Ziemia (Zola, 1930)/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

O siódmej po obiedzie starzy Fouanowie, Kozioł i Jan poszli do obory do dwóch krów które matka miała sprzedać. Bydlęta uwiązane w głębi, obok żłobu, ogrzewały wnętrze budynku mocnemi wyziewami ciał i podściółki. Odczuć się to dało zwłaszcza po chłodzie w kuchni, gdzie rozpalony lichy ogień obiadowy nie mógł rozwiać przedwczesnych lodowatych podmuchów listopadowych. To też zimą spędzano tu miłe wieczory w cieple na uklepanej ziemi, bez większego zachodu poza przeniesieniem tutaj małego okrągłego stolika i tuzina starych krzeseł. Każdy z sąsiadów przynosił z kolei świecę; wielkie wydłużone cienie ślizgały się po obnażonych, czarnych od kurzu murach, aż do pajęczyn zawieszonych u wiązań pułapu. Plecy zgromadzonych mile ogrzewał ciepły oddech krów, które spokojnie leżały, przeżuwając spożytą paszę.
Starsza przyszła pierwsza ze swoją robotą na drutach. Nie przynosiła nigdy świecy, nadużywając przywileju podeszłego wieku i budząc taki postrach dla siebie, że brat nie ośmielał się nigdy przypomnieć jej o zwyczaju. Usadowiła się odrazu na najlepszem miejscu, przysunęła do siebie lichtarz, zatrzymując go wyłącznie na swój użytek z powodu osłabionych swoich oczu i oparła o krzesło laskę, z którą nie rozstawała się nigdy. Połyskujące drobinki śniegu tajały na ostrych włosach, sterczących na jej czaszce wyschłego ptaka.
— Pada? — zapytała Róża.
— Pada — odpowiedziała urywanym, starczym głosem. I odrazu zabrała się do swojej roboty drutowej, zaciskając wązkie, skąpe w słowa usta i obrzucając badawczym, przenikliwym wzrokiem Jana i Kozła.
Po niej zjawili się inni: nasampierw Fanny, którą przyprowadził syn jej, Nénesse, gdyż Delhomme nie przychodził nigdy na wieczornice, i tuż prawie za nią Lizka i Franka, otrząsające ze siebie ze śmiechem śnieg. Widok Kozła oblał lekkim rumieńcem twarz Lizki, zaś on patrzył na nią z zupełnym spokojem.
— Jak się miewasz, Lizko, od czasu jakeśmy się nie widzieli?
— Dziękuję, nieźle.
— A, to tem lepiej!
Palmira wśliznęła się tymczasem chyłkiem przez uchylone wrota i skurczyła się jak mogła, umieszczając się jaknajdalej od babki, straszliwej Starszej. Nagle, na odgłos jakiegoś hałasu na drodze, zerwała się na równe nogi. Z zewnątrz rozlegał się bełkot przerażenia, płacz, śmiechy, wrzaski i gwizdy.
— Ach, to te podłe dzieciaki znęcają się nad nim!... — zawołała.
Jednym skokiem otworzyła znów wrota i, odzyskując nagle odwagę, rycząc jak raniona lwica, uwolniła brata swojego, Hilarjona, od urągliwych żartów Flądry, Delfina i Nénesse’a, który przyłączył się do dwojga pierwszych, ścigających z wrzaskiem biednego kalekę. Zdyszany, ogłupiały, wszedł Hilarjon, kołysząc się na krzywych nogach. Ślina ciekła mu z zajęczego pyszczka, jąkał się, nie mogąc wytłumaczyć, co zaszło, wątły i drobny na swoje dwadzieścia cztery lata, odrażający potworną szpetotą kretyna.
Trząsł się z wściekłości, że nie mógł schwytać w pościgu i porządnie obić urągających mu i wiecznie prześladujących go łobuzów. I tym razem, jak zawsze, jemu tylko dostały się cięgi w postaci gradu kul śnieżnych, jakiemi został obrzucony.
— Łże! — rzuciła Flądra z niewinną miną. — Ugryzł mnie w palec, o, patrzcie!
Hilarjon, któremu słowa uwięzły w gardle, omal się nie udusił nagle. Siostra uspakajała go, ocierała mu chustką twarz, nazywając swoim pieszczoszkiem, tuląc go i kojąc.
— Może będzie już tego dość? — krzyknął wreszcie Fouan. — Mogłabyś nie pozwolić mu łazić wszędzie za tobą. Posadź go przynajmniej, niech siedzi cicho. A wy, smarkacze, uspokójcie się, bo inaczej każę was powyciągać za uszy i odprowadzić do rodziców!... Kaleka nie przestawał jednak bełkotać zająkliwie, chcąc koniecznie wytłomaczyć, że miał rację. Wreszcie Starsza, której oczy roziskrzył gniew, schwyciła swój kij i z całej siły rąbnęła nim po stole, aż wszyscy podskoczyli na krzesłach. Palmira i Hilarjon, zdjęci przerażeniem, przykucnęli na ziemi, nie śmiąc już poruszyć się.
Rozpoczęła się wieczornica. Kobiety, skupione dokoła jedynej świecy, robiły na drutach, przędły lub dziergały jakieś roboty, nie patrząc wcale na nie. Mężczyźni, usadowieni za kobietami, pykali powoli z fajek, zrzadka wymieniając między sobą krótkie zdania, a przytulone w jednym kącie dzieciaki popychały się wzajem i szczypały, zatykając rękami usta, aby zdławić wybuchy śmiechu. Czasem opowiadano bajki: o Czarnym Wieprzku, chowającym skarb i ukrywającym w pysku złoty klucz; albo o jakimś potworze z Orleanu, mającym twarz ludzką, skrzydła nietoperza, włosy do ziemi, dwa rogi i podwójny ogon: jeden do chwytania, drugi do zabijania. Potwór ten zjeść miał żywcem jakiegoś podróżnego z Rouen, z którego pozostały tylko buty i kapelusz. Kiedyindziej znów snuto jakieś opowieści bez końca o wilkach, o żarłocznych wilkach, które w ciągu wieków całych wyniszczały Beaucję. Dawnemi czasy, kiedy Beaucja, dzisiaj naga i ogołocona z roślinności, zachowująca z dawnych swoich borów rzadkie jedynie kępy drzew, gęsto była zalesiona, niezliczone stada gnanych głodem wilków wypadały w zimie z lasów i rzucały się na bydło. Pożerały też nieraz kobiety i dzieci. Starzy ludzie ze wsi okolicznych przypominali sobie, jak w czasie wielkich śniegów wilki zapędzały się aż pod same miasto. W Cloyes słychać było wycie ich na placu Świętego Jerzego; w Rognes rozlegało się ich dyszenie z po za niedomkniętych wrót obór i owczarni. Następował szereg stale powtarzających się anegdotycznych opowiadań: o młynarzu, na którego napadło niespodzianie pięć ogromnych wilków, a który porozpędzał je potarciem zapałki o hubkę i krzesiwo; o małej dziewczynce, za którą wilczyca gnała galopem przez dwie mile i którą pożarła na samym już progu domu, kiedy biedactwo upadło wybite z sił. Potem jeszcze inne, o wilkołakach, o ludziach, przemienianych w zwierzęta, wskakujących zapóźnionym przechodniom na plecy, zmuszających ich umykać aż do śmierci...
