobiwszy tym początkiem,
Bym szczerości dał zadatek,
Ja o rękę Ruzi proszę.
Ach Leonie!
Przecie wnoszę:
Wartem więcej niż trzy Łatek.
Ależ to jest myśl szalona,
Bo nie rachuj na me dary.
Ja nic nie mam, nic i ona,
To się zowie: jak do pary. —
(jak do siebie) A Sylfida czy miljona
Nie jest warta!
Czy do zbycia
Ta majętność?
I pół życia
Tego skarbu nie opłaci.
Do pół roku pewnie straci.
Dłoń za ciebie w ogień włożę,
Lecz, Leosiu, być nie może —
Miałbym wielką ztąd zgryzotę.
(z czułością) Zawsze miałeś głowę — Boże
Zmiłuj się — lecz serce złote —
Więc do serca mówię twego:
Nie bałamuć mi dzieciny,
To ratunek mój jedyny,
Moję dziatwę miej na względzie. —
Za takiego! za takiego!
Jakoś wszystko dobrze będzie.
Więc balon...
Nad Pijarami.
Biedne dzieci!
Szczęście z nami!
O mój Boże, co ja tracę!
O mój Boże, co ja płacę!
Podpisz, podpisz Jasiu luby.
Dwa a trzy pięć.
Podpisz luby.
A pięć, dziesięć — pięć, piętnaście.
Pióro oschnie.
Nic nie szkodzi —
Pięć, piętnaście — dziewiętnaście.
Ale róbmy jak się godzi.
Piszmy. — Potém bez rachuby
Przyjmę wszystko — Między nami
Ufność w zdradę nie porasta;
U nas, Jańciu, tysiącami
Z ręki w rękę szast — i basta.
Tysiąc drugi, trzeci, czwarty....
Ale Jańciu, rzuć oczyma,
Ten banknocik mocno zdarty.
Ujdzie, ujdzie!
Rożka niema.
Więc nie bodnie.
Aj, nie bodnie!
Wolne figle, wolne żarty,
Lecz żartować niewygodnie,
Gdy zagraża wielka strata —
A ta piątka jakby szmata —
Jasiu, Jańciu, miej sumienie!
Jak nie wydam, to nie zmienię. —
Diabliż z tego. — Ale potém
Pomówimy z sobą o tém,
Teraz podpisz, panie Janie —
Podpisz, podpisz, u kaduka,
Niech raz koniec już się stanie.
Ha, podpisać to nie sztuka....
Jasiu, Jańciu, dla miłości
Boga Ojca jedynego,
Nie nudź też tak bez litości,
Bo nim przyjdzie co do czego,
Tak udręczysz, tak utrudzisz,
Tak wymęczysz, tak wynudzisz,
Że aż krew się w żółć przemienia.
Już to ja tak z urodzenia.
Hej! Birbancki!
Ale niema,
I raz jeszcze mówię: niema!
Ciszej gburze!
Kto gbur, Panie?
Ten co kijem tym dostanie,
Jak języka nie zatrzyma. —
Patrzcieno się, jakie rogi!
Jak się chełpi, jak napusza,
Że za lichém krzesłem staje
U furfanta, utracjusza,
Co tam czasem bale daje,
I to jeszcze nie za swoje,
Bo dłużników piszczą roje.
Nie wypada służalcowi
Odpowiadać w takim względzie —
Ale wkrótce Pan mój będzie,
I na wszystko sam odpowie.
Co odpowie, to odpowie!
Pst, Filipie, ani słowa.
Dziś się zwali ta budowa
Bezbożności i sromoty. —
Gdzie niepewny nikt swej cnoty.
Dziś się zamkną owe progi,
Gdzie zgorszenie i rozpusta,
Gdzie się kieszeń trzęsie z trwogi —
W wieczór pełna, rano pusta.
Trzysta reńskich.
Dziś dzień kary.
Dzisiaj pójdzie z tego piekła
Sprzęt na długi, kij na sługi,
A pryncypał sam — na mary. —
I mną miota zemsta wściekła,
Jestem równie obrażony.
Więc ja pierwszy, a ty drugi.
Pewnie, pewnie, a ja drugi;
Ale z innej biorąc strony,
Pan brat mówisz trochę wiele,
Bo z tych kłótni cóż być może?