Co wszakże najbardziej mroziło krew zbierających się na wieczornice przy skąpem świetle lichej świeczki, a potem, po wyjściu z obory, kazało im biec w przerażeniu co tchu, rozglądając się z niepokojem śród mroku nocy, były to opowieści o zbrodniach „Podpiekaczy“, słynnej bandy zbójeckiej z pod Orgères, która, po latach sześćdziesięciu jeszcze, budziła dreszcz zgrozy wśród całej okolicy. Były ich setki, same włóczęgi, żebracy, dezerterzy z wojska, poprzebierani za handlujących, mężczyźni, dzieci, kobiety, wszyscy żyjący z kradzieży, z rozboju i z rozpusty. Nachodzili okolicę całemi grupami, niby wojska, uzbrojone i wyszkolone na dawnego autoramentu rabusiów i łupieżców, wyzyskujących zamieszki Rewolucji, oblegających wedle wszelkich prawideł sztuki wojennej samotne domy, do których wpadali hurmem, wywalając taranami wrota.
Z chwilą nadejścia nocy wypadali jak wilki z lasów Dourdanu, z zarośli Conie, z zakamarków zagęszczonych, w których się kryli, i, wraz ze zmrokiem, blady strach padał na folwarki Beaucji, Etampes i Chateaudun, od Chartres aż do Orleanu. Z pośród nieskończonych legendarnych ich okrucieństw najżywiej zapamiętano w Rognes rabunek folwarku Millouard, odległego o kilka mil tylko i położonego w kantonie Orgères. Piękny Franciszek, słynny wódz bandy, następca Cierniowego Kwiatu, miał tej nocy pod swojemi rozkazami Czerwieńca z Auneau, swojego adjutanta, Wielkiego Smoka, Bretończyka, Suchą Mordę, Długonogiego, Bliźniaka, Bez-Kciuka oraz pięćdziesięciu innych, (wszystkich z zaczernionemi sadzą twarzami). Nasamprzód powrzucali do piwnicy parobków, służbę folwarczną, woźniców, pastucha, zapędzając ich bagnetami; potem „podpiekli“ na ogniu właściciela folwarku, ojca Fausset’a, którego zabrali osobno. Po rozciągnięciu mu nóg nad rozżarzonemu w kominie węglami, podpalili mu wiązkami słomy brodę i wszystkie włosy na ciele, poczem zabrali się do nóg, nakrawając je ostrzem noża, aby płomień łatwiej mógł się dostać. Kiedy wreszcie stary zdecydował się wyznać, gdzie chowa pieniądze, puścili go, objuczeni znacznym łupem. Fausset miał jeszcze siłę zawlec się do sąsiedniego domu i potem dopiero wyzionął ducha. Nieodmiennie też kończyło się opowiadanie przypomnieniem szczegółów procesu i egzekucji, dokonanej w Chartres na całej bandzie „Przypiekaczy“, których zdradził Jednooki z Jony. Był to proces olbrzymi, w którym śledztwo trwało osiemnaście miesięcy i podczas którego sześćdziesięciu czterech z pomiędzy oskarżonych padło na zarazę, spowodowaną własnemi ich plugastwami; proces, który postawił przed sądem przysięgłych stu piętnastu winowajców — trzydziestu trzech z pośród nich zaocznie — proces, w ciągu trwania którego zadano sędziom siedem tysięcy osiemset pytań i który zakończył się dwudziestoma trzema wyrokami śmierci. W noc egzekucji kaci z Chartres i z Dreux pobili się przy podziale odzieży skazańców tuż obok ociekającego jeszcze krwią rusztowania.
Fouan opowiedział po raz niewiadomo który, z okazji zabójstwa, dokonanego w stronie Janville, straszliwe szczegóły napaści na folwark Millouard. Doszedł właśnie w opowiadaniu swojem do skargi, skoncypowanej w więzieniu przez samego Czerwieńca z Anneau, kiedy nagle niezwykły hałas na drodze, odgłosy kroków, szamotania się i przekleństw przeraził kobiety. Wybladłe, natężyły słuch w strachu, czy za chwilę nie ujrzą wpadającej „hurmem“ bandy czarnych ludzi. Kozioł odważnie poszedł otworzyć wrota.
— Kto tam?
Ujrzano wówczas Hjacynta i Bécu, którzy po bójce z Macqueronem wyszli z karczmy, zabrawszy z sobą świecę i karty, aby dokończyć partji gdzieindziej. Byli tak pijani, a wszyscy tak się wylękli, że na widok ich zaczęto się śmiać.
— Wejdźcie, wejdźcie, ale zachowujcie się cicho — rzekła Róża, uśmiechając się do swojego wielkiego nicponia syna. — Dzieci wasze są tutaj, zabierzcie je.
Hjacynt i Bécu usiedli na gołej ziemi obok krów, postawili pomiędzy sobą świecę i grali w dalszym ciągu: — Atut, atut i jeszcze raz atut! — Ale rozmowa zeszła na inny temat. Zaczęto mówić o młodych chłopcach z sąsiedztwa, którzy mieli stawić się, aby ciągnąć losy do wojska, o Wiktorze Lengaigne i trzech innych.
Kobiety spoważniały, smutek zwolnił tempo rozmowy.
— Niewesołe to, — rzuciła Róża — nie, nie, niewesołe dla nikogo.
— O, wojna! — szepnął Fouan — ile robi ona złego! To śmierć dla rolnictwa... Tak, tak, jak młodzi chłopcy odchodzą, zabiera nam rząd z nimi najtęższe ramiona — zaraz widać to po robocie. A kiedy wracają, całkiem są odmienieni; nie ciągnie ich już do pługa... Lepsza cholera niż wojna!
Fanny przestała obracać drutami.
— Nie zgodzę się, żeby Nénesse poszedł... Pan Baillehache wytłomaczył nam całą tę rzecz — coś niby loterja: zbierają się w kilku, każdy składa pewną sumę pieniędzy, za którą wykupuje się tych, co wyciągnęli zły numer.