Co? — Oto to — W łeb mu strzelę
I pogrzebię. (kładzie na stole po lewej stronie będącym)
Co daj Boże. —
Ale jednak ci przedstawię,
Że lubo nikt nie zaprzeczy,
Iż nas skrzywdził w samej rzeczy,
Przecie jemu w tej rozprawie
Raz wystrzelić wolno będzie.
Niechaj strzela, niech zabije —
Wszak pan Michał jeszcze żyje —
Dał mi słowo.
I dotrzyma.
Ale....
Zgoda miejsca niema.
Niema, pewnie — ale przecie....
Dzisiaj jednym mniej na świecie. (siada przy stoliku lewym)
A bodaj mi nóżka spuchła,
Kiedy panów nie poznałem!
Pan Lagena jeden, drugi —
Ja Piotr Radost na usługi;
Znać ich ojca honor miałem,
O, tak, miałem, bardzo miałem;
I mych panów, ot tyciemi
Znałem, znałem, bardzo znałem.
Ledwie wzrosło to od ziemi,
A już dowcip, dowcip rzadki,
Rozum z ojca, piękność z matki;
Z okolicy się zjeżdżano,
Bo nic jeszcze nie widziano
Podobnego w mieście całém. —
A bodaj mi nóżka spuchła,
Kiedy też was nie poznałem!
Cieszy mnie to mocno, wiele,
Nieznanego znajomego
Że uściskać się ośmielę. (ściska go)
Sługa, służka pana mego.
Ale cóż to za wyrazy
Słuch mój nagle przeraziły? —
Jakiż powód do urazy
Mógł dać taki człowiek miły,
Jak Birbancki? niech usłyszę,
Bo z przestrachu ledwie dyszę. —
Co tam mówić!
Rzecz nieładna!
Aj panowie, rzecz nieładna,
Lecz chcieć zabić rzecz szkaradna —
Cóż mógł zrobić ten chłopczyna?
Jakaż jego wielka wina?
Ach Panowie przyjaciele,
To jest anioł w ludzkiem ciele!
Niech go chwali, kto bez żony —
Czart to, Panie, czart wcielony —
To wartogłów bez czci, wiary,
I nie ujdzie naszej kary.
No, no, prawda, często gęsto
Figi migi w jego głowie;
Lecz serce — blank! blank, Panowie —
Jego słówka jak gotówka,
Jakby kontrakt tabularny.
Z nim interes złotem kapie;
Niechaj będzie jak chce marny,
Kto go zacznie i dochowa,
Sto procentu gładko złapie,
Sto procentu, Dobrodzieje,
I w was jeszcze gniew goreje!
O procencie ani mowa.
Więc o całym kapitale?
Pewnie, pewnie, kapitały
Ponaruszał nam zuchwale —
Lecz interes powiem cały,
Abyś tego znał prałata.
W towarzystwie Pana brata,
Jakoś, trochę, tu tej nocy,
Niby nadto — nie chcąc prawie —
Jakoś byłem na zabawie —
Przyszło rano — źle się dzieje —
Pan brat także spuścił nosa,
Leon z obu nas się śmieje,
Lecz użycza swej pomocy,
By nam żony... bo to Panie,
Różnie bywa w naszym stanie;
Bywa prosto, bywa zkosa.
Więc za nami pisze listy —
Lecz list jakoś zamieniony,
Miast ukoić nasze żony,
Jakby z nieba grom siarczysty
Porozbijał nasze stadła.
Sprzeczka, zazdrość, kłótnia, wrzawa,
Ani wstydu, ani prawa.
A zasłona gdy raz spadła,
Wyniknęło z rzeczy toku,
Że Pan Leon już od roku...
Nie Pan pierwszy, nie ostatni.
Pan brat także, to rzecz jasna. —
I krwi za to łaknąć bratniej,
Że tam trochę miłość własna...
Własna — fraszka, lecz żonina.
Marność, duszko, marność świata.
Głupiec jesteś! idź do kata!
A bodaj ci nóżka spuchła
Z takim żartem — idź do kata,
Idź do kata — (ściskając go) Poczciwina!
Lecz Panowie, żart na stronę,
Pomiarkujcie: ludzkie życie,
To nie kulfon. — Raz stłuczone,
Już go nigdy nie skleicie —
Aj, aj, zgroza myśleć o tém,
Krew wypłynie, wróg nasz zginie,
Ale potém, ale potem!
Panie bracie, straszno będzie.
Wszakże Ludmir znany wszędzie —
Wyzwał, zabił przyjaciela.
Od dnia tego ni wesela,
Ni pokoju, ni snu w nocy,
A gdy zaśnie już z niemocy,
Zaraz jakieś trupy krwawe
Zaczynają z nim zabawę,
To go duszą, to łaskoczą,
To mu w gardło kości tłoczą.
To rzecz straszna, Panie bracie.
Chcecie, padnę na kolana
I uściskam wasze nogi.
(klękając) Otóż padłem — ot mnie macie.
Rzućcie, rzućcie zamysł srogi;
Co krew straszna, krew wylana!
Cóż Waćpanu idzie o to?
Ach mój królu! moje złoto!
Ja Leonka wychowałem,
Wypieściłem, wylulałem —
Ja go kocham jakby syna,
On pociecha ma jedyna,
On jest wszystkiém co mam w świecie. —
A jeżeli krwi łakniecie
Za tam jakieś figle płoche,
Palcie do mnie — niech mnie kula
Gdzieś tam, w łydkę draśnie trochę.
Niech tak będzie.
Chodź Michale,
Jego przyjaźń mnie rozczula —
Puśćmy wszystko w zapomnienie —
Ślicznie, ślicznie i wspaniale.
To mi człowiek! tego cenię!
O, niech jaki wróg ludzkości
Na tém sercu wzrok zatrzyma,
I niech potém jeszcze powie,
Że przyjaźni w świecie niema. (ściska go i odchodzi)
Bodajże ci Bóg dał zdrowie.
Bądźcie pewni mej wdzięczności,
W każdym czasie wam odpłacę.
Sługa, służka i podnóżek.
(wracając) Tchórze! tchórze! podłe tchórze!
Jaki skory do pogróżek;
A stań śmiało, zaraz stchórzy. —
Kończmy, kończmy.
A nie wrócą?
Ba! za niemi aż się kurzy!
Podpisz, podpisz, rachuj potém.
W łeb mu strzelę i zagrzebię.
Pół monetą, a pół złotem.
Jak się myśli raz zakłócą,
Nie tak łatwo przyjść do siebie.
Ha! opiekun tajemniczy!
(śmiejąc się) Nie — Sylfida! wdzięków mnóstwo!
Młodość, piękność, anioł, bóstwo!
Czego znowu sobie życzy? —
Cóż tam klient ulubiony?
Jakież pensa zadał nowe?
Ach, nie zrzucaj tej osłony,
Którą przed nim kryjesz siebie,
Chcąc na miejscu nosić głowę,
Chcąc swój rozum mieć w potrzebie.
Lecz winszować przytém muszę
Ostrych cierni w tej opiece,
Bo jakkolwiek w ciężkie grzechy
Zapędziłeś się dalece,
Niezawodnie zbawią duszę -
Dadzą wieczny zdrój pociechy. —
Ale teraz, żart na stronę,
Jako doktor szczerze powiem....
Potém, potém.
Że nad zdrowiem
Birbanckiego pomyśl wcześnie,
Bo diabelnie naruszone.
Bój się Boga!...
Ha! boleśnie, —
Ja wiem dobrze — mnie toż samo....
Ach, zmiłuj się...
Złe należy
Z razu wstrzymać silną tamą,
Bo złe prędko się rozszerzy.
Na Waćpana dziś żądanie...
Ale...
Byłem i zastałem
W nienajlepszym wcale stanie...
Ach, gubisz mnie!...
Przepis dałem...
Nie kończ, nie kończ!
Nie, Mospanie!
Właśnie że cię on obchodzi,
Obowiązkiem jest doktora
Rzecz przedstawić póki pora...
Ach!...
Twarz jego niech nie zwodzi:
On jest chory, dobrze chory.
Zarzynasz mnie!
I jeżeli
Tak żyć będzie, jak dziś żyje;
Tak pić będzie, jak dziś pije;
Tak noc trawić, jak dziś trawi;
Nie pomogą mu doktory,
Długo z nami nie zabawi.