— Trzeba być bogatym na to — rzekła sucho Starsza.
Ale Bécu podchwycił pomiędzy dwiema lewami słowo: wojna.
— A, wojna! Niema to jak wojna! Psiakrew, to ona właśnie wyrabia ludzi!.. Kto nie był na wojnie, nie może wiedzieć. Jedyna rzecz — kpić sobie z kul... Ot tam, chociażby, u murzynów...
Przymrużył lewe oko, a Hjacynt uśmiechnął się porozumiewawczo. Obydwaj odbyli kampanję w Afryce: polowy od pierwszej chwili podboju, tamten później, podczas ostatnich buntów. To też, pomimo odmienności epok, mieli wspólne wspomnienia o uszach Beduinów, poobcinanych i nanizanych na sznurki, o Beduinkach ze skórą namaszczoną olejkami, chwytanych za płotem i szpuntowanych we wszystkich kątach. Hiacynt zwłaszcza powtarzał historję, przy której słuchaniu trzęsły się z niepohamowanego śmiechu brzuchy chłopów: wielka kobyła Beduinka, żółta jak cytryna, którą puszczono nagą po wsi, z fajką zatkniętą w zad.
— Cóż do licha? — zawołał Bécu, zwracając się do Fanny — chcecie, żeby wasz syn został dziewczyną?... Ja napewno wlepię Delfina do pułku, zobaczycie!
Dzieci przestały się bawić. Delfin podniósł okrągłą, twardą głowę wyrostka, czującego już pociąg do ziemi.
— Nie — oświadczył energicznie z miną upartą.
— Co takiego? co powiedziałeś? — Nauczę ja cię odwagi, ty marny Francuzie!
— Nie chcę wyjeżdżać, chcę zostać w domu.
Polowy podniósł na chłopca pięść, w porę zatrzymał go jednak Kozioł.
— Daj mu spokój, to dzieciak jeszcze!... Ma rację. Komu jest potrzebny? Znajdzie się dość innych. Cóż do djabła, czy po to człowiek na świat przychodzi, żeby rzucać swój kąt, dać się prowadzić jak cielę na rzeź z powodu głupich jakichś awantur, które go nic a nic nie obchodzą? Ja sam nigdy nie wyjeżdżałem z mojej okolicy i wcale mi to źle nie posłużyło.
Wyciągnął w istocie wysoki numer, był prawdziwem dzieckiem ziemi, nieodwołalnie związanem z glebą, znał tylko Orlean i Chartres i nie widział nigdy nic poza równiną Beaucji. Zdawał się być dumny, że tak wzrósł w ziemię rodzinną, czerpiąc z niej soki żywotne, jak drzewo korzeniami. Wyprostował się. Kobiety wpatrzyły się w niego.
— Jak wracają z wojska, tacy są wszyscy wychudzeni! — ośmieliła się odezwać Lizka.
— A wy, Kapralu — zapytała matka Fouan — daleko byliście?
Jan kurzył swoją fajeczkę, nie odzywając się wcale. Wolał, jako rozważny człowiek, przysłuchiwać się co mówią inni. Zapytany bezpośrednio, wyjął powolnym ruchem fajkę z ust.
— Tak, dość daleko... Nie aż na Krymie jednak. Miałem tam właśnie jechać, kiedy wzięli Sewastopol... Ale potem byłem w ziemi włoskiej...
— Cóż to jest takiego ta ziemia włoska?
Pytanie to zaskoczyło go widać, bo zawahał się na chwilę i zdawał się grzebać w pamięci.
— No, widzicie, Włochy, to tak samo jak u nas. Są grunty uprawne, są lasy i rzeki... Wszędzie jedno i to samo.
— Biliście się?
— A no, tak — rozumie się.
Znów zaczął pykać z fajeczki, nie spiesząc się. Franka, podniósłszy oczy, wpatrzyła się w niego z nawpółotwartemi ustami w oczekiwaniu opowiadania.
Wszystkie kobiety zresztą były zaciekawione, nawet Starsza uderzyła znów laską w stół, aby uspokoić pojękującego Hilarjona, któremu Flądra podstępnie wbijała dla zabawy szpilkę w ramię.
— Pod Solferino w tęgich byliśmy opałach, chociaż lało ciągle jak z cebra... Nie miałem na sobie suchej nitki, woda ciurkiem leciała mi po plecach, wpadała aż w buty... Można prawdziwie rzec, nie kłamiąc, że przemoczeni byliśmy nawskroś.
Czekano dalszego ciągu, Jan nie dodał wszakże nic więcej, gdyż poza tem, o czem opowiedział, nie widział nic z bitwy. Po chwili milczenia odezwał się znowu zwykłym powściągliwym tonem:
— Ostatecznie, wojna to nie taka znów trudna rzecz... Na kogo los padnie, musi zginąć — prawda? Trzeba przecież spełnić swój obowiązek. Rzuciłem służbę wojskową, jak tylko można było, bo wolę inną robotę. Dobra to jednak rzecz dla tych, co wstręt mają do swojego rzemiosła i wpadają we wściekłość, kiedy nieprzyjaciel zaplugawia nam Francję.
— Podła to w każdym razie robota! — zawyrokował ojciec Fouan. — Każdy powinienby bronić własnego kąta i nic więcej.
I znów zapadło milczenie. Było bardzo miło; obecność krów dawała wilgotne, żywe ciepło, które podkreślał jeszcze mocny odór podściółki. Jedno z bydląt podniosło się i gnoiło; słychać było łagodny, rytmiczny szmer obijających się o ziemię kup. Z pod tonącego w głębokim cieniu wiązania pułapu dochodziło melancholijne ćwierkanie świerszcza. Zwinne palce kobiet, migające błyskawicznie przy wprawianiu w ruch drutów, rzucały długie cienie, pełzające po ścianie nakształt olbrzymich pająków.
Palmira, wziąwszy ze stołu szczypce, aby objaśnić świecę, ścisnęła knot tak nisko, że świeca zgasła. Rozległ się krzyk, dziewczęta zachichotały, dzieci zapuściły Hilarjonowi szpilkę w pośladek i cała wieczornica byłaby się źle skończyła, gdyby świeca Hjacynta i Bécu, drzemiących przy kartach, nie była posłużyła do powtórnego zapalenia drugiej pomimo jej długiego knota, rozszerzonego w postaci czerwonego grzyba. Przerażona swoją niezręcznością Palmira trzęsła się, jak dzieciak, któremu zagrożono rózgami.
— Kto nam poczyta trochę na zakończenie wieczoru? — zapytał stary Fouan. — Kapralu, musicie chyba dobrze czytać drukowane?
Przyniósł małą, wytłuszczoną książczynę, jedną z owych, wydawanych dla celów propagandy bonapartystowskiej, jakiemi Cesarstwo zalewało wsie. Ta, którą przyniósł Fouan i która wypadła z tłomoka jakiemuś kolporterowi, mieściła gwałtowny atak na dawny rząd, udramatyzowaną historję chłopa przed Rewolucją i po niej. Już sam tytuł książki brzmiał tonem skargi: „Nieszczęścia i tryumfy Kuby Poczciwca“.
Nasampierw była mowa o wolnych Gallach, sprowadzonych do stanu niewolnictwa przez Rzymian, potem podbitych przez Franków, którzy ze zwyciężonych uczynili ich poddanymi, wprowadziwszy system feudalny. Z tą chwilą zaczęła się długa historja męczeństwa Kuby-Poczciwca, pracownika ziemi, wyzyskiwanego i tradowanego po przez wieki.
Podczas, gdy mieszkańcy miast powstawali i buntowali się, tworząc komunę, zdobywając prawa mieszczańskie, wieśniak, odosobniony, wyzbyty własności i osobistej swobody, wyzwolił się dopiero później, kupił sobie za własny, ciężki grosz prawo być człowiekiem. Jakaż ułudna była jednak ta jego własność! Gnębiony i dławiony daninami krwi i mienia, mający podawane wciąż w wątpliwość prawo własności, obciążony był tyloma zobowiązaniami, że pozostawało mu chyba gryźć ziemię tylko! Potem spadł na niego potop okrutnych praw, ograniczających nieszczęśliwca na każdym kroku. Nikt nie byłby w stanie zestawić pełnej ich listy — sypały się na niego z trzech stron: ze strony monarchy, biskupa i pana. Trzej drapieżcy, rozszarpujący jedno i to samo ciało. Do króla należał czynsz i wyrąb lasu, biskup brał dziesięcinę, pan obciążał wszystko opłatami, ciągnął zyski z każdej rzeczy, Do chłopa samego nie należało już nic: ani ziemia, ani woda, ani ogień, ani nawet powietrze, którem oddychał, Płacić musiał za wszystko, płacić ustawicznie: za prawo życia i za prawo śmierci, za umowy zawierane, za trzody, za możność prowadzenia handlu, za przyjemności. Płacił za prawo odprowadzania z gruntów swoich wody zaskórnej, za kurz przydrożny, którego tumany wzbijały przechodzące gościńcem trzody jego w okresie suszy letniej. Kto nie miał czem płacić, oddawał swoje mięśnie i swój czas na wyzysk ich dowolny przez prawo pańszczyźniane; musiał więc orać, żąć, kosić, uprawiać winnice, kopać rowy i fosy zamkowe, budować i utrzymywać w dobrym stanie drogi. A zobowiązania płacone w naturze! Przymusowa używalność przedmiotów, należących do pana — młyna, pieca piekarskiego, winotłoczni, w których zostawała czwarta część jego plonów! Obowiązek odbywania warty i straży, które przetrwały — w postaci daniny pieniężnej — nawet po zniesieniu strażnicy zamkowej. Obowiązek dawania schronienia i noclegu, zaopatrywamia w żywność orszaku królewskiego czy pańskiego, który przy przejeździe króla lub pana ogałacał chaty, zabierał mieszkańcom ich sienniki i koce, wypędzał ich z własnych ich domostw, nie wahając się wyłamywać lub wyrąbywać drzwi i okien, jeśli nie wynosili się natychmiast. Najuciążliwszym wszakże podatkiem, najbardziej znienawidzonym, którego pamięć przetrwała jeszcze w głębi wiosek, był wstrętny podatek solny, magazyny solne, określona ilość soli, przypadającej na głowę, którą to ilość zmuszona była każda rodzina kupować od króla — cała ta oburzająca procedura poborów, której dowolność wywołała wreszcie bunty i zalała Francję potokami krwi.
— Ojciec mój — przerwał Fouan czytanie — widywał jeszcze sól po osiemnaście susów funt... Straszne były to czasy!
Hjacynt uśmiechał się pod wąsem. Nastawał na powtórzenie bliższych szczegółów o sprośnych rzeczach, o których książeczka wstydliwie wspominała mimochodem tylko.
— A prawo nocy poślubnej? zapomnieliście o niem? Bagatela!... Pan miał prawo pakowania się do łóżka panny młodej i spędzenia z nią pierwszej nocy poślubnej...
Zamknięto mu usta; dziewczęta, nawet Lizka ze swoim grubym brzuchem, oblały się pąsem, a Flądra i dwaj malcy przypadli nosem do ziemi i wpakowali sobie całą pięść w usta, aby nie wybuchnąć śmiechem. Nawet idjota Hilarjon nie uronił ani jednego słowa z tego co mówił Hjacynt, jak gdyby zrozumiał o co idzie.
Jan czytał dalej. Mowa była z kolei o wymiarze sprawiedliwości, o potrójnych sądach: królewskich, biskupich i pańskich, ćwiartujących biedaka, znojącego się na roli. Istniało prawo zwyczajowe, prawo pisane, a nadewszystko fantazja pańska, racja silniejszego. Żadnego zabezpieczenia, żadnego odwołania się, przemoc miecza jedynie. Nawet w wiekach następnych, kiedy można już było protestować w imię sprawiedliwości, sprawiedliwość ta była przedajna. Gorzej jeszcze działo się z poborem rekruta, z tą daniną krwi, która przez długi czas ciążyła wyłącznie na maluczkich, na mieszkańcach wsi. Uciekali oni też przed nią do lasów, z których sprowadzano ich, bitych kolbami, zakuwanych w kajdany; brano ich do wojska jak złoczyńców, ciągniono do lochów więziennych. Dosługiwanie się wyższych stopni wojskowych było dla nich niedostępne. Pan frymarczył pułkiem, niby własnym towarem, za który sam zapłacił; wystawiał na przetarg niższe stopnie wojskowe, wysyłał na rzeź pozostałą resztę swojego stada ludzkiego.
Wreszcie następowały prawa związane z polowaniem, owe prawa królikarni i gołębnika, zniesione dopiero w czasach obecnych. Pozostawiły one na długo ferment nienawiści w sercach chłopa. Polowanie, ta namiętność dziedziczna, ten odwieczny przywilej feodalny, dawał panu prawo odbywania łowów wszędzie i karał śmiercią chłopa, który ośmieliłby się polować na własnym gruncie. Polowanie — to traktowanie kniej i pól pełnych wolnego zwierza i wolnego ptactwa jak klatek, stworzonych jeno dla dostarczenia przyjemności panu; to tratowanie pastwisk, na których zwierzyna mogła dowolnie niszczyć bydło, gdy właścicielowi pola i stada niewolno było zabić wróbla nawet.