O doktorze!
Dzielę smutek,
Którym serce twoje ranię,
Lecz suchoty pewny skutek;
A natenczas, drogi Panie,
Galopem się z miejsca kopnie,
Czwałem przejdzie wszystkie stopnie.
Gwałtu!
I nim krzyknąć zmoże,
Jak kureczka cicho zaśnie.
O doktorze! o doktorze!
Niech Waćpana piorun trzaśnie!
Uśmierz wyraz twej rozpaczy,
Bo nie może być inaczej; —
Albo w innym żyć sposobie,
Albo musi legnąć w grobie. (odchodzi)
Nie wierz temu... (osłupienie)
A, czy piekło
Moję zgubę dziś wyrzekło!
W jakież czarem tknięte błoto
Postawiłem dzisiaj nogę:
Od trzech godzin widzę złoto
I dosięgnąć go nie mogę. —
Pójdę, pójdę, wydrę z gardła,
Co mi zdrada dziś wydarła;
Co? gdzie? komu? mniejsza o to,
Byle złoto! byle złoto!
Dasz? daj! — to ty. (wybiega)
Cóż u kata!
Czy go osa w nos ucięła,
Że jak fryga dzisiaj lata;
Lub czy znowu chętka wzięła
Gdzie jakiego półwarjata
Kręcić, łamać sobie kości,
A ten biegnie dla ludzkości
Zamknąć z panną na dwie kłódki?
(z ironią) Na mą duszę, sposób krótki
I skuteczny, jak widziałem
Po raz pierwszy w życiu całém.
Ha! zawsze się uczy człowiek,
Uczy do zawarcia powiek.
No, zbierz, Ruziu, swoje, graty.
Znowu płaczesz?
Ja nie płaczę,
Wszak Pan Łatka jest bogaty.
Ach, jak twoje łzy zobaczę,
Jakbym w sercu uczuł węża.
(z żalem) Ciebie Leon zbałamucił.
Ach, nie, ojcze — lecz zasmucił,
Bo przekonał jeszcze bardziej,
Jak świat cały Łatką gardzi.
Lecz ja wezmę go za męża,
Będę dzielić jego imie,
Dzielić będę nawet wzgardę:
(z uczuciem) Może z czasem i zadrzémie
Serce dotąd z cnoty harde. —
Co? świat cały gardzić będzie?
O, starszemu wierz w tym względzie:
Tylko, duszko, bądź bogata,
Masz w trzewiku zdania świata.
Ja z Krętarskim, mym sąsiadem,
Żywym staję się przykładem.
Ja, że noszę wąs dorodny
I kaszkiecik niezbyt modny,
Żem oszczędny, bo mam mało,
Że nie umiem parle franse;
Lubo jestem powiem, śmiało,
Człowiek prawy i bez skazy, —
Ledwie w mieście się pokażę,
Zaraz wkoło grzmią wyrazy:
Cześnik, szlachcic kontraktowy,
Telembecki i tam dalej —
I choć ja tam lekceważę
Młodych papug głupie mowy,
Przecie z wiatrem to nie wzlata;
Słyszę, czuję drwinki świata.
A Krętarski, oszust dawny,
Że sakiewką głośno dzwoni,
Bo dziś wydrze, jutro strwoni;
Że pochlebniś, że zabawny,
Rzuca kłamstwa jakby z procy,
Że tam zawsze a la modé,
Mówi Bon jour w dzień i w nocy,
I że w karty drogo grywa;
Comme il faut się nazywa,
Ma cześć, honor i swobodę. —
Ja zostanę Łatki żoną,
Kiedy tak już ułożono.
Ale tu się także żenią,
O pieniądzach myślą może,
Lecz osobę trochę cenią.
Lecz osobę trochę cenią!
A broń Boże, a broń Boże!
Nie tak, nie tak na tym świecie,
Jak ty marzysz, moje dziecie.
Tu na małżeństw targowicy,
Nie młodzieniec do dziewicy
Zalotnicze czyni zwroty,
Ale ekstrakt tabularny
Do posagu tnie zaloty;
Tu z osoby zaszczyt marny;
Czém Waść jesteś, nikt nie pyta —
Co masz Wasze, to pytanie. —
Kto ma dużo, dużo chwyta,
Kto ma mało, w kącie stanie;
Tak tysiące z tysiącami,
A miljony z miljonami
Para w parę kleją starzy.