— To się rozumie — szepnął Bècu, który mawiał, że do kłusowników strzelać należy jak do królików.
Hjacynt podniósł głowę na mowę o polowaniu, pogwizdując tonem drwiącym. — Zwierzyna należy do tego, kto umie na nią polować — mruknął.
— Ach, mój Boże! — zawołała Róża z prostotą, wzdychając głęboko.
Wszyscy sposępnieli; czytanie wtłoczyło im na barki ciężar jakiś, dławiący ich i ściskający im serca niemniej niż historje o duchach i upiorach. Niewszystko zrozumieli i to właśnie podwajało ich niepokój. Skoro tak działo się ongi, kto wie, czy jeszcze się nie powtórzy?
„Dawaj w dalszym ciągu, biedny Kubo-Poczciwcze — sylabizował dalej Jan tonem żaka; — „dawaj znój twojego czoła, dawaj krew twoją, nie skończyły się jeszcze twoje utrapienia...“
Krzyżowa droga doli chłopskiej toczyła dalej krwawe swoje dzieje. Chłop cierpiał wszędzie i zawsze; z powodu ludzi, z powodu żywiołów i z powodu samego siebie. Za rządów feodalnych, kiedy możni panowie zagarniali łupy na własny użytek, ścigany był, tradowany i zabierany wraz z resztą zdobyczy. Każda wojna, którą toczyli między sobą dwaj panowie, rujnowała go, o ile go nie zabijała. Palono jego chatę, równano z ziemią jego pole. Potem spadły na niego większe jeszcze klęski, najstraszliwszy bicz boży, jaki pastwił się nad wsią francuską — bandy uzbrojonych awanturników na żołdzie tego, kto im płacił, raz za Francją, to znów przeciw niej. Znaczyły one ogniem ślady swojego przejścia, pozostawiając po sobie nagą tylko ziemię. O ile miasta zdolne były do jakiego takiego oporu dzięki swoim murom obronnym, wieś ginęła, zmiatana z oblicza ziemi szalonym tym huraganem niszczycielskiej wojny, który dąć nie przestawał od początku do końca stulecia. Były wieki czerwone, wieki, w których równiny francuskie nie przestawały, jak mówiono, jęczyć z bólu, gdy gwałcono ich kobiety, tratowano kopytami końskiemi dzieci, wreszcie dorosłych mężczyzn. Potem, w momentach, w których wojny przycichały, łupieżcy królewscy w postaci poborców podatkowych wystarczali aż nadto do stałego nękania biednych mieszkańców wsi. Ilość i ciężar podatków państwowych nie były niczem jeszcze w porównaniu z fantastycznym i nieubłaganym rozkładem opłat za sól i za wyrąb lasu, opłat, ściąganych zupełnie dowolnie, bez żadnych podstaw sprawiedliwości i prawa, wyduszanych przez uzbrojone oddziały, na których rzecz szły pieniądze skarbowe, i które ściągały je niby kontrybucję wojenną. Z pieniędzy tych nic prawie nie dochodziło do kas państwowych, rozkradano część sum po drodze; topniały one w każdej dłoni łupieżczej, przez którą przechodziły. Do wszystkich tych klęsk dołączyła się jeszcze klęska głodu. Bezmyślna tyranja praw unieruchomiała handel, nie dopuszczała do sprzedawania ziarna z wolnej ręki, powodowała co dziesięć lat straszliwe lata głodu po okresach zbyt wielkich skwarów lub zbyt długotrwałej słoty, wydających się istną karą bożą. Burza, wzdymająca fale rzeczne, susza wiosenna, najlżejsza chmurka, najdrobniejszy promyk zagrażający zbiorom, zwiewały z oblicza ziemi miljony istnień ludzkich. Wynikiem ich były okrutne klęski chorób i głodu, nagły wzrost cen na wszystko, nieprawdopodobna nędza, zniewalająca ludzi do gryzienia trawy przydrożnej, niby bydlęta napędzane na pastwisko. Nieuchronnie też po latach wojny i głodu wybuchały epidemje, dobijając tych, których oszczędził miecz i brak środków żywności. Nieustannie odradzająca się zgnilizna ciemnoty i niechlujstwa, cholera i dżuma, owa Czarna Śmierć, której olbrzymi kościotrup panował wszechwładnie w wiekach minionych, ścinała kosą swoją smutny, znękany lud wiejski.
Kiedy wreszcie miara jego cierpień przepełniała się, Kuba Poczciwiec podnosił bunt. Miał poza sobą wieki strachu i korzenia się, plecy jego zahartowane były na razy, a serce tak zdławione uciskiem, że nie odczuwało własnego poniżenia. Można było długo okładać go nahajami, morzyć głodem, okradać z wszystkiego, nie wyprowadzając go przytem z równowagi, pełnej rezygnacji, z ogłupienia, w którem tonął cały zamęt życia i które nie pozwalało mu zdawać sobie sprawy z tego, co się działo dokoła niego. Cierpiał tak w pokorze i milczeniu aż do ostatniej niesprawiedliwości, do ostatecznego ciosu, który nagle budził w nim ducha buntu, każąc mu przyskoczyć do gardła swoim panom, jak zwierzę domowe, nadmiernie bite i doprowadzane tem do rozwścieczenia. Nieustannie, ze stulecia w stulecie, wybucha ten sam szał rozpaczy, żakerja — bunt chłopski — uzbraja rolnika w widły i kosy, kiedy już pozostała mu śmierć tylko. Tacy byli w 3-im wieku Bagodowie chrześcijańscy, zbuntowani chłopi gallijscy, tacy w dziesięć wieków później Pasturowie z czasów wojen krzyżowych, potem Gołysze i Bosacy, rzucający się na szlachtę i na żołnierzy królewskich. Po upływie czterech wieków krzyk bólu i oburzenia Kubów Poczciwców rozlega się ponownie po przez pustynne przestrzenie ogołoconych, zrujnowanych pól, budzi deszcz zgrozy w duszach panów, ukrywających się trwożliwie po za murami zamków, w głębi komnat pałacowych. A gdyby powstać mieli raz jeszcze, oni, którzy są tłumem, gdyby przyjść im miało na myśl domaganie się należnej im części rozkoszy tego świata? I znów pędzi naprzód dawna wizja nawpółnagich olbrzymów, z których opadają w strzępy nędzne łachmany odzieży, cyklopów, oszalałych żądzą brutalną, niszczących, tratujących, jak niszczono i tratowano ich samych, gwałcących z kolei cudze żony?...