A czy miłość się roznieci,
Raj czy piekło czeka dzieci,
To na potém — jak Bóg zdarzy.
Pana Łatki będę żoną,
Lecz w bogactwie szczęścia niema.
Spytaj, jak gdzie spotkasz może
Jaką lalkę wypiększoną,
Z anielskiemi w dół oczyma,
Co jest szczęście, niech ci powie...
Ale spytać nie pomoże,
Bo odpowie: miłość z cnotą —
A pomyśli: złoto, złoto.
Tego tylko każdy łaknie,
A ten komu go zabraknie,
Niech się wstydzi niech ucieka,
Świat już nie zna w nim człowieka.
Ach mój Ojcze, taką mowę
Z ustże twoich słyszeć muszę!
Bo już tracę biedną głowę;
Mam przed sobą zwykłą drogę,
A postąpić nią nie mogę —
Źle czy naprzód, czy w tył ruszę.
Rozum każe nie dbać wiele
O dziecinne ceregiele,
I sił niema w łzy poglądać
I uśmiechu nie zażądać.
Koniec końców diabla sprawa,
Bieda, kłopot z każdej strony.
Jakżem ja też jest ciekawa
Zdania Papy o Leonie.
Pusty, goły i szalony.
Jeśli błądzi, to z dobroci.
Diabliż z tego — jak mnie kraje
Czy z dobroci, czy swawoli,
Jeden kaduk — zawsze boli.
Mnie się, Papo, jednak zdaje,
Że onby się pewnie zmienił,
Pewnie, gdyby się ożenił,
Gdyby godną wziął osobę,
Gospodarną i stateczną...
Tak, niewielką, z noskiem w górę.
Papa nie chce...
Dać ci burę,
I dla tego bądź tak grzeczną,
Nie mów o tém, co za dobę
Już i w jego zniknie głowie.
On to swojém szczęściem zowie.
Tydzień szczęścia, rok pokoju,
Życie całe nędzy, znoju.
Ach, chęć szczera, rada zdrowa...
Ani grosza, to za mało,
By się dobrze w domu działo,
Zatém milczeć — rada zdrowa. —
Idź, idź. —
Jednak...
Ani słowa.
(Rózia odchodzi)
Świecie, ty krętoszu stary!
Świecie, świecie bez czci, wiary,
Obyś w jednej dziś osobie
Mógł stanąć tutaj przedemną:
Takbym cię tém skropił raźnie,
Ażbyś pięty pogryzł sobie;
Potém rzekłbym: Mów wyraźnie!
Co u ciebie w większej cenie,
Czy pieniądze, czy sumienie?
Jam uczciwy. — Mam nagrodę? —
Płynę zawsze jak pod wodę;
Lada fircyk patrzy z góry,
Szydzi sobie ze szlachciury —
Ha, nareszcie niech zdrów szydzi,
Ale jednak Bóg to widzi.
Kiedy przyjdzie co do czego,
Fircyk, modniś, w oczy bryźnie
I jak piskorz się wyśliźnie —
A szlachciura chętnie, szczerze
Nie żałuje swoim swego,
I nad siły ciężar bierze,
(z goryczą) Aż nakoniec z krwawym potem...
Ot, zamilczmy lepiej o tém!
Panie Waćpan — bliżej proszę —
Bliżej, bliżej — bliżej jeszcze —
Pomówimy coś potroszę,
Bo dziś mówić mam ochotę;
A jak skłamiesz jednę jotę,
Tak serdecznie cię popieszczę,
Że ci włosy jeżem staną.
Pan niełaskaw — już i rano...
Powiedz — co to jest ten Łatka,
Co mi się tu ciągle kręci?
Coś tu się w tém, widzę, święci,
Jest tu jakaś w tém zagadka.
Jego ze mną dziś spotkanie,
Jego czynność jak warjata
Objaśnioną mi zostanie
Przez Wasześci, Mości Panie.
Mnie do tego co, u kata!
Ależ proszę...
Pójdę sobie...
Zrób to dla mnie...
Nie, nie zrobię,
Pójdę...
Ja ci drogę skrócę,
Bo cię, łotrze, na dół głową
Z tego okna wnet wyrzucę,
Jeno skłamiesz jedno słowo.
Coś z nim mówił, ot, tej chwili,
Gdym znienacka nadszedł w sieni?
Czemuż, jakby oparzeni,
Obaście się rozskoczyli?
Prawdę! albo...
Niech tak będzie,
Na cóż dłużej kryć się przyda:
Ten Pan Łatka — jest — Sylfida.
Łotrze!
On jest z Panem wszędzie —
Jego czujność, jego ręka
Strzeże Pana w krwawym pocie,
Bo ma pańskie dożywocie,
Bo się pańskiej śmierci lęka.
A ty?
Ja mu pomagałem,
To jest, Panie wyznam szczerze,
Przewinieniem mojém całém.
To rzecz jasna, łatwo wierzę.
On to, ten łotr, co mnie w siatki
Tak zdradliwie wplątać umiał,
Żem dopiero rzecz zrozumiał,
Gdym majątku brał ostatki! —
(p. k. m.) Ha! odwdzięczyć chęć mnie bierze.
Filip! — słuchaj!
Co Pan każe?
Co ty wolisz; trzy dukaty,
Czy ogromne, tęgie baty?
A, dukaty! bez wahania.
Pistolety przynieś moje.
Czegoż stoisz?
Myślą ważę...
Czy to dobrze, że się boję.
Idź — nie będzie tu strzelania. (Filip wychodzi)
(napisawszy czyta)
„Straciwszy ciebie, droga Róziu, nic mi nad śmierć nie pozostaje. — Jeden wystrzał uciszy serce, które twojém zawsze było — pistolet już nabity — żegnam cię — bądź szczęśliwa.“ Leon.
Zdradzałeś mnie tyle razy,
Zdradź i teraz, ale gładko.
Ten list jest do panny Róży,
Coto ma być panią Łatką;
Twój zaś dowcip niby wróży,
Że miłośne w nim wyrazy
I zdradzając me rozkazy
Dajesz Łatce.
To rzecz cała?
Nic Pan więcej nie rozkaże?
Nic — idź i wróć po dukaty.
Ja do tego jak skrzydlaty. (odchodzi)
Teraz trzeba, by wiedziała
Rózia także o zamiarze. (idzie ku drzwiom i wraca)
Ale jak ten nagle wpadnie,
Tu zastanie. Lis to stary,
Może zwietrzy, może zgadnie
I zniweczy me zamiary.
Nie — (siadając) napiszę co się dzieje.
Tak, tak, luba, miej nadzieję —
(wychodząc) Gdybym siebie miał zastawić,
Przedać moich sił ostatki,
Muszę, muszę cię wybawić
Z rąk zaklętych tego Łatki.
Teraz, w twarzy rozpacz dzika,
Oko błędne, włos zjeżony,
I czekajmy przeciwnika —
Otóż pędzi jak szalony.
Gwałtu! gwałtu! warta! — warta!
Cóż to znaczy?
Warta! warta!
Ale cicho!
Krzyczeć muszę —
Oj, oj, gwałtu!
Cóż u czarta,
Ludzi...
Gwałtu!
Milcz, bo zduszę.
(przyduszony)
Gwałtu — gwałtu! (puszczony, cicho, słabnąc)
Gwałtu, gwałtu! —
Czy ten człowiek zmysły stracił!
Nie... nie... alem... za... zapłacił...
Gru... gru... grubo... krocie, kro... cie...
I mam twoje — Dożywocie!
Nic nie szkodzi.
Ach, ogromnie —
Bo strzelając w głowę sobie...
Najwyraźniej strzelisz do mnie.
Ale nie... nie... wiem co zrobię —
Ja cię pozwę — życie twoje
Ja kupiłem i jest moje —
Nikt do niego nie ma prawa
I ktokolwiek nań nastawa
Jest zabójca, zdrajca, zdzierca,
Jest rozbójnik, jest — morderca!
Gwałtu, gwałtu, jest morderca!