— „Ukój gniew twój, człowieku pól — czytał dalej Jan łagodnym, wnikliwym swoim głosem, — bo wkrótce już godzina twojego tryumfu wybije na zegarze historji“...
Kozioł wzruszył pogardliwie ramionami: — Warto buntować się! Tak, po to tylko chyba, żeby wpaść w ręce żandarmów!... Wszyscy zresztą, od chwili kiedy mała książeczka opowiadać zaczęła o buntach ich przodków, słuchali ze spuszczonemi oczami, nie odważając się poruszyć nawet, ogarnięci nieufnością, mimo że znajdowali się między sobą wyłącznie. Były to rzeczy, o których nie należało mówić głośno. Nikt nie powinien był wiedzieć, co myśleli oni o tem. Hjacynt chciał właśnie przerwać, aby zawołać, że przy pierwszej okazji skręci kark niejednemu, gdy Bécu oświadczył gwałtownie, że wszyscy republikanie — to świnie. Musiał mu dopiero nakazać milczenie Fouan, uroczysty, ogarnięty smutną powagą chwili, jak starzec, który wiele rzeczy już widział, i zna niejedno, woli wszakże zachować milczenie. Starsza, jedyna z pośród kobiet, zdających się poświęcać całą uwagę swoim robotom, rzuciła zdanie: „Co się ma, to się zatrzymuje“, choć na pozór nie tyczyło się ono odczytanego ustępu. Franka tylko, której robota wypadła z rąk na kolana, wpatrzona była w Kaprala, zdziwiona, że czyta on tak gładko i przez tak długi czas.
— Ach, mój Boże, mój Boże, — wzdychała Róża coraz mocniej.
Ale ton książki uległ zmianie, stał się liryczny, sławiąc w entuzjastycznych frazesach Rewolucję. Teraz, w apoteozie 89-go roku, tryumfował Kuba Poczciwiec. Po wzięciu Bastylji, kiedy chłopi palili zamki, noc 4-go sierpnia uznaniem wolności człowieka i równości obywatela zalegalizowała podboje wieków.
„W jedną noc rolnik stał się równym panu, który, z racji jeno pergaminów swoich, wysysał z niego krew, pożerał owoc jego trudów i znojów“. Zniesienie poddaństwa, wszystkich przywilejów szlachty, sądów biskupich i pańskich; odkupienie pieniędzmi dawnych praw; równość podatków; dopuszczenie wszystkich obywateli do wszystkich urzędów cywilnych i wojskowych. Lista wolności ciągnęła się dalej. Klęski tego świata zdawały się zanikać jedna po drugiej; był to hymn radości na cześć nowego złotego wieku, jaki rozpoczynał się dla rolnika, a cała stronica książki wynosiła go pod niebiosa, nazywając go królem i żywicielem świata. On jeden miał znaczenie; korzyć się należało na klęczkach przed świętym pługiem. Potem znów potworności 93 roku napiętnowane były płomiennemi zdaniami i książka przechodziła z kolei do nadmiernych hymnów pochwalnych na cześć Napoleona, syna Rewolucji, który umiał „wyciągnąć ją z bagna rozkiełznania i wykorzystać dla szczęścia ludu wiejskiego”.
— To święta prawda! — zawołał Bécu, gdy Jan odwracał ostatnią kartkę.
— Tak, prawda — potwierdził ojciec Fouan. — Dobre były jednak czasy za mojej młodości... Ja sam, który tu do was mówię, widziałem raz na własne oczy Napoleona, w Chartres. Miałem wtedy dwadzieścia lat... Było się wolnym, miało się ziemię! Tak, dobrze było żyć na świecie!... Pamiętam, jak ojciec mój powiedział raz, że sieje grosze i zbiera talary... Potem przyszedł Ludwik XVIII, Karol X, Ludwik-Filip. Życie szło dalej, miało się do syta jeść, nie można było narzekać... Wreszcie mamy Napoleona III-go i wszystko było wcale nieźle aż do tego roku... Tylko że... — Chciał przemilczeć resztę, ale słowa same wyrwały mu się z ust.
— Tylko że na co nam się zdała ta ich wolność i równość? Myślę mnie i Róży?... Czy utuczyliśmy się nią po harowaniu i znojeniu się przez pięćdziesiąt lat?
I w kilku słowach, wypowiedzianych wolno i z trudem, streścił bezwiednie całą historię: ziemia, uprawiana przez tak długie wieki dla pana pod razami kijów przez jego niewolnika, który nie posiadał nic własnego, nawet własnej skóry; ziemia zapładniana jego znojem, namiętnie, z pożądliwością; kochana przez niego w tem zespoleniu się z nią nieustannem, niby cudza żona, otoczona pieczołowitością i staraniami, pieszczona, obejmowana, a mimo to nie własna, ziemia, którą po latach męki pożądania zdobył wkoncu, która stała się wreszcie własną jego rzeczą, jedynem źródłem rozkoszy i życia. Ta żądza odwieczna, ta wciąż odkładana możność objęcia ziemi w posiadanie była wyjaśnieniem miłości dla niej chłopa, jego namiętnego do niej przywiązania, jego nieustannego dążenia do zagarnięcia coraz więcej tej gleby urodzajnej, której dotyka własnemi palcami i którą waży miłośnie w dłoni własnej. A jakże jednak obojętna i niewdzięczna jest ta ziemia! Całe uwielbienie dla niej niezdolne jest jej rozgrzać, niezdolne wydrzeć z jej łona ani o jedno ziarno więcej. Zbyt silne i długotrwałe ulewy, wywołujące gnicie zasiewu; grady, siekące zboże na pniu; wicher, zginający łodygi; dwa miesiące suszy, opróżniające kłosy z ziarna; owady toczące roślinę; mordercze mrozy; mór, padający na bydło; trądy chwastów, zanieczyszczających pola i wysysających dla siebie soki ziemi — wszystko to stawało się przyczyną ruiny. Walka nie ustawała ani na chwilę. Wiecznie trwało życie w trwodze i w nieświadomości kaprysów natury. On sam nie szczędził napewno sił swoich, urabiał ręce po łokcie, wściekły, że własną pracą nie może obrobić całego gruntu. Wyschły mu w tym znoju mięśnie ciała; oddał się bezpodzielnie ziemi, która wzamian zaledwie wykarmiała go, a teraz pozostawiła go nędznym, z niezaspokojonemi żądzami, wstydzącym się swojego niedołęstwa starczego i przechodziła w ręce innego mężczyzny, nie znając nawet politowania dla starych jego kości, na które czekała, jak na nieuchronną swoją ofiarę...