Tak — sądowi do nóg padnę,
Powiem myśli twe szkaradne,
Powiem, powiem o zamiarze,
A sąd dobry, sąd łaskawy
Na lat dziesięć życia skaże —
Nie rachując kosztów sprawy. —
Jak chcesz — pozwij, pozwij sobie,
A jak wygrasz, przyjacielu,
Złóż swój dekret na mym grobie.
Więc nie pozwę — krótszą drogą
Do równego dojdę celu —
Filip poszedł — czekam warty.
Fiu! nie żarty!
A nie żarty!
Przyjdą tacy, co wziąć mogą,
Jak im powiem, jak oskarżę,
Jak przekonam należycie,
Żeś nastawał na me życie —
Broń mam w ręku — broń okażę.
I cóż z tego?
Do więzienia
Wsadzą, zamkną.
A ja twego
Nie zaprzeczę obwinienia —
Niech mnie sądzą i powieszą,
Tém najmocniej mnie ucieszą.
A bodaj ci nóżka spuchła.
Ależ człeku, bój się Boga!
Zkądże rozpacz tak zbyt sroga?
Patrzaj, jaki świat wesoły —
Patrz na chmury, — na te góry,
Na ulice, na kościoły,
Na te fiakry, na te budki,
Te piękności dzieł natury!
Zkądżeś śmierci wziął pobudki?
Zacóż bierzesz na tortury
Mnie biednego nieboraka?
Jakaż wina moja, jaka,
Żeś się zawziął tak bezbożnie
Na mnie, na mnie nieboraka?
Rózia dla mnie już stracona.
Bierz ją licho — weź ją sobie...
Ale kula, albo żona
Na toż samo wyjdzie tobie;
Dożywocie zawsze skona.
Już też teraz nie chcę żony,
Bo mój zamiar nie zmieniony.
Ach Leonciu miły, luby,
Nie chciej mojej wiecznej zguby!
Leoneczku! skarbie drogi!
Ja się kładę pod twe nogi,
Depcz mnie — kop mnie, Królu! Panie!
Lecz ostatnie spełń żądanie.
Chcesz zastrzelić się koniecznie,
To już strzelaj, w imie Boże;
Lecz przed śmiercią postąp grzecznie,
Ja ci za to krzyż położę.
Oto, odłóż śmierci chwilę,
I weź się, weź do kuracji
Do doktorów, do kąpieli —
Może do sił przyjdziesz tyle,
Że na tobie się nie straci —
Jak ci cera się wybieli,
Może się tam kto złakomi,
Ja też drożyć się nie będę;
Tak, twój wystrzał jak cię zgromi,
Ja na lodzie nie osiędę,
O Leonciu! mój klejnocie!
Ratuj moje dożywocie!
Wszak niewielka to usługa,
Wszakci wieczność dosyć długa,
I pół roku na tym świecie
Nie zrujnuje ci jej przecie. —
Koniec musi być w tej dobie.
A więc ty sam odkup sobie
Tanio, tanio, wróć mi — wiele?
Wróć połowę, połowinke,
(płacząc) To już sam ci w łeb wystrzelę.
Nie mam grosza.
Za godzinkę?
Ni za dziesięć.
Za rok może?
Hipoteczka jaka taka.
Nie dam żadnej.
Na Sylfidzie,
Co?
Ty szydzisz?
A broń Boże,
Ktoby szydził w takiej biedzie!
Daj więc słowo. (Orgon daje znak Leonowi, aby dał słowo)
Słowo, daję.
Że połowę...
Za rok spłacę.
Zatém układ szczery staje —
Puf nie będzie?
Szczery, szczery.
Lecz gdzież pewność z twojej strony?
W zastaw, w zastaw są papiery —
Ale już puf, puf nie będzie?
Już żyć miło w każdym względzie,
Gdym dostąpił takiej żony —
Wszak dasz Rózię, mój Orgonie?
Wszak powiedział: weź ją sobie.
A ty, Róziu?
Ach Leonie!
Życie, życie winnam tobie.
Jemu, jemu złóżmy dzięki,
Że broń wyrwał z mojej ręki, —
Nienabitą, prawda i to —
Lecz niewiedział o tém wcale:
Że co wydarł, dał wspaniale,
Że w mirt ubrał nasze skronie,
Że mnie w dozór oddał żonie.
I że Łatkę wrócił cnocie,
Wiwat, wiwat Dożywocie.