— Tak, tak — zakończył ojciec. — Póki człowiek jest młody, pracuje aż do zdechu, a jak nareszcie udaje mu się z trudem związać oba końce, przychodzi starość i czas mu odejść... prawda, Różo?
Matka pokiwała trzęsącą się już głową. — O, tak, psiakrew! i ona pracowała także, więcej może od niejednego mężczyzny. Wstawała codzień pierwsza, gotowała strawę, zamiatała izbę, zgięta wpół przy tej robocie, tak samo jak przy oporządzaniu krów i świniaka, przy urabianiu ciasta na chleb. Kładła się zawsze ostatnia! Dużo musiała mieć siły, że jej nie zmogła ta robota. A za całą nagrodę tyle miała tylko, że żyła. Jedynym zyskiem jej były zmarszczki, centkujące skórę. Człowiek szczęśliwy jest jeszcze, kiedy, obracając każdy grosz cztery razy, kładąc się bez światła i obywając się suchym chlebem, może mieć tyle, żeby nie umrzeć z głodu na stare lata.
— Z tem wszystkiem jednak niewolno nam się skarżyć — mówił dalej Fouan. — Słyszałem, że są kraje, gdzie ziemia nic nie rodzi. W Perche naprzykład, mają same kamienie... W Beaucji niezła jest jeszcze; chce tylko, żeby ją ciągle uprawiano ze staraniem... Psuje się jednak z każdym rokiem; staje się mniej urodzajna. Pola z których zbierało się po dwadzieścia hektarów, dają dzisiaj ledwie piętnaście... A w dodatku, cena hektolitra spada z roku na rok. Podobno przychodzi zboże od dzikich ludzi... Zaczyna źle się dziać. Kryzys, jak to oni nazywają... Niema widać końca strapieniom. To ich głosowanie powszechne nie kładzie nam mięsa do garnka. Urzędnik podatkowy stoi dalej wciąż na karku. Rząd zabiera nam po dawnemu dzieci na wojnę... Co tu gadać?.. Na licha zdały się wszystkie rewolucje. Tak, czy owak, chłop zawsze pozostanie chłopem.
Jan, metodyczny, jak zwykle, czekał, dopóki Fouan nie dopowie reszty, aby dokończyć czytania. Z chwilą, gdy zaległo milczenie, czytał dalej powolnym, łagodnym swoim głosem:
„Szczęśliwy rolniku, nie porzucaj wsi dla miasta, gdzie będziesz musiał wszystko kupować: mleko, i jarzynę, gdzie wydawać będziesz zawsze po nad niezbędne potrzeby, a to z powodu tysiącznych pokus i tak zwanych okazyj. Czy nie masz w twojej wsi rodzinnej poddostatkiem powietrza i słońca, zdrowej pracy, godziwych rozrywek? Życie wśród pól i łąk nie da się z niczem porównać. Posiadłeś prawdziwe szczęście, zdala od złoconych ścian. Najlepszy dowód, że pracujący w miastach przybywają rozkoszować się wsią, a jedynem marzeniem każdego mieszczucha jest znalezienie na starość kąta w twojej bliskości, zbieranie kwiatów, spożywanie owoców, zrywanych prosto z drzewa, wylegiwanie się na trawie. Powiedz sobie raz nazawsze, Kubo Poczciwcze, że pieniądz jest chimerą. Jeśli posiadłeś spokój ducha, możesz się uważać za wybrańca fortuny“.
Głos mu się załamał, zapanować musiał nad wzruszeniem tkliwego chłopca, który wyrósł w miastach i którego dusza drga wtórem radosnym na myśl o szczęściu życia wiejskiego. Wszyscy pozostali nie rozchmurzali twarzy; kobiety pochyliły głowy nad drutami, mężczyźni siedzieli surowi i sztywni. — Kpiła z nich chyba ta książka? Pieniądz tylko jest coś wart, a oni zdychali z nędzy. Milczenie, nabrzmiałe bólem i żalem, jakie zapadło wśród uczestników wieczornicy, przykrość sprawiało młodemu chłopcu, pozwolił też sobie na rozumną uwagę:
— A może jednak lepiej szłoby wszystko, gdybyśmy mogli uczyć się?... Ludzie dla tego byli ongi tacy nieszczęśliwi, bo nic nie wiedzieli. Dzisiaj wie się troszkę tylko i jest napewno nieco lepiej. Trzebaby więc wiedzieć wszystko z gruntu, wiedzieć dokumentnie, mleć szkoły, w których uczonoby, jak uprawiać ziemię...
Fouan przerwał mu szorstko. Stary człowiek trzymał się uparcie rutyny.
— Do licha z tą waszą nauką! Im więcej napakujecie nią sobie głowę, tem gorzej będzie szło. Mówię przecież, że pięćdziesiąt lat temu ziemia suciej rodziła! Nie lubi bestja, żeby ją mordować, daje tyle tylko, ile sama chce. Taka ci szelma mądra! Weźcie na ten przykład pana Hourdequina. Pojadł wszystkie rozumy, wydał wór pieniędzy, taki duży jak on sam, na wbicie sobie w głowę wszystkich tych tam nowych wynalazków... Nie, nie... wszystko na nic, — chłop zostanie chłopem!
Biła dziesiąta. Na ostatnie słowa starego, które rąbnęły siekierą, jak wyrok nieodwołalny, poszła Róża po garnek z kasztanami, który pozostawiła w ciepłym popiele na trzonie kuchennym, chcąc, jak obowiązuje zwyczaj w wieczór Wszystkich Świętych, uraczyć swoich gości. Przyniosła też dwa litry białego wina, aby uczta była kompletna. Z chwilą pojawienia się na stole kasztanów i wina zapomniano o wszystkich opowiadaniach i czytaniach; zapanowała odrazu wesołość; paznogcie i zęby zabrały się rączo do roboty wyłuskiwania owoców ze spieczonych i dymiących się jeszcze ich łupin. Starsza nie mogąc jeść tak prędko jak inni, zgarnęła odrazu swoją część do kieszeni... Bécu i Hjacynt pożerali je razem z łupinami, rzucając je sobie zdaleka w szeroko otwarte usta, gdy przeciwnie, Palmira, ośmielona już nieco, niezmiernie starannie oczyszczała jądra i karmiła niemi Hilarjona, jak indyczkę. Dzieci bawiły się robieniem z kasztanów „kiszki“. Flądra nadgryzała łupinę, potem ściskała kasztan w palcach, aby wydobyć z niego cienką strugę soku, który Delfin i Nénesse zlizywali apetycznie. Bardzo im to smakowało. Liza i Franka postanowiły iść za ich przykładem. Objaśniono po raz ostatni świecę i trącono się kieliszkami za pomyślność wszystkich obecnych. Zrobiło się jeszcze cieplej, rudy opar unosił się nad gnojową podściółką, świerszcz ćwierkał głośniej, krowy miażdżyły w zębach miarowem, łagodnem rozcieraniem łupiny kasztanów, które im rzucano, aby i one brać mogły udział w uczcie.
O wpół do jedenastej zaczęto rozchodzić się. Pierwsza odeszła Fanny, zabierając z sobą Nénesse’a. Za nimi poszli, kłócąc się po drodze jeszcze, Bécu i Hjacynt, którym zimne powietrze ulicy wpędziło ponownie do głowy opary winne, tak że zdaleka słychać było, jak Flądra i Delfin, z których każde podtrzymywało własnego rodzica, popychali zataczających się i ściągali ich przemocą na drogę, niby narowistego konia, który nie wie, którędy droga do stajni. Przy każdem otwarciu wrót obory wpadał do wnętrza mroźny powiew, idący z obielonego śniegiem gościńca. Jedynie Starszej nie było spieszno do domu, powoli też okręciła szyję chustką i wciągała na ręce mitynki. Ani się nawet obejrzała na Palmirę i Hilarjona, którzy w strachu przed nią uciekli, dygocąc z zimna pod lichemi swojemi łachmanami. W końcu odeszła i ona, i wróciła do swojego domu, stojącego tuż obok, tak że słychać było, jak zatrzasnęła gwałtownie za sobą drzwi wejściowe. Pozostały już tylko Franka i Liza.
— Odprowadzicie je, wracając do siebie na folwark, Kapralu? — zapytał stary Fouan. — Jedna wam droga?
Jan skinął głową na znak zgody, a obie dziewczyny okryły głowy chustkami.
Podniósł się też i Kozioł i chodzić zaczął po oborze, ponury i zamyślony. Odkąd zaczęto czytać, nie powiedział ani słowa, jak gdyby przejęty treścią książki, dziejami tej ziemi, zdobywanej z takim wysiłkiem. Dlaczego nie mógł posiąść jej całej? Nie mógł znieść konieczności dzielenia się nią z innymi. Inne jeszcze myśli i uczucia tłukły się pod twardą jego czaszką: gniew, obstawanie przy raz wyrzeczonem słowie, rozpaczliwa, niepohamowana żądza mężczyzny, który chce i nie chce, w obawie aby go nie oszukano. Nagle powziął decyzję.
— Idę spać. Żegnam was.
— Jakto? Dlaczego żegnasz nas?
— Bo wracam przededniem do Chamade... Dla tego żegnam się z wami, gdybym nie miał was zobaczyć.
Ojciec i matka stanęli tuż przed nim osłupiali.
— Jakto? a twoja część — zapytał ojciec. Przyjmujesz ją?
Kozioł był już przy drzwiach, odwrócił się i rzucił:
— Nie!
Stary Fouan zachwiał się na nogach. Dreszcz wstrząsnął całem jego ciałem. Wyprostował się i raz jeszcze oświadczył pełnią swojej powagi ojcowskiej:
— Dobrze... Niech i tak będzie. Jesteś złym synem... Dam bratu twojemu i siostrze ich udziały, a twój wydzierżawię im i tak się rozporządzę, że po mojej śmierci zatrzymają go na własność... Nie dostaniesz nic. A teraz, idź sobie!
Kozioł nie ruszył się z miejsca, sztywny jak słup. Matka usiłowała przemówić do jego serca:
— Kochamy cię przecież tak samo jak innych, głuptasie!... Buntujesz się przeciwko łonu, które cię nosiło!... Upierasz się na własną szkodę... Przyjm!
— Nie!
I znikł. Poszedł na górę spać.
Liza i Franka wyszły w milczeniu pod wrażeniem sceny, której były świadkami. Objęły się znów wpół, tworząc jedną, łączną, czarną plamę, ciemniejszą na sinawem tle nocnego krajobrazu śnieżnego. Jan, idący za niemi, milczący tak samo jak one, usłyszał ich płacz. Chciał dodać im otuchy.
— Nie martwcie się, namyśli się i przystanie jutro.
— O, nie znacie go — zawołała Liza. — Dałby się porąbać w kawałki, a nie ustąpi... Nie, nie, wszystko przepadło. — Po chwili dodała głosem rozpaczliwym:
— Boże, mój Boże, co ja zrobię z tym jego dzieciakiem?
— Ha, cóż? Musi przecież wyjść na świat — szepnęła Franka.
Uwaga ta rozśmieszyła obie. Na chwilę tylko jednak. Zbyt smutno im było na duszy, znów więc zaczęły płakać.
Jan, po odprowadzeniu ich przed same drzwi ich domu, poszedł dalej drogą, wiodącą śród równiny. Śnieg przestał sypać, niebo rozjaśniło się, całe upstrzone gwiazdami, jasne, pogodne niebo nocy mroźnej, siejące sine światło kryształowej przejrzystości. Beaucja ciągnęła się w nieskończoność, cała biała, płaska i nieruchoma niby morze lodowe. Z dalekiego widnokręgu nie wiał podmuch żaden. Idąc, słyszał Jan tylko stuk grubych butów swoich o stwardniałą ziemię. Dokoła panowała cisza, głęboka, uroczysta cisza mrozu. Wszystko, co przeczytał, wirowało mu w głowie. Zdjął czapkę, aby się ochłodzić, bolało go za uszami, czuł potrzebę niemyślenia o niczem. Nękała go wszelako myśl o tej ciężarnej dziewczynie i o jej siostrze. Jego grube buty obijały się wciąż o zmarzłą ziemię. Od roziskrzonego stropu oderwała się spadająca gwiazda, przebiegła płomienną smugą mroźne niebo i zgasła.
Hen, w dali, ginął folwark Borderie, zaledwie wzdymając lekkim garbem biały całun śnieżny. Skręciwszy w ścieżkę, przerzynającą równinę, przypomniał sobie Jan pole, które przed kilkoma dniami obsiewał na tem miejscu. Spojrzał na lewo i poznał je pod powłoką śniegową. Była cienka, puszysta i nieskalana jak futro gronostaja; zarysowywały się pod nią wyraźnie grzbiety brózd, pozwalając wyczuwać zdrętwiałe skiby ziemi. Jak błogo spać w niej musiały ziarna siewne! Jaki spokój niezamącony w tem łonie, zlodowaciałem aż do ciepłego poranka, kiedy wiosenne słońce na nowo zbudzi je do życia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.